Work work work

fot. Marianna Patkowska

Mój dzisiejszy wpis początkowo miał nosić tytuł „Rzecz o mych smutnych pracodawcach”, ale obawiałam się, że jedna część czytelników go nie zrozumie, a druga… zrozumie. Zdecydowałam się więc finalnie na nawiązanie do hymnu wszystkich osób pracujących z repertuaru czarnoskórej królowej seksapilu – Rihanny.
Doświadczenie pracownicze mam dość bogate, a ponieważ nie uczę się wystarczająco szybko na błędach i wciąż popełniam zarówno te same, jak i nowe, postanowiłam zebrać tu garść swoich spostrzeżeń, które być może uchronią kogoś przed znalezieniem się w sytuacji niekomfortowej.

📌 Prawo pracy w małym palcu

Jedną ze najważniejszych konstatacji jest dla mnie ta, że decydując się na podpisanie umowy o pracę, warto wcześniej dogłębnie poznać podstawy prawa pracy. Wiedza daje nam zarówno pewność, że w porę wyłapiemy wszelkie nieprawidłowości i nie damy się zmanipulować, jak i jasność, na co, jako pracownicy, nie możemy sobie pozwolić.
Warto też pamiętać, że choć umowa ustna jest w myśl prawa obowiązująca, to jednak w praktyce niezwykle trudno ją obronić (mnie jeden z byłych zwierzchników obiecał przedłużenie umowy przy świadkach, wiedząc, że ma już na moje miejsce innego pracownika). Dlatego dobrze wszelkie istotne sprawy ustalać w formie pisemnej. I znowu jest to korzystne dla obydwu stron. Obie chroni. Z własnego doświadczenia mogę powiedzieć, że najlepsi pracodawcy, z jakimi miałam kontakt, prosili mnie, bym wszystkie swoje prośby do nich i nasze ustalenia ustne wysyłała im również mailem, by pozostał po nich ślad.
Co jednak, jeśli nie wiemy, czy pracodawca przypadkiem nie łamie naszych praw? Najprostszym i darmowym rozwiązaniem jest skontaktowanie się z Inspekcją Pracy, która udziela telefonicznych porad prawnych. W ten sposób np. dowiedziałam się, że kontaktowanie się z pracownikiem przebywającym na L4 w sprawach służbowych jest niezgodne z prawem, a pracownik nie tyle nie musi, co nie wolno mu w tym czasie podejmować żadnych związanych z pracą czynności. Wiem, że często powoływanie się na prawo wydaje się wielu osobom niezręczne, ale ta niezręczność wynika właśnie na ogół z braku znajomości prawa, które bardzo jasno określa relację pracodawca-pracownik.

📌 Pracodawca nie jest naszym kumplem

Ta teza może wywoływać sprzeciw, bo przecież dobre relacje w pracy przekładają się na ogół na dobrą atmosferę i są ważne, a szefów się czasem po prostu niesamowicie lubi i nie ma w tym nic złego. Jednak jeśli pracodawca akurat prywatnie jest również naszym kumplem (np. znaliśmy się z nim dobrze przed podjęciem pracy), wymaga to od obu stron pamiętania o rolach, jakie narzuca na nas pozostawanie w stosunku pracy. Od kumpla za pomoc nie przyjmiemy pieniędzy – pracodawca za naszą już nie „pomoc”, lecz wykonywaną pracę, zobligowany jest nam zapłacić. Pomieszanie tych porządków może prowadzić do nadużyć. Z dwóch stron zresztą, choć większe pole manewru ma jednak pracodawca. Moją złotą zasadą, o której pisałam już kiedyś, jest blokowanie na Facebooku swoich potencjalnych pracodawców. Nie dlatego, żebym miała coś przed nimi do ukrycia lub bym darzyła ich antypatią. Po prostu na ogół nie mam potrzeby wpuszczania ich w swoją prywatną przestrzeń (nawet tak bardzo kontrolowaną i wcale nie do końca prywatną). Niemal za każdym razem, kiedy złamałam tę zasadę, żałowałam. (Wyjątek jest tylko jeden, ale myślę, że na to złożyło się kilka różnych czynników.)
Sama w długiej historii swoich zatrudnień mogę wyróżnić dwóch pracodawców wyjątkowych. Każdy z nich reprezentuje zupełnie inny styl. Łączy ich ogromna pracowitość, uczciwość, hojność i profesjonalizm. Z jednym się przyjaźnię (co nigdy nie doprowadziło do najmniejszych nawet niezręczności), drugiego nie mogę powiedzieć nawet, że lubię. Na pewno ogromnie szanuję, a gigantyczny dystans, jaki stwarza, zawsze mi odpowiadał. Każdy z nich znakomicie dba o swoich pracowników.

📌 Za pracę się płaci

Ta, wydawałoby się, oczywista zasada jest dla zdumiewająco dużej części pracodawców ciągle dyskusyjna. Wśród perełek, jakie udało mi się od swoich szefów usłyszeć, była m.in. sugestia, żebym większość swojej pracy wykonywała po koleżeńsku (w domyśle – jak się okazało – nieodpłatnie) oraz – hit hitów! – zaskoczenie moją niezgodą na niewypłacenie mi ujętego w podpisanej umowie wynagrodzenia i użycie jako argumentu wykonywania wiele lat wcześniej przez mojego tatę prac społecznych (nota bene miał w tym czasie jeszcze dwie prace etatowe, ale nie ma to oczywiście absolutnie żadnego znaczenia w kontekście moich życiowych wyborów). Warto w tym miejscu zaznaczyć coś, co nie było wtedy dla mnie przejrzyste: absolutnie nikomu nie musimy się tłumaczyć z naszych finansowych potrzeb i poczynań. Pracodawca jest do wypłacania nam wynagrodzenia za pracę (lub gotowość do niej, ale o tym za chwilę) zobowiązany umową. Nasze kredyty, brak kredytów, rodzina na utrzymaniu, brak rodziny na utrzymaniu, drogie lub tanie pasje, rozrzutność czy oszczędność nie podlegają dyskusji z osobą wypłacającą nam pensję. Próba wykorzystywania wiedzy o naszej sytuacji (np. niższe potrzeby finansowe, drugie źródło dochodów itd.), by uchylić się od płacenia za wykonaną przez nas pracę (w tym również nadgodziny), jest perfidną manipulacją, na którą niestety czasami się nabieramy. Ja przynajmniej nabierałam się często, czując się wielokrotnie w obowiązku wytłumaczenia, że te pieniądze potrzebne mi są tylko do przeżycia. Zupełnie, jak by zarobienie większej kwoty, którą można odłożyć (albo wydać na głupoty) miało mi ujmować, jak by świadczyło o mnie źle. Absurd, prawda? Mówiąc najkrócej, nasze finansowe potrzeby nie są sprawą pracodawcy. I to również działa w dwie strony. Nie możemy więc faktu, że np. wysokość naszej pensji (na którą się, podpisując umowę, zgodziliśmy) nie wystarcza nam na utrzymanie, wykorzystywać przeciw pracodawcy. To nie jego problem.
Choć długi czas żyłam mitem, że można posiadać znakomitą, być może średnio płatną, ale zwyczajnie fajną pracę, z której nie chce się odejść, udało mi się przez lata poczynić dość ciekawą obserwację. Mianowicie najlepsza atmosfera pracy panowała zawsze w tych miejscach, w których zarabiałam najwięcej (albo, inaczej mówiąc, po prostu godnie). Kiedy prześledzę w pamięci doświadczenia związane z miejscami pracy proponującymi wynagrodzenia żenujące, to właściwie schemat zawsze wyglądał tak samo: za każdym razem byłam przekonywana, że pensja jest aż tak niska „na początek”. Zależało mi na zdobyciu doświadczenia, na jakimkolwiek zarobku, zahaczeniu się w branży, więc chętnie wierzyłam w obietnice, które oczywiście nie miały żadnego pokrycia w rzeczywistości. Jaki widzę związek między marną płacą a atmosferą pracy? Otóż taki, że od początku panuje pewnego rodzaju nierówność. Pracodawca oferuje gorsze warunki „na początek” (czasem trwający nawet dwa lata), bo jesteśmy nowi, jednak my nie mamy możliwości zaoferowania mu pracy na pół gwizdka, dlatego że nie mamy pewności, czy się sprawdzi jako szef. I oczywiście nie mam tu na myśli klasycznej ścieżki kariery i możliwości awansu dopiero po jakimś czasie pracy, lecz udawanie przed potencjalnym pracownikiem, że już za chwilę będzie się interesującym finansowo miejscem pracy, podczas kiedy w rzeczywistości nie będzie się nim nigdy. To marnotrawienie czasu kogoś, kto mógłby w jego trakcie znaleźć znacznie ciekawszą ofertę. Ze wspomnianej nierówności rodzi się frustracja, co przekłada się na brak motywacji do pracy, ale też spełnienia.
Tam, gdzie zarobek budził moje zadowolenie, czułam się doceniania za swoje działania, co mobilizowało mnie do nieustannego udoskonalania swoich umiejętności. Bo – jak bardzo byśmy się z nim nie kolegowali – pracodawca okazuje podwładnym szacunek przede wszystkim adekwatnością zarobków do wykonywanej przez nich pracy.

Oczywiście, jest pandemia, rynek pracy stał się trudny, a firmy, które jeszcze do niedawna proponowały przyzwoite wynagrodzenia, dziś nie mogą sobie na ich wypłacanie pozwolić. Często stajemy przed wyborem podjęcia czegokolwiek za jakiekolwiek pieniądze. Postarajmy się w tym wszystkim jednak – przy wyrozumiałości dla trudnej pozycji pracodawców – ponosić pełną odpowiedzialność za nasze decyzje i ustalać wszystko w formie pisemnej.

📌 Elastyczność i dysponowanie czasem
pracownika

Elastyczność jest cechą bardzo pożądaną zarówno u pracownika, jak i pracodawcy, pod warunkiem że mieści się w ramach podpisanej przez obie strony umowy. Dla przykładu, jeśli umawiamy się z na jakąś liczbę godzin pracy w miesiącu za konkretną kwotę, wymaganie od pracownika, żeby przepracował dużo więcej w ramach tego samego wynagrodzenia nie jest oczekiwaniem elastyczności, lecz próbą wyzysku.
Jeśli możemy, warto czasem się nagiąć – np. posiedzieć w pracy dłużej lub wziąć za kogoś zastępstwo, ale dobrze wiedzieć od razu, co dostaniemy w zamian. Przy stawkach godzinowych sprawa jest przejrzysta – pracując więcej, zarabiamy więcej, ale przy innym systemie płatności czasem jedyne, na co możemy liczyć, to odjęcie nadprogramowych godzin pracy z pierwotnego grafiku.  Niejednokrotnie spotykałam się z przekonaniem, że pracownik zawsze ma ochotę wyjść z pracy wcześniej, więc danie mu tej możliwości powinno go ucieszyć. Jednak wypuszczenie pracownika do domu wcześniej (np. dlatego, że „się nic nie dzieje”) i niezapłacenie mu za czas, który już sobie na tę pracę zarezerwował, nie jest zgodne z prawem (mówię tu o umowach o pracę). To, czy w danym miejscu pracy są klienci czy nie, nie jest zmartwieniem pracownika, a pracodawcy, który płaci swoim podwładnym nie tylko za intensywną pracę (w przypadku dużej liczby klientów w ciągu dnia), ale też za tzw. gotowość do pracy oraz jego czas (w którym mógłby hipotetycznie zarobić gdzie indziej).

