Rok 2018 oczami nNi – podsumowanNie

Kończy się 2018 rok, a dla mnie (jak pewnie dla większości ludzi na całym globie) jest to czas głębszych refleksji i podsumowań. Dziś, jak każdego 31 grudnia, zjem swój tradycyjny noworoczny bigos (robiony na zamrożonych wcześniej resztkach farszu do uszek) i siądę rozliczyć się sama ze sobą z postanowień na mijający rok i sprecyzować postanowienia (plany) na ten nadchodzący. Ponieważ za niecały miesiąc (dokładnie 30.01.2019) mój blog będzie obchodzić swoje pierwsze urodziny, pomyślałam, że dobrze byłoby zrobić podsumowujący wpis okolicznościowy.  👀👀👀

To, z czego być może nie wszyscy moi bliscy zdają sobie sprawę, to fakt, że blog oczami nNi nie jest tylko moim hobby, platformą, na której mogę sobie bez ograniczeń ćwiczyć literacki warsztat, czy wyżywać się, kiedy się ze światem w czymkolwiek nie zgadzam. Tym wszystkim jest oczywiście też, ale przede wszystkim jest integralną częścią mnie. Nie twierdzę, że moje istnienie zamyka się w świecie wirtualnym, a pisany monolog jest moim jedynym sposobem komunikowania się z ludźmi, jednak do tego, by móc się postrzegać jako pełnię, muszę porozumiewać się ze światem nie tylko mową, ale też śpiewem, stwarzaniem piosenek, płyt, czy opowiadań oraz… językiem pisanym, co ów blog mi umożliwia.
Zanim zaczęłam tę przygodę, długo zastanawiałam się, czy w ogóle wypada stworzyć blog, którego osią będzie nie jakieś jedno wybrane przeze mnie zainteresowanie (jak np. było w przypadku mojego kulinarnego bloga Jednopalnikowa), tylko… ja sama. Nadal zresztą, kiedy o tym w ten sposób pomyślę, sama idea wydaje mi się dość grubą przesadą, jednak gdybym się nie odważyła, nie odkryłabym tak dziś ważnej dla mnie części siebie. A że gdzieś w środku – przy równoczesnej niechęci do zbyt wylewnego dzielenia się prywatnością – drzemie we mnie całkiem chętny i gotowy do działania ekshibicjonista, publikowanie powoduje we mnie przyjemny dreszczyk.
Przez większość mojego życia coś, czego nie umiałam nazwać, bardzo mnie uwierało w relacjach z innymi ludźmi. Dziś wiem już, że tym czymś było selektywne wybieranie ze mnie tego, co komuś pasuje i odrzucanie tego, co mu nie pasuje. Czułam się trochę jak talerz, z którego wyjada się wykwintne ragoût, a na którym zostawia kluski śląskie. A co z kompozycją całego dania? Nieskromnie wierzę, że jestem całkiem nieźle skomponowana i odrzucanie jakiejś części tej kompozycji uważam za irytującą ignorancję. Prawdopodobnie oczywiście przesadzam i być może wszyscy to w jakimś sensie bliźnim robimy, sęk w tym, by być świadomym naszych granic i dopuszczać naprawdę blisko tylko tych, którzy ich nie naruszają, a resztę trzymać na życzliwą, acz bezpieczną odległość. A nadszedł w moim życiu taki moment, w którym bardzo potrzebowałam w swoich własnych oczach stać się składającą się z wielu barw i odcieni wyraźną całością – blog pozwolił mi to odkryć!

1. Styczeń 2018

Styczeń, choć datuję powstanie bloga na jego końcówkę, był pod względem podejmowania wielu koncepcyjnych i graficznych decyzji, a także włożonej w pisanie tekstów pracy miesiącem szalonym. W ciągu tygodnia przed oficjalnym otwarciem bloga opublikowałam na nim aż 36 tekstów. W większości napisanych wcześniej, jednak część pisałam od początku. Kluczowym wpisem będzie na pewno ten, w którym się przedstawiam. Do teraz w statystykach figuruje jako najczęściej czytany:

2. Luty 2018

W lutym opublikowałam 16 tekstów i choć każdy z nich był dla mnie ważny, jednak jeśli miałabym wybrać tylko jeden, bez wahania wskazałabym:

Przede wszystkim dlatego, że jest to swoistego rodzaju manNifest – najwierniej chyba i najdokładniej opisuje moją filozofię życiową. Warto jednak wspomnieć o wpisie, który był w tym miesiącu najchętniej odwiedzany:

3. Marzec 2018

Marzec również obfitował w wiele tekstów na wiele tematów, jednak przede wszystkim obchodziliśmy Dzień Kobiet, a dwa dni później Dzień Mężczyzn, z których to okazji postanowiłam na chwilę wygrzebać się ze swojego wygodnego nNicentryzmu i popełnić dwa wpisy okolicznościowe, w których skupię się na znanych przedstawicielach każdej z płci, którzy znacząco wpłynęli na moje życie i w pewnym sensie również sprawili, że jestem teraz tym, kim jestem. Te teksty były na tyle inne od pozostałych, że postanowiłam je wyróżnić:

W marcu zaczęłam też cykl wpisów językoznawczych (do tej pory są już cztery) pod tytułem:

4. Kwiecień 2018

Kwiecień 2018 w moim życiu mogę określić trzema słowami: LAURIE ANDERSON – HAGA! Jeden z najbardziej szalonych i spontanicznych pomysłów, by wyjechać do nieznanej Holandii i urokliwej Hagi na koncert mojej największej miłości – kobiety, którą wielbię, cenię i za którą szaleję przyniósł mi najwspanialsze emocje na świecie!

5. Maj 2018

W maju, ze względu na wyjazdy opublikowałam tylko jeden wpis, za to… najchętniej odwiedzany i najczęściej czytany przez cały ten rok! Otóż odbyłam przepiękną samotną podróż na swoje kochane greckie Thassos z kilkudniowym postojem w obie strony w cudownych Salonikach. Pomyślałam wtedy, że warto zebrać do kupy wszystkie te informacje, które udało mi się przez lata podróżowania zgromadzić, by podzielić się nimi z innymi zakochanymi w Grecji rodakami. Uważam też, że każde uniezależnienie się od wszelakich biur podróży jest korzystne, tym bardziej ucieszyła mnie popularność tego tekstu.

6. Czerwiec 2018

W czerwcu opisałam wszystkie swoje przeżycia związane z bardzo dla mnie z wielu powodów ważną i w pewnym sensie przełomową samotną wyprawą do Grecji. Odkryłam w jej trakcie, że jestem chora. Potrzebowałam czasu, żeby się z tą myślą oswoić i zacząć leczenie, jednak uświadomienie sobie problemu jest zawsze połową (o ile nie większą nawet częścią) sukcesu. Grecja zawsze mi coś daje, zawsze też dzieją się w niej rzeczy niesamowite. Mam nadzieję, że udało mi się to dobrze ująć w dwuczęściowym wpisie:

W czerwcu stało się też coś bardzo smutnego – po dwunastu latach odszedł mój królik Psubrat. Postanowiłam przybliżyć czytelnikom jego niepowtarzalną króliczą sylwetkę:

7. Lipiec 2018

Lipiec, jak co roku, pozostaje po prostu moim miesiącem, więc bez najmniejszego wahania jako lipcowy wpis wybieram:

8. Sierpień 2018

W sierpniu najchętniej czytanym, a także najbardziej czaso- i pracochłonnym był wpis o moim wyjeździe do Lwowa. Wycieczka była naprawdę piękna i ciekawa, dla mnie osobiście też ważna dlatego, że organizował ją mój poprzedni pracodawca, z którym – choć ani on tego nie chciał, ani mi nie było z nim źle – musiałam się niestety rozstać, by zacząć się wreszcie spełniać w zawodzie wyuczonym. Przed rzuceniem się w nowe, nieznane i przerażające, cudownie było odetchnąć w rodzinnym mieście dziadka, którego jednak nigdy wcześniej nie miałam okazji zwiedzić.

9. Wrzesień 2018

We wrześniu Zakopane na tydzień zamienia się w kolebkę kultury tzw. wysokiej dzięki fenomenalnemu przedsięwzięciu jakim jest Międzynarodowy Festiwal Muzyki Kameralnej „Muzyka na szczytach”. W tym roku X edycja przeszła najśmielsze oczekiwania tych, którzy umieją się poznać na zawsze przecież wysmakowanym programie festiwalu. Wrześniowym blogowym wpisem zostanie więc na pewno moja skromna recenzja tego niesamowitego wydarzenia:

10. Październik 2018

We wrześniu w moim życiu dokonała się też prawdziwa rewolucja – po raz pierwszy (nie licząc praktyk na studiach) zostałam… nauczycielką polskiego w szkole podstawowej. Postanowiłam jednak trochę odczekać z podzieleniem się tym faktem z czytelnikami – dokładnie do Dnia Nauczyciela w październiku. Praca jest wymagająca i każdego dnia czuję na sobie ogromny ciężar odpowiedzialności, z jakim nie spotkałam się nigdy wcześniej, jednak równocześnie daje mi tyle radości, satysfakcji i szczęścia, że czasem zastanawiam się, czemu aż tyle lat tak bardzo się przed tym doświadczeniem broniłam…

11. Listopad 2018

Początkiem listopada opisałam bardzo piękną i ważną inicjatywę, jaka odbyła się w Zakopanem pod koniec października, mianowicie dwudziestą edycję Zakopiańskiej Akademii Sztuki im. Marka Markowicza:

12. Grudzień 2018

Tegoroczny grudzień okazał się dla mnie wyjątkowy, bo po raz pierwszy przeżyłam święta Bożego Narodzenia z jakimś takim spokojem i pogodzeniem ze sobą i światem. Nie jest to dla mnie typowe, o czym więcej w samym wpisie, więc postanowiłam poświęcić tej sytuacji trochę blogowego miejsca.

13. Podsumowanie ogólne – 2018

Reasumując, od końca stycznia 2018 roku opublikowałam do dzisiaj w sumie 116 tekstów, z czego najczęściej odwiedzana trójka (w tej właśnie kolejności) to:

  1. Kim jestem i co tu robię
  2. Jak dostać się na własną rękę z Salonik na Thassos i z powrotem
  3. Lwów – małe kawowe San Francisco

Doczekałam się w sumie 628 komentarzy (za które bardzo serdecznie dziękuję!) i dotarłam pod strzechy w aż 41 (!!!) krajach. Oprócz Polski, najczęściej czytaliście mnie (również w takiej kolejności) w:

  1. Stanach Zjednoczonych
  2. Wielkiej Brytanii
  3. Grecji
  4. Niemczech
  5. Irlandii
  6. Kanadzie
  7. Austrii
  8. Holandii
  9. Francji
  10. Chinach

Nie wymienię oczywiście wszystkich pozostałych trzydziestu krajów, ale przyznam, że np. Kamerun, Irak czy Wietnam były dla mnie sporym zaskoczeniem.

