Rozstania, asertywność i przyjaźń, czyli sierpień

fot. Bożena Szuj

Sierpień był gorący i słoneczny. W dodatku miałam pracę, którą uwielbiałam i w której czułam się coraz pewniej. Dość elastyczny grafik pozwolił mi dopasować godziny pracy do pomagania Partnerowi w sprzątaniu apartamentu. Jeździłam na Stogi sześć razy w tygodniu: pięć do pracy, a szósty (w sobotę lub niedzielę – w zależności od pogody i pracy w apartamencie), na najpiękniejszą trójmiejską plażę trochę się poopalać i popływać. Woda była obłędna, w dodatku w porównaniu z innymi miejskimi plażami, całkiem czysta. Dwie, trzy, maksymalnie cztery godziny tych słoneczno-wodnych kąpieli ładowały moje akumulatory na cały tydzień. Wygrałam życie! Niemal regularnie raz w tygodniu spotykaliśmy się z naszą gdańską przyjaciółką u niej. Na piwko (ja bezalkoholowe), pyszności, w których przygotowywaniu jest mistrzynią, ploteczki i gry planszowe. Braliśmy ze sobą Żulinkę, dla której nasza przyjaciółka szybko stała się Ciocią Chipsikową, rozpieszczając rzeczonymi niezdrowościami naszą sunię. W okolicach września mała dała się jej już nawet pogłaskać, co było ogromnym osiągnięciem. Cierpliwość, systematyczność i życzliwość okazały się w tej kwestii kluczowe.
Cotygodniowe wypady do Boto przestały być dla mnie cotygodniowe z kilku powodów. Często byłam po prostu zmęczona, ale też – powiedzmy to sobie szczerze – lęk separacyjny dotknął nie tylko Żuli, ale również mnie. Mnie może nawet w większym stopniu. Dłuższa rozłąka z psem była dla mnie torturą. Ciągle myślałam tylko o małej. Kiedy zorientowałam się, że już lepiej sobie radzi w domu sama, wychodziłam do Boto czasem wręcz na siłę. Nie ma w końcu nic zdrowego w całkowitym uzależnieniu od siebie psiórki, a ja chcę być mądrą adopcyjną matką. Matką kochającą z całego serca, ale mającą też swoje życie (i pozwalającą podopiecznej mieć swoje, beze mnie). Zawsze zresztą okazywało się, że umalowanie się i wyjście chociaż na dwie godziny – jak bym z początku nie wolała zostać w domu w dresie – było dobrym pomysłem. Partner i tak grał na kongach na scenie (to dla niego przede wszystkim rehabilitacja ręki), a ja mogłam przy wodzie z cytryną i sokiem imbirowym pospędzać jeszcze trochę czasu z naszą przyjaciółką i coraz większą grupą botowych znajomych, śmiejąc się do łez.
W sierpniu miałam też ogromną przyjemność – poszliśmy na koncert Kur z materiałem z „Polovirusa”. Byłoby więc niemal idealnie, gdyby nie to, że niedużym, ale jednak cieniem, położył się na to wszystko jeden wyczytany w pewnym memie, boleśnie prawdziwy tekst:

Sierpień to taka niedziela wśród miesięcy. Niby odpoczywasz, ale wiesz, że zaraz wszystko się skończy.

Nie byłam gotowa na koniec lata.

fot. Bożena Szuj

Rozstania 

fot. Bożena Szuj

Sierpień w całości upłynął mi pod znakiem rozstań. Wspomniane już zbliżające się i nieuniknione rozstanie z wakacjami i latem oraz drugie, z cudowną, dającą mi mnóstwo satysfakcji i spełnienia pracą były oczywiste. I wiadome na długo wcześniej. Do tego jedną z moich sierpniowych lektur była długo wyczekiwana książka Natalii Tur „I po związku. Jak zrozumieć i przeżyć rozstanie”. Po lekturze literackiego debiutu autorki („Związek na zakręcie. Rozstać się czy być razem?”) cieszyłam się na zapowiedź kolejnej części. Cudownie było wrócić do tego bezpretensjonalnego i przystępnego języka, którym autorka wyjaśnia mnóstwo zagadnień współczesnej psychologii, powołując się na badania oraz autorytety ze świata psychologii i filozofii. (Recenzja pojawi się wkrótce.) Teoretycznie temat nie dotyczył bezpośrednio mojego życia; jestem przecież w związku, o który wspólnie dbamy i którego kończyć nie chcemy (choć rozstajemy się średnio raz w tygodniu, na ogół w mojej własnej głowie). Szybko musiałam jednak zweryfikować pułapkę myślową, w którą wpadłam. Temat rozstań dotyczy nas wszystkich. Zawsze. Za każdym razem coś lub kogoś tracimy, albo się czegoś lub kogoś pozbywamy. Niemal na każdym etapie swojego życia coś lub kogoś zmuszeni jesteśmy odrzucić, ale też przez coś lub kogoś jesteśmy odrzucani. Rozstania nie są zarezerwowane dla kochanków. Rozstajemy się z przyjaciółmi, pracą, środowiskiem, jakimś miejscem, nałogiem, zdrowiem, dziećmi, kiedy przestają nimi być, młodością, pojmowaną w jakiś sposób urodą, własnymi wyobrażeniami, złudzeniami czy bliskimi, którzy umierają. Całkiem tego sporo. Słowo „rozstanie” ma pejoratywny wydźwięk, choć powinno być neutralne. Przywołuje na myśl nierzadko porażkę, choć czasem może stać się naszym największym sukcesem. Oznaką pokory i dojrzałości jest wszak zrozumienie, że nic nie jest nam dane raz na zawsze, a kończąc jakiś rozdział, automatycznie zaczynamy następny.
Właśnie w sierpniu też zupełnie niezależnie od siebie, kilka bliskich nam osób doświadczyło rozstań z partnerami. Wspieraliśmy i byliśmy obecni. Nic więcej niestety nie można zrobić, ale wbrew pozorom to nie jest wcale mało. Ten czas jest zawsze trudny, związany z bólem i żałobą, ale też odkrywaniem na nowo siebie i swojej drogi. Z jednej strony obserwowałam rozdzierającą serce rozpacz, znikanie i zapadanie się w mroku własnych demonów i lęków bez ukochanej osoby; walkę o relację z nią, o nową szansę, nowy początek. Nie uważam, że istnieje jakaś jedna rada czy mądrość, której należy się w takich sytuacjach trzymać. Rozstanie nie jest ani dobre, ani złe – czasem bywa nieuniknione i pewnie dobrze umieć rozróżnić, kiedy takie właśnie jest. Wiem jednak, że nawet jeśli po rozstaniu ludzie się ze sobą schodzą i uczciwie pracują nad swoim związkiem, to jest to właśnie wspomniany „następny rozdział”. Rozstanie pomaga nam uświadomić sobie kruchość wszystkiego, co nas spotyka i czyni nas mimo wszystko silniejszymi. Czy swoją nową drogą podążymy już samotnie, z inną osobą, czy z tą samą, z którą się kiedyś rozstaliśmy – nie ma to znaczenia. Najważniejsze, że się na niej w końcu znaleźliśmy. A jak mawiał Heraklit z Efezu:

nie wchodzi się dwa razy do tej samej rzeki,

co jest niestety tak nagminnie błędnie używane i rozumiane, że czuję się w obowiązku łopatologicznego wyjaśnienia jego słów. Wszystko płynie, a naturą świata materii jest ciągła przemiana. Nie można wejść dwa razy do tej samej rzeki, bo ona co chwilę staje się już inną rzeką. Schodząc się więc z byłym partnerem, nie stworzymy nigdy po raz drugi tego samego związku, co wcześniej. (Oczywiście w przypadku osób uzależnionych i odmawiających leczenia, powtarzać się będą wcześniejsze schematy, bo nie mają one związku z samą osobowością czy charakterem konkretnego człowieka, lecz naturą jego choroby, o czym należy pamiętać.)
Z drugiej strony byłam świadkiem innego rozstania, w którym ktoś, z nie do końca nawet własnej woli, ucinając relację niezdrową i przytłaczającą, odblokował w sobie ogromne pokłady siły. Przecierałam oczy ze zdumienia, odkrywając na nowo bliską mi osobę, która jakby nagle znalazła w sobie włącznik do poczucia własnej wartości. Zaczęła świecić nieznanym mi dotąd blaskiem, zdając sobie w jednym momencie sprawę z tego, że wszystko dobre i piękne, co w niej widzimy, nie jest żadną kurtuazją czy grzecznością, tylko niezaprzeczalnym faktem. Możesz znać i uwielbiać jakieś pomieszczenie, w którym nie ma światła, więc oświecasz je mocną latarką, ale kiedy zobaczysz je wreszcie w jego własnym oświetleniu, rozumiesz, że dokładnie tego mu brakowało do całkowitego bycia sobą. (Tak, Kochanie, to była aluzja do braku światła w naszej łazience.) Tym włącznikiem okazało się oderwanie od osoby, która nie tylko światło odbierała, ale jeszcze rzucała duży, przytłaczający cień. Potem niespodziewanie życie ruszyło z kopyta, przyspieszając jak szalone i obsypując naszego Człowieka z Włącznikiem szczęściem, na które naprawdę zasługiwał. Przyglądanie się temu z bliska było dla mnie zaszczytem i niezwykle wartościową lekcją.
Z boku często wydaje nam się dziwne to, że ktoś z własnej nieprzymuszonej woli tkwi w jakimkolwiek układzie, który nie jest dla niego dobry, podkopuje jego poczucie własnej wartości, nie pomaga się rozwijać, czy uzależnia. Łatwo jednak oceniać cudze życie z kanapy i ferować proste wyroki typu: „przecież nie mają dzieci” lub „dzieci już są dorosłe”, więc w domyśle „może bez problemu odejść”. Tymczasem ludzi wbrew pozorom łączy bardzo dużo mechanizmów. Jednym z nich jest trzymanie się za wszelką cenę schematów, które znamy. Nasz mózg podpowiada nam: „może i zdradza/pije/bije/mną gardzi/mnie nie kocha, ale przynajmniej już to znam, wiem jak się z tym obchodzić; dużo gorsze jest nieznane w samotności lub z kimś nowym”. To oczywiście nie jest prawda – nasz mózg nas okłamuje, ale faktycznie nie wiemy, co czeka na nas poza tym, co już znamy, czyli poza słynną strefą komfortu. Wyjście z relacji nie tylko przemocowej, ale również już nam niesłużącej jest nie lada wyzwaniem i wymaga ogromnej odwagi m.in. dlatego, że dopiero z miejsca, w którym się po wyjściu z niej znajdziemy, widać, że była dla nas nieodpowiednia. Będąc w środku, nie jesteśmy w stanie tego dostrzec.
Oczywiście czym innym jest rozpad związku toksycznego, a czym innym rozpad relacji, która była kiedyś bardzo udana, a po czasie coś się zmieniło, wypaliło, ewoluowało w kompletnie inną niż romantyczna stronę. To trudne do zaakceptowania i bardzo smutne, niezależnie, czy to my już nie chcemy w tej relacji być, czy druga osoba. Niełatwo się po czymś takim poskładać. Myślę, że nie ułatwia tego również narracja, w której rozstanie z partnerem czy rozwód ze współmałżonkiem określane są jako porażka lub wygodnictwo wynikające z braku podjęcia walki o relację. Sami w środku czujemy najlepiej, czy jest o co walczyć, czy już nie. Porażką jest brak rozwoju, a ten czasem nie jest możliwy, jeśli utkniemy w czymś, co oddala nas od esencji nas samych. Każdego dnia się zmieniamy. I my, i nasz partner. (Wszystko płynie…) Związki są nam dane na określony czas. Bywa, że jest nim większość naszego życia, bywa, że kilka lat, miesięcy, tygodni czy nawet dni. I nie ma w tym nic złego, czy niewłaściwego, choć jeśli przywiążemy się do myśli, że mamy być ze sobą do końca życia (równocześnie nic w tym kierunku nie robiąc), uświadomienie sobie innego terminu ważności naszej relacji straszliwie boli. Jeśli coś nas kiedyś wzbogacało, a dziś odbiera nam nas samych, musimy zadbać w pierwszej kolejności o siebie. Nikt za nas tego nie zrobi.
Wydaje mi się, że zbyt mało rozmawiamy o tym z dziećmi. Nie przygotowujemy ich na rozstania z ich miłościami, przyjaciółmi, wymarzoną pracą, zwierzętami, z nami. Nie mówimy im o kruchości życia. Nie mówimy im także o niestałości i nietrwałości, a jeśli tak, to raczej w kontekście obwiniania „młodych, co to się teraz ciągle rozwodzą”. Tymczasem tworząc temat tabu z tego, co naturalne, urządziliśmy sobie świat niezgodny z jego i naszą naturą. Również tą niemonogamiczną. Nie mówimy o codziennych wyborach, wyrzeczeniach, codziennej pracy czy terapii. Oczekujemy, że ze wszystkim, co raz sobie wybierzemy rozłączy nas dopiero śmierć. Gdzie w tym miejsce na rozwój? Rozstania każdego rodzaju mogą być realnymi końcami świata. Ale na ogół są też początkami zupełnie nowej, bardziej dla nas odpowiedniej drogi, na którą wkraczamy silniejsi.