📌 Pracodawca psycholog

Jeśli na rozmowie kwalifikacyjnej nasz ewentualny przyszły pracodawca wyciągnie szklaną kulę i zacznie z niej wyczytywać nasz psychologiczny portret lub chwalić się swoją nadzwyczajną umiejętnością rozszyfrowywania ludzi poprzedzonego jedynie krótką ich obserwacją, mam jedną radę (z której niestety już kilka razy udało mi się nie skorzystać) – UCIEKAĆ JAK NAJDALEJ! Jako absolwentka Szkoły Wyższej Psychologii Społecznej, studiująca na tej uczelni mimowolnie – oprócz filologii polskiej i kulturoznawstwa – również psychologię, mogę napisać jedynie, że im się głębiej psychologię poznaje, tym bardziej się jest sceptycznym wobec wszelkich teorii prosto (żeby nie powiedzieć prostacko) kategoryzujących i diagnozujących ludzi. Czy nie wierzę w to, że niektórzy mają dar wyczuwania innych? Wierzę, ale wiem też, że nie mają potrzeby, by ogłaszać to światu. A poza wszystkim, dobry pracodawca ma tak dużo na głowie, że nie powinien już znaleźć czasu na odciążanie naszego psychoterapeuty.

P.S. Na deser mogę podać tylko jeden utwór.

Krem kalafiorowy z mleczkiem kokosowym i prażonym białym sezamem

fot. Marianna Patkowska

Ostatnio w ramach improwizacji w kuchni odkryłam nowe oblicze kalafiora. Z dumą przedstawiam więc swój autorski pomysł na krem kalafiorowy w indyjskim stylu.

SKŁADNIKI:

– 2 opakowania mrożonego kalafiora (różyczek)
– ½ opakowania mrożonej włoszczyzny (serdecznie polecam samodzielne przygotowywanie mrożonej włoszczyzny)
– szklanka suszonej włoszczyzny
– cebula
ziele angielskie
– liść laurowy
– świeży lubczyk
– suszony lubczyk
– kilka ziaren czarnego pieprzu
– mielony kminek
– mielona kozieradka
– suszona kolendra
– sos sojowy
– 3 kostki warzywne (lub własnej roboty bulionetki)
– kawałek świeżego obranego imbiru
puszka mleczka kokosowego
– ziarna białego sezamu
– garam masala
– szczypta cukry trzcinowego

PRZYGOTOWANIE:

Włoszczyznę mrożoną i suszoną z podpaloną wcześniej nad ogniem cebulą, zielem angielskim, liściem laurowym, pieprzem, suszonym i świeżym lubczykiem gotować w niewielkiej ilości wody na małym ogniu ok. 20 minut. Po ich upływie dodać kalafior, kminek, kozieradkę, kolendrę, sos sojowy, kostki warzywne, imbir, garść białego sezamu i przyprawę garam masala. Gotować wszystko jeszcze ok. 20 minut, a potem zmiksować na jednolitą masę (ja wcześniej wyciągam z zupy cebulę, ziele angielskie, liść laurowy i imbir) razem z mleczkiem kokosowym i szczyptą cukru. Przed podaniem uprażyć biały sezam i posypać nim krem.

fot. Marianna Patkowska

P.S. Na deser łączę jak zwykle piosenkę okolicznościową.

His name is Szmit. Bartek Szmit.

fot. Bartosz Wołk-Karaczewski

Z okazji dzisiejszego Dnia Mężczyzn, analogicznie do wpisu sprzed dwóch dni,  zdecydowałam się również nie wyłaniać swojej subiektywnej dziesiątki mężczyzn roku – jak robiłam to do tej pory, – lecz napisać o jednym. Wybór, tak jak w przypadku Marty, był dla mnie oczywisty.

***

Z Tymonem Tymańskim oprócz bijatyk połączyła go muzyka. W ostatniej klasie podstawówki dołączył do zespołu The Howling Dogs, który w drodze ewolucji przekształcił się w Sni Sredstvom Za Uklanianie. Wersja Bartka jest taka, że jako instrument docelowy wybrał gitarę, żeby wyrywać laski, ale kiedy Tymon wysłuchał jego gry, dobrodusznie doradził mu jednak perkusję. Świat zawdzięcza więc Tymonowi po pierwsze naprawdę znakomitego perkusistę, a po drugie odrobinę lepsze jakościowo podrywy w wykonaniu tegoż (choć kronikarski obowiązek nakazuje mi wyjaśnić, że to akurat świat zawdzięcza Tymonowi jedynie w stopniu umiarkowanym). Sni Sredstvom Za Uklanianie było czymś niesamowicie świeżym wtedy, ale nawet dziś, po latach, wczesne teksty Tymańskiego (wtedy przecież jeszcze chłopca) wzruszają, niebanalne harmonie intrygują, a werwa i poziom wykonawczy budzą uznanie. Sni Sredstvom Za Uklanianie po jakimś czasie przerodziło się w słynną Miłość, w której grali m.in. Mikołaj Trzaska, Mazzol czy – po odejściu Mazzola – Leszek Możdżer.
Bartek, w którym drzemie również literacki talent (którego czuję się głównym odkrywcą), opisał mi początki Miłości w następujący sposób:

Dawno, dawno temu, jak byłem młodym muzykiem, jednemu z kolegów wpadło do głowy, żeby zmienić nazwę zespołu na „Miłość”. Bardzo się z tym czułem niekomfortowo. „Miłość” to słowo grubego kalibru. Dla mnie ma w sobie tak potężny ładunek, że nie występowało w moim użyciu. Jak czterech dwudziestolatków może mieć prawo do używania słów takiego formatu? Co oni mogą na ten temat wiedzieć? Zrozumiałbym, gdyby nazwa stawała się prowadzącą nas ideą, a nie jedynie reklamowym szyldem.
Udało się nam zorganizować imponujący koncert w wielkiej sali w starym Żaku. Był koniec lat osiemdziesiątych. Lejtmotywem tamtych czasów była zagłada nuklearna. Mówiło się o tym tak, jak dziś o ociepleniu klimatu. Koncert nosił tytuł „Modlitwa o pokój”. Dzieło konceptualne. Partytura czasowa. Skład poszerzony o przynajmniej dwudziestu innych (dość przypadkowych) muzyków. Jedna próba. Katastrofa. Porażka. Wstyd. Kilkaset osób skanduje. Owulacje na stojąco. Ludożerka nic nie czai. Jak przed koncertem ludziom powiesz, że będzie super, to ci uwierzą. Jedynie Maciek Sikała, późniejszy saksofonista Miłości, wychodząc rzucił: „To żadna Miłość, to zwykłe pierdolenie”. Puchar zdobywców pucharów za najinteligentniejszą recenzję jaką słyszałem. Jej krótka forma tylko podkreśliła wartość recenzowanego zjawiska.

– Bartek Szmit, fragment listu do mnie

Cała ta niezwykła muzyczna podróż miała w tle kultowy TOTART, który zrzeszał wiele artystycznych przedsięwzięć, odciskając na nich swoje piętno. Sni Sredstvom Za Uklanianie od początku istnienia TOTARTU stanowił jeden ze stałych elementów totartowych występów.
Bartek był perkusistą Miłości do ’89 roku. W tym trudnym dla kraju czasie zaangażował się też politycznie, biorąc udział w organizacji strajków na Politechnice Gdańskiej oraz reaktywując NZS, czego skutkiem było skreślenie go z listy studentów architektury, a także  uhonorowanie (prawdopodobnie w 2009 roku) medalem Solidarności. Stosunek Bartka do tego odznaczenia jest na tyle ambiwalentny, że pytany o jego nazwę, odpowiada: „nie wiem, coś tam z niepokornym chyba”.
To, co budzi mój ogromny szacunek do tego człowieka, to jego odwaga, siła i determinacja. On zawsze walczy niestrudzenie do końca, nie uznając poddawania się. (Jednym z przykładów wyznaczania sobie ścieżek krętych, jest to, że przed dwudziestym rokiem życia zupełnie zrezygnował z jedzenia mięsa, co na tamte czasy nie było ani wyborem łatwym, ani przede wszystkim popularnym.) Dostanie się na architekturę bez wcześniejszej nauki rysunku graniczyło z cudem. Udało mu się jednak w niespełna dwa tygodnie (między maturą a egzaminem wstępnym) nadrobić wszystkie zaległości i nie tylko zdać na studia, ale też się na nich utrzymać (do wzmiankowanego narażenia się władzy).
W pierwszej połowie lat 90. założył z kolegami agencję reklamową BTL, co postawiło przed nim kolejne wyzwanie: zgłębienie tajników obcej sobie do tej pory poligrafii. Dzięki pracowitości i wytrwałości stał się ekspertem w dziedzinie opakowań, łącząc (co jest rzadkością na skalę kraju) zarówno umiejętność wykonania projektu, jak i nadzoru technologicznego nad produkcją. Firma w krótkim czasie stała się drugą co do wielkości agencją BTL w Polsce, zdobywając wiele nagród.
Siłą rzeczy muzyka zeszła na dalszy plan, jednak w 1995 roku Tymański zaprosił Szmita do powtórnego nagrania płyty „1983-1986” (dekadę od jej pierwotnego powstania) Sni Sredstvom Za Uklanianie. Dwa lata później Bartek zaprojektował też okładkę albumu ze ścieżką dźwiękową Miłości do filmu „Sztos”. Na fali nieporozumień z wytwórnią zrodził się pomysł założenia własnej. W ten sposób powstało Biodro Records. Podczas pierwszego roku, w którym Bartek zaangażował się w jego działalność, wydało cztery doskonałe płyty, z czego dwie („P.O.L.O.V.I.R.U.S.” Kur i debiut Ścianki „Statek kosmiczny Ścianka”) dostały Fryderyka.
Oprócz muzyki, wielką pasją Bartka były rajdy samochodowe (warto w tym miejscu zaznaczyć różnicę między rajdem a wyścigiem). Z różnych względów zarzucił amatorskie uprawianie tego sportu, jednak nadal chętnie jeździł kibicować na rajdy i wyścigi. Przełomowym wydarzeniem w jego życiu były wyścigi górskie w Sopocie w 2006 roku, podczas których doszło do wypadku. Samochód wypadł z trasy i z prędkością 130 km/h… wjechał prosto w niego. Kierowca nie przeżył. Bartek w wyniku wypadku niemal stracił lewą rękę (którą udało mu się lekarzom… przyszyć, w co dziś, patrząc na nią, nie sposób uwierzyć) i śledzionę (tę niestety już bezpowrotnie), a jedynymi częściami ciała, które zostały nienaruszone, była lewa noga i miednica. Największym dramatem był dla niego jednak bardzo poważny uraz mózgu. Wszystko to, co opowiadał mi o tamtym czasie, przywodzi mi na myśl frustrację mojego dziadka, który po wylewie był w stanie pokazać w słowniku niemieckim, angielskim czy rosyjskim słowo, o które mu chodzi, ale nie umiał go wypowiedzieć w języku ojczystym. Myślę, że mężczyzna, który jest u szczytu kariery, ma poukładane życie zarówno zawodowe, jak i prywatne, kiedy dostaje tak ciężkim obuchem w głowę, ma prawo się kompletnie załamać i nigdy już z tego nie podnieść. Jednak nie Bartek. On ma duszę wojownika, więc nawet z tego dramatu udało mu się powstać. Zaczął niemal wyłącznie jeździć rowerem, wrócił do grania na perkusji (znakomite ćwiczenie dla mózgu i ręki). Gdyby mieszkał w Stanach (miejscu, w którym bohaterów się lubi), myślę, że z powodzeniem mógłby jeździć po kraju z mowami motywacyjnymi. Bo… nie wiem, czy o tym wspominałam, ale oprócz talentu literackiego ma też dar posługiwania się słowem jak szpadą.