14. Chciałabym podziękować…

Bez względu na to jak bardzo jestem na tym blogu samowystarczalna, trudno mi dziś nie wspomnieć o cichych współautorach jakości efektu końcowego moich wpisów. Są nimi:

Nigdy o to nie proszę, ale – jako osoby zawodowo zajmujące się językiem – zawsze czują się w obowiązku zrobienia mi korekty, a nieraz nawet redakcji opublikowanego już tekstu, wysyłając mi w punktach to, co powinnam poprawić. Choć sama jestem redaktorem i dosyć nawet sprawnie wyłapuję nadmiar lub brak przecinków, literówki czy błędy fleksyjne u innych, jednak rola autora jest zupełnie inną rolą.
Oczywiście nie zawsze przyjmuję ich (na ogół trafne) uwagi z pokorą. Kłócę się o interpunkcję, przerzucam biblią Wolańskiego, jednak mam poczucie, że wprawne redaktorskie oko (a nawet dwie pary oczu) nad tym blogiem czuwa, a to – choć wiele osób wydaje się o tym nie pamiętać – niezwykle ważne i potrzebne wszelkiego typu tekstom. Zatem – dziękuję! ❤

fot. Zofia Mossakowska
🎉🎉🎉🍾🍾🍾 P.S. Na deser dołączam cudowny kosmiczny utwór Stockhausena, który moje cudne dziesięciolatki z klasy czwartej (mam z nimi także muzyczne kółko) nazwały „przepiękną piosenką”. W nowym roku życzę wszystkim Czytelnikom otwartych, chłonNych umysłów, niezmienNie otaczającej zewsząd dobrej Sztuki i szczęścia! 🎉🎉🎉🍾🍾🍾

Boże Narodzenie oczami nNi

fot. Marianna Patkowska

Od kiedy pamiętam Boże Narodzenie było dla mnie czasem trudnym, choć przecież lubiłam nasze świąteczne przyjazdy z rodzicami do Zakopanego, gdzie prezenty kładł pod choinką nie żaden z gruba ciosany, rubaszny mazowiecki Święty Mikołaj, lecz eteryczny, delikatny, odrobinę hermafrodyczny Aniołek. Nawet w okresie wzmożonej religijności uznawałam jednak uczestnictwo w tych świętach raczej za obowiązek, gdyż zawsze byłam zdania, że nie dorastają swoją magią do pięt ani dużo ważniejszej przecież Wielkanocy, ani przede wszystkim moim absolutnie ukochanym Wszystkim Świętym. Potem wiele się w moim światopoglądzie w innych kwestiach pozmieniało, jednak jakaś bożonarodzeniowa niechęć pozostała nienaruszona.

fot. Zofia Mossakowska
fot. Zofia Mossakowska

Boże Narodzenie przez całe moje dzieciństwo, a nawet jeszcze dłużej, spędzaliśmy w czteroosobowym gronie: z rodzicami i dziadkiem. Nie miałam jednak świadomości, że grono to jest kameralne, bo od najmłodszych lat definiowałam tłok jako zgromadzenie liczące więcej, niż dwie osoby, co i tak było bardzo daleko posuniętym i mozolnie wypracowanym kompromisem z resztą świata, bo nierzadko już dwie zgromadzone w jednej czasoprzestrzeni osoby (z których jedną byłam ja sama) wywoływały u mnie duszności.
Po śmierci najpierw dziadka, a niedługo później również taty, doświadczałam przez pewien czas rokrocznie, na swój sposób pięknych, prawdziwie polskich, rodzinnych i dużych wigilii, które pomogły mi się zmierzyć z moją aspołecznością, introwertyzmem i antropofobią, by ostatecznie się ku nim jednak zwrócić. Zrozumiałam, że samotność w pojedynkę ma zdecydowaną przewagę nad samotnością w tłumie (co znakomicie ilustruje praca „Samotność” Dróżdża).

Boże Narodzenie na Thassos

Na jedne święta – ku ogólnorodzinnej konsternacji – nawet wybyłam do swojego ukochanego Thassos, pooddychać zimową Grecją i zgłębić brytyjskie bożonarodzeniowe tradycje. Potem wyprowadziłam się do Zakopanego na stałe, rozpoczęłam absorbującą mnie podczas świąt pracę i stałam się, trochę z konieczności, organizatorką dwuosobowych (a czasem trzyosobowych) wigilii na jeden palnik (do dzisiaj nie mam ani kuchenki, ani piekarnika), a co za tym idzie wyrobnikiem: barszczu na własnym zakwasie, uszek, pierogów z kapustą i grzybami, karpia w różnych wariantach, kutii, pierniczków, ziemniaczanej sałatki z selerem oraz oczywiście kompotu z suszu.

fot. Zofia Mossakowska

I aspekt kulinarny dał mi ogromną radość, gdyż – mam to po tacie – lubię karmić. Problemem był jedynie brak czasu spowodowany pracą (podczas samych świąt każdy z pracowników miał tylko jeden dzień wolny). Wcześniej, kiedy na wigiliach bywałam tylko czyimś gościem, miałam nadmiar czasu. Potem, kiedy spadł na mnie przyjemny obowiązek organizowania kolacji wigilijnej, musiałam wszystko robić w tzw. międzyczasie. Ale w skrajnościach umiem się zazwyczaj odnaleźć. Co prawda przed każdym nadchodzącym Bożym Narodzeniem zarzekałam się, że wezmę nadgodziny, żeby przesiedzieć w pracy ten wieczór, że nie dam rady, że przerasta mnie przygotowywanie wszystkiego, do tego na turystycznym palniku, ale jednak koniec końców zawsze wszystko wychodziło dobrze, a cały ten stres mijał. Lub przynajmniej można go było skutecznie zajeść czymś dobrym.

fot. Zofia Mossakowska

Ten rok przyniósł mi kolejną zmianę w postaci pracy etatowej i nieznanego mi dotąd luksusu, jakim są nie dość, że dwa dni wolnego w tygodniu, to również zupełnie wolne podczas całego Bożego Narodzenia! (Pech chciał, że akurat tydzień przed świętami rozłożył mnie wirus i znów perspektywa lepienia uszek z zatkanym noskiem… tzn. nosem nie należała do najmocniej przeze mnie wyczekiwanych, jednak jakoś – nie bez trudu! – powstałam z łoża boleści.)
Być może z powodu nadmiaru wolnego czasu, umożliwiającego mi udekorowanie mieszkania po raz pierwszy nie na ostatnią chwilę, być może z powodu pracy w szkole, w której każde święta celebruje się mocniej ze względu na dzieci, ale ze zdziwieniem przyłapałam się na tym, że po raz pierwszy autentycznie wyczekiwałam nadchodzącego Bożego Narodzenia, a w jego trakcie byłam zrelaksowana i zachwycona tym wszystkim, czego doświadczam tylko ten jeden raz w roku, czyli np. smakiem (swojego) kompotu z suszu, odtwarzaną do upadłego w tych dniach ukochaną świąteczną płytą King’s Singersów „Joy to the World”, aromatem przywożonej przez mamę ziarnistej kawy z cynamonem i czekoladą, porządkiem i własną okolicznościową aranżacją mieszkania, które stało się czymś w rodzaju piernikowej groty pełnej światełek, pachnących świeczek i dobrej atmosfery. Niniejszym chciałabym się dziś nimi podzielić ze swoimi Czytelnikami, wpuszczając ich – poprzez zdjęcia – do swojego gniazdka i życząc przede wszystkim tego, by otaczało Was zewsząd jak najwięcej dobrej i wartościowej Sztuki, a także szczęścia i spełnienia najskrytszych marzeń 😉

fot. Marianna Patkowska
fot. Marianna Patkowska
fot. Zofia Mossakowska
fot. Marianna Patkowska

🎄🎄🎄 P.S. A na deser łączę swoje dwie aranżacje kolęd. Z różnych powodów nagrania są dość kiepskie jakościowo, ale też jedyne, jakimi dysponuję 😉 🎄🎄🎄

Obyś cudze dzieci uczył

fot. Marianna Patkowska

Moje życie potoczyło się zupełnie inaczej, niż myślałam i od niedawna zarabiam na chleb ciałem… pedagogicznym będąc, ale zacznijmy od początku…
Kiedy na moich studiach okazało się, że właśnie odbywam z automatu obowiązkową specjalizację nauczycielską, nie byłam tym faktem jakoś szczególnie zachwycona (przede wszystkim dlatego, że decydując się na specjalizację językoznawczą, musiałam niejako zaliczyć dwie). Jako zdeklarowany człowiek słowa pisanego, nigdy nie widziałam się w roli mówcy. Z kolei jako zdecydowany obserwator, nigdy nie widziałam się w roli lidera. Jakby nie patrzeć, zawód nauczyciela wymaga odnalezienia się nie dość, że w obydwu tych rolach, to jeszcze odnalezienia się w nich równocześnie. Wmówiłam więc sobie, że to aktywność nie dla mnie, no ale obowiązkowe praktyki nauczycielskie trzeba było zaliczyć.
Podczas kiedy większość moich koleżanek i kolegów z roku trafiła w ich ramach do jakichś bezpiecznych i miłych podstawówek, ja – trochę przez przypadek, bo zależało mi na konkretnej opiekunce praktyk – wylądowałam w liceum dla tzw. „trudnej młodzieży” (strasznie zresztą nie lubię tego określenia, bo uważam, że jeśli już, to trudni są w większości dorośli, a młodzież to po prostu młodzież). Byłam niewiele starsza od swojej klasy i dosyć się jej z początku bałam. Niespodziewanie szybko jednak udało mi się jakoś wkupić w jej łaski.

– „Było pięknie, było słońce…” – zaintonował zakapturzony uczeń. – K…, co to jest?
– „Deszcz – będzie słońce” z płyty „Winna” Chylińskiej – odparłam natychmiast.

– rozmowy z uczniami

Od momentu powyższej krótkiej wymiany myśli, poczułam się przyjęta do grona tych fajnych dzieciaków. Groźby karalne od jednej agresywnej dziewczyny, która poczuła się pokrzywdzona, że nie oceniłam jej pracy tak, jakby sobie tego życzyła, usłyszałam tylko raz – na szczęście mnie nie pobiła, za co jestem jej ze wszech miar wdzięczna.
Samo prowadzenie zajęć okazało się fascynującą przygodą. Wszystko, o czym mówiłam, starałam się ilustrować muzyką poważną (albo dawną z omawianej epoki, albo – w przypadku mitologii – muzyką współczesną, traktującą o konkretnym micie). Równocześnie, żeby nie popaść w rutynę, starałam się ich zaskakiwać – np. kiedy przy renesansie, widząc ich znużenie, włączyłam piękne pieśni Johna Dowlanda śpiewane (zresztą doskonale) przez Stinga, z wielkim rozbawieniem obserwowałam szok, jaki to u nich wywołało, bo przecież Stinga znają, bo ktoś np. miał ten album w domu – ciągle dopytywali:

– Ale czy tak można?
– A dlaczego nie? John Dowland był wspaniałym renesansowym kompozytorem, a fakt, że te pieśni wykonuje akurat Sting, przecież tego nie zmienia – odpowiadałam.