fot. Bożena Szuj

Asertywność

fot. Bożena Szuj

Ważnym punktem mojej psychoedukacji była nauka asertywności oraz komunikacji bez przemocy, a sierpień miał mi pokazać w praktyce, jak z niej korzystać. Mniej przyjemne sytuacje czy spory, które jeszcze rok temu by mnie załamały, urastając w mojej głowie do nieadekwatnych rozmiarów i skłaniając mnie do wyciągania kuriozalnych wniosków,  teraz stały się dziwnie… nieistotne. Jestem wrażliwcem, biorę wszystko do siebie, przeżywam każdą bzdurę i to się pewnie nigdy nie zmieni. Jednak po emocji, jaką jest smutek czy złość zawsze nadchodzi moment wyboru, co z nią dalej zrobimy. Kiedyś wybierałam działania histeryczne, dziś okazuje się, że wystarczy trochę poprzeklinać, ponarzekać z tymi, którzy mają podobny punkt widzenia, a potem razem z nimi obrócić wszystko w nieraz złośliwy żart i zdrowo się ze wszystkiego pośmiać. A potem pobawić się z psem i wziąć go na długi spacer. Podzieliłam się z prowadzącą moją (nareszcie dobrą) psychoedukację panią psycholog wątpliwością, że:

właściwie wcale nie wiem, czy to asertywność lub komunikacja bez przemocy, bo przecież nie zawsze nawet podejmowałam merytoryczną rozmowę o tym, co mnie zabolało lub było wobec mnie nie fair. Wiele rzeczy, uczciwie mówiąc, po prostu przemilczałam.

Pani psycholog kompletnie zbiła mnie z tropu, słowami:

najwyraźniej była pani przyzwyczajona do wybierania w trudnych sytuacjach walki, ale ucieczka wcale nie jest złym wyborem. Powiem coś być może mało popularnego, ale w świecie zwierząt ucieczka jest wybierana dużo częściej niż u ludzi. Dla zwierząt walka jest raczej ostatecznością.
– Czy ucieczka chroni je przed niepotrzebnym zużywaniem energii? – zapytałam, zaintrygowana.
– Tak – odparła.

Oczywiście jestem rebeliantką. Walkę ze złem, uciskiem czy niesprawiedliwością mam wpisaną w DNA. Stąd moja – opisana w recenzji książki „Sclavus” Tymona Tymańskiego – niezgoda na umniejszanie zła komunizmu, czy jakiegokolwiek totalitaryzmu. Stąd czynne uczestnictwo w Strajku Kobiet Podhale, skarga na przemocowe zachowanie OLZON-u (skoro wobec mnie, to też wobec innych – o czym zresztą, dzięki Czytelnikom, doskonale wiem i zapewniam, że to nie koniec mojej batalii) czy reagowanie na zachowania haniebne, nawet jeśli dopuszcza się ich osoba znajoma, z tzw. środowiska. Pod tym względem jesteśmy z Partnerem identyczni i uważam to za naszą największą supermoc. Obyśmy nigdy nie przeszli obojętnie wobec zła, które należy najpierw wskazać, a potem sukcesywnie eliminować.
Słowa pani psycholog uświadomiły mi, że po prostu nie wszystko jest walki warte. Póki jakaś sytuacja dotyczy wyłącznie mnie samej, mam pełne prawo zadecydować, że nie stanę się jej ofiarą; że podniosę się, obśmieję ją i pójdę dalej. Nie muszę ani „rozumieć wszystkich wokół” (przekleństwo, z którym przyszłam na terapię). Nie muszę rozkładać na czynniki pierwsze, czemu jeden jest złośliwy, drugi antypatyczny, a trzeci niesprawiedliwy. Nie muszę tego „wyjaśniać”, albo „oczyszczać atmosfery”. Mogę, jeśli będzie mi to w danym momencie potrzebne, ale do niczego nie jestem zobligowana. Zobaczyłam, że równie fajnie jest czasem zwyczajnie odpuścić. Robić swoje, nie żywić do nikogo urazy, ale nie dać się też nikomu stłamsić. „Ucieczka” nie brzmi dobrze, ale jak zadałam sobie pytanie:

Od czego?

a potem uczciwie sobie na nie odpowiedziałam, wszystko nabrało sensu. Bo nigdy nie uciekałam przed trudnymi czy nieprzyjemnymi rozmowami (choć często się ich bałam). Zaczęłam w końcu uciekać od nadawania głupotom (średnio fortunnym odzywkom, irytującym nierealnym oczekiwaniom, niemiłym docinkom) rangi wyższej niż ta, na którą zasługują. Czy to nie rozsądniejsze?
W sierpniu zdarzyło się też coś dosyć nieoczekiwanego. Ktoś pozwolił sobie na zbyt dużo, uderzając niestosowną odzywką w mój najczulszy punkt, w dodatku w bardzo trudnym tygodniu i jeszcze gorszym dla mnie dniu. Zareagowałam w sposób uwzględniający mój komfort (pierwsza nowość) – opisując problem jako szersze zjawisko, którego od dłuższego czasu doświadczam i mam już serdecznie dość. Sytuacja koniec końców przerodziła się w słowną jatkę, która obnażyła bardzo wiele, jaskrawo pokazując mi, że moja intuicja od początku była słuszna, tylko jak zwykle jej nie posłuchałam. Stało się, ale po kłótni należy posprzątać, do czego czułam się zobowiązana. Zobaczyłam wtedy, z jaką łatwością przychodzi mi wycofywanie się z własnych przekonań, żeby tylko… „było dobrze”. Dla kogo „dobrze”? Z przerażeniem zauważyłam, że naprawdę gdzieś w środku wierzę w to, że gdybym nie zareagowała, nie byłoby problemu. Naprawdę? A moje poczucie krzywdy? Dlaczego to moja reakcja ma być zła, a już to, na co reaguję lepiej puścić w niepamięć? Jasne, można wybrać ucieczkę, ale nie przy tak silnej emocjonalnej reakcji. Tu chodziło o coś innego – o zaznaczenie swoich granic, mówiąc szumnie, światu.
Więc już spokojniejsza siadłam, zastanowiłam się, za co mogę szczerze przeprosić (w kwestii treści wątpliwości nie miałam, w kwestii formy – to nie był mój dzień) i listownie przeprosiłam. Szczerze. Bez tłumaczenia się i usprawiedliwiania. Nie pozwoliłam jednak sobie samej posłuchać tego zbyt dobrze znanego głosu grzecznej poukładanej dziewczynki, która się przymila, wije, wstydzi i przeprasza za wszystko, błagając, by ktoś o niej źle nie pomyślał. Zdenerwowałam się, bo ktoś mnie zdenerwował. Dlaczego miałabym mu to odbierać? Z pewnością mój list spełniał wszelkie wymogi komunikacji bez przemocy, a ja zaczęłam się zastanawiać, czemu to jest takie trudne. Czemu bycie sobą, stawanie za sobą przysparza tylu lęków? Czy dlatego, że staję się wreszcie widzialna?

fot. Bożena Szuj

Przyjaźń

fot. Bożena Szuj

Nie obserwowałam jako dziecko kobiecej przyjaźni. Jedyny wzór przyjaźni, jaki miałam w zasięgu, był wzorem przyjaźni męskiej (stąd tak mnie wzruszają opowieści mojego Partnera oraz opisy Tymona). Jednak… byłam dziewczynką. Potrzebowałam przyjaciółek. Nie umiałam budować przyjaźni, bo nie wiedziałam, na czym one polegają, więc już od podstawówki wchodziłam w dziwne i często toksyczne układy. (Dopiero po latach okazało się, że istniał tylko jeden od tego wyjątek i – z pewną nieistotną przerwą – trwa do dziś.) Myliłam przyjaźń z fascynacją, a umiejętność dobrego sprzedania się z powodem do zaufania. W dodatku byłam straszliwie naiwna, więc łatwo było mnie wykorzystać.
Dopiero niedawno zdałam sobie sprawę z tego, że po raz pierwszy w życiu jestem w naprawdę właściwym miejscu. Szybciej niż kiedykolwiek wcześniej rozpoznaję fałsz i go ze swojego ogródka wypleniam. Mam trzy wspaniałe przyjaciółki, które stają mi się coraz bliższe i pokazują mi też, kim dziś jestem, czego potrzebuję, ile mogę z siebie dać. Po jedenastu latach wyniszczającej przyjaźni (przypadającej na mój okres dojrzewania), w ciągu których wszystkie moje sekrety były przekazywane dalej, nie mam już potrzeby zwierzania się. Wolę słuchać, niż „się wygadywać”, choć może to nieuczciwe i niewłaściwe. Skąd miałabym wiedzieć? Czasem oczywiście zrzucam jakiś zalegający na barkach ciężar. Nigdy też nie kłamię, choć mam gigantyczny problem z zaznaczaniem, kiedy moje granice są przekraczane i przy wsparciu jednej z przyjaciółek, próbuję go rozwiązywać. Odkrywam też przyjemność w mówieniu o błahostkach. Każda z tych przyjaźni i kobiet jest inna, jednak we wszystkich relacjach czuję się szanowana, co po pięciu latach innej przyjaźni (już w dorosłym życiu) z osobą, która – jak się na końcu okazało – liczyła, że mnie „nawróci”, jest bardzo miłą odmianą. Nie z każdą przyjaciółką dzielę światopogląd, jednak szacunek jest tu właśnie rozwiązaniem. Nikt nikogo nie „nawraca” i nie zmienia. Przyjmujemy siebie takimi, jakie w danym momencie życia jesteśmy i nie musimy nikogo przed sobą udawać. Może po prostu… wreszcie zaprzyjaźniłam się też ze sobą?