P.S. Na deser łączę swój nagrany rok temu cover piosenki „Thank you” Alanis Morissette, którą zadedykowałam kiedyś Drapieżnikowi, myśląc, że to już koniec naszej przygody. Dziś chciałabym mu podziękować za to, że… nie jest wcale żadnym drapieżnikiem (jak myślałam) i że zagościł w moim życiu na dobre, codzienNie mnie inspirując do stawania się lepszą wersją siebie.
Bartku, dziękuję!

Dzień Kobiet oczami Mary Kay

fot. Marianna Patkowska

Z okazji Dnia Kobiet wygłosiłam orędzie i postanowiłam zamieścić je na fanpage’u oczami Mary Kay. Niestety pokonały mnie nawarstwiające się problemy techniczne. Pożar już jednak ugaszony, więc mogę w końcu serdecznie zaprosić do wysłuchania.

Matka Rewolucji na Podhalu

fot. Maciej Jonek

Z okazji pierwszego Dnia Kobiet od momentu powstania mojego bloga, wprowadziłam tradycję zamieszczania w tym dniu wpisu, w którym wyłaniam zupełnie subiektywnie osiem kobiet roku. Wszyscy jednak wiemy, że 2020 był rokiem pod każdym względem wyjątkowym. Postanowiłam dać temu wyraz również tutaj, opisując tylko jedną Kobietę Roku oczami nNi. Wybór był dla mnie absolutnie oczywisty.

***

Kiedy jesienią zaczęto nas straszyć zaostrzeniem ustawy antyaborcyjnej, oboje z partnerem wiedzieliśmy, że trzeba wyjść na ulicę i zamanifestować swoją niezgodę. (Zwłaszcza tu, na Podhalu, w bastionie partii obecnie rządzącej.) Poczucie obowiązku nie oznaczało jednak w moim przypadku entuzjazmu. W przeciwieństwie do doświadczeń mojego partnera, moje strajkowe były bardzo skromne. Czarne marsze, w których brałam udział wspominam raczej źle, prawdopodobnie dlatego, że będąc (co prawda niezwykle ekshibicjonistycznym, ale jednak) introwertykiem, nie najlepiej odnajduję się w tłumie. Myślę, że moje wyobcowanie mogło być też spowodowane wyjątkowo nieprzyjemną atmosferą. (Nie opuściłam w końcu rodzinnej Warszawy bez powodu.) Idąc więc w pewne październikowe popołudnie z partnerem za rękę na zakopiańską manifestację, rozmyślałam głównie o czekających nas później zakupach w pobliskim (i przy okazji jedynym) Lidlu. Kiedy doszliśmy do całkiem nawet licznej grupy manifestujących… spostrzegłam Ją. Stała na samochodzie, na tle gór i była w tym zachwycająca. Biła od niej niesamowita siła i to, co bez zastanowienia mogę nazwać charyzmą. Mówiła pięknie i mądrze, a równocześnie do każdego, co jest niewiarygodną umiejętnością. Stanęłam oczarowana i zahipnotyzowana. Uroniłam nawet kilka łez. Nie przypomnę sobie dziś, co dokładnie mówiła. Pamiętam tylko ogarniające mnie poczucie jedności z ludźmi, którzy tak samo jak ja nie zgadzają się na nonszalancję i cynizm obecnej władzy. Pamiętam, że na chwilę uwierzyłam na nowo w ten naród, co do którego od lat już nie mam złudzeń. Pamiętam, że urosło mi serce, kiedy rozejrzałam się dookoła i zobaczyłam mnóstwo naprawdę młodych ludzi. Ludzi, którzy dopiero za chwilę uzyskają prawa wyborcze. Ludzi mądrych, świadomych.
Dziewczyna przemawiająca do nich (do nas) z samochodu jawiła się jako intrygująca mieszanina wszystkiego, co najciekawsze. Z jednej strony była cudownie zadziornym i dzikim głosem tłumu, z drugiej niekwestionowanym liderem budzącym widoczny respekt (wystarczyło przez chwilę poobserwować policjantów ochraniających manifestację), z trzeciej znakomitym, merytorycznym mówcą. Kiedy wszyscy zaczęli się rozchodzić do domów, a ja powoli wracałam do siebie, partner zaskoczył mnie potrzebą podzielenia się kilkoma uwagami starego strajkowego weterana z Kobietą, która tak mnie zachwyciła. I to był początek niesamowitej przygody, podczas której dane mi było przyglądać się z bliska Marcie – inicjatorce Strajku Kobiet Podhale.
Warto w tym miejscu zaznaczyć, że kiedy reszta Polski walczy z obecną władzą, my tu na Podhalu borykamy się z problemami innego kalibru. Dziadersi zasiadający w Radzie Miasta Zakopane od dziewięciu lat łamią prawo, nie podpisując uchwały antyprzemocowej i choć nie są ponoć w tej decyzji jednomyślni, jednak przeciwnicy niepodpisania tej uchwały, mówiąc najdelikatniej, nie byli w swoim sprzeciwie przez niemal dekadę skuteczni. I nagle pojawia się Marta (przyjezdna niepijąca weganka, mówiąca wprost o aborcji) i swoim magnetyzmem i determinacją skupia uwagę największych (jeszcze) wolnych mediów, a sprawa zyskuje niesłychany rozgłos. W szybkim czasie staje się obiektem ogromnej niechęci (wyrażanej także pogróżkami), ale równocześnie też zjednuje sobie rzesze podhalańskich kobiet, w których drzemie przecież ogromna – choć przez lata uśpiona – siła.
Strajk Kobiet Podhale jest wyjątkowy i tak inny od pozostałych, bo skupia się przede wszystkim na jednostce. Jako jedyny w Polsce jest też tak otwarty na dialog. Zrzesza kobiety (chociaż nie tylko kobiety) o bardzo czasem odmiennych poglądach. Charyzma Marty i jej autentyczna, niewiarygodna empatia sprawiają, że ludzie się przed nią otwierają, bo wiedzą, że zostaną wysłuchani. Ma dla nich czas i serce. Mnie we wspólnej pracy urzekł jej wrodzony talent organizacyjny. Umie tak poprowadzić spotkanie grupy bardzo różnych osób, by gdzieś po drodze nie rozmył się sens. Asertywność połączona z delikatnością to bajeczna kombinacja! Doskonale potrafi też wyczuć ludzi i delegować zadania tak, by każdy nie tylko miał ogromną radość i satysfakcję ze swojej pracy, ale też – co chyba jeszcze ważniejsze – by nieustannie się rozwijał. Sama byłam świadkiem niesamowitych przemian skrajnych introwertyków w waleczne, odważne, zintegrowane ze sobą osoby.
Ogromne skupienie i oddanie sprawie Marty przekłada się na dużą skuteczność strajkowych działań. Z drugiej strony urzeka mnie w niej też cecha niezwykle dziś rzadko u ludzi spotykana – skromność.
Marto, robisz rzeczy wielkie i popychasz innych do robienia rzeczy wielkich. Dziękuję!

fot. Maciej Jonek

Wybaczyć, czyli że co?

fot. Marianna Patkowska

Jako osoba wysoko wrażliwa, bardzo cieszę się, że mam równie wysoko wrażliwą przyjaciółkę, bo kiedy tracę nadzieję, że ktokolwiek na świecie jest w ogóle w stanie mnie zrozumieć, wtedy wchodzi ona, cała na biało, nucąc: „Mam tak samo, jak ty”. Minusem naszych rozmów jest to, że wiele rzeczy stanowi dla każdej z nas w równym stopniu zagadkę, a nasze próby rozwikłania jej przypominają akrobatykę wyczynową, która jednak zawsze na jakimś etapie kończy się kontuzją. Ostatnio na tapet wjechał temat wybaczania, który przyjaciółka skwitowała pytaniem trafiającym w sedno, mianowicie tytułowym:

Wybaczyć, czyli że co?

– tytułowe pytanie mojej przyjaciółki

I wtedy uświadomiłam sobie, że od dłuższego czasu sama je sobie zadaję. Naprawdę, nie rozumiem tego pojęcia. I zanim wszyscy moi Czytelnicy (cała ich trójka, z czego dwójka nieuznająca mnie za wroga) zaczną wywracać oczami (nomen omen zresztą), niech przemyślą w zaciszu swojego sumienia, czy bez patosu i oklepanych frazesów potrafią wyjaśnić samym sobie znaczenie tego słowa.