– rozmowy z uczniami, ciąg dalszy

Widziałam, że odczuwają jakiś dysonans, ale chyba im się podobało. Prawdziwego szoku z kolei doświadczyłam ja, kiedy zaserwowałam im trzy niedługie fragmenty różnych mniej lub bardziej współczesnych oper o Edypie (m.in. „Oedipus Rex” Igora Strawinskiego i „Œdipe” George’a Enescu), a wśród nich – trochę, przyznam, w ramach eksperymentu – także dosyć trudnej w odbiorze opery „Oedipus der Tyrann” Carla Orffa i… większości ona właśnie najbardziej przypadła do gustu. Było to niesłychanie budujące i przywróciło mi wiarę w człowieka.
Dziś – wiele lat (zapierania się rękami i nogami przed pracą w szkole i zabunkrowania się na niwie turystycznej) od tamtych przymusowych praktyk, oficjalnie wkroczyłam na nauczycielską ścieżkę kariery w bezpiecznej i miłej podstawówce. Szybko okazało się, że ta praca daje nieprawdopodobnie dużo radości i satysfakcji, a przede wszystkim poczucie, że się robi coś naprawdę ważnego, mającego wielkie znaczenie w dużo szerszym wymiarze. Do tego nie miałam chyba świadomości jak cudowne są dziecięce umysły. No bo który dorosły wpadłby na to, że:

słowo „mówić” można wymienić na… kOmunikować się

mowa różni się od pisma tym, że nie można mówić na czerwono

to drugie słowo, podobne do „dialogu”, ale oznaczające wypowiedź jednej tylko osoby nazywamy… halucynacjami

czy

koncepcja, że Ewa powstała z żebra Adama świadczy o tym, że kobiety są mądrzejsze od mężczyzn, bo mają swoją własną mądrość plus jeszcze tę z żebra Adama ❤

W tym miejscu nie mogłabym nie podziękować wszystkim swoim nauczycielkom ze szkoły podstawowej – były dla mnie ogromnym wzorem. Już w pierwszym tygodniu swojej pracy zyskałam miano „najfajniejszej pani od polskiego”, przede wszystkim mając je właśnie w pamięci. Stanowiły niezwykle cenny przykład tego, jakim nauczycielem nigdy nie chciałabym się stać. Nie było mi trudno, bo od razu wszystkich swoich uczniów najzwyczajniej w świecie polubiłam.
Jeśli, wg tytułowego porzekadła, uczenie dzieci własnych jest jeszcze fajniejsze, to już nie mogę się doczekać!

💐💐💐 Wszystkim Nauczycielom z okazji ich dzisiejszego święta życzę mądrości i cierpliwości do rzeczy tak przerażających jak np. instytucja dziennika (której ciągle jeszcze nie opanowałam w sposób zadowalający). Dedykuję nam wszystkim poniższą piosenkę: 💐💐💐

JesienNa dziewczyna

fot. Jan Lewandowski

Proszę Państwa, dziś oficjalnie zaczęła się kalendarzowa jesień, czego nie sposób nie uczcić okolicznościowym wpisem! 🍁🍁🍁🍂🍂🍂

Jeszcze kilka lat temu naprawdę bardzo lubiłam lato, spędzając je na ogół na greckim Thassos, w kusych strojach pośród ludzi, nago – na dzikich plażach. Słońce cudownie wszystkich rozleniwiało, poważne problemy nie istniały, blade przez większość roku nogi wreszcie zaczynały się znacząco odróżniać od szpitalnej ściany, jednym słowem – raj! Choć nie odnajduję się jakoś szczególnie w temperaturze 40°C w cieniu, możliwość spędzania większości czasu w nieziemsko przejrzystej chłodnej wodzie, a potem w zwiewnej kreacji zajadania najświeższych owoców morza, popijania ich białym winem i upajania się swoim lekkim wstawieniem (no, to raczej sporadycznie), zawsze uważałam za wyjątkowo pociągającą.

fot. Jan Lewandowski
fot. Jan Lewandowski

Nieszczęście w szczęściu było jednak takie, że po latach coraz to bardziej specyficznych pracodawców stawianych przez los na mojej zawodowej drodze, o których można byłoby napisać powieść kryminalną w kilku tomach, poznałam w końcu jednego uczciwego i sprawiedliwego w nieznanej mi wtedy branży turystycznej i zapragnęłam, by stał się właśnie moim pracodawcą. Haczyk polegał jednak na tym, że praca miała mnie absorbować m.in. przez całe wakacje. Szybko więc lato stało się dla mnie czymś między małą Brytanią w lipcu (charakterystyką lipca w Zakopanem jest średnio 31 deszczowych dni) a walką o przeżycie upałów w służbowym uniformie, z przerwami na wypakowanie ze schowka na kilka dni zimowej kurtki i włączenie na ten czas pieców w sierpniu. Proszę mnie źle nie zrozumieć – praca i uczciwość pracodawcy była warta wszelkich poświęceń, jednak z biegiem czasu po prostu przestałam lato lubić (choć może polubię je z powrotem, bo nadeszła pewna znacząca zmiana w moim życiu, ale o tym kiedy indziej).
Jesień jednak to zupełnie inNa para kaloszy. Zwłaszcza w Zakopanem! Nawet ta tasyjska, zaczynająca się w Grecji troszkę wcześniej niż u nas, nie dorównuje złotej polskiej jesieni w Tatrach. Nie przemawia przeze mnie patriotyzm lokalny – przemawia przeze mnie wrażliwość na piękno.

fot. Jan Lewandowski

Ta pora roku urzekała mnie od zawsze. Nawet Warszawa, w której utknęłam na pierwsze ćwierć wieku swojego życia i w której przez ten czas nie odnalazłam niczego, co mogłabym polubić, podczas jesieni stawała się nagle jakaś taka bardziej znośna. No a w każdy pierwszy piątek po piętnastym dniu września zaczynało się prawdziwe święto muzyki współczesnej – festiwal „Warszawska Jesień”.
W czasach szkolnych jesień wyznaczała nowe rozdanie – nowe zeszyty, nowe książki, nowe postanowienia z nimi związane. Do tego dłuższe wieczory, dopiero podczas których umiem najbardziej efektywnie funkcjonować (zbyt długo utrzymujące się światło dzienne za oknem jest dla mnie zmorą lata), kubki rozgrzewających herbat z cytryną i miodem czy wyjęte z szafy (lub zdjęte ze sklepowej półki) botki czy kozaki. No a w kwestii ubraniowej, wreszcie większa liczba warstw, które trzeba na siebie zarzucić, by potem móc je z siebie zdjąć. Jest w tym coś pociągającego i bardzo lubię się tym napawać, póki nie przyjedzie zima, a wraz z nią zbiorowy gwałt na taliach, jakim są wszelkiego typu zimowe puchówki.
Poza tym podoba mi się też jakaś taka melancholia, zaduma, konsekwencja kolorystyczna otaczającej nas (nawet w miastach) przyrody. Nie lubię wiosny, którą właściwie mogłabym w całości przespać. Kojarzy mi się z katarem i psimi kupami na chodnikach wystającymi spod roztapiających się warstw brudnego śniegu, którego wszyscy mają już serdecznie dosyć. Nie wiem kto się wtedy budzi do życia, ale na pewno nie ja, a jesień jest dla mnie właśnie idealną na to porą! Jak napisał o mnie kiedyś (ponad dwadzieścia lat przed moim urodzeniem, dlatego nie wiedział, że powinno być „jesienNa” – wybaczam) największy znawca kobiecych dusz i pióra w jednej osobie – Jeremi Przybora:

fot. Jan Lewandowski

Wiosennych dziewcząt pełno
i letnich tyle ładnych.
Jesienną jestem jedną,
zimowych nie ma żadnych.
O tamte zresztą mniejsza,
gdy złoto i szkarłatnie
zabarwi jesień pejzaż
na przyjście tej ostatniej…
Jesiennej Dziewczyny,
odmiennej od innych…
dziewczyny z chryzantemami,
z chryzantemami.
Dziewczyny Jesiennej –
dziewczyny bezcennej
i nie zamiennej już na nic,
już na nic.

– Jeremi Przybora „Jesienna dziewczyna”

14 lipca

fot. Valantis Nikoloudis

1. Francja

14 lipca to ważna przede wszystkim dla Francuzów data – tego dnia w 1789 roku, podczas zamieszek rozpoczynających rewolucję francuską, doszło do zdobycia i zajęcia przez lud paryski, a po niedługim czasie także zburzenia, Bastylii – budowli obronnej, która w XVII wieku została przebudowana w więzienie. Tego samego dnia, lecz sześć lat później (14.07.1795), Marsylianka została ogłoszona francuskim hymnem państwowym, a z kolei równo pięćset sześćdziesiąt sześć lat wcześniej (14.07.1223) tron tego kraju objął Ludwik VIII Lew.
Dokładnie sto osiemdziesiąt dwa lata po zburzeniu w Paryżu Bastylii, otwarto w Warszawie nowo wybudowany gmach ambasady Francji (14.07.1971).
Do dziś 14 lipca jest hucznie obchodzonym we Francji świętem narodowym, choć nie ze wszystkich wymienionych wyżej powodów.

2. Mordercy

Tymczasem w dosyć równoległym, aczkolwiek fascynującym mnie, świecie przestępczym, 14 lipca 1966 roku aresztowano w Polsce „Wampira z Krakowa”, czyli niespełna dwudziestoletniego seryjnego mordercę, Karola Kota. Równo rok później (14.07.1967) Kot został skazany na karę śmierci. Był książkowym wręcz przykładem na to, że skłonności do morderstw są najczęściej konsekwencją uszkodzeń mózgu (sekcja zwłok wykazała u niego rozległego guza mózgu).
Dokładnie w czasie aresztowania „Wampira z Krakowa” (14.07.1966), w Stanach Zjednoczonych, (również młodziutki, bo dwudziestoczteroletni) Richard Speck zamordował osiem studentek pielęgniarstwa w internacie w południowej części Chicago w stanie Illinois. Tak jak Kot został skazany na karę śmierci, jednak zmienioną później na 1200 lat więzienia.
Równo osiem lat po zamordowaniu przez Specka ośmiu kobiet, w Waszyngtonie, także przed skończeniem trzydziestego roku życia, morduje dwie kobiety Ted Bundy (14.07.1974). Ma wtedy dwadzieścia osiem lat. Za wszystkie swoje morderstwa zostaje skazany na karę śmierci.

3. Trąby powietrzne

Datę 14 lipca upodobały sobie w Polsce także trąby powietrzne i to dwa razy z rzędu. Jedna z nich przeszła 14 lipca 2011 roku nad powiatem opoczyńskim w województwie łódzkim. Na szczęście obyło się bez ofiar w ludziach. Równy rok później (14.07.2012) kolejna trąba powietrzna przeszła nad województwem pomorskim i kujawsko-pomorskim, niszcząc około 400 hektarów drzewostanu (m.in. w Borach Tucholskich). Niestety jedna osoba zginęła, a jedenaście zostało rannych.

4. Pierwsze razy

14 lipca całkiem dobrze się też sprawdzał na przeżycie przez świat swojego pierwszego razu w różnych aspektach. 14 lipca 1808 trzydziestoletnia Marie Paradis, jako pierwsza kobieta w historii, zdobyła Mont Blanc. Równo czterdzieści dwa lata po tym wydarzeniu, w Stanach Zjednoczonych (14.07.1850) po raz pierwszy uruchomiono produkcję sztucznego lodu na skalę przemysłową (dr John Gorrie wytworzył bloki lodowe o rozmiarach cegły). Kolejne dokładnie czterdzieści trzy lata, przez które świat cieszył się sztucznym lodem później, we Wrocławiu uruchomiono pierwszą linię tramwaju elektrycznego (14.07.1893).
Po siedemdziesięciu dwóch latach natomiast, amerykańska sonda Mariner 4 przesłała na Ziemię pierwsze w historii zdjęcia powierzchni Marsa (regionów Cebrenia, Arcadia i Amazonis) wykonane z wysokości ok. 17000 km (14.07.1965).
Nie sposób też pominąć Alfreda Nobla, który w 1867 roku zademonstrował działanie dynamitu… oczywiście 14 lipca!