fot. Bożena Szuj

P.S. Na deser łączę piosenkę, która towarzyszyła mi przez większość sierpnia – „Marching Band” Natalii Kukulskiej.

fot. Bożena Szuj

Jeśli podoba Ci się, jak piszę, i chcesz mnie docenić,
kliknij w poniższą ikonkę i postaw mi, proszę, wirtualną kawę ☕️
Postaw mi kawę na buycoffee.to

fot. Bożena Szuj

Bezpieczna przystań

fot. Bożena Szuj

Dzisiejszy tekst opisuje dwa miesiące z mojego życia, tuż po świętach wielkanocnych (czyli czas od końca kwietnia do końca czerwca 2022), kiedy trwałam w zawieszeniu. Największym chyba w życiu. Czekałam w napięciu na czerwiec, w którym miałam otrzymać informację, czy będę musiała na pół roku zniknąć dla świata zewnętrznego. Zawieszenie generuje chaos, a z nim dobrze próbować się mierzyć. Jadąc z Partnerem na dwa tygodnie do ukochanego Gdańska, nie sądziłam, ani że zostanę tam dwa miesiące, ani że po krótkim pobycie na południu Polski w sądnym czerwcu – kiedy okazało się, że jednak nie zniknę na pół roku dla świata zewnętrznego – znowu do Gdańska wrócę i będę musiała zacząć żyć, co stanowiło dla mnie w tamtym momencie największe wyzwanie.
Oczywiście najistotniejsze były dla mnie wsparcie i bliskość Partnera, ale jak by to trywialnie nie zabrzmiało, wierzę w energię miejsca. To trochę jak feromony. Nie zdajemy sobie sprawy z tego, że je wyczuwamy, ale do niektórych ludzi nas ciągnie, a od innych nas odrzuca. Myślę, że tak samo jest z miejscami – w jednym jest nam dobrze, w innym marzymy o rychłej śmierci. (Pewną ironią losu jest, kiedy urodzimy się w tym drugim.) Gdańsk ujął mnie od pierwszego wejrzenia. O ile Gdynia może dla mnie nie istnieć – owszem, dość ładna, ale całkowicie mi obojętna – o tyle Gdańsk, a w nim jedyny w swoim rodzaju Wrzeszcz, to miejsce wyjątkowe, dla koneserów i miłośników piękna w czystej postaci. Piękna nie zawsze zresztą oczywistego, ale ujmującego.
Było to więc miejsce idealne do leczenia swojej rozsypanej psychiki, powoli stabilizujących się stanów lękowych i towarzyszących mi od dłuższego czasu myśli samobójczych. Sama nawet nie wiem kiedy udało mi się pozbierać, ale nagle zastałam się w zupełnie innym, lepszym stanie. Napełnił mnie spokój.

⚓ Spacery brzegiem morza

fot. Bożena Szuj

Spacery brzegiem morza były dla mnie medytacją i możliwością wejścia w najgłębszy kontakt ze sobą. A w stanie, w którym na początku byłam, ta wizja przerażała najbardziej. Pod koniec kwietnia nie było wcale ciepło. Nad morze szłam w puchowej kurtce, z kieszeni której wyjmowałam rękawiczki, nasuwając na głowę kaptur. Z biegiem czasu udało mi się pozbyć kurtki, ale ciągle jeszcze nie ciepłej bluzy i długich leginsów.
Na początku jechałam tramwajem na jedną plażę, przechodziłam brzegiem morza 3 kilometry do drugiej i stamtąd już innym tramwajem wracałam do domu. Urozmaicałam sobie te spacery raz przyjeżdżając jednym tramwajem z jednej strony, a raz drugim z drugiej. Potem Partner uświadomił mi, że od naszego domu niemal w linii prostej można dojść do molo, które łączy obie plaże. Pewnego razu więc pojechałam tramwajem, jak zawsze, a na drugim końcu swojej spacerowej marszruty zawróciłam do molo (kolejne 2,2 km – bo molo nie wypada w połowie drogi) i wróciłam stamtąd na piechotę (od molo do domu 4,4 km). Tym sposobem ze spaceru trzykilometrowego zrobił się niemal dziesięciokilometrowy. Czy byłam najpierw zmęczona? Tak, bo moją kondycję w tamtym czasie można spokojnie ocenić na minus sto. Jednak w tym zmęczeniu znajdywałam coś, czego niebywale mi do tej pory brakowało. Lubię chodzić, a widok morza – codziennie kompletnie innego, wynagradzał mi absolutnie wszystko. Potem ceny jednorazowych biletów tramwajowych wzrosły w ciągu jednego dnia z 3,60 zł  do 4,60 zł i ta cenowa patologia spowodowała, że zaczęłam chodzić na plażę już z domu na pieszo. W ramach niezgody. Czyli doszło mi kolejne 4,4 km z domu do molo. Od molo niecały kilometr w stronę punktu, od którego dotychczas zaczynałam spacery (lub w którym je kończyłam) i z powrotem – drugie tyle – do molo, a potem kolejne 2,2 km do drugiego punktu i z powrotem, po czym ostatnia prosta molo – dom 4,4 km. Nagle okazało się, że chodzę na piętnastokilometrowe spacery. Codziennie. Wyjątkiem były najpierw poniedziałki, a potem poniedziałki i piątki lub soboty (o czym za chwilę), kiedy mieliśmy już wieczorne plany. Spacery nie tylko przestały mnie męczyć, ale zaczęłam nawet odczuwać ich głęboką potrzebę. Bo morze fascynuje. I jego bezkres, i jego zmienność. Choć im bliżej czerwca, tym więcej pięknych, pocztówkowych zachodów słońca, ja i tak najbardziej lubiłam te nieoczywiste krajobrazy, kiedy morze tonęło w niepokojących szarościach, ukazywało swoje granatowoniebieskie oblicze lub kiedy tworzyło z chmurami obrazy, jakich nie powstydziłby się sam William Turner. Pod koniec maja w spacerach zaczął mi przeszkadzać koszmar każdego introwertyka, czyli inni ludzie w masie. Robienie zdjęć wymagało od mnie znacznie większej gimnastyki i polowania na wolny kadr. Bo z każdego spaceru miałam po kilkadziesiąt zdjęć, którymi dzieliłam się ze znajomymi w mediach społecznościowych. Jedni prosili mnie, żeby ich pod nimi oznaczać, inni – żeby blokować im dostęp do tych zdjęć, bo mi zazdroszczą tych widoków. Wszyscy z nich mieli w sobie jakąś wzruszającą wiarę w to, że na własnej ścianie będę się sugerować kimkolwiek innym niż ja sama. Zdjęcia miały swoich stałych fanów. A ja nie czułam się żadnym fotografem, a jedynie kimś, kto uchwycił otaczające go piękno. Umberto Eco powiedział kiedyś, że fotografując ważne miejsca i chwile, tracimy pamięć o nich. Nie umiem się z tym zgodzić. Dla mnie fotografia jest środkiem wyrazu i możliwością przede wszystkim tworzenia cudownego, magicznego, alternatywnego świata. Na ogół zresztą ciekawszego od rzeczywistości. Moje przeżycia i przemyślenia związane z morzem oraz siła, jaką dawały mi zapierające dech w piersiach odsłony Bałtyku, jakie miałam szczęście i zaszczyt zobaczyć, to coś, czego nikt (może oprócz Alzheimera) mi nie odbierze. Robiłam zdjęcia nie po to, by zapamiętać to, co widzę, lecz po to, by mając przed oczami piękny widok, wykreować w oparciu o niego zachwycający obraz. Niekoniecznie prawdziwy.
Spacery były tylko moim czasem i moją przestrzenią. Jak już kiedyś wspominałam, mój Partner nie jest entuzjastą chodzenia po piasku (tym bardziej doceniam jego ogromne poświęcenie w momentach, w których daje się namówić na zrobienie mi nadmorskich blogowych sesji fotograficznych), przez co żadne z nas nie wpadło nawet na pomysł, żeby chodzić na takie spacery razem. Owszem, zdarzało się, że po tych piętnastu kilometrach, szłam z nim jeszcze na mały, wspólny spacer po Wrzeszczu zakończony posiadówą na naszej ukochanej ławeczce na skwerze, po którym wieczorem chodzą jeże (narysowane na niej penisy nie są naszą sprawką). Najczęściej siadaliśmy tam z piwem, opowiadając sobie o mijającym dniu. I to było cudownie nasze i ważne. Jednak poczucie odrębności tych moich nadmorskich spacerów dało mi dużo siły, której potrzebowałam. W ogóle wydaje mi się, że rytuały w związku – zarówno te, dotyczące każdego z partnerów oddzielnie, jak i te odprawiane przez nich wspólnie – są ważne i budują więzi. I z samymi sobą (co w partnerstwie ma znaczenie kluczowe!), i ze sobą nawzajem.