Niepamięci cud

Często słyszę, jak ludzie chełpią się tym, że nie są pamiętliwi. I z tym sformułowaniem także mam problem. Sama jestem akurat obdarzona bardzo dobrą pamięcią – złośliwi twierdzą, że pamięcią słonia (choć z uwagi na jego gabaryty nie jestem przesadną fanką tej metafory), ale przez lata udawało mi się wypierać z niej rzeczy straszne, byle tylko źle o kimś nie myśleć, bo wtedy mógłby się pogniewać i na przykład… zniknąć z mojego życia, a ja przecież uwielbiałam tę unoszącą się w otaczającym mnie powietrzu woń zgnilizny. Wizja swojej przestrzeni uprzątniętej z toksyn chyba zbyt mnie przerażała – potrzebowałam dramy, w której dostarczaniu niezawodna jest jednostka patologiczna, a taka zawsze potrafiła mnie wyczuć w tłumie.
Po latach rozczarowań, cierpień, przemocy i terapii zrozumiałam, że jestem wyposażona we wszystko, czego mi trzeba, by uczynić się osobą szczęśliwą i warto zacząć z tego korzystać. Jednym z tych narzędzi jest moja pamięć.
Słownik Języka Polskiego definiuje pamiętliwego człowieka w następujący sposób:

pamiętający długo urazy

Słownik Języka Polskiego PWN

I tu dla mnie pojawiają się schody. Co to znaczy „długo”? Tydzień? Miesiąc? Rok? Piętnaście lat? Kto to liczy? I czemu człowiek mający dobrą pamięć, miałby z jakiegoś powodu swoich uraz nie pamiętać? Tym samym przeszłam do drugiego problematycznego dla mnie słowa tej definicji – co znaczy „pamiętający”? Czym innym jest przecież „rozpamiętywanie”, a czym innym „pamiętanie”. Jeśli przyjmiemy na chwilę filozofię, której od dłuższego czasu jestem wierna, mianowicie, że każde wydarzenie w naszym życiu jest lekcją, to jak mamy się z niej czegokolwiek nauczyć, wycinając w pień (niepamięci) wszystko to, co nas uwiera, boli i ogólnie jakoś nam nie pasuje?
Nie ma człowieka, który nie popełniałby błędów. Im lepiej kogoś poznajemy, tym więcej jego niedoskonałości widzimy. (Coś takiego zresztą wydarzyło się w początkowej fazie mojej znajomości z Drapieżnikiem – on tak bardzo chciał w możliwie jak najkrótszym czasie pokazać mi się prawdziwym, że wylał na mnie całe wiadro swoich brudów nazbieranych z kilkudziesięciu lat, na co nie byłam wtedy kompletnie gotowa). Nie chodzi o to, by przymykać na cudze przywary oko, tylko żeby się im uważnie przyjrzeć i w jakimś sensie je zaakceptować. Albo – jeśli to niemożliwe – nie brnąć w jakikolwiek rodzaj relacji, w którym żeby nie cierpieć, będziemy się musieli nieustannie okłamywać. Do tego niezbędna jest pamięć i świadomość.
Z drugiej strony nie jest też prawdą, że osoby „pamiętliwe” lub – może trafniej – doskonale swoje urazy pamiętające, spędzają każdy dzień swojego życia aż po jego kres na analizowaniu wszystkich krzywd, jakich doświadczyły, jak się niektórym wydaje.

Odpuszczenie?

Z pewnością bardziej od wybaczenia zrozumiała jest dla mnie idea odpuszczenia. I to nie tyle innym ludziom, co samym sobie. Odpuszczając, zrzucamy z siebie ciężar, jaki nakłada na nas zachowanie innych ludzi. A ściślej – jaki pozwalamy innym na siebie nałożyć. Odpuszczając, mówimy: „uwalniam się od tego”. Nie przemawia do mnie ani koncepcja noszenia swojego krzyża, ani gloryfikacji cierpienia. Myślę, że życie jest darem i naszym obowiązkiem jest uczynić je jak najlepszym i jak najszczęśliwszym.
Już słyszę uchem wyobraźni zarzut nadgorliwych Czytelników o niespójność, bo przecież albo się coś pamięta, albo odpuszcza. Otóż niekoniecznie. Pamięć to świadomość, pomaga nam stanąć w prawdzie. Natomiast odpuszczenie to decyzja, co z tą prawdą zrobimy, bez żadnych grubych kresek, puszczania w niepamięć, czy innego zafałszowywania rzeczywistości. Najlepiej oczywiście, jeśli odrobiona lekcja zniweluje naszą urazę czy poczucie krzywdy, żeby nam samym było łatwiej, ale jeśli tak się nie stanie, to znaczy, że nie jesteśmy na to jeszcze gotowi. Wtedy odpuszczenie jest wyzwaniem, ale wartym podjęcia. Bądźmy dla siebie samych wyrozumiali.
Nigdy nie zastanawiałam się głębiej nad sensem wybaczania, dopóki w moim życiu nie wydarzyła się pewna historia. Wieki temu moja ówczesna przyjaciółka z dnia na dzień zakończyła nasz jedenastoletni związek w sposób, którego żaden przyzwoity człowiek nie pomieściłby w głowie. Nie marnując blogowego miejsca na skomplikowane detale, napiszę w skrócie, że posłużyła się cyniczną intrygą i kłamstwem, skutkiem których znalazłam się przed wyborem albo utraty bardzo dużych wtedy dla mnie pieniędzy i braku wakacji, na które je wpłaciłam, albo konieczności dopłaty mniejszej kwoty, by choć w pojedynkę na opłacone wakacje się jednak wybrać. Drugie wyjście jawiło się jako jedyne rozsądne, natomiast nie miałam już żadnych środków, by móc sobie na nie pozwolić. Wyciągnięta do mnie pomocna rodzinna dłoń uratowała moje wakacje (za co do dziś czuję ogromną wdzięczność), jednak wstrząśnięcie wyrachowaniem, bezwzględnością i złem kogoś, komu tyle lat bezgranicznie ufałam było tak silne, że potrzebowałam sporo czasu, by dojść z nim do ładu. Co do samych pieniędzy – wiadomo, że raz są, raz ich nie ma. W moim przypadku zresztą więcej razy ich nie ma. Problem widziałam gdzie indziej…
Jeśli mój przyjaciel znajdzie się w jakimkolwiek sensie pod ścianą, nie potrafię przejść obok tego obojętnie. Nie umiem zostawić go z tym samego. Pomagam na miarę swoich możliwości, wspieram, szukam rozwiązań. Inna postawa w moim odczuciu wykluczyłaby mnie z grona jego przyjaciół. Zdałam więc sobie sprawę z tego, że tym podejściem podświadomie wywindowałam poprzeczkę swoich własnych oczekiwań wobec bliskich (wielokrotnie już o tym na blogu pisałam – nie wierzę w altruizm i nie ufam ludziom, którzy się za altruistów uważają). Tak więc zachowanie mojej ówczesnej „przyjaciółki” było dla mnie ciosem podwójnym: nie dość, że udowodniła mi, że kiedy wszystko mi się zawala, ona bez mrugnięcia okiem potrafi odwrócić się do mnie plecami i odejść, to jeszcze trudniejszy był dla mnie do zniesienia fakt, że… sama świadomie i z premedytacją do mojego małego kataklizmu doprowadziła. Był to solidny zimny prysznic. Z perspektywy czasu widzę jednak, że byłby dla mnie niezwykle prosty do przewidzenia, gdybym przez ponad dekadę nie decydowała się nic nie widzieć, nic nie słyszeć i przede wszystkim niczego nie pamiętać.

Trzeba wybaczyć

Historia, jak historia. Nic specjalnego. Na skali moich traumatycznych przeżyć dryfuje gdzieś w okolicach zera. Nie przywoływałabym jej, gdyby po wielu, wielu latach „przyjaciółka” nie wpadła przez przypadek w sklepie na – doskonale sobie znaną – właścicielkę podanej mi onegdaj pomocnej rodzinnej dłoni. Nie było odwrotu, więc wykonała imponujący spektakl, padły kolejne łatwe do zweryfikowania kłamstwa, być może nawet uroniła parę łez, bo aktorką zawsze była przednią. I kto okazał się naburmuszoną, pamiętliwą, nienawistną jednostką? Oczywiście ja, bo rzeczywiście alergicznie reagowałam na przekazywane mi wbrew mojej wyraźnie wyartykułowanej woli słodkie anegdotki z pieczołowitego odnawiania tej sympatycznej dawnej znajomości.  Och, czy rzeczywiście będę się jeszcze kolejną dekadę dąsać jak dziecko? No, bądźmy dorośli! Nagle z odmętów wyłonił się grecki chór, udzielający mi  rad, o które wcale nie prosiłam. „Trzeba wybaczyć” – powtarzał jak mantrę. Ponieważ – od czego zaczęłam dzisiejszy wpis – nie wiem, o co w wybaczaniu chodzi, nie umiałam powiedzieć z przekonaniem, że wybaczyłam. Nie przypominam sobie też, by kiedykolwiek „przyjaciółka” mnie przeprosiła lub chociaż o wybaczenie poprosiła. Nie mam pojęcia, czy jej wybaczyłam. Nie wiem, po czym się poznaje, czy to już, czy jeszcze nie. Jednak, jeśli  koniecznie musiałabym użyć tego słowa, z większym przekonaniem mogę odpowiedzieć, że tak, wybaczyłam. Sobie. Wybaczyłam sobie to, że od samego początku każde jej kłamstwo wolałam nazywać „koloryzowaniem”, każdy przejaw braku szacunku wobec siebie usprawiedliwiałam tym, że trzeba iść na kompromisy (a ja przecież nie umiem), łatwość regularnego wyciągania od niej przez osoby trzecie moich wyjawianych jej w ogromnym zaufaniu tajemnic tłumaczyłam jakimś dziwnie pojętym rodzajem „troski o mnie”. (Swoją drogą, jak łatwo nam przychodzi mylenie troski z obsesyjną kontrolą – choć ta akurat uwaga dotyczy postrzegania zachowania osób trzecich.) Wybaczyłam sobie, że byłam tak bardzo niepewna swojej wartości, że wolałam się kurczowo trzymać czegoś deprecjonującego mnie i niepozwalającego mi się naprawdę rozwijać, zamiast uwierzyć, że sama dla siebie będę zdecydowanie lepszym partnerem. I w końcu wybaczyłam sobie wybór niewidzenia, niesłyszenia i niepamiętania. Wybaczyłam i odpuściłam.
Jedną z moich ulubionych gwiazdorskich ripost jest ta autorstwa Whitney Houston, która na zadane przez dziennikarza pytanie:

– Co myślisz o Mariah Carey?

odpowiedziała:

– Nie myślę o niej.

– Whitney Houston o Mariah Carey

To idealnie podsumowuje mój stosunek do wielu wydarzeń z mojej przeszłości. Czy je pamiętam? Pamiętam. Co o nich myślę? Nie myślę o nich! Pamięć pozwala mi mieć otwarte oczy, wiedzieć, z kim mam do czynienia. Na co daną osobę stać. Rozumiejąc okoliczności, uruchomić nawet empatię, ale jeśli ktoś pokazuje ci swoje prawdziwe barwy, to nie próbuj go przekonywać, że to z pewnością poza. Od jakiegoś czasu, kiedy ktokolwiek – nawet kokieteryjnie – stwierdza, że jest okropny i że prędzej czy później się o tym przekonam, podchodzę do tego poważnie i bacznie się mu przyglądam. Na ogół zresztą okazuje się, że rzeczywiście się nie mylił. W końcu zna się najlepiej.
A co do osób prawiących nam morały, zapamiętajmy jedno: nikt nie ma prawa nam mówić, co, kiedy i jak długo mamy czuć!

Wdzięczność

Chciałabym też uwrażliwić na pewną narrację, z którą niestety możemy się często spotkać, mianowicie, że właściwie to powinniśmy być wdzięczni osobom, które nas skrzywdziły, bo:

  • gdyby przyjaciółka cię wtedy nie wystawiła, nigdy nie pojechałabyś na wakacje sama i pewnie nie byłabyś tak otwarta na zawiązanie wtedy nowych, trwających do tej pory przyjaźni
  • gdyby nie tamci włamywacze, którzy splądrowali ci dom, pewnie nigdy byś nie wyrobił w sobie nawyku zamykania drzwi na klucz
  • gdybyś go wtedy nie nakryła z kochanką w łóżku, zmarnowałabyś najpiękniejsze lata swojego życia, a tak popłakałaś, ale poznałaś kogoś dużo bardziej wartościowego

Aż serce rośnie i chciałoby się wysłać pokaźne bukiety kwiatów wszystkim tym, którzy nas skrzywdzili. Otóż… nie! Człowiek ma tendencje do doszukiwania się sensu tam, gdzie go nie ma, ale nie idźmy tą drogą. Wdzięczni możemy być wyłącznie sobie za to, jak sobie poradziliśmy w sytuacjach trudnych, niekiedy nawet ekstremalnych. Jak udźwignęliśmy zło i krzywdę, które na nas spadły. Możemy być też wdzięczni losowi za lekcje, które nam dał, ale w żadnym wypadku nie zdejmujmy odpowiedzialności z ludzi, którzy postąpili źle. Jeśli ktoś był wobec nas nielojalny, to to, w jaki sposób się z tym uporaliśmy, a zwłaszcza to, że np. per saldo wyszło nam to na dobre, nie jest absolutnie żadną, najmniejszą nawet jego zasługą!

Ciężar winy

Kiedyś już sama myśl o tym, że ktoś mógłby mi czegokolwiek nie wybaczyć, wywoływała u mnie dreszcze. Dziś wiem, że ten paniczny lęk brał się z poczucia warunkowości uczucia. Wydawało mi się, że na uczucie muszę zasłużyć. A jak najlepiej na nie zasłużyć? Będąc grzeczną, nie denerwując osób bliskich, nie mając skaz. Tkwiłam w kłamstwach i mitach. Dziś nie zdarza mi się już prosić o wybaczenie, choć rzeczywiście nie lubię, kiedy ktoś ma do mnie uzasadniony żal (nieuzasadniony nauczyłam się ignorować, więc szantaże emocjonalne już na mnie nie działają). Nauczyłam się dogrzebywać do źródła zachowania, które sprawia ból (zarówno komuś, jak i mnie samej).
W związku, zwłaszcza, jeżeli się razem mieszka, nieporozumienia, a nawet nieświadome ranienie się są wpisane we wspólną codzienność. Przede wszystkim na wczesnym etapie, kiedy ludzie się dopiero docierają. Myślę, że bardzo ważne jest to, żeby nie bać się ani zranienia drugiej osoby, ani bycia zranionym. Tylko w ten sposób poznamy zarówno swoje własne, jak i wzajemne granice i będziemy mogli ustalić, na co powinniśmy zwracać baczniejszą uwagę. Bagatelizując to, co nas uwiera, łatwo się obudzić po wielu latach związku sfrustrowanym, strzelając w partnera jak z procy wszystkimi skrupulatnie zapamiętanymi bolączkami dni minionych. I takie zachowanie z pewnością nie jest zdrowe. Nawet, jeśli pokusimy się o złożenie deklaracji, że wybaczyliśmy.

P.S. Na deser łączę piosenkę z jednej z kilku najważniejszych dla mnie płyt, mianowicie „The Miseducation of Lauryn Hill”. Biblijny cytat, paradoksalnie, znakomicie wpisuje się tematycznie w dzisiejszy blogowy tekst.

McDonNinald, czyli wege burgery oczami nNi

fot. Marianna Patkowska

Kogo nigdy nie naszła ochota na tzw. śmieciowe jedzenie, niech pierwszy rzuci surowym ziemniakiem! Sprawa zaczyna się komplikować, kiedy nie jemy mięsa, a chodzą za nami te konkretne niewyszukane smaki, które mięsem stoją. Od czego są jednak kreatywność i lidlowy dział wege, jak również… mój blog?!

Wege burgery z dipem czosnkowym,
frytkami i zakwasem chlebowym

fot. Marianna Patkowska
fot. Marianna Patkowska

Nie jestem przesadną miłośniczką soi i mam wrażenie, że te roślinne produkty udające mięso, które są jej pozbawione, smakują zdecydowanie lepiej.
Burgery Roślinne z ziarnami słonecznika to dla mnie kolejny lidlowy hit! Przy ich pomocy z łatwością przygotujemy hamburgery przypominające smakiem te z najpodlejszych fast foodowych sieciówek, jednak dużo zdrowsze. Możemy je podać z samodzielnie zrobionymi frytkami lub – jeśli najdzie nas leń – kupnymi (bardzo pozytywnie zaskoczyła mnie ostatnio Biedronka tanimi i naprawdę przyzwoitymi mrożonymi Frytkami długimi i cienkimi Mr. Potato). Znakomicie sprawdzą się podane z własnym dipem czosnkowym. Jeśli będzie nas ciągnąć w kierunku królowej zła, jaką jest coca-cola (którą jeśli już piję, to wyłącznie z wódką – co zaprowadziło mnie niedawno na skraj alkoholizmu, ale na szczęście zawróciłam), polecam kwas chlebowy!

SKŁADNIKI:

WEGE BURGERY
– 4 bułki do hamburgerów
– 2 opakowania burgerów roślinnych
– cebula czosnkowa
– świeży umyty pomidor
– 2 średnie pokrojone w plastry ogórki kiszone
– 4 plastry żółtego sera
– 4 umyte liście sałaty
Sos Hamburger
Olej Kujawski z rozmarynem, oregano i bazylią

DIP CZOSNKOWY
– 2 łyżki majonezu
– 2 łyżki jogurtu greckiego
– mały ząbek czosnku

fot. Marianna Patkowska

PRZYGOTOWANIE:

WEGE BURGERY
Cebulę obrać i pokroić w cienkie plastry, a potem wraz z pokrojonym w plastry pomidorem i burgerami roślinnymi włożyć do miski z Olejem Kujawskim i odstawić na 10 – 15 minut. Po ich upływie wrzucić na rozgrzaną patelnię grillową lub na elektryczny grill wszystko, co znalazło się w naszej olejowej marynacie. (Cebulę z pomidorem grillować jedynie chwilkę, by odrobinę zmiękły.) W międzyczasie podgrzać w piekarniku, garnku do pieczenia czy piecu do pizzy dolne połowy bułek z serem, a górne połowy bułek bez sera. Na ciepłe dolne połowy bułek z rozpuszczonym serem położyć po plastrze umytej sałaty, odrobinie sosu do hamburgerów, grillowanym burgerze roślinnym, kolejnej porcji sosu do hamburgerów, plastrze grillowanego pomidora, grillowanej cebuli i porcji plastrów kiszonego ogórka. Ciepłe górne połowy bułek posmarować sosem do hamburgerów i przykryć nimi całość.

DIP CZOSNKOWY
Łączymy majonez z jogurtem greckim, wyciskamy czosnek i mieszamy wszystko na jednolitą masę. Nie solimy.

fot. Marianna Patkowska

Wege burgery w stylu włoskim
z dipem czosnkowym

fot. Marianna Patkowska
fot. Marianna Patkowska

Na pomysł zrobienia odmiany burgerów w stylu włoskim wpadłam dość spontanicznie. Dukaty Roślinne są znacznie mniejsze od burgerów, więc do jednej bułki można spokojnie włożyć dwa. Wszystko razem ma jednak nadal znakomity smak!

SKŁADNIKI:

DIP CZOSNKOWY
– 2 łyżki majonezu
– 2 łyżki jogurtu greckiego
– mały ząbek czosnku

WEGE BURGERY
– 2 bułki do hamburgerów
– opakowanie dukatów z kaszy pęczak
– cebula czosnkowa
– świeży umyty pomidor
– nieduży kawałek umytej i pokrojonej (bez obierania) w plastry cukinii
– pół szklanki czarnych oliwek pokrojonych w plastry
– 2 plastry śmietankowego sera w plastrach (może być też kozi, mozzarella)
– 4 umyte liście sałaty

Olej Kujawski z rozmarynem, oregano i bazylią

fot. Marianna Patkowska

PRZYGOTOWANIE:

DIP CZOSNKOWY
Łączymy majonez z jogurtem greckim, wyciskamy czosnek i mieszamy wszystko na jednolitą masę. Nie solimy.

WEGE BURGERY
Cebulę obrać i pokroić w cienkie plastry, a potem wraz z pokrojonym w plastry pomidorem, cukinią i dukatami włożyć do miski z Olejem Kujawskim i odstawić na 10 – 15 minut. Po ich upływie wrzucić na rozgrzaną patelnię grillową lub na elektryczny grill wszystko, co znalazło się w naszej olejowej marynacie. (Cebulę z pomidorem i cukinią grillować jedynie chwilkę, by odrobinę zmiękły.) W międzyczasie podgrzać w piekarniku, garnku do pieczenia czy piecu do pizzy dolne połowy bułek z serem, a górne połowy bułek bez sera. Na ciepłe dolne połowy bułek z rozpuszczonym serem położyć po plastrze umytej sałaty, odrobinie dipu czosnkowego, grillowanych dukatach, plastrze grillowanego pomidora, cukinii, cebuli i porcji plastrów czarnych oliwek. Ciepłe górne połowy bułek posmarować dipem czosnkowym i przykryć nimi całość.

fot. Marianna Patkowska

P.S. Na deser łączę piosenkę, której tytuł znakomicie podsumowuje to, co uzyskamy, przygotowując obydwie wersje moich wege burgerów.

Powrót z planety Dyskomfort

fot. Bożena Szuj

Ponad rok temu napisałam „Wycieczkę na planetę Dyskomfort” – tekst o przełomowym wydarzeniu w moim życiu, jakim było poznanie Drapieżnika (jak go w celu utrudnienia identyfikacji nazwałam).

Jeśli ktoś tego wpisu jeszcze nie czytał (lub czytał, ale go nie pamięta), zachęcam do lektury, bez której „Powrót z planety Dyskomfort” może się wydać niekompletny.