5. Artyści, którzy urodzili się i zmarli
14 lipca

14 lipca urodzili się m.in.: polski malarz Jacek Malczewski (14.07.1854), austriacki malarz Gustav Klimt (14.07.1862), szwedzki reżyser filmowy Ingmar Bergman (14.07.1918) czy polski dyrygent i kompozytor – prywatnie nasz dobry znajomy – Jan Krenz (14.07.1926).
Tego dnia zmarli też m.in.: polski rzeźbiarz, malarz i scenograf, Władysław Hasior (14.07.1999) oraz znakomita polska poetka i eseistka, Julia Hartwig (14.07.2017). Oboje miałam wielki zaszczyt i przyjemność znać osobiście.

6. Ciekawostki

Z ciekawostek dotyczących tej właśnie daty, (dopiero) w 2013 roku zamknięto w Indiach ostatni na świecie system telegraficzny (14.07.2013), a od co najmniej ośmiu lat 14 lipca obchodzony jest też Światowy Dzień Łapania za Pupę (myślę, że gdyby był bardziej popularny na moim matriarchalnym Podhalu, jego alternatywna nazwa spokojnie mogłaby brzmieć: Światowy Dzień Mordobicia).

7. 14 lipca oczami nNi

Choć wszystkie te wydarzenia z punktu widzenia historii są bardzo ważne, jednak patrząc na datę 14 lipca oczami nNi, wyraźnie blakną przy jednym spektakularnym… tego dnia przyszłam na świat 😉

P.S. Lwią część informacji zawartych w tym wpisie zaczerpnęłam z Wikipedii 😉

Oczami dziecka

fot. Jan Lewandowski

Jakiś czas temu dostałam zapiski od mojej mamy, która postanowiła kiedyś, parafrazując pewną reklamę, zostać Gallem Anonimem w swoim domu. Dotyczyły mnie i moich odzywek z dzieciństwa na przestrzeni pierwszych kilku lat. Po ich wnikliwej lekturze byłam zaszokowana, na jak wczesnym etapie rozwoju miałam już mocno sprecyzowaną osobowość. Nie bardzo znam się na dzieciach, ale to doświadczenie kazało mi się skłonić ku teorii, że wszystko jest tak naprawdę w genach.
Z okazji dzisiejszego Dnia Dziecka postanowiłam zaprezentować świat widziany oczami bardzo jeszcze małej nNi, skrupulatnie i wiernie opisany onegdaj przez moją mamę, opatrując całość swoimi komentarzami. (Przy przeglądaniu swoich zdjęć z tamtego okresu nie miałam najmniejszej trudności z wyborem właściwego do zilustrowania tego wpisu.)

P.S. „Ja” w tych zapiskach to, wyjątkowo, moja mama.

Wiek: 2 lata i 4 miesiące

Marianna: Muszę sprzątać, bo mi tu dziecko zrobiło bałagan.
Ja: Jakie dziecko?
M.: No, Patkowskie.

– pierwsze objawy egocentryzmu plus dziwne zamiłowanie do sprzątania (chyba jednak nie genetyczne, bo w dorosłym życiu minęło bezpowrotnie)

M. kończy modlitwę:
– Pa, pa, Boziu, tylko nie zrób bałaganu!

– pierwsze objawy agnostycyzmu plus… co ja miałam z tym bałaganem?

M. śpiewa w łóżku pieskowi, z którym śpi, kołysankę.
Ja: O czym mu śpiewasz?
M.: O krancoludku, który mi się zlał do łóżka.

– moje podejście do kołysanek już od najmłodszych lat było dosyć mocno określone i niewiele się w tej kwestii zmieniło w późniejszym dorosłym życiu

M. zasypia z trudem. Józef [Patkowski] położył się w jej pokoju i zanucił melodię piosenki „Jedzie pociąg z daleka”.
M.: O czym śpiewasz?
J.: Śpiewam ci kołysankę.
M. (z wyrzutem): To nie jest kołysanka, „Konduktorze łaskawy”.

– kołysanek możemy nie lubić, ale bądźmy jednak precyzyjni

Wiek: 2 lata i 8 miesięcy

Byłyśmy na wakacjach w Podkowie Leśnej. Marianna rozmawiała z Józefem przez telefon i prosiła, by jej przywiózł z Warszawy jakieś zabawki. Gdy Józef przyjechał i zobaczyła, że przywiózł to, o co prosiła, zawołała:
– Ty jesteś kochany! Ty jesteś bardzo mądry! Ty rozumiesz, co się do ciebie mówi!

– już wtedy przeczuwałam smutną prawdę, że bardzo niewiele osób rozumie to, co się do nich mówi; no i dostrzegałam już wtedy wyjątkowość swojego taty

Wiek: 2 lata i 10 miesięcy

Maria [moja ciocia] mówi Mariannie modlitwę „Aniele Boży, stróżu mój, ty zawsze przy mnie stój”.
M.: A DLACZEGO ma zawsze przy mnie stoić?

– od najwcześniejszego dzieciństwa miałam całe zastępy wyimaginowanych przyjaciół, jednak już wtedy do Bozi i aniołów podchodziłam z ogromną dawką sceptycyzmu

M. na Powązkach: Dlaczego tu jest tak dużo rzeźb?

– no tak, a w kościele jak podobało mi się śpiewanie chóru, pytałam, czy „możemy pójść za kulisy” z gratulacjami

Byliśmy w plenerze.
Józef do Marianny: Zdejmiemy bluzeczkę, bo jest straszny upał.
M., rozglądając się: Rzeczywiście jest straszny upał.

– tata był ukochany i najmądrzejszy, ale jednak co własna ocena, to własna ocena (czasem nie tym zmysłem, ale byłam jeszcze mała)

Wiek: 3 lata i 1 miesiąc

Marianna lubi się bawić, że jest ptaszkiem, który przyleciał do mnie z wizytą. (Podpowiada mi jak powinna wyglądać nasza rozmowa.) Kiedyś konwersacja wyglądała tak:
Ja: A cóż to za ptaszek do mnie przyleciał? Czy to sikorka, czy to wróbelek? Czy to kruk?
M.: Tak, kruk.
Ja: Dzień dobry, kruku. Cieszę się, że mnie odwiedziłeś. Jak się miewasz?
M.: Dobrze.
Ja: A co robiłeś w domu?
M.: Gotowałem obiad swoim dzieciom.
Ja: Masz dzieci, kruku? A ile?
M. (z namysłem): Trzeba policzyć.
Ja: A co robią twoje dzieci?
M.: Poszły na spacer, na huśtawki.
Ja: A masz dziewczynki czy chłopców?
M.: Mam chłopca i dziewczynki.
Ja: A jak twój chłopczyk ma na imię?
M. długo się zastanawia.
Ja (ze śmiechem): Nie wiesz? Nie wiesz jak twój synek ma na imię? Co to za mamusia, która nie pamięta jak się nazywa jej synek?
M.: Co to za TATUŚ?! Ja jestem kruk!

– już wtedy było widać moje luźne podejście do rodziny oraz jej członków, które do dziś dnia się niespecjalnie zmieniło; a poza tym… możesz mnie wyśmiewać, ale przynajmniej bądź logiczny

Wiek: 3 lata i 4 miesiące

Ja: Marianko, wiesz, że niedługo, za parę dni przyjdzie św. Mikołaj i – jeśli będziesz grzeczna – przyniesie ci jakieś prezenty?
M. – wielki uśmiech.
Ja: Napisz do niego list, co byś chciała dostać.
M.: Dobrze. E, nie. Lepiej zatelefonuję. (Telefonuje:) Dzień dobry, Mikołaju, jak się miewasz? Dobrze? Przyjdziesz do nas? Dzisiaj?! Nie zaplanowaliśmy…

– Mikołaj Mikołajem, ale jednak trzeba się szanować, jakieś zasady dobrego wychowania muszą obowiązywać

Wiek: 4 lata i 5 miesięcy

Marianna odmawia modlitwę „Ojcze nasz”. Przy słowach „i odpuść nam nasze winy, jako i my odpuszczamy naszym winowajcom”… wskazuje na mnie.

– tak, wolałam się mimo wszystko skupić na tym, co realne

M.: Co to jest rózga? – (pewnie przyniosła to z przedszkola)
Ja: Do mnie kiedyś, gdy byłam mała, przychodził Mikołaj z Aniołem i diabłem. Czasami diabeł bije niegrzeczne dzieci rózgą. Lekko.
M. (po chwili zastanowienia): Dlaczego lekko? Przecież diabeł jest zły, powinien bić mocno.
Ja: Anioł mu nie pozwala.
M.: Co to za nowa moda? Przecież diabeł nie słucha Boga ani Anioła!

– wiara to jedno, ale z logicznego punktu widzenia dosyć jednak szybko pojęłam sedno sprawy

Wiek: 4 lata i 9 miesięcy

Dziadek powiedział kiedyś Mariannie – z powodu jej sposobu wymawiania „r” [typowo francuski] – że jest hrabiną.
M.: Kto to jest hrabina?
Ja miałam wielki kłopot z wytłumaczeniem, w końcu wpadłam na pomysł: Marianko, hrabina to jest dama.
M.: Nie pytam się JAK SIĘ ZACHOWUJE, tylko KTO TO JEST.

– do dzisiaj bardzo cenię odpowiedzi na pytania, które zadaję

Wiek: 7 lat i 8 miesięcy

Marianna zupełnie nie umie i nie próbuje się spieszyć. Rano doprowadza mnie to oczywiście do furii. Kiedyś powiedziałam nawet coś w stylu, że zginie na tym świecie, jak będzie taka wolna. A ona spojrzała na mnie z wielkim żalem i prawie ze łzami w oczach powiedziała: Nie mów mi o tym świecie. Ja mam SWÓJ ŚWIAT.

– i to chyba mogłoby się stać moim życiowym mottem

Ale żeby nie zrobiło się za poważnie, dodam na koniec jeszcze jeden dialog, który znam z opowieści i który poniekąd pamiętam, mimo że miałam pewnie nie więcej niż 5 lat. Byłam z rodzicami w Filharmonii Narodowej na koncercie Warszawskiej Jesieni. Chadzałam wtedy wszędzie ze swoją ukochaną lalką Lizą. Podszedł do nas bardzo zresztą sławny dyrygent i zaczął do mnie zagadywać:

Dyrygent: Och, to pewnie twoja córeczka?
M.: Nie, to moja siostra.
D.: Młodsza?
M.: Nie, starsza.