⚓ Dojście do głosu

fot. Bożena Szuj

Przygoda z nagrywaniem własnego mówienia trwa u mnie już jakiś czas, ale dopiero teraz się wzmogła. Mówiąc w największym skrócie, mam Przyjaciółkę, która mieszka daleko, więc kontaktujemy się właściwie głównie przez komunikator mediów społecznościowych. Najczęściej po prostu rozmawiamy, ale kiedy nie mamy obydwie w danej chwili wystarczająco dużo na to czasu, piszemy do siebie lub nagrywamy sobie wiadomości głosowe. Ja musiałam do tej ostatniej formy komunikacji dojrzeć. Potem wydała mi się wygodna. No i w trakcie odsłuchiwania swoich własnych wiadomości – co robię zawsze, bo istnieje zawsze całkiem spore ryzyko, że mówiąc, pominę meritum – zaczęło do mnie dochodzić, jak terapeutyczną rolę może spełniać zarówno nagrywanie swojego mówienia, jak i potem sprawdzanie, czy powiedziało się to, co powiedzieć się chciało.
Nazywając rzeczy po imieniu, mówca ze mnie marny. Myślę dziś, że z wielu powodów. Jednym z nich jest na pewno moja nadwydajność mentalna i wynikające z niej myślenie rozgałęzione, które w wielu momentach powoduje tak wielki chaos w mojej głowie, że bardzo trudno mi się nad wypowiedzią skupić. Dlatego zdecydowanie łatwiej mi się pisze niż mówi. Reasumując, nawet kiedy mówię dużo, to i tak wiem, że to nie jest moje pole i wolałabym móc się komunikować ze światem tylko poprzez pisanie.
Ponieważ moja Przyjaciółka również jest osobą prawopółkulową (nadwydajną mentalnie), rozmawia się nam znakomicie, bo rozumiemy, czemu nasze mówienie wygląda tak, jak czasem wygląda i nie budzimy w sobie nawzajem irytacji. Wręcz przeciwnie – rozumiemy procesy zachodzące w głowie drugiej strony i umiemy odebrać komunikat na poziomie innym niż samych wypowiadanych, nieraz nieudolnie, słów. Kiedy więc nagrywam się jej, czuję się bezpieczna. I dopiero niedawno, kiedy tych nagrań zaczęło być więcej, uzmysłowiłam sobie, ile głos niesie w sobie emocji. O ilu własnych emocjach sama nawet nie wiem, póki nie usłyszę ich w swoim nagranym osobie bliskiej głosie.
Wieczorne nadmorskie spacery bardzo często stanowiły tło dla naszych rozmów. Przyjaciółce morze potrzebne jest do życia tak samo, jak mnie, więc uwielbiałam się nim z nią dzielić. Bardzo też często spacery były tym spokojnym momentem, w którym mogłam odsłuchać wiadomości, które nagrała mi wcześniej ona, a potem nagrać jej swoje (i też ich odsłuchać). W akompaniamencie morskich fal. Obserwowanie własnego głosu, uważne przyjrzenie się temu, co robię z językiem mówionym (który mnie od zawsze przerastał) i pochylenie się z czułością nad tym, co da się przecież jeszcze wypracować; to wszystko zrodziło w mojej głowie pomysł, którego realizacja pochłonęła dużo mojego czasu, pracy i energii, ale stworzyłam coś, czym już niedługo się z moimi Czytelnikami podzielę. A to niebywale mnie cieszy i ekscytuje!

⚓ Rytuały towarzyskie

fot. Bożena Szuj

Nasz przyjazd do Gdańska rozpoczął się od przemiłego zaproszenia do wystąpienia w teledysku Tymona Tymańskiego. Okazało się, że  to teledysk do jednej z moich ulubionych jego piosenek, ale na razie nic niestety nie mogę zdradzić. No, może oprócz tego, że mój Partner kleił Tymonowi po nocy Tupolewa (pięknego!) oraz że – kiedy tu nie przyjadę – nie ma seksowniejszej laski w całym Trójmieście od przebranego za kobietę Tymona! (Macałam, więc wiem!) Ogromnym zaszczytem było dla mnie poznanie wreszcie na planie tegoż teledysku Jarka Janiszewskiego, którego niesamowity głos i charakterystyczny sposób śpiewania już dawno mnie urzekł. Jak więc było mi miło, kiedy zaśpiewał coś specjalnie dla mnie!
I choć branie udziału w teledysku Tymona nie jest dla nas, kiedy jesteśmy w Trójmieście, towarzyskim rytuałem, już samo spotkanie z Tymonem – owszem!
Kolejnym rytuałem, cyklicznym, bo cotygodniowym, są bluesowe poniedziałki w Teatrze Boto w Sopocie, gdzie mój Partner regularnie grywa na perkusji. Robi to od kilku lat, przez które nawiązał relacje z wieloma fantastycznymi ludźmi (niektórych zresztą znał już wcześniej). Szybko poczułam się przyjęta do tej wyjątkowej muzycznej wspólnoty i dziś czuję się w Boto jak w domu. Ogromnym zaszczytem było dla mnie poznanie Glenna Meyera, który był m.in. wokalistą znakomitej, słynnej w czasach mojej podstawówki grupy Blenders. To człowiek o wybitnym mózgu, ogromnej językowej wrażliwości i cudownym, oryginalnym pomyśle na sposób śpiewania. Plus… jest to jedyna osoba, której do twarzy w pomarańczowym!
Wschodzącą gwiazdą jest też intrygujący zespół The Dames. Jego charyzmatyczny wokalista Piotr Łuba i sceniczne zwierzę – gitarzysta Piotr Słodkowski, kiedy wedrą się na scenę Boto, robią prawdziwy show! Choćby tylko dla nich, warto przyjść. Przy odrobinie szczęście, można w Boto usłyszeć również legendę polskiego punk rocka – Gary’ego Hella.
Poniedziałkowe wieczory w Boto to też doskonała okazja, żeby spotkać się z ludźmi, z którymi w tygodniu nie ma na to czasu. W ten sposób poznałam wreszcie Dorotę Korbut – dziennikarkę, pisarkę, poetkę oraz autorkę przepięknej biżuterii, którą mam na zdjęciach. Osobę niezwykle kreatywną, fantastycznie posługującą się piórem i znaną mi dotąd tylko z mediów społecznościowych, a dokładnie z grupy zrzeszającej ludzi uwielbiających językowe zabawy, na której poznałam onegdaj swojego Partnera.
Inny nasz tegoroczny towarzyski rytuał był też w pewnym sensie jakoś z Boto związany, a ściślej z naszą dobrą koleżanką poznaną (najpierw przez Partnera) właśnie tam. Otóż jakoś się tak przecudownie za tym moim pobytem przyjęło, że raz w tygodniu – w piątek lub sobotę – spotykaliśmy się u niej w domu, często z jeszcze jednymi znajomymi. Kiedy „nie miała czasu nic przygotować”, stół uginał się od pyszności: sałatek, ogórków, pomidorków, chipsów, dipów i innych przystawek. Kiedy „miała czas coś przygotować”, uginały się od nich trzy stoły, a na talerzykach wjeżdżał jeszcze domowy tort i inne smakołyki!
Rozmawialiśmy, żartowaliśmy, graliśmy w różne planszowe gry, a wszystko to obowiązkowo przed telewizorem nastawionym zawsze na program, z którego sączyła się polska muzyka minionych lat. Zasiadaliśmy bowiem równocześnie w Loży Szyderców. Komentowanie fryzur, makijaży i ubioru artystów, którzy trzy dekady temu wyglądali na siedemdziesiąt lat, mimo że dziś dobijają dopiero do pięćdziesiątki, było jedną z wielu naszych cotygodniowych aktywności. Obowiązkowe było też picie piwa i trzeźwienie podczas kilkukilometrowego spaceru powrotnego.

⚓ Do byle gdzie

fot. Bożena Szuj

Mój wspaniały Partner oprócz tego, że jest wegetarianinem i całkiem jawną opcją niemiecką, to jeszcze do tego cyklistą! Wiedziałam więc, że prędzej czy później, będę musiała się z rowerem przeprosić (o tym, jak ponad dwadzieścia lat temu zakończył się mój rowerowy romans, pisałam więcej w tekście „Duchowy triathlon”). Zresztą nie tyle nawet będę musiała, bo przecież niczego nie muszę, ale chciałam zrozumieć aktywność, która jest dla mojego Partnera ważna. Chciałam wejść w jego świat, lepiej go zrozumieć.
Kiedy jednak nastał sądny dzień, wiedząc, że mam dosiąść jednego z dwóch rowerowych potworów wielkości małego słonia, stojących pod naszym domem, zapytałam nieśmiało:

Czy damka to ten mniejszy?

i otrzymałam odpowiedź przeczącą, coś we mnie pękło. Niewielu rzeczy się boję. Rzadko mam świadomość potrzeby bania się – co nie zawsze jest dla mnie dobre. Jednak z jakiegoś niezrozumiałego powodu wejście na rower (co było w ogóle możliwe dopiero po znacznym obniżeniu siodełka), mnie dosłownie sparaliżowało. Łzy cisnęły mi się do oczu i choć ego pcha mnie na ogół w kierunku pokonywania własnych słabości, byłam niemal gotowa odpuścić. I w tym właśnie momencie mój Partner wzniósł się na wyżyny swojej ujmującej cierpliwości. Widząc mój lęk mieszający się z zawodem samą sobą i zmaganie się z demonami (nie sądziłam, że mój wypadek rowerowy sprzed lat ciągle we mnie tkwi w postaci traumy), okazał mi mnóstwo serdeczności i życzliwości, pozwalając powoli – podczas kiedy sam trzymał moją damkę mocno – oswajać się z rowerem od nowa. Dał mi tyle czasu, ile potrzebowałam, nie oceniając, nie wyśmiewając i nie pospieszając. To wystarczyło, żebym dość szybko z bocznej garażowej drogi wyjechała samodzielnie na prawdziwą rowerową ścieżkę. Drugi nasz rowerowy wyjazd był już bardziej wymagający, a za trzecim razem pojechaliśmy razem do Boto, więc – jak by nie patrzeć – do innego miasta (no i rzecz jasna z powrotem).
Na początku podchodziłam do jeżdżenia na rowerze sceptycznie. Wydawało mi się, że nie przestanę po zejściu z roweru chodzić jak paralityk oraz że zakwasy po nim nigdy nie miną. Siodełko – na wysokości pozwalającej mi z łatwością dotknąć nogami ziemi – trudno było nazwać wygodnym, więc coś takiego jak jeżdżenie dla przyjemności nie mieściło mi się nawet w głowie. Rower rozumiałam jak atrakcyjny środek komunikacji z punktu A do punktu B. Darmowy, szybki, dobry dla ciała i ducha. Nie miałam w dodatku nigdy do końca pewności, czy wszystko w mojej (wydającej podczas jazdy przeróżne dźwięki) damce działa, gdyż reperował ją Pan Waldek. A Pan Waldek – jeśli wierzyć szacunkom mojego Partnera – urodził się jakoś w okolicach tysiąc osiemset siódmego roku i tuż po naprawie naszych rowerów udał się na zasłużoną emeryturę.
Ten z początku, nie ukrywam, trudny związek z rowerem znacznie ewoluował po powrotnym przyjeździe do Trójmiasta, ale o tym następnym razem.

W tym miejscu warto przypomnieć towarzyszącą mi często podczas jazdy piosenkę Lecha Janerki:

⚓ Sprawa mniejszej wagi

fot. Bożena Szuj

Historia mojej wagi jest bardzo prosta. Do dwudziestego piątego roku życia miałam niedowagę. Opowieść, że od jedzenia się tyje, znałam tylko ze słyszenia i uważałam ją za mit i zabobon. Przypominałam kościstą, modelkę o chłopięcej sylwetce z mokrego snu każdego homoseksualnego projektanta mody. (Może wyłączając z tego mój biust, który nawet wtedy był dość zauważalny.) Mój metabolizm obudził się pewnego lata na Thassos i po czterech miesiącach jedzenia pokaźnych obiadokolacji wyłącznie wieczorami (dopiero, kiedy można było oddychać), przytyłam 10 kilo. Ta zmiana… napawała mnie dumą! Czułam się wreszcie kobieca i atrakcyjna. Nabrałam fantastycznych kształtów i pociągałam jeszcze bardziej nie tylko swojego ówczesnego partnera, ale też miejscowych amatorów kobiecego ciała. Wszyscy wokół mnie widzieli moją przemianę i uważali, że na ich oczach rozkwitłam, co było rzeczywiście piękne. Być może byłoby takie dla mnie nawet do tej pory, gdybym nie wróciła do Polski i nie usłyszała od bliskiej kobiety na dzień dobry:

Jesteś gruba.