Na mojej drodze pojawiła się osoba, która przez cały pakiet czynników zewnętrznych była mi z początku na tyle obca i w jakimś sensie nawet obojętna, że postanowiłam przy jej pomocy wejść w silną stabilną relację… ze sobą samą. Było to możliwe jedynie przy założeniu, że każde z nas pochodzi z innego świata, uznaje inne wartości, a polubienie się nie jest głównym celem tej znajomości, choć nie zaskoczyło mnie, że z biegiem czasu nawiązała się nawet pewna nić sympatii między nami. Siłą tego kontaktu była zmiana wektorów w mojej głowie i przyjęcie, że na żadnym napotkanym człowieku nie mogę się – jak dotychczas – uwiesić, oczekując, że się mną zaopiekuje. Każdy ma prawo świadomie lub nieświadomie nas skrzywdzić, a przeciwdziałania temu i opieki możemy oczekiwać wyłącznie od siebie samych. Wchodziłam więc w dyskusje na terenach dla siebie niekomfortowych, sprawdzając, czy uda mi się zidentyfikować i jasno wyartykułować swoje granice (zarówno dotyczące tematów, jak i – co chyba ważniejsze – sposobów mówienia o niektórych sprawach). Na ogół mi się udawało. Powoli zaczęliśmy się uczyć swojej odmienności, a nawet dochodzić do wniosku, że nie zawsze to, co za nią braliśmy, faktycznie nią jest.
Na początku naszej znajomości zastanawiałam się, jak to możliwe, by w jednym człowieku było tyle szumu i bałaganu. Jednak kiedy pospadały resztki maski, którą z niezrozumiałych dla mnie powodów przywdział, zobaczyłam pogubionego, nieszczęśliwego chłopaka z historią tak boleśnie przeczołganego przez życie i niewierzącego w swoje prawdziwe wewnętrzne piękno, że chwytającego się – być może w celu zaimponowania mi (choć niezbyt fortunnego) – rzeczywiście brzytwy. Na szczęście udało mi się ją w porę chwycić i odłożyć, zanim się nią pokaleczył.
Traktowałam całe to doświadczenie, jak rodzaj eksperymentu. Poczułam się po nim silna, bo miałam wrażenie, że się ochroniłam. I że jestem już w zetknięciu z drugą osobą zupełnie inna niż wcześniej. Bliższa prawdziwej sobie. Asertywna, otwarta, odrębna. To mnie zaskoczyło. Nie znałam siebie takiej.
Przyszła pora na zakończenie tej wyjątkowej relacji, bo wiedząc, jak bardzo absorbującą kobietą jestem, rozumiałam, że potrzebuję albo stuprocentowej atencji (a dostanie jej nie było w tamtym momencie możliwe), albo żadnej. Próby wycofania się spełzły jednak na niczym. Czułam się przytrzymywana za rękę i kuszona wizją posiadania brata i przyjaciela, jakiego nigdy dotąd nie miałam. Wiedziałam na pewno jedno: ten człowiek wyciągnął mnie daleko poza strefę mojego komfortu i nieustannie inspirował do ciągłego rozwoju. To mnie fascynowało, było intelektualnym i emocjonalnym wyzwaniem. Podobno byłam bezlitosna, „waląc w niego jak w bęben”. Wydawało mi się wtedy, że to lubił. (Po czasie okazało się, że jednak tego nie lubił.) Może faktycznie zbyt mocno okopałam się na swoich pozycjach, ale nasze kompletnie różne – jak wtedy myślałam – moralne postawy sprawiały, że czułam potrzebę bycia bardzo radykalną. Uważałam, że nie czas na rozważania o odcieniach szarości (które przecież doskonale widzę), kiedy ktoś najwyraźniej nie odróżnia czarnego od białego. Źle go oceniłam. Odróżniał czarne od białego dużo głębiej niż większość ludzi, których znam. Na swoje usprawiedliwienie mam jedynie to, że dziś już rozumiem, że rozmowa z osobą o mocno zaniżonym poczuciu własnej wartości wymaga świadomości, że będzie ona przedstawiać fakty na swoją niekorzyść, że postawi się zawsze w gorszym świetle niż by mogła; że będzie najsurowszym sędzią dla samego siebie. Wtedy tego nie wiedziałam. To było zresztą źródłem wielu nieporozumień, bo jeśli coś nie składa mi się w spójną całość, na ogół mocno mnie uwiera i sprawia, że zaczynam szukać sensu na własną rękę, co najczęściej nie kończy się fortunnie (zrozumie to każdy, kto doświadczył kontaktu z jakimkolwiek prawopółkulowcem).

Koniec i początek

Cała opisana w „Wycieczce na planetę Dyskomfort” sytuacja rozgrywała się – choć mnie samej trudno w to uwierzyć – w ciągu zaledwie dwóch tygodni i kilku dni. Jej koniec był zasmucająco banalny – Drapieżnik przekroczył granicę ustaloną jako nieprzekraczalną, więc było dla mnie jasne (choć przykre), że to ostatnia próba dla mnie, czy z desperacji wybiorę nielojalność wobec siebie samej i będę rozdawać kolejne szanse, czy chirurgicznym cięciem skończę znajomość. Wyszłam z niej pomyślnie. Nie wiem nawet, czy było mi ciężko. Było mi dziwnie, ale ten niesamowity czas pomógł mi się zwrócić ku sobie, zrozumieć, że nie opuszczę się aż do śmierci. Być może przerabiałam traumę z wczesnej młodości, kiedy zawiodłam sama siebie w najtragiczniejszy z możliwych sposobów, nie umiejąc sobie poradzić z ogromem czyjejś podłości. Nie wiedziałam wtedy, że ta podłość nie mówi niczego o mnie. Dziś, mądrzejsza o tamte doświadczenia, zrozumiałam, że jeśli mam wybierać między sobą a kimkolwiek, wybór siebie musi być oczywisty. O dziwo tym razem był. Czułam wdzięczność do Drapieżnika za te wszystkie ważne lekcje, za odkrycie, że wreszcie mam kogoś, na kogo zawsze mogę liczyć, kto wyciągnie mnie z najgorszych tarapatów i zawsze obroni – siebie! Odzyskałam integralność ze sobą. Doceniłam swój wreszcie współpracujący z emocjami umysł. Wszystko zaczęło się układać. Oprócz jednego elementu. Pod każdym względem było tak dobrze, że nie chciałam tego zbyt mocno rozgrzebywać, ale zaczęłam mieć wrażenie, że weszłam na tak wysoki poziom samoświadomości, że… utraciłam bezpowrotnie łączność ze swoimi uczuciami. Że za bardzo wszystko rozumiem, by móc jeszcze cokolwiek poczuć. Myślałam, że to cena, którą muszę zapłacić.
Po trzech tygodniach Drapieżnik znalazł sposób, by do mnie dotrzeć ze swoim pożegnalnym listem, którego lektura (a liczył aż jedenaście stron!) była dla mnie przełomowa. Przede wszystkim zrozumiałam, że tamto przekroczenie moich granic wynikało wyłącznie z bezmyślności. Dziś myślę też, że było zachowaniem autodestrukcyjnym – motywowanym podświadomą chęcią zniszczenia czegoś, co było piękne i wartościowe. Kilka dni czytałam ten list bez przerwy. Nauczyłam się go w końcu na pamięć. I… odnalazłam w sobie brakujący element. Wreszcie zauważyłam wypełniające mnie po brzegi uczucie. Bez wstydu, bez cienia wątpliwości, bez kreowania jakichkolwiek scenariuszy, bez chęci posiadania. Czyste, żywe uczucie nieszukające ani poklasku, ani spełnienia, a przede wszystkim nieodbierające mi mnie. Wszystko dopiero wtedy znalazło swoje właściwe miejsce. (Dopiero wtedy zrozumiałam też w pełni magiczną piosenkę Ramony Ray „Wiem i mam”.) Dawno nie uroniłam tylu (niewiarygodnie oczyszczających) łez! Odkryłam też literacki talent Drapieżnika (nie pamiętam, kiedy czytałam coś równie znakomicie napisanego).
Z drugiej strony, biorąc pod uwagę efektywność, był to chyba najgorszy list pożegnalny na świecie, bo nie dość, że niczego nie zakończył, to jeszcze tak naprawdę wszystko dopiero zaczął. Reszta potoczyła się niesamowicie szybko. Po trzech miesiącach, podczas których całkowicie przemeblował swoje życie, przyjechał do mnie jako wolny i gotowy na związek ze mną mężczyzna. Od tego momentu staliśmy się, z niewielkimi przerwami, właściwie nierozłączni.

I żyli długo i szczęśliwie

Czy to takie proste, że ludzie trafiają na siebie, zaczynają mieć przeświadczenie, że są dla siebie stworzeni i już wszystko układa się jak w bajce? Oczywiście, że nie! Potem okazuje się, że ona lubi zostawiać na stołach kubki z niedopitymi napojami, a on… właściwie nie ma wad, co niemiłosiernie ją drażni, bo początek znajomości wcale nie wskazywał na to, że w wyścigach o tytuł łatwiejszego partnera może w ogóle mieć jakąś konkurencję.
W zdrowym związku nie chodzi zresztą o to, żeby na siłę spełniać czyjekolwiek wyobrażenia idealnego życia we dwoje – to prosta droga do przyznania sobie prawa do przejęcia (niedopuszczalnej w partnerstwie) kontroli nad drugim człowiekiem. Myślę, że chodzi o umiejętność rozmowy i bezgraniczną szczerość, bez której nie da się zbudować nic wartościowego. Wiem, że nie byłabym dziś szczęśliwa, gdybym nie zrozumiała, że człowiekiem swojego życia jestem tylko i wyłącznie ja sama. Ukochany jest moim towarzyszem, przyjacielem i wsparciem. Pięknym wewnętrznie i zewnętrznie mężczyzną, którego szanuję, podziwiam i uwielbiam; właścicielem najdłuższych i najpiękniejszych męskich rzęs, jakie kiedykolwiek widziałam i najcudowniejszej barwy głosu, jaką kiedykolwiek słyszałam. Jest silnym, niezależnym, wolnym istnieniem. Piekielnie inteligentnym, niebywale mądrym, odważnym, prawym i dobrym człowiekiem z niepowtarzalnym poczuciem humoru. Mogę go słuchać godzinami (od kiedy nie mówi już tego, co wydaje mu się, że chcę usłyszeć), robiąc w głowie rozbiory logiczno-gramatyczne jego doskonale zbudowanych zdań i podziwiając jego ogromny zasób słów. Łączą nas wspólne pasje: jest znakomitym muzykiem (śpiewanie z nim to dla mnie mistyczne przeżycie), doskonale pisze, fantastycznie czuje muzykę współczesną, której często wspólnie słuchamy, czego nie muszę poprzedzać swoimi prelekcjami. Z drugiej strony urzeka mnie też obserwowanie go przy czynnościach, z których sama niewiele rozumiem. Kiedy coś w skupieniu rozkręca, albo skręca, otoczony całymi zastępami maleńkich obcych mi elementów, rozczula mnie, bo wiem, że patrząc na niego, widzę dokładnie to samo, co on, patrząc na mnie wśród moich kosmetyków. (No i ma też dla mnie dosyć symboliczne znaczenie, że Gabriel García Márquez w roku jego urodzenia wydał „Sto lat samotności”, a w roku mojego urodzenia – „Miłość w czasach zarazy”.)

Przeciwieństwa się nie przyciągają

Myślę, że wiele osób pada ofiarą funkcjonujących w powszechnej świadomości mitów na temat związków i to może zaważyć na podejmowaniu złych, a czasem nawet tragicznych w skutkach decyzji. Od dziecka słyszymy, że przeciwieństwa się przyciągają. To nieprawda. Owszem, inność może nas urzekać i ciekawić, ale prześledźmy, co się dzieje w literaturze i filmie, kiedy ułożona panienka wejdzie w relację z intrygującym bad boyem. Zmienia go! W swoim pojęciu oczywiście go ratuje i ocala, ale nazwijmy rzeczy po imieniu: mężczyzna będący kobieciarzem/nałogowcem/narwańcem/imprezowiczem, który trafia na „porządną” kobietę usiłującą zrobić z niego króla monogamii/abstynenta/oazę spokoju/domatora nie jest wcale przez nią ratowany, tylko nieakceptowany takim, jakim jest. Reasumując, to nie inność takiego mężczyzny nakręca decydującą się na związek z nim kobietę, lecz perspektywa ukształtowania go na własną modłę, perspektywa kontroli, a więc również perspektywa przemocy wykluczającej partnerstwo. Trudno też się dziwić, że osoba (nie zawsze jest to zresztą mężczyzna) pozwalająca się tak tresować szybko traci szacunek zarówno tresującego, jak i – co jeszcze bardziej tragiczne – swój własny.
Oczywiście zdarzają się sytuacje, w których ktoś zmienia swój dotychczasowy sposób postępowania pod wpływem fascynacji drugą osobą, ale po pierwsze musi to być wyłącznie jego własna decyzja, a nie efekt nacisków, a po drugie takie zmiany są możliwe, kiedy wcześniejszy styl życia nie wynikał z jego prawdziwej natury, lecz był wynikiem pogubienia i gdzieś w środku go uwierał.
Zakochujemy się nie w ludziach, którzy są naszymi przeciwieństwami, lecz w tych, w których umiemy odnaleźć siebie samych.  Ale dlaczego w ogóle o tym piszę? Ku przestrodze! W pewnym momencie z przerażeniem zdałam sobie sprawę z tego, że gdybym nie uświadomiła sobie tego wszystkiego w porę, być może, kierując się kłamliwą, serwowaną nam zewsząd wizją miłości, przeoczyłabym jeden z najcenNiejszych darów od losu.
Ponieważ od początku było dla mnie oczywiste, że moja znajomość z Drapieżnikiem opiera się na przyjęciu go takim, jaki jest, moje uczucia stały się dla mnie klarowne dopiero, kiedy zrozumiałam, jak wiele mnie z nim łączy, a nie dzieli. Wtedy poczułam się bezpiecznie (co automatycznie sprawiło, że opuściłam planetę Dyskomfort), umiejąc przyjąć bez świadomości jakiegokolwiek  zagrożenia występujące między nami różnice. Wiedziałam już, że zgadzamy się w tym, co dla mnie najistotniejsze, więc rozbieżności w naszym myśleniu przestały mnie niepokoić, a zaczęły fascynować.

Praca u podstaw

Choć każde z nas charakteryzuje się romantyzmem umiarkowanym (że tak to eufemistycznie ujmę), ludzie znający nas dobrze widzą światło, jakim wypełnia nas ta relacja. Czy mam poczucie, że TO TEN? Mam. Czy mam nadzieję, że nic nigdy się nie zmieni? Nie mam. Wiem, że nie od nas zależą ani kryzysy, ani chwilowe odpływy i przypływy uczuć. Od nas zależy, jak bardzo będziemy na siebie uważni (zarówno siebie nawzajem, jak i siebie samych) i nie w bliżej nieokreślonym kiedyś tam, tylko każdego dnia.  Zmiany są wpisane w rozwój. W związku trudniej to zaakceptować, bo tam zmieniamy się nie tylko my sami, ale też partner oraz trzeci byt, jakim jest relacja.
Jak praktykować uważność na siebie? Bardzo prosto – dużo szczerze i otwarcie rozmawiając. Ludzie często wstydzą się mówić najbliższym, że nie są szczęśliwi; nie chcą nikogo urazić, nie chcą być niegrzeczni. Zupełnie, jakby nie zdawali sobie sprawy, że rzeczy zamiecione pod dywan nie tylko nie znikają, ale stają się większe. W efekcie narastającej w nas frustracji albo staniemy się agresywni w stosunku do partnera, albo zaczniemy się stopniowo od niego oddalać. Więc czyż nie lepiej jednak czasem urazić? Zwłaszcza, że zdrowa komunikacja rzadko kiedy niesie ze sobą realne ryzyko zrobienia komuś przykrości.
Przez cały ten niesamowity czas zarówno wyjazdu na planetę Dyskomfort, jak i powrotu z niej, a potem rozpoczęcia związku, nauczyłam się rozmawiać na chyba wszystkie możliwe tematy – od najbardziej błahych, po te krępujące, łącznie z ustalaniem, na które rozmawiać nie będziemy. Okazało się, że życie w relacji może być proste pod warunkiem, że cały czas pamiętamy, gdzie się kończy moje ja i zaczyna ja drugiej strony, ale także gdzie się dokładnie znajduje przestrzeń my. No, może jeszcze też pod drugim – kiedy się swojego partnera zwyczajnie lubi!

❤️ Z okazji dzisiejszych Walentynek składam Wszystkim swoim Czytelnikom nNajserdeczniejsze życzenia! ❤️

P.S. Na deser łączę piosenkę, którą nagrałam naprędce na samym początku znajomości z Drapieżnikiem. Uśmiechem próbowałam zatuszować wyczerpanie emocjonalne, poczucie chwilowej, lecz dojmującej pustki i przerażenie siłą, jaką w sobie przez przypadek odkryłam. Byłam wtedy przekonana, że śpiewam do niego. Dziś rozumiem, że adresatką tego nagrania byłam również ja sama.

Porozumienie z granicami

fot. Marianna Patkowska

Pisząc, jakiś czas temu, swój „List do Artystów – sympatyków partii obecnie rządzącej”, oberwałam – co było do przewidzenia – od obydwu stron. „Lewa” (czyli ponoć moja) zarzuciła mi, że „w ogóle gadam z tymi ciemnymi fanatycznymi homofobami pełnymi nienawiści i pogardy do ludzi” i że moje pisanie do nich to „perły przed wieprze”. Zabolało mnie to, bo znając ludzi, do których pisałam, wiedziałam, że musi być gdzieś jakaś neutralna przestrzeń, na której możemy się spotkać i porozmawiać z czułością i życzliwością. Przecież się lubimy. Przecież to istotniejsze niż jakikolwiek populista w źle skrojonym garniturze. Nie ma we mnie zgody na wkładanie wszystkich do jednego wora. Nie uwierzę, że wybitny kompozytor muzyki współczesnej zaciera ręce w zachwycie na wieść, że obecny rząd pokazuje całemu jego środowisku środkowy palec, odbierając mu dotacje, równocześnie przyznając ogromne pieniądze wyrobnikom disco-polo. Nie chciałam też wierzyć, że ktoś, dla kogo LGBTQ to z założenia nie pomiot szatana i przy okazji skrót, którego nie umie rozwinąć, tylko ŻYWI LUDZIE, których spotyka na każdym festiwalu muzycznym i których muzykę ceni, może dać się uwieść złu w czystej postaci, jakim jest homofobia. Pisząc swój list, czułam, że dla wyborców partii obecnie rządzącej musi istnieć w niej jakaś niedostrzegana przeze mnie wartość, dla której są w stanie nieść na swoich barkach poczucie obciachu i oddawać w kolejnych wyborach swoje głosy na takich ludzi.
„Prawa” strona z kolei oskarżyła mnie o „podjęcie nieoryginalnej próby oświecenia upośledzonych intelektualnie wyborców partii obecnie rządzącej, brak wystarczającej wiedzy i zapożyczenie tytułu od Jana Pawła II” (choć kwintesencją nieoryginalności był przecież właśnie tytuł mojego wpisu), obnażając równocześnie ogromną, przygniatającą pogardę i poczucie wyższości wobec wszystkich ludzi myślących odmiennie i wręcz histeryczne obrzydzenie związane ze środowiskiem LGBTQ.
Cóż – okazuje się, że każda ze stron miała jakąś swoją rację. „Lewa” w tym, że homofobia nie musi się brać z niewiedzy, lecz można się nią po prostu w jakimś momencie życia zarazić. „Prawa” natomiast w tym, że – choć nie jest prawdą, że z takim nastawieniem pisałam swój tekst, bo nie przyszło mi to nigdy wcześniej do głowy – popieranie partii obecnie rządzącej jest faktycznie rodzajem upośledzenia, z którym trudno dyskutować merytorycznie.
Czy żałuję, że napisałam swój list? Ani trochę! Nie zdarza mi się żałować swoich tekstów. Ćwiczenie warsztatu, to ćwiczenie warsztatu. Zawsze. A poza wszystkim – jestem zwyczajnie z tego wpisu dumna.

Patrząc w inNą stronę

fot. Marianna Patkowska

Wierząc w potrzebę i siłę dialogu, podciągnęłam nogawki i ugrzęzłam po kostki we wspomnianych pogardliwych homofobicznych fanatycznych wynurzeniach pokrytych warstwą jadu, próbując się doszukać powodu, dla którego wrażliwy człowiek decyduje się przyjąć tak upadlającą i przy okazji niewiarygodnie niebezpieczną filozofię. Chciałam zrozumieć, co jest w jego odczuciu warte płacenia tak wysokiej ceny. Skrawki sensów, jakich się doszukałam, jednoznacznie wskazywały na „obronę wartości cywilizacji łacińskiej”. Biorąc pod uwagę to, że tzw. cywilizacja łacińska wywodzi się również ze starożytnej Grecji, wszyscy mieliśmy ostatnio szansę przekonać się, jak dzielnie węgierski europoseł Jozsef Szajer próbuje ocalić od zapomnienia starożytny grecki zwyczaj uczestnictwa w analnych orgiach.
Uświadomiłam sobie, że problem z porozumieniem tkwi w tym, że by uwierzyć w potrzebę obrony czegokolwiek, najpierw trzeba mieć poczucie zagrożenia tegoż. To zresztą działa w obydwie strony. Ja widzę zagrożoną Konstytucję, demokrację i wolność, ktoś inny widzi zagrożoną cywilizację łacińską. Dla mnie szczytem hipokryzji jest twierdzenie, że ktokolwiek dziś „atakuje” kościół przy całkowitym pominięciu sposobu, w jaki przeprowadzał on onegdaj krucjaty, dla kogoś innego hipokryzją wykazuję się ja, oburzając się na łamanie Konstytucji w naszym kraju, a nie oburzając się tym, że prywatny portal banuje łamiącego jego jasno określone zasady byłego prezydenta Stanów Zjednoczonych.
Próbując być grzeczna oraz postępować jak trzeba, zastałam się w brudnych i nieciekawych rejonach, próbując dogrzebać się czegoś, co byłabym w stanie zrozumieć, aż zadałam sobie pytanie kluczowe:

Co ja tu w ogóle robię?

– pytanie kluczowe, jakie sobie zadałam

Nie muszę rozumieć. Chciałam, ale nie pisałam się na takie atrakcje. Ostatnim razem dyskryminujący tekst (akurat dla odmiany antysemicki) miałam w rękach na studiach, kiedy musiałam kupić pewien narodowy dziennik na ćwiczenia z profesorem Bralczykiem, na których mieliśmy interpretować najgorsze aktualnie wydawane gazety. Kupowałam tego szmatławca dwie dzielnice od swojej, żeby nikt mnie przypadkiem nie rozpoznał w kiosku. I do dziś pozostaje we mnie niesmak, że coś tak ohydnego przyniosłam do swojego domu. Czy można mnie oskarżyć o pogardę do antysemitów i homofobów? Wszystko można, choć to uproszczenie. Nie gardzę ludźmi – brzydzi mnie natomiast zarówno świadomy wybór dyskryminacji, jak i brak reakcji na nią. Moje drzwi są otwarte dla ludzi – nie wpuszczam za nie jedynie niektórych ideologii. Wiem, że skrajna niechęć do wszelkich mniejszości bierze się z kompleksów, niepewności siebie i bycia nieszczęśliwym. Po ludzku współczuję, nie jest to jednak wystarczający powód, by pozwolić komukolwiek w swoim towarzystwie obrażać jakąkolwiek mniejszość. Każdy proces zdrowienia można rozpocząć dopiero od odstawienia tego, co toksyczne. Zaproponowałam spokojną życzliwą rozmowę, licząc się z tym, że nie każdy może jej chcieć. Jeśli proponujesz komuś walca, a on nie odmawia, ale zaczyna od kroków capoeiry, to najwyraźniej woli tańczyć sam.

Nie mogę w tym miejscu nie przywołać pewnej cudownej anegdoty o moim tacie. W ostatnich latach swojego życia dosyć regularnie odwiedzał lekarzy. Pewnego razu w kolejce zaczepił go jakiś rozmowny pan i oblał od stóp do głów antysemickimi pomyjami. Tata cierpliwie wysłuchał do końca, po czym łagodnie spytał (a warto w tym miejscu zaznaczyć, że miał przeszywająco niebieskie oczy i typowo wręcz aryjskie rysy):
– Ale czemu mi pan to wszystko mówi? Przecież pan widzi, że jestem Żydem!
Dokładnie w tym momencie otworzyły się drzwi do gabinetu i lekarz osobiście wezwał tatę:
– Profesor Patkowski!
Więc, jeśli komukolwiek tak będzie łatwiej, to zanim otworzy usta, mając mi do przekazania jakąkolwiek homofobiczną, antysemicką, rasistowską, seksistowską, szowinistyczną, ksenofobiczną treść, niech sobie po prostu wyobrazi, że jestem tymi wszystkimi znienawidzonymi przez niego grupami społecznymi naraz!

„Nie z każdym”

fot. Marianna Patkowska

Tuż po podjęciu decyzji, by grzecznie, acz stanowczo naszkicować swoje granice przekraczającym je bliźnim i nie katować się dociekaniem tego przekraczania powodów, trafiłam na doskonały tekst „Nie z każdym…” swojego nauczyciela i literackiego mentora – Jerzego Sosnowskiego. Bardzo zależałoby mi na tym, żeby dotarł on do jak najliczniejszej grupy czytelników, nie śmiałabym więc go  streszczać. Zdradzę jedynie, że autor zmierza się z tematem, który od dłuższego czasu mocno we mnie rezonuje – mianowicie gdzie są granice relatywizmu. I czy rzeczywiście wszystko (jak chcę często wierzyć) jest względne?
Osobiście wydaje mi się, że operujemy coraz większymi skrótami, przez co – mocniej chyba niż kiedykolwiek wcześniej – szufladkujemy innych. Ten sam wybór w przypadku każdego człowieka będzie powodowany czymś innym, a my często nie chcemy tego widzieć (pisior zawsze będzie dla nas pisiorem, a lewak lewakiem). Mimo, że zaprosiłam „drugą stronę” na spacer po bezpiecznym, neutralnym gruncie, a ona wolała jednak pozostać w swoich okopach (do czego, nawiasem mówiąc, miała przecież pełne prawo),  nie oznacza że się „wobec kogokolwiek pomyliłam”. Myliłam się wcześniej, wierząc w potrzebę i siłę dialogu. Nie z każdym…

P.S. Na deser nie mogłabym nie zamieścić wyjątkowego Freddiego Mercury’ego i piosenki o pasującym do dzisiejszego wpisu tytule.

fot. Marianna Patkowska

„Powrót z Bambuko” Katarzyna Nosowska

fot. Marianna Patkowska

wydawnictwo: Wielka Litera
rok wydania: 2020

Jakiś czas przed świętami natrafiłam przypadkiem na wywiad z Kasią Nosowską poświęcony jej najnowszej książce „Powrót z Bambuko” i… wpadłam po uszy! Zachwyciłam się sposobem, w jaki opowiadała o swojej wewnętrznej przemianie, zachwyciłam się też bijącą od niej łagodnością (i dla świata, i dla samej siebie), niewiarygodną mądrością i wrażliwością, również językową. Ta ostatnia nie była dla mnie zresztą przecież zaskoczeniem – od dawna poruszają mnie teksty jej piosenek, jednak przegapiłam jej poprzednią książkę. (Dziś wiem, że to błąd, który trzeba szybko naprawić.)
Ponieważ – co zdradza tytuł –  książka opowiada o tym, jak każdy z nas dał się kiedyś zrobić w bambuko przez wychowanie (a jego rodzice przez swoje) i narzucone z góry normy,  ale też jak z tej niedobrej krainy wrócić („wrócić”, nie „wyjechać”!) do bezpiecznego i naszego miejsca, od razu wiedziałam, że „Powrót z Bambuko” to idealny prezent dla każdej matki. Po głębszym zastanowieniu poczułam jednak, że również dla każdej córki, jak i… po prostu każdego człowieka. Nabyłam więc dwa egzemplarze: jeden na prezent dla mamy pod choinkę, drugi – jako prezent dla siebie samej. Przez moment miałam zresztą pod swoim dachem aż trzy „Powroty z Bambuko” – moja przyjaciółka z podstawówki, która przyjechała do nas na kilka dni, przywiozła ze sobą do czytania właśnie tę lekturę. Był to zresztą, nawiasem mówiąc, nie tylko przemiły, ale też niesamowicie terapeutyczny czas dla nas trojga, a często przez nią przywoływane spostrzeżenia Katarzyny Nosowskiej poddawaliśmy, zachwyceni, wnikliwej analizie.
Kiedy we wspomnianym na początku mojego tekstu wywiadzie prowadząca go Magda Mołek wspomniała, że podczas czytania płakała na przemian ze śmiechu i wzruszenia, uznałam że najprawdopodobniej mój odbiór tej książki będzie odrobinę mniej emocjonalny. Myliłam się. Być może czytanie w czasie, w którym pozostałam słomianą wdową (co akurat lubię), a być może ogólne obniżenie nastroju sprawiły, że słowa Nosowskiej rzeczywiście wyciskały z moich oczu łzy ze skrajnie rozbieżnych powodów. Sugestia, że przyznanie artyście Złotego Fryderyka „jest jak zakaz wykonywania zawodu” lub szczegółowy opis „przykładowego strumienia myśli z lutego 2020” rozłożyły mnie na łopatki, a jej głębokie refleksje dotyczące macierzyństwa, trudnych relacji z bliskimi i sposobu, w jaki nas (moje pokolenie też) wychowywano są tak boleśnie wręcz trafne, a równocześnie pełne kojącego spokoju i miłości, że rozklejały mnie zupełnie. Godne uwagi jest zresztą to, że nawet najzabawniejsze fragmenty są podszyte tak nieprawdopodobną wnikliwością, że na ogół śmieszą i wzruszają równocześnie.
Złapałam się też kilka razy na tym, że choć w jakiejś sprawie mam skrajnie odmienny pogląd od autorki, to nie buduje to we mnie najmniejszego napięcia. Czytałam z ciekawością, jak uzasadnia poglądy, które odbiegają od moich. Ta reakcja nie wydaje się na pierwszy rzut oka jakoś szczególnie zaskakująca, dlaczego więc piszę, że się na tym „złapałam”? Bo uświadomiłam sobie właśnie wtedy, że długie lata działałam w dziwnym mechanizmie najeżania się, kiedy ktoś przedstawiał swoje inne od moich racje. Czułam się atakowana. Wydawało mi się, że czyjaś niezgoda jest wytoczeniem mi wojny – a już przeświadczenie, że brak mi argumentów do obrony swojego zdania sprawiało, że zaczynał mi się osuwać grunt spod nóg. Dziś wiem – czemu więcej miejsca poświęciłam m.in. w tekście „Trudna sztuka rozmowy” – że wszystkiemu winne jest niskie poczucie własnej wartości. Atakuje nas tylko to, czemu pozwolimy nas atakować. Inna sprawa, że jeśli nie tylko odbiorca, ale również nadawca komunikatu ma nie dość wysokie poczucie własnej wartości, niemal każda rozbieżność opinii może doprowadzić do niepotrzebnej eskalacji sztucznie wytworzonego konfliktu. Tymczasem Nosowska używa wyłącznie komunikatu ja – dzieli się swoimi przemyśleniami, nie narzucając ich nikomu. Bije od niej łagodność i wyczuwalna świadomość tego, że nie ma najmniejszego znaczenia, czy ktoś się z nią zgodzi, czy nie. To jej przemyślenia i nie powinny podlegać dyskusji. Taka perspektywa momentalnie rozładowuje jakiekolwiek napięcia u odbiorców mniej stabilnych, których szeregi powoli staram się opuścić. Nagle okazuje się, że na czyjeś odmienne zapatrywania na jakiś temat możemy – zamiast wyciągać z rękawa stos kontrargumentów – zareagować życzliwym:

O, to ciekawe, że można spojrzeć na to zagadnienie tak inaczej, niż ja na nie patrzę.

– zdrowy sposób reagowania na inny pogląd

Kluczem jest tu właśnie świadomość swojej wartości – bez niej dryfujemy zagubieni, przyznając sobie prawo do ingerencji w cudze życie, podczas kiedy boimy się zająć swoim (a tylko do tego mamy prawo).
Celowo w tej nietypowej może recenzji nie piszę zbyt dużo o samej treści książki, bo nie chcę niczego jej przyszłym czytelnikom zdradzić, odbierając frajdę czytania. Pisanie Nosowskiej przepełnione jest czułością. Jako wrażliwy i wnikliwy obserwator, przedstawia świat w sposób niebanalny, intrygujący, a przede wszystkim rozczulający. Autorka jawi mi się jako niesłychanie ciepła osoba, do której kiedy przyjdzie się z problemem, zaoferuje swoją uwagę, cudowne poczucie humoru i niebywałą empatię, równocześnie wstrzymując się od rad i nie roszcząc sobie praw do posiadania jedynej słusznej racji. Każdy z krótkich rozdziałów mógłby być odpowiedzią na nurtujący mnie problem lub zagadnienie („Powrót z Bambuko” porusza zarówno tematy pozornie błahe, jak i te naprawdę ciężkiego kalibru). Wyobrażałam sobie, czytając, że siedzimy razem na kanapie, popijając coś dobrego i rozmawiamy, a wokół jest po prostu bezpiecznie. Wyjątkowa książka pięknej, wyjątkowej Kobiety. Wyjątkowego Człowieka.

P.S. Na deser łączę dwa wywiady z Katarzyną Nosowską: pierwszy, o którym wspominałam w tekście, został przeprowadzony przez Magdę Mołek, drugi – przez Marka Sekielskiego  (w znakomitym i wstrząsającym cyklu  „Sekielski o nałogach”, który gorąco polecam) oraz ważną dla mnie bardzo piosenkę Nosowskiej „Nagasaki”.

fot. Marianna Patkowska