– już wtedy zdradzałam ogromne predyspozycje do zostania mistrzem kuluarowego small talku; i rzeczywiście – do dziś dnia nic się w tej kwestii nie zmieniło

🎂 🎂 🎂 Wszystkim Dzieciom z okazji ich święta życzę tego, żeby – w razie konfliktu tych dwóch wariantów – nad BYCIE GRZECZNYM zawsze wybierały BYCIE SOBĄ. Dedykuję im też piosenkę, którą od najwcześniejszego dzieciństwa zawsze naprawdę lubiłam i ceniłam (być może ukształtowała moją miłość do harmonii i śpiewania na głosy): 🎂 🎂 🎂

Stanisław Dróżdż „Bez tytułu (życie – śmierć)”

Stanisław Dróżdż, „Bez tytułu (życie – śmierć)”, 1969

[Poniższy tekst jest fragmentem mojej pracy magisterskiej pod tytułem:Co Dróżdż mógł mieć na myśli, czyli o odrębnej rzeczywistości tekstu w twórczości Stanisława Dróżdża…”. Bardzo chciałam na swoim blogu przybliżyć sylwetkę tego niesamowitego, wciąż nie dość znanego artysty oraz jego poruszające prace.]

Na obrazie dwa wyrazy, które biegną równolegle, wzdłuż, przeplatają się ze sobą i za siebie zachodzą, tworząc kształtem znak krzyża. Dzieło, w którym życie i śmierć splatają się ze sobą. Dosłownie. Plan krzyża nie pozwala oprzeć się wrażeniu poprowadzenia dialogu z chrześcijaństwem. Dialogu zaskakującego. Otóż w chrześcijaństwie śmierć zostaje przezwyciężona, posługując się metonimią, krzyżem właśnie. Dróżdż natomiast stawia znak równości między możliwościami odczytania w krzyżu i „życia” i „śmierci”.

Cztery razy występuje „życie”:

  1. Ż

Y

C

I

E

  1. Ż  Y  C  I  E

 

  1. Ż  Y  C

Ż  Y  I

Ż  Y  E

 

  1. Ż  Y  C  I

Ż  Y  C  E

Także cztery – „śmierć”:

  1. Ś

M

I

E

R

Ć

 

  1. Ś  M  I  E  R  Ć

 

  1. Ś  M  I  E

Ś  M  I  R

Ś  M  I  Ć

  1. Ś  M  I

Ś  M  E  R

F  Ś  M  Ć

Zastanawia to, że ostatnie odczytanie „śmierci”, jako jedyne, najbardziej przywołuje swoim kształtem krzyż (ma trzy elementy kształtu krzyża,

Ś – I linia pozioma lewa

E – R linia pozioma prawa

I – E linia pionowa

a nie dwa lub jeden, jak wszystkie pozostałe).

Osobliwe jest też odkrycie, że dwa ostatnie odczytania „śmierci” posługują się literami tylko z innej „śmierci”, podczas kiedy wszystkie „życia” posługują się literami jakichś „śmierci”. Jak więc interpretować niewątpliwą liczbową równość odczytań tych dwóch słów? Na poziomie słów w ten sposób, że życie na pewno łączy się, miesza, przeplata ze śmiercią zawsze, śmierć natomiast nie zawsze przeplata się z życiem. Jest to swoisty paradoks, ale pewnie też najgłębsze miejsce tej pracy, w którym rodzi się nieskończoność możliwości interpretacyjnych. Bo cóż może oznaczać teza, że śmierć nie zawsze przeplata się z życiem? Jej autor zmusza widza do wyobrażenia sobie sytuacji pozbawionej kontekstu. Uzmysławiamy sobie nagle, że o śmierci myślimy zawsze w kontekście życia, a nie jej samej. Czy zadaje to kłam teorii, że śmierć jest odejściem w niebyt? Czyli niejako bezkontekst…? A może inaczej – może jedynie życie jest czymś prawdziwym, bo niepozbawionym kontekstu, istniejącym tylko poprzez swoje zaprzeczenie, posiadającym równoważność będącą negacją? Śmierć byłaby tu wtedy dziwnym tworem, który może definiować się sam przez siebie.
I tu trzeba wrócić do chrześcijaństwa i przezwyciężenia śmierci życiem – na krzyżu. Równowaga między życiem a śmiercią mieć miejsca nie może. Albo przyjmiemy, że życie zwyciężyło śmierć, albo temu zaprzeczymy. Dyskusja o równowadze między nimi jeśli może się odbyć, to na pewno poza krzyżem.
Dróżdż robi coś niesamowitego. Wpisując się w dyskurs chrześcijański i posługując się chrześcijańskim symbolem, daje do rozważenia tezę (wspomniana równowaga), która nie jest ani potwierdzeniem chrześcijańskich założeń, ani nawet ich zaprzeczeniem. Jest czymś w chrześcijańskim dyskursie niedopuszczalnym logicznie, nieistniejącym.
Bez względu na nasze przekonania musimy się zgodzić z tym, że w koncepcji, w której Jezus Chrystus umiera na krzyżu, a potem zmartwychwstaje, żeby udowodnić, że życie > śmierć, o ile znajdzie się miejsce na zaprzeczenie (życie < śmierć), o tyle nigdy i w żadnym wypadku nie pojawi się znak „=”.
Czy jednak patrząc na dzieło Dróżdża czujemy dysonans? Odchodząc już od symboliki krzyża, jakimż dziwnym i odważnym pomysłem jest także postawienie znaku równości między znanym i nieznanym. Odgadywanym i nieodgadnionym… No i… Czy znaku równości na pewno?

P.S. Wszystkim Czytelnikom z okazji świąt Wielkiejnocy składam najserdeczniejsze życzenia – przede wszystkim odnalezienia w sobie spokoju i wewnętrznej siły, która w każdej sytuacji będzie nas prowadzić, a także obdarzenia się tak dużym zaufaniem, by zawsze znaleźć w sobie właściwą odpowiedź.

10 mężczyzn na 10 marca

[Tak, jak w poprzednich wpisach, dzisiejszy również zawiera spis treści, który ułatwi szybkie poruszanie się po tekście, gdyby ktoś chciał do któregoś fragmentu po przeczytaniu całości wrócić.]

    Spis treści:

  1. Wstęp
  2. Keith Flint
  3. Michael Jackson
  4. Kurt Cobain
  5. Władysław Hasior
  6. Vladimir Nabokov
  7. David Lynch
  8. Jeremi Przybora
  9. Demetrio Stratos
  10. Stanisław Dróżdż
  11. Jeffrey Dahmer

1. Wstęp

Wspaniale się składa, że właśnie dziś wypada Dzień Mężczyzn, bo mam szansę przedstawić – dla równowagi po ostatnim wpisie z okazji Dnia Kobiet – sylwetki wspaniałych, inspirujących mężczyzn, którzy istotnie wpłynęli na moje życie i myślenie. Tak jak poprzednio, nazwiska uporządkowane są w kolejności chronologicznej.

2. Keith Flint

Muzyka zespołu The Prodigy towarzyszyła mi od najmłodszych lat, kiedy tata po raz pierwszy przywiózł mi z zagranicy ich płytę (w tamtych czasach jeszcze na kasecie). Co ciekawe, ćwierć wieku później muszę przyznać, że ta muzyka ani trochę się nie zestarzała, no ale tata zawsze miał bardzo wysmakowany muzyczny gust.
Zawsze szanowałam Liama Howletta – mózg zespołu, byłam onieśmielona urodą Maxima Reality, ceniłam Leeroy’a Thornhilla, choć „znałam” go właściwie najmniej, jednak tylko jeden członek zespołu stał się od razu moim pierwszym poważnym ideałem mężczyzny – był nim Keith Flint. Szalony, inteligentny, utalentowany, przystojny (ten dziwny przypadek mężczyzny, którego osobiście wolę w makijażu), dowcipny, pełen pasji, mający pomysł na siebie i równocześnie wielki dystans do siebie. Jedną z moich ulubionych anegdot z nim związanych jest ta opisana przez Martina Roacha w książce „The Prodigy. Elektroniczny Punk”. Na jednym z lotnisk u Keitha znaleziono narkotyki. Po raz kolejny… Znudzony celnik spytał:

– Musisz brać narkotyki, żeby wykonywać swoją pracę?
– Nie, ale musiałbym je brać, gdybym wykonywał twoją – odparł Keith.

– Martin Roach „The Prodigy. Elektroniczny Punk”

Keithowi Flintowi zawdzięczam to, że stał się dla mnie na dosyć wczesnym etapie mojego rozwoju pierwszym modelem mężczyzny kompletnie różnego od mojego taty (choć równocześnie bardzo przez niego cenionego), z którym jednocześnie się utożsamiałam i który mnie fascynował, ciągle zapewniając o tym, że inność jest naprawdę fajna i porywająca.
Thank you, Keith!

3. Michael Jackson

Michael był moim jedynym idolem w prawdziwym tego słowa znaczeniu, co jest o tyle może dziwne, że akurat pop nigdy nie był gatunkiem mojego pierwszego wyboru. Oprócz tego, że wzruszał mnie niewiarygodny talent tego człowieka i uwielbiałam jego płyty (zwłaszcza „Dangerous”), fascynował mnie również tym, że był niesamowitą mieszanką wszystkiego, co najbardziej pociągające w: mężczyźnie, kobiecie, dziecku, osobie białej i czarnoskórej. To było aż niebywałe, ile mieścił w sobie barw i piękna.
Momentem przełomowym było dla mnie pójście na jego koncert w Warszawie w 1996 roku (ten jeden pamiętny raz, kiedy nie pojawiłam się na inauguracji Warszawskiej Jesieni), a potem przejechanie pod hotel, w którym się zatrzymał i… zobaczenie go na wyciągnięcie dłoni. Co prawda Warszawy nie spowijał jeszcze aż taki smog, a on przybył pod hotel w masce, ale widok nawet samych jego (naprawdę wyjątkowej urody) oczu z bliska był czymś, czego nie zapomnę do końca życia.
Mimo że wychowałam się w artystycznym domu i stykałam się z najwybitniejszymi tego świata osobiście już od najmłodszych lat (Iannis Xenakis ofiarował mi japońską laleczkę i przedziwne anyżowe czekoladki, siedząc na kolanach Tadeusza Łomnickiego, zadałam mu intrygujące mnie bardzo pytanie: „jak dokładnie wszedł do telewizora”, bo go tam parę dni wcześniej widziałam, państwo Lutosławscy zaopatrzyli w meble cały mój domek dla lalek, a od Władysława Hasiora dostałam całe mnóstwo zdekompletowanych zabawek i koralików), więc byłam do tego w pewnym sensie przyzwyczajona, zobaczenie Michaela Jacksona z bliska wpędziło mnie w dwutygodniowy stupor dysocjacyjny.
Zawdzięczam Michaelowi przede wszystkim niesamowite emocje i pokazanie mi, jak piękną można mieć więź z osobą, której się osobiście nie zna, dzięki jej talentowi i naszej na niego wrażliwości.
Thank you, Michael!

4. Kurt Cobain

Do Nirvany i Kurta Cobaina musiałam dojrzeć. Nadal nie uważam, że jest to zespół muzycznie doskonały, ale nie do końca o doskonałość w nim chodzi. Piękne, głębokie, mądre i przepełnione bólem teksty Cobaina bardzo mnie do niego przekonały, a potem zaczęło mnie coraz bardziej intrygować, co się kryje za tymi inteligentnymi, smutnymi oczami.
Kurtowi Cobainowi zawdzięczam przede wszystkim piosenkę „Dumb” i jej poruszające słowa, które raz na zawsze zmieniły coś w moim postrzeganiu świata i poezji.
Thank you, Kurt!