Czy byłam gruba? Nie byłam. Moja waga mieściła się idealnie w samym środeczku wskaźnika BMI. Moje kości przestały być wreszcie wystające, moje kształty zrobiły się obfite i apetyczne. Wyszłam wreszcie z chorobliwej niedowagi, ale do otyłości, czy nawet nadwagi było mi jeszcze bardzo, bardzo daleko. Gdyby oprócz mojego ciała, uleczona była także dusza, rozumiałabym, że te okrutne słowa są o osobie je wypowiadającej, a nie o mnie. Moja dusza nie była jednak zdrowa, więc ten idiotyczny i przemocowy tekst zadał mi ranę, która goiła się jeszcze wiele, wiele lat. (Zakładając, że w ogóle już jest zagojona.) Jak ta, nie przymierzając, Ewa z raju, co się raptem dowiedziała, że ma się swojej nagości wstydzić, nagle przestałam lubić to, co jeszcze przed chwilą przez innych ludzi, w innej kulturze, było uznane za piękno w czystej postaci.
No a potem, to już sama to sobie robiłam. Ciągle nie dość ze swojego ciała zadowolona, traktowałam je – jak większość pokaleczonych patriarchatem kobiet – jak kartę przetargową do relacji z mężczyzną, która miałaby mnie definiować. Równocześnie wystawiałam swoje ciało na wieczne porównywanie do innych kobiecych ciał, choć osią tego porównywania był zawsze jakiś mężczyzna (realny lub hipotetyczny). Wielokrotnie marzyłam o tej cudownej, zabranej mi przez okrutną Polkę greckiej beztrosce i wolności od porównywania się. Beztrosce, która płynęła z poczucia wolności, pogodzenia się z własną seksualnością i miłości do siebie, miejsca i ludzi. To dosyć znamienne, że długi czas nie udało mi się tego stanu osiągnąć właśnie w Polsce.
Nie jestem dziś niestety zupełnie od porównywania się wolna. Praca nad tym jest długim i żmudnym procesem. Wiem już natomiast, że moje ciało jest najbardziej na świecie wyjątkowe, bo jest jedyne takie i przede wszystkim jedyne moje! Jego atuty są unikalne i jedyne w swoim rodzaju. Podobnie, jak jego niedoskonałości. To ono doprowadza do szaleństwa i utraty tchu Osobę, którą kocham. To ono Ją nieustająco zachwyca. To ono daje mi znać, kiedy powinnam zadbać o swoje psychiczne zdrowie; wskazuje mi, które sytuacje i którzy ludzie mi nie służą. To ono jest źródłem rozkoszy i przyjemności. Przekierowanie swojej energii na rozpieszczanie go, opiekowanie się nim i wsłuchanie się w nie, odciąga mnie od niezdrowego porównywania się.
Od tamtego czasu jeszcze wiele razy przybierałam na wadze, a potem nadprogramowe kilogramy traciłam. Zdarzała mi się czasem też realna nadwaga. Depresja, problemy z tarczycą, stres – wszystko to przekładało się na moje wahania wagi. A teraz, po dłuższym czasie aktywności zerowej i zaburzonej w pewnym momencie relacji z jedzeniem, czułam, że powinnam potraktować siebie – a więc i swoje ciało – lepiej. Z czułością i uważnością. Pobyt nad morzem i codzienne spacery były pewną niezwykle mi potrzebną rewolucją. Nowe nawyki żywieniowe (absolutnie nie diety!) sprowadzające się do jedzenia mniejszych porcji, włączenia do jadłospisu wielu różnych warzyw i owoców, żywienia się głównie sycącymi sałatkami oraz picia w dużych ilościach wody, a także zdecydowanego ograniczenia słodyczy w połączeniu z ruchem, mnóstwo mi dały. Docelowo po kilku miesiącach również spadek wagi, ale przede wszystkim inne samopoczucie, kontakt z własnym ciałem i poświęcenie tak mu potrzebnej uwagi. Czuję się lepiej, wiedząc, że moje ciało jest nie tylko wyjątkowe, ale i wyjątkowo dobrze przeze mnie zaopiekowane!

⚓ Piwo, kobieta i śpiew

fot. Bożena Szuj

Tytuł tego rozdziału nawiązuje oczywiście do mojego tekstu sprzed roku – „Wino, Kobieta i śpiew” o czasie spędzonym również w magicznym Gdańsku. O śpiewie (w Boto) trochę już było, o kobiecie – było dużo. Czas więc napisać o piwie. W tym roku stało się ono, dość nieoczekiwanie, alkoholem mojego pierwszego wyboru. Piwo pite raczej często niż rzadko, umilające wspólne chwile, czasem powodujące w głowie lekki szum, czasem – mimo zawartości procentów – niemal alkoholowo nieodczuwalne, jak również piwo bezalkoholowe, na które musiałam się przerzucić w momentach, w których byłam kierowcą roweru. Zimne cudownie i szybko gasiło pragnienie, pomagając przetrwać najgorętsze dni. Po kilku miesiącach mam pewne spostrzeżenia. Nie jest to reklama, lecz bezinteresowne wskazanie piw, które wydały mi się warte – albo właśnie niewarte – uwagi.

🍺 Piwa jasne

Łomża – zarówno Łomża Jasne, jak i Łomża Pils smakują mi chyba najbardziej z jasnych, kiedy nie da się ich potraktować sokiem imbirowym. No tak już mam, że jasne, niepszeniczne piwa są dla mnie na ogół zbyt nudne lub zbyt gorzkie. Łomża okazała się piwem, jakiego od dawna szukałam.

Namysłów Pils – Namysłów też mnie bardzo pozytywnie zaskoczył. Dużo od Łomży łagodniejszy, żeby nie powiedzieć, że nieco mdły, idealny na dłuższe piwne posiedzenia.

🍺 Piwa ciemne

Kozel Černý – od jasnych piw zdecydowanie wolę ciemne, a czeski Kozel Černý – delikatny, niezbyt goryczkowy i bardzo przyjemny w smaku – to wybór, którego dokonywałam często, również z powodu niewielkiej zawartości procentów.

Bytów Ciemne – bardzo ciekawym odkryciem było dla mnie piwo Bytów Ciemne. Piłam je tylko raz, w Boto, i na pewno jeszcze do niego wrócę. Lekko mleczne, delikatne, mało goryczkowe, intrygujące.

Browar Pilsweizer z Grybowa Zakopiańczyk Ciemne – czemu w moim nadmorskim rankingu piw znalazł się Zakopiańczyk i Ciupaga, niebawem się wyjaśni, gdyż dzisiejszy wpis będzie miał za jakiś czas swoją kontynuację. Zakopiańczyka znam z nazwy oczywiście z południa Polski. Nigdy go nie piłam, ale widywałam reklamy. Dopiero nad morzem dane mi było spróbować i muszę powiedzieć, że ciemne jest rzeczywiście fantastyczne! Urzeka lekko miodowym posmakiem.

Ciupaga Porter – za to Ciupaga Porter jest dla mnie nieporozumieniem. Niby wyczuwalny szlachetny porterowy smak, ale mieszający się z dziwną spirytusową ostrością, smakuje jak niewykończone i nieprzemyślane piwo. Moc swoją ma, ale i cenę. Porównywalny efekt daje podłe, ale lubiane przeze mnie Halne Mocne. I w cenie jednego Portera od Ciupagi dostaniemy Halnych Mocnych aż siedem…

🍺 Piwa smakowe

Browar Pilsweizer z Grybowa Zakopiańczyk Wiśniowy – w przeciwieństwie do Zakopiańczyka Ciemnego, Zakopiańczyk Wiśniowy nie jest wart próbowania. Tak jak lubię piwa smakowe, tak to jest trochę zbyt słodkie; przypomina sok. A szkoda.

Browar Pilsweizer z Grybowa Zakopiańczyk Żurawinowy – podobnie sprawa się ma z Zakopiańczykiem Żurawinowym. Jest na pewno ciekawszy w smaku od wiśniowego, ale nadal lata świetlne za znakomitym Zakopiańczykiem Ciemnym.

Browar na Jurze Wiśnia w Czekoladzie – odkryciem tego sezonu było dla mnie natomiast (znów dzięki Boto) piwo Wiśnia w Czekoladzie Browaru na Jurze. Znakomite, szlachetne, głębokie. Docenił je nawet mój, nieprzepadający za słodkimi piwami, Partner. Jest trudno dostępne, więc jeśli komuś uda się je zdobyć – polecam gorąco!

Książęce Cherry Ale – szukanie ciekawego smakowego piwa w Lidlu, zakończyło się znalezieniem Książęcego Cherry Ale. Doskonałe, nie za słodkie, głębokie. O ile wcześniej opisywana Wiśnia w Czekoladzie smakowała trochę jak śliwka (co absolutnie nie jest zarzutem), a tyle Książęce uchwyciło to, co w wiśni najdoskonalsze!

🍺 Piwa bezalkoholowe

Łomża 0,0% – ktoś, z bezalkoholowych piw, polecił na Łomżę 0,0%, więc kiedy ją tylko gdzieś znalazłam, natychmiast nabyłam. I muszę powiedzieć, że choć król bezalkoholowych piw – o którym za chwilę – jest tylko jeden, to Łomża zero naprawdę daje radę! Nie ma wstydu.

Kormoran 1 na 100 Lite APA – no i pora wreszcie na króla, czyli kolejne fantastyczne odkrycie sezonu, również za sprawą Boto. Kormoran 1 na 100 przypomina rasową alkoholową APĘ. Czyżby piwa bezalkoholowe przestały wreszcie smakować jak karykatury piw alkoholowych?

Ciupaga AIPA Bez Prądu – na to pytanie odpowiada, niestety przecząco, Ciupaga Bez Prądu, która w smaku przypomina rozwodnione siki. Nie ma się co łudzić, że pomoże jej dodanie soku malinowego. Tej obrazy kubków smakowych nie da się uratować niczym. Zdecydowanie nie polecam!

To tylko subiektywny wybór piw, które piłam podczas tego lata często lub które tylko raz czy dwa spróbowałam. Nadal pozostaję fanką piw kraftowych, ale miło było się też przekonać również do niektórych przemysłowych.

P.S. A na deser łączę piosenkę, która towarzyszyła mi przez niemal cały opisywany czas. Piosenkę, o której kompletnie zapomniałam i na którą nigdy wcześniej nie zwróciłam jakoś specjalnie uwagi, a niesłusznie. Warto wsłuchać się w jej detale – od samej niezwykle przemyślanej emisji głosu, przez lekko miejscami eightiesowe brzmienia po to, co dzieje się tam z przestrzenią. Najbardziej polecam jej słuchanie podczas samotnych spacerów plażą w środku maja.