5. Władysław Hasior

O czym już tu wielokrotnie wspominałam, Władysław Hasior plasował się w czołówce moich ulubionych dorosłych. Dorastałam w domu, w którym były jego prace, w tym moja ukochana – prezent ślubny moich rodziców od Hasiora – przedstawiająca dwa kopulujące robaki. Mama niestety nigdy nie podzieliła mojego entuzjazmu dla tego akurat dzieła oraz jego kontekstu.
Prawie każdy mój przyjazd do Zakopanego w dzieciństwie (mieszkam tu na stałe dopiero od ośmiu lat), był związany z odwiedzeniem z tatą Galerii Hasiora, a potem samego Hasiora w jego mieszkaniu nad Galerią. Warto przypomnieć układ samej galerii: jej przestrzeń jest otwarta na wysokość parteru oraz pierwszego piętra. Na dole mieści się sala główna, w której jest ekspozycja stała (tylko dzieła Hasiora), a na górze, gdzie wystawiane są ekspozycje czasowe prac różnych twórców, wąski korytarz z balustradą prowadzi do drzwi lokalu, który zamieszkiwał Władysław Hasior. Nigdy nie był oczywiście dostępny dla zwiedzających, a dziś już pewnie ma nowe przeznaczenie. Mistrz czasem oglądał zwiedzających z góry, zza balustrady.
Był niesłychanie ciepłym, serdecznym i fajnym człowiekiem. Pamiętam, że zawsze sączył góralską herbatkę z prądem (nie mam stuprocentowej pewności co do herbatki, ale na pewno zawsze był tam prąd) i dużo się uśmiechał. Do mojej ulubionej części takiej wizyty należał zawsze moment, w którym Hasior otwierał małe drzwiczki na środku mieszkania, prowadzące w dół (układ tego miejsca był naprawdę przedziwny) do krainy skarbów, czyli czegoś w rodzaju piwnicy, gdzie składowane były zdekompletowane zabawki. Mogłam oglądać wszystko, natomiast to, co pan Władysław pozwalał mi sobie wziąć do domu, znajdywało się tylko na jednym stole. Zasady były bardzo proste i przejrzyste i niezwykle mi się podobały.
Do tego, choć byłam dosyć mała (miałam pewnie nie więcej, niż dziesięć lat), zakochałam się w jego pracach od pierwszego wejrzenia. Uwielbiałam ducha tej galerii, przejmującą twórczość Hasiora (od zawsze moją ulubioną jego pracą był Sztandar Niobe), idealnie dobraną do ekspozycji muzykę, która również się do dziś nie zmieniła.
Władysławowi Hasiorowi zawdzięczam ogromny wkład w budowanie mojej wrażliwości i poczucia piękna.
Panie Władysławie, dziękuję!

P.S. Mistrz zmarł dokładnie w dniu moich czternastych urodzin…

6. Vladimir Nabokov

Każdy z nas ma na pewno z okresu dzieciństwa niechlubny epizod myszkowania po „zakazanych”, mniej lub bardziej medycznych, książkach z kolekcji rodziców lub wujków, schowanych na teoretycznie niedostępnych dla nas półkach. Mój skończył się odkryciem jednej z największych miłości życia – Vladimira Nabokova, ale po kolei.
Moja „zakazana” pozycja składała się z części ilustracyjnej, której z powodzeniem można by nadać tytuł „Praktyczny przewodnik poruszania się po buszu” oraz tekstowej. Pierwszą odrzuciłam na wstępie z przyczyn estetycznych, natomiast druga zaintrygowała mnie przepięknym cytatem. Można się było domyślić, że cytat dotyczy intymnego zbliżenia dwóch osób, ale był tak niewiarygodnie subtelny, idealny językowo i działający na zmysły samą formą, że kwestia tego, co dokładnie opisywał, pozostawała w sferze wyobrażeń. Pod cytatem był podpis, który brzmiał mniej więcej tak (cytuję oczywiście z pamięci): „można by ten fragment uznać za przepiękną romantyczną literacką wizję stosunku seksualnego, gdyby nie fakt, że Vladimir Nabokov opisał w ten sposób w Lolicie akt samogwałtu czterdziestoletniego mężczyzny, dokonanego przy pomocy skarpetki należącej do dwunastolatki, o której fantazjował”. I wtedy właśnie nastąpił strzał Amora. Niemal na własne oczy zobaczyłam Kupidyna z łukiem! ❤
Wiedziałam, że muszę przeczytać „Lolitę” i lepiej poznać kogoś, kto pisze nie tylko TAKIE rzeczy, ale jeszcze kto TAK je pisze!
Jak wspominałam wcześniej, „Lolita” bardzo mocno namieszała w moim życiu i na pewno byłabym bez niej zupełnie inną osobą. Długi czas bałam się sięgnąć po inne książki Nabokova, mając poczucie, że nie da się już napisać nic lepszego, a ja go wolę zapamiętać właśnie takiego. Na szczęście w jakimś emitowanym dawno temu programie o książkach Wojciech Waglewski namówił mnie do sięgnięcia po rewelacyjne „Zaproszenie na egzekucję” i od tamtej pory przeczytałam większość dostępnych w języku polskim książek tego autora. Myślę, że to najlepszy pisarz w historii literatury w ogóle!
Vladimirovi Nabokovovi zawdzięczam zrozumienie, że plastycznie, pięknie i z klasą można pisać absolutnie na każdy temat, a najwięcej opowiedzieć można samą formą.
Спасибо, Владимир!

7. David Lynch

David Lynch jest królem nieoczywistości, więc nie mogło go zabraknąć na mojej dzisiejszej liście. Niebanalność (choć to raczej eufemizm) jego filmów oraz ogromne pole do interpretacji, jakie zostawia swoim odbiorcom, to rzeczy, za które cenię go najmocniej.
Davidowi Lynchowi zawdzięczam przede wszystkim jeden z najbardziej przełomowych filmów w moim życiu, czyli „Zagubioną autostradę”. Wyjątkowo urzekły mnie „Mulholland Drive” i „Dzikość serca”, jednak „Zagubiona autostrada” ukształtowała moje postrzeganie kobiecości i siebie samej.
Thank you, David!

8. Jeremi Przybora

Rzadko kiedy miewam do losu o cokolwiek pretensje, ale jak pewnego pięknego dnia usłyszałam od swojego taty:

Gdybym wiedział, że tak pokochasz twórczość Jeremiego Przybory,
poznałbym was ze sobą

– słowa, które powiedział mi tata pewnego pięknego dnia

to się odrobinę załamałam… (Nawiasem mówiąc, smutne jest też sobie uzmysłowić, że z opisywanej przeze mnie dziesiątki panów, żyje tylko dwóch.)
Choć w pamięci tzw. przeciętnego odbiorcy rolę „świetnego tekściarza” odgrywa po dziś dzień Agnieszka Osiecka (czego nigdy nie rozumiałam i już pewnie nie zrozumiem), mamy w historii tekstów polskiej muzyki rozrywkowej prawdziwą perłę w postaci twórczości Jeremiego Przybory. To, w jaki sposób Przybora władał piórem, jego niewymuszona elegancja, ale i przecież spora szczypta pikanterii, porywający dowcip, niesłychany urok i niewiarygodna wręcz świadomość językowa, to ewenement na skalę wszystkich polskich tekstów rozrywkowych w ogóle!
Jeremiemu Przyborze zawdzięczam przepiękną przygodę z Kabaretem Starszych Panów (był taki czas, kiedy nie dało się mnie zagiąć na żadnej piosence Kabaretu – znałam je wszystkie, wraz ze wszystkimi zwrotkami i wersjami, na pamięć) i rozsadzającą mnie dumę, że to właśnie w Polsce urodził się Nabokov tekstów piosenek rozrywkowych.
Panie Jeremi, dziękuję!

9. Demetrio Stratos

Ten niezwykle intrygujący niespotykanej urody multiinstrumentalista, badacz muzyki, wokalista i tekściarz grecko-włoskiego pochodzenia (urodzony w Egipcie) trafił do mojego serca jednym, zupełnie niesamowitym utworem – „Le sirene”.

Choć słyszałam w życiu mnóstwo utworów kwadrofonicznych, to, co Stratos zrobił w „Le sirene” z przestrzenią i relacją dźwięku do (uszu) słuchacza, przerosło moje najśmielsze oczekiwania i raz na zawsze zmieniło moją wizję zagospodarowania przestrzeni słuchacza w mojej własnej muzyce.
Demetriosowi Stratosowi zawdzięczam pokazanie mi kompletnie nowej i fascynującej perspektywy, a także opowiadanie „W rybich łuskach”, które napisałam zainspirowana tym jego utworem.
Σας ευχαριστώ, Δημήτριο!

10. Stanisław Dróżdż

Jak już pisałam w tekście „Językowe obserwacje”, twórczość Stanisława Dróżdża i poezję konkretną w ogóle odkryłam stosunkowo późno i od razu się w nich zakochałam. Dokładnie dwa miesiące przed terminem oddania pracy magisterskiej na studiach (a wbrew obowiązującym dziś trendom oddawałam ją pod koniec piątego roku studiów), kiedy utknęłam w ślepym zaułku w analizie tekstów Jeremiego Przybory, która miała być pierwotnym moim tematem, znakomita polska malarka, Zofia Broniek, pokazała mi twórczość Dróżdża, dla której zupełnie straciłam głowę. Z duszą na ramieniu przyszłam na seminarium magisterskie do mojego promotora, profesora Krzysztofa Kłosińskiego, i powiedziałam:

– Panie profesorze, mam dla pana wstrząsającą wiadomość.
– Napisała już pani całą pracę?!
– Gorzej – zmieniłam jej temat i zaczynam od początku, ale muszę
ją złożyć w pierwotnie wyznaczonym terminie… Za dwa miesiące.
– W takim razie proszę nie marnować czasu i zdążyć!

– rozmowa z promotorem idealnym, profesorem Krzysztofem Kłosińskim

Stanisławowi Dróżdżowi zawdzięczam te dwa najpiękniejsze miesiące mojego życia, przez które pisałam swoją pracę (i zdążyłam, dodatkowo zostając za nią wyróżniona!). Odkrywałam tę nową dla siebie, wciągającą, świeżą, poruszającą, głęboką, doskonałą Sztukę, równocześnie pisząc własną jej interpretację. Bardzo intensywny czas, który mnie ukształtował i przekonał, że wszystko naprawdę jest w języku. Że to nie moje przypuszczenie, tylko najprawdziwsza prawda. Zrozumiałam, że jestem wyznawcą języka, a Stanisław Dróżdż stał się moim doskonałym nauczycielem.
Panie Stanisławie, dziękuję!

P.S. Fragmenty mojej magisterki będę zamieszczać sukcesywnie na blogu – będą dostępne w kategorii Recenzje sztuk plastycznych oraz pod tagiem: Stanisław Dróżdż.