Zapraszam do lektury drugiej części wpisu:

fot. Bożena Szuj

Wino, Kobieta i śpiew

fot. Bożena Szuj

Dzisiejszy tekst jest opisem moich cudownych prawie trzytygodniowych wakacji w Gdańsku. Podzieliłam go na trzy części główne. Zaczynam – jak to na wakacjach – od wina.

1. Wino
Wakacje
Morze czy góry?
Magia Bałtyku
Praktyczno-sentymentalny przewodnik po Gdańsku
2. Kobieta
Gdynia
Duchowość
Przemoc
Kontrola, ale wyłącznie nad sobą
3. Śpiew
No to Boto!

🍷 Wino

fot. Bożena Szuj

Wino, o czym już tu wielokrotnie wspominałam, nie należy do trunków mojego pierwszego wyboru. Jestem prostą warszawianką i ćwierć góralką – moim alkoholem jest czysta nierozcieńczona w szklance. Piję rzadko, ale jeśli już, to z ogromną przyjemnością. Jest jednak jeden moment w roku, w którym rzeczywiście pragnę wina i są nim letnie wyjazdy, szczególnie do Grecji. Nie ma chyba nic przyjemniejszego niż patrzenie na morze i popijanie w tym czasie smażonych kalmarów kieliszkiem zimnego białego wina w samo południe. Okazało się, że nawet jeśli odrobinę zmieni się pewne stałe (zamiast Morza Egejskiego – Bałtyk, zamiast Thassos – Gdańsk Brzeźno, zamiast kalmarów – flądra), magia nadal działa! Kolejną różnicą było przeproszenie się z czerwonym winem, którego kiedyś nie lubiłam, a po które w te wakacje sięgałam często i chętnie. Może to kwestia większej dojrzałości, a może po prostu zbyt małej ilości miejsca w lodówce. (Ciepłe białe wino pijam tylko raz w roku – na bankiecie po Warszawskiej Jesieni.) Jak zwał, tak zwał. Zaczęłam wreszcie doceniać czerwone wino.

⚓ Wakacje

fot. Bożena Szuj

Od dziecka rodzice wpajali we mnie, jak ważne jest spędzanie wakacji z dala od miejsca zamieszkania. Jestem im za to bardzo wdzięczna. Wypoczynek w domu nie jest pełnowartościowym wypoczynkiem, a zmiana otoczenia, zwłaszcza prawopółkulowcom, pomaga nabrać nowej perspektywy, spojrzeć na siebie i swoje problemy z dystansu oraz podładować akumulatory. Tu nie chodzi wcale o drogie wyjazdy w najdalsze zakątki globu. W sprawach istotnych w ogóle bardzo rzadko chodzi o pieniądze. Moja mama, jako dziecko, mieszkając w Zakopanem, na wakacje jeździła do przepięknego pienińskiego Krościenka. To wystarczyło – oderwanie od codzienności, rozłąka z jedną grupą ludzi, spędzanie czasu z inną, możliwość – w perspektywie – zatęsknienia za jedną i drugą.
Zrozumiałam też, że zupełnie tak samo jest w związku. Rozłąki są dla niego bardzo dobre, bo pomagają nam monitorować z różnych stron to, co się w związku dzieje: jak związek na nas wpływa, co nam daje, ile nam zabiera i czy w ogóle zabiera. Mamy szansę za sobą zatęsknić, ale też uświadomić sobie, że związek nas nie definiuje, że mamy poza nim samych siebie.

⚓ Morze czy góry?

fot. Bożena Szuj

Spośród wielu głupich pytań (bo – zaskoczę Was – one istnieją!) od lat moim faworytem jest:

Wolisz góry czy morze?

– mój faworyt wśród głupich pytań

Żeby w pełni docenić jego idiotyczność, wystarczy je zadać na przykład mieszkańcowi greckiej wyspy Thassos. Czemu nasze odmienne geograficzne położenie miałoby postawienie kogokolwiek przed takim wyborem usprawiedliwiać? Tematowi widzenia świata z perspektywy albo…, albo… poświęciłam wpis „Zajmij się jedną rzeczą, a dobrze, czyli humanizm naszych czasów”, więc nie chcę się tu zbyt mocno rozpisywać. Jestem po prostu wielką przeciwniczką robienia ludziom testów jednokrotnego wyboru.
Jako dziecko niemal każde wakacje spędzałam i w górach, i nad morzem. Wyprowadzając się z rodzinnego domu wiedziałam tylko, gdzie nie chcę mieszkać. Po górach właściwie nie chodzę, ale ich widok jest mi potrzebny do życia. Zwłaszcza widok Tatr, których surowość mnie całkowicie uwiodła już dawno dawno temu. Czuję przed nimi respekt. Podobnie jak przed halnym (zwłaszcza odczułam go wtedy, kiedy wyrwał nam starą limbę z korzeniami z ogródka oraz zerwał nam dach z garażu). Przyroda jest potężną siłą i jak byśmy się nie starali oszukiwać sami siebie, że jest inaczej, budując śmieszne betonowe miasta, nie zmienimy tego. 
Ta sama część mnie jest absolutnie zakochana w magii morza. Obserwowanie jego barw o różnych porach dnia przynosi mi ukojenie. Kiedy się morzu oddaję, uzyskuję niewyobrażalny spokój. To nie ono mi go daje, wiem. Ono go tylko wyzwala we mnie; ale jestem na to niesłychanie wrażliwa i otwarta. To zresztą jedna z wielu zalet bycia prawopółkulowcem – czuję wszystko dużo mocniej niż inni, więc moje cowieczorne spacery brzegiem morza były doświadczeniem mistycznym, którego byłam nieprawdopodobnie spragniona. Mimo że mieszkam przecież w górach.

⚓ Magia Bałtyku

fot. Bożena Szuj

Przez wiele, wiele lat morzem, nad które udawałam się najczęściej, było Morze Egejskie. Z prostej przyczyny – moje życie zarówno prywatne, jak i zawodowe, było związane z grecką wyspą Thassos.  Morze Egejskie jest ciepłe, krystalicznie czyste i niewyobrażalnie wręcz piękne. Wydałam na Thassos fortunę na biżuterię z niebieskim opalem, który najbardziej przypominał obłędne egejskie barwy, by mieć choć złudzenie bliskości tego cudu.
Rok temu przez pandemię część wakacji spędzałam również w Gdańsku i dopiero wtedy przypomniałam sobie o obezwładniającej magii naszego zimnego, brudnego, pokrytego sinicami i innymi glonami Bałtyku. (Inna sprawa, że wtedy akurat miałam wielkie szczęście, bo nie dość, że woda była naprawdę ciepła, to jeszcze całkiem, jak na Bałtyk, czysta.)
Tegoroczne wakacje uświadomiły mi, jak bardzo potrzebowałam zarówno odpoczynku i zresetowania się, jak i właśnie Bałtyku. To niepokojące, ale zupełnie przegapiłam ten moment. Aż tu nagle przyszło przemiłe zaproszenie dla mnie i mojego partnera od samego Tymona Tymańskiego na pyszną domową pizzę vel staropolski podpłomyk. Jako że na jedzenie dwa razy mnie namawiać nie trzeba, już następnego dnia, dzierżąc w ręce bilet, zaczęłam się pakować.

⚓ Praktyczno-sentymentalny
przewodnik po Gdańsku

fot. Bożena Szuj

Oczywiście, wbrew tytułowi, nawet się nie pokuszę o próbę obiektywnego opisania Gdańska – moja wiedza jest zbyt mała. Opiszę natomiast szlaki, jakie sobie wytyczyłam i za którymi tak bardzo dziś tęsknię.
Trójmiasto, jak sama nazwa wskazuje łączy trzy zróżnicowane, ale sąsiadujące ze sobą miasta. Tymczasem odnalazłam w sobie automatyczną niechęć do Gdyni (której, nota bene, dobrze nie znałam) na zasadzie kontrastu z miłością od pierwszego wejrzenia do cudownego Wrzeszcza. Co prawda mój partner, będąc chłopakiem z Wrzeszcza, uważa że mądrzy ludzie nie zachłystują się plemiennością, w czym ma oczywiście sporo racji, jednak do Śledzi (jak mówią tu o mieszkańcach Gdyni) pałam, eufemistycznie mówiąc, pewną rezerwą. Jest to prawdopodobnie równie udolne, jak sytuacja opisana w piosence autora najlepszego staropolskiego podpłomyka, jakiego jadłam:

Lechia, Lechia Gdynia!
(oż kurde mole, łeb mi spuchł jak dynia)
Lechia, Lechia Gdynia!
(nawiasem mówiąc, Areczka Gdańsk to kurwa, pizda, świnia)
Lechia, Lechia pany!
to nic, że mózg wstrząśnięty i zęby wyłamane!
Lechia, Lechia pany!
ja leję na trepanację i żuchwę zgruchotaną!

 

Ale trudno. Muszę z tym żyć. Wracając do jednego z najpiękniejszych Polskich miast, jakim bez wątpienia jest Gdańsk, jestem absolutnie oczarowana i ujęta jego magią. Trochę mi co prawda zajęło zrozumienie lokalnego sposobu myślenia i dziś już wiem, że jeśli ktoś, będąc w Gdańsku powie nam, że jedzie do Gdańska, to wcale nie postradał zmysłów, lecz ma na myśli wycieczkę do ścisłego centrum. Wrzeszcz to Wrzeszcz, Oliwa to Oliwa, Brzeźno to Brzeźno, a Gdańsk to Gdańsk (mimo że administracyjnie wszystkie te miejsca znajdują się w Gdańsku). Trzeba też uważać, żeby nie nazwać przez przypadek centrum Gdańska rynkiem, starówka też się niestety, z tego, co mi się udało ustalić, nie obroni. „Moją dzielnią” stał się charyzmatyczny stary Wrzeszcz sąsiadujący z przepiękną historyczną Oliwą. Ta cudownie zielona dzielnica  jest doskonałym miejscem dla każdego, kto lubi spokój i ciszę, a równocześnie chce mieć łatwy i szybki dojazd zarówno do centrum, jak i na plażę. Warto w tym miejscu wspomnieć, że Trójmiasto położone jest na terenach górzystych, więc w całości obfituje w przeurocze uliczki wijące się w dół i w górę, co przywodzi mi na myśl Thassos, Los Angeles i San Francisco równocześnie.

  • GDAŃSK: GDZIE SPAĆ?

Kiedy pytają mnie, który apartament w Gdańsku wynająć, odpowiadam: Zamenhofa 17 we Wrzeszczu. Nieprzyzwoicie wręcz tani, urządzony ze smakiem, doskonale zaopatrzony. Warto w tym miejscu wspomnieć o pięknej, wygodnej łazience z dużą, wysoko zamontowaną umywalką. (Sama nie jestem wysoką kobietą, bo mierzę tylko 169 cm, ale łazienkowym przekleństwem są wszelkie umywalki, sięgające mi zazwyczaj do kolan.) Dzięki maleńkiemu, ale jednak aneksowi kuchennemu, można być przez cały pobyt całkowicie niezależnym kulinarnie od wszelkich restauracji. Kolejnym z jego plusów jest omówiona wcześniej doskonała lokalizacja: mamy blisko i do przystanków (tramwajowych i autobusowych), z których w 20 minut dostaniemy się do ścisłego centrum, i do pięknego, nowoczesnego osiedla Garnizon, gdzie oprócz szerokiego wachlarza przeróżnych restauracji i kawiarni – gdybyśmy jednak zechcieli z nich skorzystać – znajdziemy też pokaźną liczbę Żabek, Biedronkę oraz aptekę.
Dla miłośników polskiej sceny alternatywnej ciekawostką będzie fakt, że w garażu domu, w którym mieści się polecany przeze mnie apartament, rozpoczynał swoją działalność najpierw zespół Sni Sredstvom Za Uklanianie, a potem słynna Miłość.

  • GDAŃSK: GDZIE ZJEŚĆ?

Czasy nie sprzyjają codziennemu stołowaniu się podczas wakacji w restauracjach. Tym lepiej wiedzieć zawczasu, gdzie warto zjeść, żeby po tym długo wyczekiwanym wydarzeniu, jakim jest wyjście na obiad na miasto nie pozostał niesmak. Moim zdecydowanym faworytem jest Zagroda Rybacka w Brzeźnie. Udało mi się (podczas obydwu pobytów) spróbować wszystkich dostępnych w karcie dań rybnych i mogę je śmiało polecić. Co więcej, nawet wegetarianin znajdzie tam coś dla siebie: penne wegetariańskie z rukolą, pomidorem, cukinią, papryką i tłoczoną na zimno oliwą warte jest grzechu! Wszystkie serwowane potrawy są świeże i pyszne. Na wspomnienie zasługują też znakomite desery i kawa mrożona oraz najlepsza jaką w życiu piłam domowa lemoniada.
Dania, w których cena jednego składnika zależy od jego wagi, mogą nastręczać pewnych problemów, kiedy przychodzi do płacenia. Przemiła i fachowa obsługa Zagrody Rybackiej tak precyzyjnie podaje dostępne w danym dniu wagi ryb, że jeszcze nigdy nie zdarzyło mi się zapłacić więcej niż wyliczyłam.

  • GDAŃSK: KOMUNIKACJA MIEJSKA

Moją codzienną trasą była Zamenhofa – Brzeźno i Jelitkowo – Zamenhofa. Do plaży w Brzeźnie mam dużą słabość, mimo że nie jest z pewnością najpiękniejszą z polskich plaż. Ma jednak coś, co mnie urzeka. Na ogół rano jeździłam się opalać i czytać na plaży,  a wieczorem przyjeżdżałam znowu do Brzeźna i szłam brzegiem morza ok. 3 km do Jelitkowa, którego – muszę przyznać – nie lubię. Spacer brzegiem morza o zachodzie słońca jest naprawdę piękny (kilka razy zdarzyło mi się nawet popływać), ale już cała ta smutna, odpustowa część promenady Jelitkowa z dyskoteką dla seniorów mnie dołuje, więc starałam się zawsze tak zaplanować swój spacer, żeby wracać nią prosto na pętlę tramwajową już po ciemku, kiedy jest mało ludzi i czuję się najbezpieczniej.
Jeśli chodzi o bilety komunikacji miejskiej, najlepiej ściągnąć sobie na telefon aplikację Jak dojadę i przez nią kupować bilety jednorazowe  lub – zwłaszcza jeśli mamy w planie przemieszczanie się po całym Trójmieście – trzydobowe. Jest wtedy taniej. Jednak jeśli interesuje nas bilet dobowy wyłącznie na autobusy i tramwaje w Gdańsku, lepiej go kupić w automacie lub kiosku, bo dobowy kupowany przez aplikację jest droższy.

Wrażliwych na sytuacje finansowe u bliźnich uspokajam, że tradycyjnie nie jest to wpis sponsorowany i z żadnej z powyższych reklam nie czerpię profitów.

💋 Kobieta

fot. Bożena Szuj

Jak niedawno pisałam, zaczęłam wreszcie odkrywać i doceniać w sobie kobietę. To pomogło mi też lepiej zrozumieć siebie samą. Tegoroczne wakacje były dla mnie nie tylko wyjazdem do partnera i nad Bałtyk. Były też, a może nawet przede wszystkim, fascynującą podróżą w głąb siebie. Aspektu kobiecości w moich rozważaniach nie mogło więc zabraknąć…

⚓ Gdynia

fot. Bożena Szuj

Przy nobliwym Gdańsku i rozrywkowym Sopocie Gdynia jest jedyną posiadaczką rodzaju żeńskiego. Postanowiłam ją więc trochę odczarować i w końcu zwiedzić. Trafił mi się najlepszy z możliwych przewodników – mój prywatny partner, który nie dość że sam ma w życiorysie gdyński epizod, to jeszcze jest kopalnią architektonicznej wiedzy. Po zobaczeniu urokliwych, przywodzących mi na myśl ukochany Wrzeszcz Działek Leśnych, dość podłych zaułków ulicy Morskiej (zwiedzanych za to ślicznym zabytkowym trolejbusem), oszałamiającej Alei Piłsudskiego, iście zachodniego Bulwaru Nadmorskiego, przeuroczej Kamiennej Góry i robiącego wrażenie (zwłaszcza szerokością ulic) centrum, a także po zjedzeniu doskonałej pizzy w godnym polecenia Ankerze i wypiciu wyśmienitej mrożonej kawy w kultowej kawiarni Mariola, mogę z czystym sumieniem napisać, że choć nie chciałabym się do Gdyni przeprowadzić, jest ona z pewnością ciekawym, różnorodnym miastem, które od czasu do czasu lubiłabym odwiedzić.
Myślę, że z Gdańskiem i Gdynią jest trochę jak z Europą i Ameryką Północną. Ameryka urzeka nas swoją świeżością, bardzo w gruncie rzeczy krótką historią, więc też brakiem uwikłania w śmiertelnie poważne konwenanse (oczywiście piszę to trochę z przymrużeniem oka nNi i w dużym bardzo uproszczeniu). Z drugiej strony nie ma i długo mieć nie będzie dostojeństwa Starego Kontynentu, które nabywa się z wiekiem. Odcięcie się od tradycji jest zawsze niezwykle nęcące, ale potrafi też pozostawić dziwny rodzaj niedosytu.
Wycieczka po Gdyni mnie zachwyciła, ale też zmęczyła. Jednak nie na tyle, by wieczorem nie odkryć nowych zakamarków Wrzeszcza, a w tym obłędnej ulicy Ojcowskiej i Krętej. Dobrze było znaleźć się po wszystkim w domu…

fot. Bożena Szuj

⚓ Duchowość

fot. Bożena Szuj

Samotne leżenie na plaży w ciągu dnia, wchodzenie do morza (kilka razy udało mi się popływać, choć woda była chłodniejsza niż rok temu) i czytanie FabJulus podczas opalania pleców przynosiło mi przyjemne odprężenie. Kanapki, a zwłaszcza ugotowane młode ziemniaczki z ziołami i własnym sosem serowym nigdzie nie smakują lepiej niż na plaży. Chyba. Jeśli chodzi o nagromadzenie ludzi, nie było aż tak źle, ale nie odważyłabym się też wyjąć z uszu słuchawek. Niesłyszenie bliźnich jest swego rodzaju błogosławieństwem. Jednak dopiero moje niemal codzienne samotne wieczorne spacery plażą były dla mnie najistotniejsze. Przede wszystkim – w niezrozumiałym przeciwieństwie do innych wyjść w pojedynkę – czułam, że to czas, który rezerwuję tylko i wyłącznie dla siebie. Czas, w którym kieruję całą swoją uwagę w głąb siebie, nie rozpraszając się niczym. Na uszach miałam, tradycyjnie, słuchawki, ale na czas spaceru włączałam do znudzenia (od lat nad Bałtykiem tę samą) debiutancką płytę Tracy Chapman. Jej dźwięki z delikatnym akompaniamentem fal po pierwsze skutecznie zagłuszały wszelkie odgłosy z zewnątrz, a po drugie pomagały mi się wyciszyć. Ktoś mógłby spytać, czy nie byłoby romantyczniej, chodzić na spacery brzegiem morza z ukochanym. Być może byłoby, ale na pewno nie z moim! Jakiekolwiek wyjście na brzeg morza z tym moim Męskim Darem Niebios jest jak wybór na towarzysza spaceru Adasia Miauczyńskiego z „Dnia Świra”:

Nie dość, że wszędzie piach i woda, to jeszcze ten je…ny spadek, że nie idziesz prostopadle do ziemi, tylko pod kątem, jedna noga niżej, druga wyżej, k…, ja pier…lę!

– mój Ukochany, spacerując ze mną brzegiem morza pierwszy i równocześnie ostatni raz

Tym bardziej doceniam, że poświęcił się, robiąc mi naprawdę piękną sesję zdjęciową, którą zilustrowałam dzisiejszy wpis, jak również, że któregoś pięknego wieczoru podjechał do mnie na rowerze, żebym, zostawiając mu swoje rzeczy, mogła spokojnie popływać, a potem się przebrać i ruszyć dalej. Obserwowanie niesamowitego zachodu słońca z wody było dla mnie kolejnym przeżyciem mistycznym. Na ogół zresztą po powrocie z mojej morskiej wyprawy, wybierałam się, nocą, na kolejny, krótszy spacer po Wrzeszczu, już z partnerem. Jednak te plażowe pomagały mi się odciąć od niezdrowego definiowania się poprzez swój związek (do czego mam niestety skłonności) i odzyskać łączność z rdzeniem siebie samej. To wbrew pozorom nie zawsze musi być przyjemne. Nasz umysł, kiedy się czegoś boimy lub z czymś sobie nie radzimy, robi dużo, żeby odwrócić od tego naszą uwagę (na ogół naskakujemy wtedy na innych). Przez 3 kilometry z Brzeźna do Jelitkowa co wieczór postanawiałam się mierzyć ze wszystkim, co się we mnie kłębiło. Oswoić to i – nie oceniając się – pozwolić sobie na wszystkie emocje, które w sobie zaobserwowałam. Gdybym nie była zrażona do tego słowa, nazwałabym to modlitwą. Gdyby nie to, że nie umiem, nazwałabym to medytacją. Tak czy siak, moje wieczorne wędrówki brzegiem morza miały głębszy, duchowy wymiar.

⚓ Przemoc

fot. Bożena Szuj

Jeszcze kilka lat temu, gdybym, klasyfikując podrozdział „Przemoc”, miała do wyboru rozdziały: „Wino”, „Kobieta” i „Śpiew”, umieściłabym go bez mrugnięcia okiem w „Winie”. Moje długoletnie współuzależnienie sprawiło, że zaczęłam doszukiwać się w alkoholu odpowiedzialności za całe zło uzależnienia. Co jest oczywiście bardzo niedojrzałe. Ani alkohol (w kontrolowanej ilości), ani jedzenie, ani seks, ani nawet niektóre narkotyki (również w kontrolowanej ilości i oczywiście nie wszystkie, więc tu lepiej jednak uważać) nie są problemem. Problemem jest pustka, którą ludzie próbują zapełnić przy ich użyciu. Jeśli nie umiesz żyć sam ze sobą i przechodzisz z rąk do rąk, z jednego związku w drugi, to masz taki sam problem, jak każda inna uzależniona osoba, nawet jeśli czujesz się od niej lepszy, bo nie sięgasz po żadne używki.
Dziś umieszczam podrozdział „Przemoc” w rozdziale „Kobieta”, po pierwsze, dlatego że jak wszystkie pozostałe podrozdziały ma rodzaj żeński, a po drugie, dlatego że pojawiła się w moich rozważaniach wcale nie – jak bywało kiedyś – za sprawą alkoholu, lecz mojej wnikliwej obserwacji już z tej drugiej, bezpiecznej strony. Konfrontacja była mi potrzebna.
Pewnego dnia nawarstwiło się kilka niezależnych od siebie czynników, które obudziły we mnie przykre wspomnienia. Rano czytałam książkę o przemocy, potem ktoś próbował użyć wobec mnie manipulacji, co przypomniało mi, że kiedyś tkwiłam w relacjach opierających się właśnie na niej, jeszcze potem czyjś niewinny żart poruszył moją czułą strunę, a do tego doszło kilka tragicznych historii opowiedzianych mi w ostatnim czasie. Przy typowej, książkowej wręcz zagrywce psychopaty, złapałam się na automatycznym wejściu w rolę, której już dawno nie odgrywałam. Przywdziałam pancerz, całkowicie ukrywając swoją prawdę i dokonując postanowień dotyczących relacji z osobą krzywdzącą (na żarty? dla zbadania moich granic? z głupoty? z powodu używek?), kompletnie skreślając ją z roli jakiegokolwiek partnera. Nie omawiając z nią już niczego.
Zaczęłam się zastanawiać, jak to jest, że ludzie rzadko kiedy nawet przewyższający mnie inteligencją, potrafią tak skutecznie mnie zamknąć. Sprawić, że zastygam, nie pokazując im żadnej z przeżywanych emocji, bo podskórnie czuję, że to będzie dla nich pożywką. Wiem, że czuję dobrze, jednak czy to powód, by postępować wbrew sobie i uśmiechać się, kiedy chce mi się płakać, a potem stosować pasywną agresję wymierzaną na zimno? A tak właśnie zawsze, kiedy ktoś zaczyna ze mną swoje gry, robię. Nie lubię siebie takiej i nie lubię dawać innym władzy nad sobą (a postępowanie wbrew sobie – nawet, jeśli to jedyne, co nas może w danym momencie uchronić – jest rodzajem oddawania innym władzy). I na to jeszcze nie umiem znaleźć rozwiązania. Mój partner i prywatny rycerz w jednej osobie, jak ktoś mnie skrzywdzi, zadaje mi cudowne, podnoszące na duchu i wskrzeszające we mnie resztki romantyzmu pytanie:

Czy mam mu spuścić wpierdol?

– pytanie, jakie mi zadaje partner, kiedy ktoś mnie skrzywdzi

Na ogół nie korzystam jedynie z powodu własnego ego, które podpowiada mi, że nie jestem małą dziewczynką, żeby się wyręczać kimkolwiek w załatwianiu swoich własnych spraw. Ale… dając się w sobie zamknąć, zachowuję się dokładnie jak mała dziewczynka właśnie. I można powtarzać frazę, w jaką do niedawna sama jeszcze wierzyłam, że przemoc nie jest rozwiązaniem, ale prawda jest taka, że w niektórych wypadkach szybka i zdecydowana reakcja na przemoc w postaci załatwienia czegoś pięścią (lub skuteczne postraszenie, że jest się na to gotowym) kończy sprawę definitywnie. Czy jest to prymitywne? Jak najbardziej! Czy jest to zdrowe? W niektórych wypadkach tak. W przemocy (każdej) najgorsze są nie same przemocowe incydenty (choć te są oczywiście straszne), lecz wytwarzanie się bardzo skomplikowanego mechanizmu ofiara – kat, do którego można nie dopuścić tylko, nie dając się wepchnąć w rolę ofiary. Zapewniam, że wychodzenie zarówno z roli ofiary jak i kata jest długotrwałym i bolesnym procesem.
Nie umiem jeszcze w pięści, ale za to umiem w słowa. I to ja sama muszę stać się swoim rycerzem.

⚓ Kontrola, ale wyłącznie nad sobą

fot. Bożena Szuj

Spośród wielu strasznych historii o przemocy, które słyszałam niedawno, chyba mimo wszystko najgorsze (choć nie tak „efektowne” jak podnoszenie ręki na ciężarną kobietę czy szarpanie jej na oczach dziecka) dotyczyły przemocy w białych rękawiczkach, dokonywanej na ogół przez kobiety i na mężczyznach, czyli obsesyjnej kontroli partnera. Kontroli w majestacie chorej definicji prawa żony. Kontroli usprawiedliwianej „troską”, „pomocą” oraz – moje ulubione! –  „miłością”. Nie ma nic bardziej toksycznego od pomysłu, że można jakiegokolwiek człowieka (nie tylko partnera) kontrolować i pilnować. Pomysłu, że można mu czegokolwiek zakazać lub cokolwiek nakazać, że można go szpiegować oraz tresować, jak zwierzę, przy pomocy seksu. Mrożą mi krew w żyłach podwójne standardy, które – jako społeczeństwo – wyznajemy. Mężczyzna traktujący w ten sposób kobietę jest, słusznie, uznawany za tyrana. Kobieta traktująca w ten sposób mężczyznę jest uznawana za mądrą, przebiegłą, „potrafiącą sobie chłopa ustawić”. Bo powszechnie wiadomo przecież, że „żeby chłop nie zdradził – trzeba go pilnować”, a co za tym idzie, „jeśli zdradza, to wina baby, bo nie upilnowała”. I naprawdę pokaźna liczba kobiet woli się poniżać tkwieniem w relacji z kimś, kogo traktuje jak upośledzonego Neandertalczyka, któremu trzeba założyć smycz i kaganiec, zamiast szukać partnera, który będzie dla niej dobry z własnej i nieprzymuszonej woli; ale obsesyjny lęk przed zdradą czy opuszczeniem najczęściej wiąże się właśnie paradoksalnie ze skłonnością do zdrady i opuszczenia.

🎤 Śpiew

fot. Bożena Szuj

Przez wiele lat miałam sporą trudność ze zdefiniowaniem swojej relacji z muzyką i śpiewem. Nigdy nie czułam się sprawną wokalistką, nie miałam też specjalnych ambicji, by się taką stać. Śpiewanie tych samych piosenek mnie nudzi. Fascynuje mnie natomiast stwarzanie nowych brzmień, budowanie głosem przestrzeni, opowiadanie harmoniami historii – głos jest jedynie narzędziem. Śpiewanie ze sobą samą na głosy, które lubię najbardziej, jest dla mnie głębokim, duchowym przeżyciem. Kiedyś łatwo mnie było wpędzić w poczucie beznadziejności, krytykując – czasem nawet słusznie – moje wokalne błędy. Dziś wreszcie zrozumiałam, że moim największym atutem nie jest wcale głos, tylko słuch. Czułam się więc niezwykle zaszczycona, kiedy docenił go mój harmoniczny Guru, Tymon Tymański.

⚓ No to Boto!

fot. Bożena Szuj

Czuję się zwierzęciem studyjnym, natomiast scena nigdy mnie specjalnie nie pociągała. Nie, żeby mnie onieśmielała czy stresowała. Miałam kilka zespołów, śpiewałam w chórze gospel, lubię, kiedy ludzie na mnie patrzą (wolę, kiedy patrzą niż kiedy próbują ze mną rozmawiać). Jednak – jak w przypadku śpiewania wciąż tych samych piosenek – występowanie wydawało mi się zawsze trochę nudne.
Rok temu mój partner pokazał mi Boto – sopocki teatr, w którym od kilku już lat raz w tygodniu odbywają się Bluesowe Poniedziałki – teatr udostępnia scenę, mikrofony, wzmacniacze i instrumenty, żeby każdy z zainteresowanych mógł sobie poimprowizować. Partner, będący perkusistą, gra tam od dawna. Jestem mu niezwykle wdzięczna, że wprowadził mnie w ten cudowny świat – od razu zawiązałam sporo znajomości, a nawet przyjaźni z jego koleżankami i kolegami. Muzyka naprawdę łączy. Rok temu odważyłam się tylko dwa razy wyjść na scenę, prosząc muzyków o zagranie konkretnej piosenki, którą mogłabym zaśpiewać. Improwizacja jest dla mnie nowym, nieznanym lądem. Jeśli lubię mieć nad czymś obsesyjną kontrolę, to są tym dźwięki wydobywające się z moich ust. W Boto (gdzie mam niestety sporo zastrzeżeń do realizacji dźwięku podczas jamów) nie ma o tym nawet mowy. Połowy, stojąc przed mikrofonem, nie słyszę, a przez drugą połowę nie jestem się w stanie przekrzyczeć. Jednym słowem, idealne (bo trudne) warunki do tego, żeby nauczyć się kontroli nad swoim głosem. W tym roku bardziej otworzyłam się na występowanie, bo to mnie uczy, gdzie dokładnie i z czym mam jeszcze problem. Okazuje się więc, że moje piękne nadmorskie wakacje służyły mojemu samorozwojowi w każdym aspekcie!

fot. Bożena Szuj

P.S. Na deser łączę swoją wersję najbardziej wstrząsającej piosenki Tracy Chapman z jej debiutanckiej płyty, czyli „Behind the wall”. Tekst, którego tłumaczenie zamieszczam poniżej, dotyka tematu, który poruszyłam też w dzisiejszym wpisie. Tracy opowiada historię w ascetyczny, surowy sposób. Ja… słyszę głosy…

Za ścianą
Ostatniej nocy słyszałam krzyki
I podniesione głosy zza ściany
To kolejna bezsenna noc dla mnie
Nie będzie dobrze dzwonić
Policja zawsze jest  za późno,
Jeśli w ogóle
A kiedy przyjechała
Stwierdziła, że nie może interweniować
w rodzinne spory
między mężczyzną a jego żoną
Kiedy wychodziła,
Łzy napłynęły jej do oczu
Ostatniej nocy słyszałam krzyki
Aż cisza zmroziła moją duszę
Modliłam się, żeby to był zły sen,
Kiedy zobaczyłam na ulicy karetkę
Policjant powiedział:
„Jestem tu, żeby pilnować porządku
Kiedy tłum się rozejdzie,
Myślę, że możemy wszyscy pójść spać”