11. Jeffrey Dahmer

Ponieważ od zawsze temat samotności, poczucia odrzucenia i tęsknoty za bliskością nie był mi obcy, ogromnie poruszyła mnie historia zagubionego mężczyzny, który z tych właśnie powodów zdecydował się zamordować siedemnastu mężczyzn w różnym wieku (najmłodsza ofiara była niepełnoletnia), dopuścić się aktu nekrofilii na zwłokach i następnie je spożyć.
Ta strona mnie, w której już dawno temu rozgościł się na stałe Michał Fajbusiewicz, była zupełnie zafascynowana historią Dahmera (choć fascynacja ta oczywiście oscylowała na granicy przerażenia i współczucia). Tym bardziej, kiedy zaczęłam oglądać wywiady z nim i zrozumiałam, że choć był psychopatą i jak każdy psychopata miał ogromny talent manipulatorski, to jednak był też w pełni świadomy tego, czego się dopuścił, i potrafił z honorem ponieść konsekwencje swoich działań, nie zrzucając winy na innych (jak np. wręcz karykaturalny pod tym względem Ted Bundy). Dosyć mocno mnie co prawda rozczarował przyznaniem, że przeszedł na kreacjonizm, ale więzienie na pewno nie oddziałuje dobrze na żadną psychikę, a zwłaszcza tak zwichrowaną, jak jego.
Jeffrey’owi Dahmerowi zawdzięczam utwierdzenie mnie w przekonaniu, że nic nie jest do końca takie, na jakie wygląda, a w najstraszniejszych i najtrudniejszych do zrozumienia zbrodniach nigdy tak naprawdę – wbrew powszechnej opinii – nie mamy do czynienia z tylko jedną ofiarą.
Thank you, Jeffrey!

🌻🌻🌻 Wszystkim Panom w dniu ich święta składam najserdecznNiejsze życzenia, do których również dołączam piosenkę. Długo zastanawiałam się, którą wybrać, aż sobie uzmysłowiłam, że skoro Paniom wpis wcześniej zadedykowałam „Queen” Jessie J, to – żeby pozostać w klimatach królewskich – Panom podaruję dziś „Princes Of The Universe” wspaniałego i niepowtarzalnego zespołu Queen. I wy nućcie sobie codziennie – na przykład przy goleniu – te słowa, bo przecież są prawdziwe: 🌻🌻🌻

Here we are, born to be kings
We’re the princes of the universe

– Freddie Mercury

8 kobiet na 8 marca

[Ponieważ dzisiejszy wpis znów jest dość długi, postanowiłam zrobić mu mały spis treści, który ułatwi szybkie poruszanie się po tekście, gdyby ktoś chciał do któregoś fragmentu po przeczytaniu całości wrócić.]

    Spis treści:

  1. Wstęp
  2. Astrid Lindgren
  3. Lolita
  4. Björk
  5. Naomi Campbell
  6. Anohni
  7. Melody Beattie
  8. Laurie Anderson
  9. Iyanla Vanzant

    • 1. Wstęp

    • Muszę zacząć od tego, że nie jestem zbytnią entuzjastką nadmiernego epatowania swoją płcią. Wierzę, że w pierwszej kolejności wszyscy jesteśmy ludźmi, a płcie – choć w sytuacjach prywatnych niezwykle istotne – nie powinny mieć żadnego znaczenia ani w debacie publicznej, ani sytuacjach oficjalnych. Dziś jednak zrobię mały wyjątek i skupię się tylko na paniach. Z uwagi na dzisiejszą datę i obchodzone święto – 8 marca, Dzień Kobiet – postanowiłam wytypować osiem kobiet ze świata szeroko pojętej popkultury, które mnie ukształtowały i poświęcić im ten wpis. Osiem kobiet, które swoją twórczością, działalnością czy osobowością wpłynęły na mnie na tyle mocno, że mogę z czystym sumieniem powierzyć im część odpowiedzialności za to, kim w tej chwili jestem.
      Rzecz jasna, jest dużo więcej kobiet, które podziwiam, choćby Maria Skłodowska-Curie (nie tylko za to, że była dwukrotną laureatką nagrody Nobla, co oczywiste, ale też za niewiarygodną siłę, determinację i osiąganie swoich pięknych celów, mimo wielkich życiowych tragedii, które się jej przytrafiły) czy Pamela Anderson (wobec której stwierdzenie, że mnie „ukształtowała” byłoby jawnym nadużyciem, ale na pewno na jej ukształtowanie nie pozostałam nigdy obojętna). Jednak skoro sama postanowiłam dziś ograniczyć swoją listę ważnych kobiet do ośmiu punktów, zdecydowanie będzie ona wyglądać tak jak poniżej. (Nazwiska uporządkowane są w kolejności chronologicznej.)

      2. Astrid Lindgren

      Mimo ogromnego zabiegania mojego taty i tego, że prawie ciągle był w rozjazdach (pracował etatowo w trzech miastach), we wczesnej fazie mojego dzieciństwa spędzał ze mną naprawdę dużo czasu, regularnie mi czytając. Jednymi z pierwszych „poważniejszych” książek tego okresu były dla mnie cudowne powieści Astrid Lindgren, takie jak: przeurocze „Dzieci z Bullerbyn”, wszystkie szalone przygody Pippi Långstrump, „Emil ze Smalandii”, „Braciszek i Karlsson z dachu”, „Lotta z ulicy Awanturników” czy chyba najbardziej przełomowa powieść mojego dzieciństwa – „Ronja, córka zbójnika”. Większość z tych książek przeczytał mi tata, zanim sama opanowałam tę umiejętność, a potem – już samodzielnie – czytałam je po raz drugi, a czasem i trzeci.
      Astrid Lindgren zawdzięczam rozsmakowanie w inteligentnym, niesamowicie plastycznym pisaniu, rozbudzenie mojej wyobraźni, no i stworzenie mi fantastycznego towarzystwa w najmłodszych latach. Nigdy nie przepadałam za rówieśnikami i traktowałam ich trochę jak zło konieczne, więc fajnie było wracać po szkole do lektury, w której czekała na mnie zawsze wesoła i niebanalna gromadka szwedzkich urwisów.
      Tack, Astrid!

      3. Lolita

      Lolita, choć jest postacią fikcyjną, stworzoną przez mężczyznę, namieszała w moim życiu nie mniej, niż niejedna kobieta z krwi i kości, wywracając do góry nogami na wiele lat moje poczucie wartości oraz myślenie o relacjach damsko-męskich. Ta bezczelna, rozkapryszona, zepsuta do cna, bezwzględna i brutalna dwunastoletnia nimfetka wodząca za nos i owijająca sobie wokół palca biednego Humberta Humberta, z którym się od zawsze utożsamiam, chciał nie chciał, odcisnęła ogromne piętno na całym moim życiu. Nigdy jej nie lubiłam, choć zawsze rozumiałam pożądanie, które może wzbudzać. Nigdy jej nie szanowałam, choć zawsze doceniałam magnetyzm, jaki w sobie miała.
      Zawdzięczam jej opaczną interpretację zagadnienia kobiecości w ogóle i kobiecości w sobie. Choć z drugiej strony, gdyby nie to, być może, nie mając czego w późniejszym życiu zanegować, docelowo nie umiałabym – choć drogą krętą i wyboistą – dojść w końcu do zrozumienia siebie jako kobiety…
      Thank you, Lo!

      4. Björk

      Mniej więcej równolegle z Lolitą, z impetem weszła do mojego życia Björk. Poznałam ją być może jeszcze zanim przeczytałam „Lolitę”, przy okazji jednego z albumów, który do tej pory jest w czołówce moich ulubionych w ogóle, czyli płyty „Debut”. Zachwyciła mnie świeżością, bezkompromisowością i kompletnym wymknięciem się jakiemukolwiek łatwemu zaszufladkowaniu (choć po latach okazało się, że „Debut” był najbardziej popową płytą w jej karierze). Wtedy jednak nie wiedziałam, że znajdzie w moim sercu specjalne miejsce, w którym się rozgości na dobre i że ukierunkuje moje myślenie o tworzeniu własnej muzyki. Jej „Biophilię” uważam za jedno z największych arcydzieł w historii popkultury.
      Zawdzięczam Björk mnóstwo wzruszeń, z którymi zawsze był dla mnie związany odbiór jej niesamowitej muzyki. Nie wszystko było mi jednakowo bliskie, ale zawsze szanowałam to, że jest jej i że jest w tym niewyobrażalnie uczciwa i bezkompromisowa. Zawdzięczam jej również wyhodowanie w sobie niezachwianej wiary w to, że trzeba muzycznie robić swoje w pełnym tego słowa znaczeniu, patrząc zawsze w przód, czyli na artystyczną jakość i wyższy wymiar, jakim jest Sztuka, a nie wstecz, czyli na szeroko rozumianą popularność, odbiorców czy sprzedaż. Niech liczby pozostaną tam, gdzie ich miejsce, czyli np. w metrum.
      Þakka þér, Björk!

      P.S. A tu Björk, która mówi dokładnie to, co myślę na temat dzielenia ludzi na płcie („kobietą jestem dopiero na jakimś dziesiątym miejscu”):

5. Naomi Campbell

Naomi Campbell po raz pierwszy zobaczyłam w teledysku Michaela Jacksona „In The Closet” i ją z miejsca oczywiście znienawidziłam – wiła się za blisko Michaela. (To było tuż po tym, jak rodzice mi uświadomili, że Michael Jackson nie jest kobietą, bo przez rok żyłam w mylnym przekonaniu co do jego płci, co nie zmieniało faktu, że go uwielbiałam.) Jednak równocześnie mam – jak nazwa bloga wskazuje – zarówno oczy, jak i wrażliwość na piękno, więc oczywiście zachwyciła mnie jej niezwykła uroda.
Wiele, wiele lat później trafiłam w internecie na jakiś wywiad z nią i na pewien czas uzależniłam się od oglądania jej wypowiedzi (zarówno to co mówi, jak i to, jak mówi – ten głos… – na dłuższy czas przykuło moją uwagę). Okazała się tym typem kobiety, z którym może niekoniecznie chciałabym mieć do czynienia w życiu codziennym (za bardzo bym się chyba bała czymkolwiek jej narazić), ale którą cudownie obserwować z bezpiecznej odległości. Ostra, zdecydowana, inteligentna, silna, z dużą wiedzą z zakresu swojej dziedziny, może odrobinę butna, wyraźna, charakterna, jakaś.
Naomi Campbell zawdzięczam poznanie typu kobiecości, z którym się jeszcze nigdy wcześniej nie zetknęłam: to nowoczesna i niezależna, mimo swoich niekontrolowanych wybuchów agresji – ciągle jednak dama.
Thank you, Naomi!

P.S. Poniżej fragment wywiadu, w którym mimo takiego a nie innego dziennikarza, udało jej się przekazać swoją prawdę, równocześnie nie przekraczając granic braku uprzejmości:

6. Anohni

Z Anohni zetknęłam się po raz pierwszy jeszcze kiedy nazywała się Antony Hegarty (jest kobietą transpłciową) i była wokalistką zespołu Antony and the Johnsons. Ujęła mnie swoją niesłychaną wrażliwością i delikatnością, głębią, anielskim głosem, poruszającymi tekstami i kompozycjami, a także wyjątkowym darem przekazywania w śpiewie całej gamy emocji.
Uwielbiam wszystkie jej autorskie piosenki, ale to jeden cover w jej wykonaniu zasługuje na szczególną uwagę – piosenka „Crazy in love”. Wszyscy oczywiście kochamy wykonawczynię oryginału – Beyoncé. Jest piękna, miła, dobra, sympatyczna i ma doskonały warsztat wokalny. Jednak, umówmy się, „Crazy in love” nie jest utworem wybitnym. Choć Beyoncé w teledysku dokłada starań, jest wyjątkowo zdeterminowana gimnastycznie, bardzo kuso ubrana, nawet udaje jej się założyć prawe kolano za lewe ucho (co bardzo podziwiam), to i tak całe show kradnie podczas wykonania tej piosenki Antony, pojawiając się w niedbałej fryzurze, odziana w coś między obszerną koszulą nocną a prześcieradłem, z dosyć przypadkową synchronizacją ruchów ciała i wyciskając z tej komercyjnej kompozycji muzyczne wyżyny, a z moich oczu łzy.

Anohni zawdzięczam utwierdzenie w przekonaniu, że inność jest piękna.
Thank you, Anohni!

W pewnym krytycznym momencie swojego życia (który z grubsza opisałam TUTAJ), w mojej głowie pojawiło się nagle i niespodziewanie słowo: „współuzależnienie”. Słyszałam je wcześniej może dwa razy w życiu i tak naprawdę nigdy nie rozumiałam do końca jego znaczenia. Z samej budowy słowa wyciągnęłam oczywiście narzucające się logiczne wnioski, ale nagle cały mój organizm zaczął się domagać ode mnie sięgnięcia po jakąś lekturę i zgłębienia tematu. Weszłam do pierwszej lepszej księgarni i wyszłam z niej z książką „Koniec współuzależnienia” Melody Beattie pod pachą. Lektura okazała się jednym z momentów przełomowych w moim życiu i pchnęła mnie do poczynienia kroków, bez których dziś nie byłabym w tym punkcie, w którym jestem, a to jest naprawdę bardzo dobry i przede wszystkim zdrowy punkt!
Melody Beattie zawdzięczam świadomość, że czasem to, co wydaje się nam być naszymi dziwactwami czy wstydliwymi problemami, które trzeba po prostu zaakceptować i się z nimi zbytnio nie afiszować, może być po prostu zaburzeniem, które da się przy pomocy terapii wyleczyć i wyeliminować ze swojego życia. To jedna z cenniejszych lekcji.
Thank you, Melody!

8. Laurie Anderson

Gdyby ktoś kazał mi wskazać jedną personifikację artyzmu, błyskotliwości i piękna, bez zastanowienia odpowiedziałabym: Laurie Anderson. Ta amerykańska malarka, rzeźbiarka, kompozytorka, wokalistka, skrzypaczka, pianistka, pisarka, reżyserka i performerka skradła moje serce już dawno temu płytą „Big Science”. I choć dość często do tego albumu wracałam, minęło dość sporo czasu, zanim zakochałam się w niej na nowo – po lekturze jej magicznej książki „Język przyszłości”. I od tej pory liczba wywiadów, jakie z nią widziałam, zaczęła już być chyba niepoliczalna, a moja fascynacja Laurie niezmiennie rośnie. Fascynacja jej głosem, osobowością, niewiarygodnym pięknem, którym jest przepełniona, mądrością, inteligencją i niebanalnym sposobem myślenia, charakterystycznym tylko dla tych, którzy mają naprawdę otwarte umysły.
Wzruszający, doskonały film „Serce psa” czy moja ukochana jej płyta „Homeland” to dzieła sztuki, które bardzo mocno ukształtowały moją wrażliwość i wpłynęły na moje postrzeganie piękna.
Ktoś kiedyś stwierdził:

Zazwyczaj związki rozpadają się, bo on odszedł do młodszej.
Twój ma szansę się zakończyć, bo ona odeszła do starszej.

– coś, co ktoś kiedyś stwierdził

Mocno mnie to rozbawiło.
Laurie Anderson zawdzięczam nieustającą inspirację do tworzenia swojej muzyki i tekstów bez oglądania się na innych, bez szufladkowania się w jakiejkolwiek kategorii.
Thank you, Laurie!

❤ Spełnienie jednego z największych marzeń, czyli spotkanie z tą cudowną Artystką twarzą w twarz opisuję TUTAJ,
a wrażenia z jej doskonałego występu – TUTAJ!

Gorąco zachęcam do lektury obydwu wpisów ❤

9. Iyanla Vanzant

Z wykształcenia obrońca karny, zawodowo autorka wielu książek z zakresu rozwoju duchowego, nauczyciel i trener duchowy, mówca oraz osobowość telewizyjna – Iyanla Vanzant. Odkryłam ją stosunkowo niedawno i właściwie przez przypadek. Z miejsca zaskarbiła sobie moją ogromną sympatię i podziw. Za każdym razem, kiedy ją widzę, wzbiera we mnie potrzeba bycia przez nią mocno przytuloną. Jest piękną, mądrą, głęboką, pełną prawdziwej miłości bliźniego kobietą, która pomaga wielu ludziom zmienić swoje myślenie i spojrzeć szerzej, by zobaczyć więcej. Gdybym wiele, wiele lat temu usłyszała słowa, które powtarza zawsze:

When you see crazy coming,
cross the street

– Iyanla Vanzant

i je w pełni zrozumiała, moje życie potoczyłoby się zupełnie inaczej. Ale lepiej późno, niż później.
Iyanli Vanzant zawdzięczam uświadomienie sobie, że idealną relację możemy mieć jedynie sami ze sobą, a im jej poświęcimy więcej uwagi i troski, tym lepiej będą wyglądać nasze relacje  z otoczeniem, bo to, jakich przyciągamy do siebie ludzi, to jedynie lustrzane odbicie tego, jak traktujemy siebie i co tak naprawdę o sobie myślimy.
Thank you, Iyanla!

🌹🌹🌹 Wszystkim Paniom w dniu naszego święta składam najserdecznNiejsze życzenia, do których dołączam cudowną piosenkę w zupełnie magicznej, akustycznej wersji. „Queen” pochodzi z repertuaru jeszcze jednej przepięknej (na zewnątrz i wewnątrz) i piekielnie utalentowanej kobiety – niepowtarzalnej Jessie J.  Nućcie codziennie ten refren, naprawdę wierząc w jego sens: 🌹🌹🌹

I love my body, I love my skin
I am a goddess, I am a queen

– Jessie J

Czy bycie połową jest jednostką chorobową?

fot. Valantis Nikoloudis

Od najmłodszych moich lat tata zawsze powtarzał mi słowa, których – choć były proste – udało mi się nie zrozumieć przez przeszło ćwierć wieku. Mianowicie mówił, że:

żeby być w pełni szczęśliwym z kimkolwiek,
trzeba być najpierw w pełni szczęśliwym ze sobą samym.

– słowa, które powtarzał mi tata od najmłodszych moich lat

Przytakiwałam, byłam dumna, że mam takiego mądrego ojca, nawet wielokrotnie cytowałam tę wypowiedź, a potem wchodziłam w relacje (każdego typu – od miłosnych po przyjacielskie), w których swoje szczęście zostawiałam na wycieraczce przed drzwiami, a my kompletnie zastępowało moje ja. Aż nagle wreszcie coś zaskoczyło i w pełni pojęłam prawdziwą mądrość i głębię słów taty. Nie chodzi przecież o to, żeby nie odczuwać szczęścia podczas obcowania z bliską nam osobą tylko o to, żeby swojego szczęścia (czyli elementu, który powinien być w nas wmontowany na stałe i który jest nam potrzebny do prawidłowego funkcjonowania) nie szukać poza sobą, bo:

a) nie może go tam być (a jeśli tak to czujemy, to znaczy, że mamy zaburzony ogląd sytuacji)

b) oczekując od kogokolwiek, że da nam coś, co dać sobie możemy tylko my sami, wywieramy na nim ogromną presję, a nasze oczekiwania są z góry skazane na niepowodzenie; nie dlatego, że ktoś nie umie im sprostać, tylko dlatego, że najnormalniej w świecie nie jest w stanie.

Cała koncepcja szukania szczęścia wewnątrz, a nie na zewnątrz siebie polega na założeniu, że szczęście z natury rzeczy jest w każdym z nas, tylko czasami tracimy z nim po prostu łączność. A jeśli nie umiemy jeszcze odnaleźć swojego wewnętrznego szczęścia, wtedy nie jesteśmy sobą w pełni, co ciągle jeszcze nie jest tragedią, póki mamy tego świadomość i póki nad tym pracujemy – w końcu poznajemy się przez całe życie. Niebezpieczeństwo pojawia się dopiero w niemożliwych do zrealizowania oczekiwaniach, które pokładamy w osobach, które stają się nam coraz bliższe. I tu pojawia się sytuacja promowana latami przez literaturę i film – romantyczna wizja związku jako dwóch połówek pomarańczy (czasem jabłka, ale mniejsza o owoc, skupmy się na połówkach). Mimo, że literatura i film równolegle oferują nam też magiczny świat kucyków po drugiej stronie tęczy, mitologiczne stwory czy superbohaterów, którzy latają w pelerynach i zmieniają losy świata na lepsze, to jednak jest całkiem sporo ludzi, którzy spośród szerokiego wachlarza literackiej i filmowej fikcji, postanowili chwycić się akurat tych nieszczęsnych połówek i w nie właśnie uwierzyć.
Kto z nas przynajmniej kilka razy w życiu nie usłyszał o czyjejś „drugiej” lub (o zgrozo!) „lepszej” połówce?

– A to moja (lepsza) połowa.
– Moje najszczersze kondolencje.

– jedyna przychodząca mi do głowy odpowiedź na to wstrząsające wyznanie

Mimo, że przeważnie za tym sformułowaniem nie stoją żadne głębsze przemyślenia, a jedynie przekonanie, że to szarmanckie, zabawne lub miłe, jednak dobrze zastanowić się przez chwilę, co nadawca takiego komunikatu nam właśnie powiedział. Otóż powiedział nam, że jest ułomnym, nieszczęśliwym człowiekiem, który czepił się jak rzep drugiego równie ułomnego i nieszczęśliwego człowieka. Jeśli użył sformułowania „lepsza połowa”, przyznał, że on sam jest bardziej ułomny, niż jego partner/ka, ale tylko troszkę, bo jednak połowa to – nie oszukujmy się – połowa. Będąc osobą empatyczną, nie potrafię nie współczuć, kiedy bliźni dzielą się ze mną tak dogłębnie poruszającą i smutną historią, bo przecież pół i pół daje tylko całość, podczas kiedy zdrowy, piękny i silny związek to dwie całości!
Odpowiadając na pytanie, które jest tytułem tego wpisu, skłaniałabym się ku odpowiedzi twierdzącej. W końcu nie składamy się tylko z ciała i psychiki, ale posiadamy również duchowość, która też ma prawo czasem zachorować.

❤ ❤ ❤ Z okazji Walentynek życzę Wszystkim zakochanym i poszukującym, by znaleźli idealnych, dopełniających ich partnerów najpierw wewnątrz siebie samych (opisywałam to również w tekście wprowadzającym TUTAJ) – szczęście gwarantowane! ❤ ❤ ❤

P.S. Dokładnie o tym, o czym piszę, rozmawiają w SuperSoul Sunday Oprah Winfrey i jej goście – Gary Zukav i jego żona, Linda Francis 😉 Posłuchajcie koniecznie (link poniżej)!

A na deser królowa, czyli Iyanla Vanzant, o budowaniu zdrowej relacji z sobą samym: