Krótka historia pewnej dedykacji

fot. Marianna Patkowska

Od lat noszę w sobie ciągle żywe wspomnienie pewnej sytuacji sprzed wielu lat. Jako mała dziewczynka często odwiedzałam z tatą Władysława Hasiora w jego zakopiańskiej galerii, założonej w roku mojego urodzenia, zaledwie pięć miesięcy przed nim. Pisałam o tym już w dwóch tekstach: „10 mężczyzn na 10 marca – Władysław Hasior” oraz „Herbatka z Hasiorem”. Doświadczanie otaczającej mnie tak cudownie męskiej energii (tylko ja i dwóch najfantastyczniejszych na świecie mężczyzn – choć uczciwie przyznam, że byłam kochliwa i zakochiwałam się w większości taty przyjaciół) na pewno w dużym stopniu mnie ukształtowało. Tym bardziej, że każdy z nich rozpieszczał mnie do granic.
W mojej pamięci utkwiła najmocniej następująca scena. Mam kilka lat – nie pamiętam ile, wydaje mi się, że może 7, może 9, ale trudno mi to doprecyzować. Pan Władysław oprócz fragmentów zdezelowanych zabawek (co wpisało się już w krajobraz naszych spotkań), postanawia mi ofiarować jeszcze coś – swój album ze specjalnie dla mnie napisaną dedykacją. (Niezwykle mnie to – już po jej otrzymaniu – podekscytowało, bo jeszcze nigdy nie dostałam żadnego albumu z tematyką świecką; musiałam być już po pierwszej komunii!) Pech jednak chciał, że w trakcie jej pisania i podjętej próby wyjaśnienia nam, co robi, Hasior dostaje ataku astmy. Z zapamiętanego niewzruszenia mojego taty wnioskuję, że nie był to poważny atak, ale we mnie wywołał traumę, bo nie byłam jeszcze świadkiem sytuacji, w której ktoś nie może złapać tchu i właściwie nie wiadomo, jak mu pomóc. Pamiętam, że brzmiało to mniej więcej tak:

– Chciałbym… – tu łapczywe branie powietrza.
– Chciałbym… – kolejna próba.
– Chciałbym… – lekka irytacja i dalszy ciąg walki z astmą, aż w końcu… – … napisać testament.

Prawdopodobnie niedługo później było już po wszystkim i stało się jasne, że ostatnie słowa były żartem sytuacyjnym, który potrafię dziś w pełni docenić, jednak wtedy byłam absolutnie przerażona i niegotowa na jego rychłą śmierć. I wcale nie dlatego, że gdyby go zabrakło, nikt nie dawałby mi już tak cudownie zdezelowanych zabawek, jak on, ale dlatego, że go zwyczajnie uwielbiałam.
Ta scena wryła się we mnie bardzo głęboko. Ale… nie mogłam sobie przypomnieć, ani co dokładnie mi napisał w dedykacji, ani w którym dokładnie albumie. W rodzinnym domu wielokrotnie przeszukiwałam półki z książkami, za każdym razem dochodząc do przykrego wniosku, że jedyne albumy poświęcone twórczości Hasiora (znajdujące się zresztą nie na moich półkach) nie mają ani żadnej dedykacji, ani nawet autografu. Wiele lat żyłam całkiem wyraźnym wspomnieniem wydarzenia, na którego prawdziwość nie umiałam znaleźć żadnego dowodu. Aż tu nagle… pewnego pięknego warszawskojesiennego dnia zupełnym przypadkiem w kupce przeróżnych książek niewymiarowych położonych bokiem zaciekawił mnie pewien wąski grzbiet. I… TO BYŁ TEN ALBUM! Album „Hasior”, który otworzyłam drżącymi rękami, skrywał taką dedykację Mistrza dla dziesięcioletniej mnie:

fot. Marianna Patkowska

Jasnej Mariannie
Błękitnej Ozdobie
Nadziei Rodziców
i Gwieździe Sylwestra 2000 r.
Kolorowego Szczęścia
Gorąco życzy na zawsze
Hasior

26.XII.95 – Zakop.

– dedykacja Władysława Hasiora dla mnie z 1995 roku

Szczerze mnie wzruszył. Nie wiem tylko czym bardziej: pięknymi, niebanalnymi słowami, ciepłem, które przez tyle lat próbowałam w jakimkolwiek szczególe odtworzyć, czy w końcu wróżbą, że za pięć lat będę – jako wchodząca powoli w dorosłość dziewczyna – Gwiazdą Sylwestra? Rzeczywiście byłam, ale tego już niestety nie dożył, umierając rok wcześniej. Dokładnie w dniu moich czternastych urodzin.

Mój Papa

fot. Sławomir Biegański/Valantis Nikoloudis

Dzisiejsze święto jest dla mnie od prawie czternastu lat – od kiedy odszedł mój tata – bardzo bolesne. Rok temu nie byłam jeszcze gotowa na taki wpis, ale teraz nadszedł już chyba odpowiedni moment. Nie będę tu przypominać kim był Józef Patkowski oraz jak ogromny i nieoceniony wpływ miał na historię muzyki elektroakustycznej w Polsce. To można sobie sprawdzić w encyklopedii. Dziś Dzień Ojca, więc chciałabym pokazać światu, jakiego miałam cudownego tatę!

Kiedy się urodziłam, tata miał 56 lat. Normalnie nie wspominałabym o tym, bo nigdy nie miało to dla mnie specjalnego znaczenia, ale jednak szybko okazało się, że istnieje pewna grupa społeczna, dla której wręcz przeciwnie, różnica wieku jaka była między nami, ma znaczenie ogromne. Wzmiankowaną grupę stanowiły starsze panie, które spotykaliśmy na częstych wspólnych spacerach. Te, widząc permanentny stan zakochania, w którym tkwiliśmy od momentu moich urodzin (zresztą do samej jego śmierci), czuły się niejako w obowiązku skomentowania tego słowami:

– Och, dziecinko, musisz bardzo kochać swojego dziadziusia!

– standardowe zagajenie starszych pań, które spotykaliśmy z tatą na wspólnych spacerach

Najpierw bardzo byłam tym zdziwiona i pytałam:

– Ale skąd pani to może wiedzieć? Przecież mój dziadek mieszka w Zakopanem!

– moja reakcja

Aż odpowiadać zaczął tata:

– Proszę pani, moja wnuczka ma 21 lat. TO jest moja córka!

– taty reakcja

Był to absolutnie fenomenalny komunikat, gdyż – jak każda prawda – trochę wstrząsający dla odbiorcy. W każdym razie pomagało.
Starsze panie szybko okazały się zresztą zmorą nie tylko spacerów, ale również wszelkich podróży środkami lokomocji. Tata, i to z pewnością mam właśnie po nim, był niesamowicie przekornym człowiekiem. Niewiele było trzeba, by go sprowokować do zrobienia czegoś, czego robić wcale nie planował, ale wyczuwając, że spotka się to być może z oburzeniem, po prostu nie mógł sobie odmówić.
Miałam może 5 albo 6 lat (i pamiętam tę sytuację tylko częściowo, bardziej z relacji rodziców), jechaliśmy gdzieś razem pociągiem. W przedziale były dwie irytujące starsze panie, którym tata bardzo się nie spodobał już od pierwszego wejrzenia. Tata, jak to tata, wyłożył nasze bagaże, usadowił mnie na moim miejscu, upewnił się że jestem szczęśliwa (to zawsze było dla niego najważniejsze) i udał się do Warsu. Kiedy po jakimś czasie wrócił… z piwem, wzrok pań sprawił, że pozostała mu tylko jedna rzecz. Unosząc rękę z piwem i patrząc na mnie, zapytał:

– Chcesz?

Na to podobno śmiertelnie poważnie i z odrobiną smutku w głosie odpowiedziałam:

– Nie, tatusiu. Dziękuję, ale dziś nie mogę. Biorę jeszcze antybiotyk.

Panie umarły, więc przez resztę podróży mieliśmy przynajmniej święty spokój.

Tata często powtarzał przy wielu osobach, że mnie „bardzo lubi”. Wtedy na ogół ludzie się dziwili i wygłaszali oklepane:

– Chyba ją kochasz, a nie lubisz! To twoja córka!

Na co zwykł odpowiadać:

– Oczywiście, że ją kocham! To moja córka! Ale wcale nie jest powiedziane, że muszę ją lubić, a ja ją lubię naprawdę bardzo. I myślę, że to jest cenne.

To było cenNe. Bardzo cenNe. Tata bardzo szybko stał się przede wszystkim moim ogromnym przyjacielem. Ten ekstremalnie wrażliwy i równocześnie niewiarygodnie mądry mężczyzna nigdy nie tracił energii na idiotyczne akty zazdrości, jakich często dopuszczają się ojcowie wobec absztyfikantów swoich córek. Dla niego, o czym już pisałam, punktem wyjścia było moje szczęście, jeśli więc ktoś mi je na jakimś etapie mojego życia dawał, był automatycznie jego przyjacielem, a nie wrogiem. Umiał myśleć szerzej i równocześnie czuć głębiej. Łączył w sobie wiele tych cech, z którymi sama sobie u siebie nie umiałam dać rady, a u niego mogłam je podziwiać jak skarby. Doskonale czuliśmy się we własnym towarzystwie. Dzięki niemu poznałam niesamowite osobistości z szeroko pojętego świata kultury: fantastycznych malarzy, rzeźbiarzy, kompozytorów, pisarzy, muzykologów. Wielkie nazwiska, ale przede wszystkim wielkich ludzi, których silna aura na pewno w znacznym stopniu mnie ukształtowała. Dzielił się ze mną wszystkim, co najlepsze. Po prostu… bardzo się lubiliśmy.

Kiedyś, w luźnej rozmowie, poprosił mnie, żebym przyszła na jego pogrzeb ubrana na kolorowo. (Jego późniejsza śmierć zaskoczyła nas wszystkich, podejrzewam nawet, że jego też, bo był niedługo przedtem w naprawdę dobrej formie.) Nie spełniłam tej prośby. Nie umiałam. Postąpiłam jednak zgodnie ze sobą, a to dla niego i tak liczyło się najbardziej. Jego odejście było dla mnie jednym z ważniejszych duchowych przeżyć. Jakkolwiek by to nie zabrzmiało, cieszę się, że to właśnie on pomógł mi się ze śmiercią odrobinę oswoić. Przez swoją charyzmę i niebywale dobrą energię, która od niego emanowała, zmierzanie się z tym wszystkim było łatwiejsze.

Nie zmienia to jednak faktu, że cholernie mi go brakuje. Zwłaszcza teraz, kiedy w ogóle brakuje ludzi mądrych i inteligentnych dookoła. Wiem, że był jedną z tych osób, których odejście bezpowrotnie zachwiało porządek Wszechświata.

Dzień po tragicznej śmierci Keitha Flinta, tłumacząc swojej klasie, czemu jestem tak strasznie smutna – opowiedziałam uczniom o tym, co się wydarzyło oraz że bardzo kochaliśmy Keitha z tatą właśnie. Na to jeden z moich cudownych wychowanków stwierdził:

– O, to teraz pani tata będzie mógł go poznać osobiście w niebie…

Niesamowicie mnie to wzruszyło. Nie wiem, gdzie teraz jest. Wiem jednak, że miejsce to zyskało dzięki niemu nową, lepszą jakość. Mam tylko nadzieję, że nie ma tam zbyt wielu starszych pań.

Keith Flint

zdjęcie znalezione w sieci na tej stronie

Kilka godzin temu dotarła do nas szokująca i wstrząsająca informacja o tym, że Keith Flint odebrał sobie życie. Miał zaledwie 49 lat… Bardzo ciężko mi dojść do siebie.
Zespół The Prodigy, założony tylko kilka lat po moim urodzeniu, niesłychanie mocno na mnie wpłynął. Gdybym miała ułożyć ścieżkę dźwiękową swojego dzieciństwa, to w większości składałaby się ona z utworów tej właśnie grupy, zwłaszcza z trzech ich pierwszych płyt (porażającej debiutanckiej „Experience”, doskonałej „Music for the Jilted Generation” czy rasowej „The Fat of the Land”). Moją miłość do niej podzielał również (o ile nawet nie zapoczątkował) mój tata, od którego dostałam wszystkie ich pierwsze albumy i single (jeszcze na kasetach!). Do dziś ich zresztą słucham  i nie są mi się w stanie znudzić, choć znam na pamięć dosłownie każdy ich dźwięk. To kompletnie ponadczasowe, energetyczne kompozycje pełne dzikości, namiętności, życia i  ogromnej pasji. Choć zespół ciągle się rozwijał i poszukiwał, miał jednak równocześnie własny niepowtarzalny styl i bardzo rozpoznawalne brzmienie. To bardzo rzadkie, bo wielu artystów mocno się pogubiło, balansując na granicy między zwróceniem się ku nowoczesności a zachowaniem swojej wypracowanej przez lata tożsamości artystycznej. Wszystkie płyty The Prodigy – łącznie z ostatnią, zaledwie sprzed roku – są doskonałe, choć każda jest inna.
Kiedy niecały rok temu z okazji Dnia Mężczyzn opublikowałam wpis „10 mężczyzn na 10 marca” (w którym opisywałam panów z szeroko pojętego świata popkultury, którzy najmocniej na mnie wpłynęli), zauważając, że niestety większość z nich już nie żyje, nie przypuszczałam, że tak szybko dołączy do tego grona również Keith Flint, ważny dla mnie nie tylko z muzycznych powodów…

„[…] Zawsze szanowałam Liama Howletta – mózg zespołu, byłam onieśmielona urodą Maxima Reality, ceniłam Leeroy’a Thornhilla, choć „znałam” go właściwie najmniej, jednak tylko jeden członek zespołu stał się od razu moim pierwszym poważnym ideałem mężczyzny – był nim Keith Flint. Szalony, inteligentny, utalentowany, przystojny (ten dziwny przypadek mężczyzny, którego osobiście wolę w makijażu), dowcipny, pełen pasji, mający pomysł na siebie i równocześnie wielki dystans do siebie. Jedną z moich ulubionych anegdot z nim związanych jest ta opisana przez Martina Roacha w książce „The Prodigy. Elektroniczny Punk”. Na jednym z lotnisk u Keitha znaleziono narkotyki. Po raz kolejny… Znudzony celnik spytał:

– Musisz brać narkotyki, żeby wykonywać swoją pracę?
– Nie, ale musiałbym je brać, gdybym wykonywał twoją – odparł Keith.

– Martin Roach „The Prodigy. Elektroniczny Punk”

Keithowi Flintowi zawdzięczam to, że stał się dla mnie na dosyć wczesnym etapie mojego rozwoju pierwszym modelem mężczyzny kompletnie różnego od mojego taty (choć równocześnie bardzo przez niego cenionego), z którym jednocześnie się utożsamiałam i który mnie fascynował, ciągle zapewniając o tym, że inność jest naprawdę fajna i porywająca.
Thank you, Keith!”

– fragment wpisu  „10 mężczyzn na 10 marca”

Samobójcza śmierć młodych osób, które uwielbiamy i które nas inspirują, boli chyba najbardziej. Głównie dlatego, że jej nie rozumiemy. Poza tym, w tym konkretnym przypadku nie wiemy jeszcze zbyt dużo (i prawdopodobnie nigdy wszystkiego się nie dowiemy), więc lepiej wstrzymać się od jakichkolwiek spekulacji…
Trudno mi sobie nawet wyobrazić, co musi teraz przeżywać rodzina Keitha, jego przyjaciele i członkowie zespołu. Czas leczy rany, ale w muzyce elektronicznej z tą śmiercią skończyła się pewna epoka…

P.S. Znane są już okoliczności śmierci artysty. Opisałam je TUTAJ.

„McQueen”

scenariusz: Peter Ettedgui
reżyseria: Ian Bonhôte
gatunek: dokument
produkcja: Wielka Brytania
rok powstania: 2018

pełny opis filmu wraz z obsadą

Miałam wczoraj okazję być na prapremierze dokumentu „McQueen”, który dosłownie wbił mnie w fotel. Z ogromną przyjemnością więc recenzuję ten film, który już niedługo (20 lipca tego roku) trafi do kin.
Alexandra McQueena chyba nie trzeba nikomu przedstawiać. Nawet ja, modowa (wstyd przyznać, ale…) ignorantka, wiem jak wielkim i oryginalnym był projektantem. Żeby niedaleko szukać, choćby szokujące i powalające na kolana kreacje Lady Gagi czy cudownej Björk zrodziły się właśnie w jego głowie. Wizjoner, buntownik i geniusz (jak przeczytamy na plakacie), ale przede wszystkim Artysta w najgłębszym tego słowa rozumieniu.
Wybrałam się na ten film, nie znając zbyt dobrze biografii McQueena i uderzyło mnie, jak bardzo Mistrz zdawał się być „zwyczajny”, równocześnie posiadając tak nieprawdopodobną charyzmę, która pociągała ludzi za nim, którą zjednywał sobie wielbicieli.

– Nie obchodzi mnie, co inni myślą. Nie obchodzi mnie, co ja sam myślę.

– Alexander McQueen

Jeśli chwilę zastanowimy się nad tym stwierdzeniem, zrozumiemy, jak bardzo jest głębokie i filozoficzne. Dla McQueena od myśli (które tak wielu z nas niesłusznie identyfikuje z ich nadawcami) zdecydowanie ważniejsze były emocje. To z nimi chciał wchodzić w interakcje, robiąc swoje niesamowite, spektakularne pokazy. Nie obchodziło go też to, czy emocje, które wzbudzi, będą pozytywne czy negatywne. Wychodził z założenia, że wszystkie emocje są tak samo ważne i zależało mu na nich w równym stopniu.
Odkryjemy w tym dokumencie pięknego człowieka pełnego sprzeczności, w którym kłębić się będzie dobro, poszukiwanie piękna, cudowna wrażliwość, pewność swojej własnej, zupełnie oryginalnej drogi, ale też demony przeszłości, nieufność i narastający lęk.
Mnie osobiście bardzo zaskoczyło ścieranie się u niego z jednej strony pięknej otwartości na ludzi (musiał wywołać prawdziwy szok w konserwatywnym domu mody Givenchy, kiedy – obejmując tam stanowisko głównego projektanta – kompletnie zlikwidował zastany dystans między projektantem-bogiem a krawcami-wyrobnikami) i równocześnie jakiegoś braku umiejętności zrozumienia ich odczuć (wspomniana daleko posunięta nieufność czy czasem wręcz brutalne traktowanie tych, którzy byli mu naprawdę oddani i życzliwi). Film zresztą pełen jest zaskoczeń, bo ukazuje sylwetkę osoby nieszablonowej, niezwykle oryginalnej, innej i niezaprzeczalnie wielkiej.
Choć mogłoby się wydawać, że to jedna z wielu historii pokazujących schemat od zera do milionera, nie ma w niej nic, co byłoby oczywiste lub przewidywalne (np. zaskakujący powód, dla którego McQueen przy swoich pierwszych wywiadach musiał ukrywać twarz). Jego geniusz nie od razu i nie przez wszystkich został doceniony w należyty sposób, a oprócz wzlotów były też upadki. Od początku do końca widzimy tego samego (choć im bogatszego, tym bardziej pogubionego) chłopaka, którego interesuje studiowanie i odkrywanie piękna. Chłopaka, dla którego ważne są pieniądze, bo wie, jakie artystyczne cele chce przy ich pomocy osiągnąć, i który – choć wchodzi w modowy świat pełen blichtru, przepychu, luksusu, blasku jupiterów, powierzchowności i nierealności – potrafi równocześnie znaleźć właściwe proporcje, powtarzając:

to tylko ubrania, to tylko moda

– Alexander McQueen

Jego postawa też doskonale ilustruje to, co próbowałam omówić przy swoim poprzednim wpisie „Skromność kocham i rozumiem, skromności oddać nie umiem” i co uważam za skromność właśnie. McQueen znał swoją wartość, wiedział doskonale, kiedy ma rację i – nie zważając na nikogo i nic – tym się kierował (co chyba charakterystyczne dla wielkich wizjonerów, do których się bez wątpienia zaliczał), ale równocześnie nie przywiązywał do swojej wielkości zbyt dużej uwagi. Po prostu robił swoje. A obserwowanie tego jak to swoje robił jest poruszającą i piękną przygodą, którą zawdzięczam temu filmowi.

P.S. Na uwagę zasługuje tu też fenomenalna muzyka Michaela Nymana, z którym McQueen współpracował przy wielu pokazach.

ZWIASTUN

„Obywatelka Jane. Walka o miasto”

scenariusz: Matt Tyrnauer
reżyseria: Matt Tyrnauer
gatunek: dokument
produkcja: USA
rok powstania: 2016
oryginalny tytuł: Citizen Jane: Battle for the City
pełny opis filmu wraz z obsadą

Kilka dni temu miałam ogromną przyjemność – w ramach cyklu „Kino, którego szukasz” w Zakopanem* – uczestniczyć w pokazie wspaniałego filmu dokumentalnego „Obywatelka Jane. Walka o miasto”, przybliżającego postać niesamowitej Jane Jacobs. Pokaz był poprzedzony niezwykle ciekawym słowem wstępnym Grzegorza Piątka – architekta, krytyka i historyka architektury, badacza dziejów Warszawy, kuratora, publicysty, od 2011 roku współprowadzącego Fundację Centrum Architektury, w której odpowiada m.in. za polskie wydania książek Jane Jacobs.
Jane Jacobs – dziennikarka, pisarka, aktywistka miejska, wieloletnia mieszkanka Nowego Jorku, autorka słynnej książki „Śmierć i życie wielkich miast Ameryki” – wywarła nieprawdopodobny wpływ na rozwój urbanistyki XX wieku. Film ukazuje jej zmagania z Robertem Mosesem – jednym z najbardziej kontrowersyjnych nowojorskich urbanistów, w którego wizji Jacobs widziała ogromne zagrożenie dla całej społeczności miasta.
Po wielkim kryzysie, jaki dotknął Nowy Jork w latach 30. XX wieku, realnym problemem stały się slumsy i ich koszmarne warunki sanitarne.  Trudno odmówić pewnej racji Mosesowi, który nazywał je „tkanką rakową” i wierzył, że jedynym słusznym rozwiązaniem jest wyburzenie takich miejsc. Problemem było jednak to, co chciał w zamian wybudować. Jego pomysłem na odnowiony Nowy Jork był bezduszny, brzydki modernizm (w myśl źle  zinterpretowanej wizji Le Corbusiera) i pozbycie się wraz z niszczejącymi slumsami całego życia ulicy i wszystkiego, co stanowi o duchu miasta, a w zamian wprowadzenie sztucznie wytyczonych – zza biurka – miejsc do pracy, zabawy i rekreacji oraz mieszkania, co ściśle wiązało się z odizolowaniem od siebie poszczególnych grup społecznych miasta.
Bardzo istotne też, że były to czasy, w których architektura i urbanistyka stanowiły branżę niemal całkowicie zdominowaną przez mężczyzn. Wtedy właśnie pojawiła się Jane Jacobs, mówiąca głośno i wyraźnie (podczas przemów, w felietonach, aż wreszcie w książce „Śmierć i życie wielkich miast Ameryki”) o konieczności obserwowania miasta i wyciągania z tego obserwowania wniosków. Mówiła o czymś, co było kompletnym przeciwieństwem działań Mosesa. Podczas kiedy on dążył do odgórnego sztucznie ustalonego porządku i narzucenia go mieszkańcom, Jacobs udowadniała, że jedynie wnikliwe przeniknięcie w naturalne struktury miasta i zrozumienie, jakie są prawdziwe potrzeby zamieszkującej go społeczności, są kluczem do udoskonalenia tego, co się sprawdza i wyeliminowania tego, co się nie sprawdza. Takie podejście wymaga jednak wrażliwości, otwartej głowy, znakomitej intuicji i umiejętności obserwatorskich, a żadnej z tych rzeczy nie można było zarzucić Robertowi Mosesowi.
Film jest poruszający nie tylko ze względu na dominujący w nim temat przestrzeni miejskiej i pojawiające się pytanie, jaką rolę odgrywa miasto w życiu swoich mieszkańców. Przede wszystkim pokazuje niesamowitą, odważną, kompletnie niezależną w swoim myśleniu kobietę-wizjonerkę, która w czasach, kiedy uznawano, że miejsce kobiety jest w kuchni, nie zważając na mody i przyjęte trendy po prostu mówiła to, co myślała. A jej ogromną siłą była właśnie umiejętność nieskrępowanego narzuconymi schematami myślenia.
Dziś trudno sobie wyobrazić rozmowę o urbanistyce bez tez, które – wtedy jako zupełnie przełomowe – głosiła Jacobs. Wydają się nam oczywiste, żeby nie powiedzieć, że czasem wręcz banalne. Jeśli jednak uzmysłowimy sobie, że w swoich czasach zwracała na nie uwagę jako jedyna, zrozumiemy jak dużo wniosła do historii architektury.
„Obywatelka Jane. Walka o miasto” to trzymający w napięciu od początku do samego końca (i dostarczający nam całej gamy przeróżnych emocji) dokument, okraszony znakomitą muzyką Jane Antonii Cornish.
Gorąco polecam!

ZWIASTUN:

*P.S. Pokazy w ramach cyklu „Kino, którego szukasz” odbywają się zawsze w jeden czwartek miesiąca w Kinie Sokół. Jeśli jesteście akurat w Zakopanem i macie ochotę na rozrywkę bardziej wymagającą, niż ta, która sama o sobie daje głośno znać, bardzo gorąco zachęcam do zapoznania się z ofertą tego cyklu (wystarczy kliknąć w poniższy baner lub TUTAJ) i polubienia tej strony, żeby być na bieżąco – naprawdę zawsze trafiają się perły!
A jeśli akurat terminowo nie uda się Wam wpasować w żaden seans z tej serii, zachęcam do odwiedzenia studyjnego Kina Miejsce w tym samym budynku (zawsze interesujący repertuar znajdziemy TUTAJ).


baner Kino, którego szukasz

10 mężczyzn na 10 marca

[Tak, jak w poprzednich wpisach, dzisiejszy również zawiera spis treści, który ułatwi szybkie poruszanie się po tekście, gdyby ktoś chciał do któregoś fragmentu po przeczytaniu całości wrócić.]

    Spis treści:

  1. Wstęp
  2. Keith Flint
  3. Michael Jackson
  4. Kurt Cobain
  5. Władysław Hasior
  6. Vladimir Nabokov
  7. David Lynch
  8. Jeremi Przybora
  9. Demetrio Stratos
  10. Stanisław Dróżdż
  11. Jeffrey Dahmer

1. Wstęp

Wspaniale się składa, że właśnie dziś wypada Dzień Mężczyzn, bo mam szansę przedstawić – dla równowagi po ostatnim wpisie z okazji Dnia Kobiet – sylwetki wspaniałych, inspirujących mężczyzn, którzy istotnie wpłynęli na moje życie i myślenie. Tak jak poprzednio, nazwiska uporządkowane są w kolejności chronologicznej.

2. Keith Flint

Muzyka zespołu The Prodigy towarzyszyła mi od najmłodszych lat, kiedy tata po raz pierwszy przywiózł mi z zagranicy ich płytę (w tamtych czasach jeszcze na kasecie). Co ciekawe, ćwierć wieku później muszę przyznać, że ta muzyka ani trochę się nie zestarzała, no ale tata zawsze miał bardzo wysmakowany muzyczny gust.
Zawsze szanowałam Liama Howletta – mózg zespołu, byłam onieśmielona urodą Maxima Reality, ceniłam Leeroy’a Thornhilla, choć „znałam” go właściwie najmniej, jednak tylko jeden członek zespołu stał się od razu moim pierwszym poważnym ideałem mężczyzny – był nim Keith Flint. Szalony, inteligentny, utalentowany, przystojny (ten dziwny przypadek mężczyzny, którego osobiście wolę w makijażu), dowcipny, pełen pasji, mający pomysł na siebie i równocześnie wielki dystans do siebie. Jedną z moich ulubionych anegdot z nim związanych jest ta opisana przez Martina Roacha w książce „The Prodigy. Elektroniczny Punk”. Na jednym z lotnisk u Keitha znaleziono narkotyki. Po raz kolejny… Znudzony celnik spytał:

– Musisz brać narkotyki, żeby wykonywać swoją pracę?
– Nie, ale musiałbym je brać, gdybym wykonywał twoją – odparł Keith.

– Martin Roach „The Prodigy. Elektroniczny Punk”

Keithowi Flintowi zawdzięczam to, że stał się dla mnie na dosyć wczesnym etapie mojego rozwoju pierwszym modelem mężczyzny kompletnie różnego od mojego taty (choć równocześnie bardzo przez niego cenionego), z którym jednocześnie się utożsamiałam i który mnie fascynował, ciągle zapewniając o tym, że inność jest naprawdę fajna i porywająca.
Thank you, Keith!

3. Michael Jackson

Michael był moim jedynym idolem w prawdziwym tego słowa znaczeniu, co jest o tyle może dziwne, że akurat pop nigdy nie był gatunkiem mojego pierwszego wyboru. Oprócz tego, że wzruszał mnie niewiarygodny talent tego człowieka i uwielbiałam jego płyty (zwłaszcza „Dangerous”), fascynował mnie również tym, że był niesamowitą mieszanką wszystkiego, co najbardziej pociągające w: mężczyźnie, kobiecie, dziecku, osobie białej i czarnoskórej. To było aż niebywałe, ile mieścił w sobie barw i piękna.
Momentem przełomowym było dla mnie pójście na jego koncert w Warszawie w 1996 roku (ten jeden pamiętny raz, kiedy nie pojawiłam się na inauguracji Warszawskiej Jesieni), a potem przejechanie pod hotel, w którym się zatrzymał i… zobaczenie go na wyciągnięcie dłoni. Co prawda Warszawy nie spowijał jeszcze aż taki smog, a on przybył pod hotel w masce, ale widok nawet samych jego (naprawdę wyjątkowej urody) oczu z bliska był czymś, czego nie zapomnę do końca życia.
Mimo że wychowałam się w artystycznym domu i stykałam się z najwybitniejszymi tego świata osobiście już od najmłodszych lat (Iannis Xenakis ofiarował mi japońską laleczkę i przedziwne anyżowe czekoladki, siedząc na kolanach Tadeusza Łomnickiego, zadałam mu intrygujące mnie bardzo pytanie: „jak dokładnie wszedł do telewizora”, bo go tam parę dni wcześniej widziałam, państwo Lutosławscy zaopatrzyli w meble cały mój domek dla lalek, a od Władysława Hasiora dostałam całe mnóstwo zdekompletowanych zabawek i koralików), więc byłam do tego w pewnym sensie przyzwyczajona, zobaczenie Michaela Jacksona z bliska wpędziło mnie w dwutygodniowy stupor dysocjacyjny.
Zawdzięczam Michaelowi przede wszystkim niesamowite emocje i pokazanie mi, jak piękną można mieć więź z osobą, której się osobiście nie zna, dzięki jej talentowi i naszej na niego wrażliwości.
Thank you, Michael!

4. Kurt Cobain

Do Nirvany i Kurta Cobaina musiałam dojrzeć. Nadal nie uważam, że jest to zespół muzycznie doskonały, ale nie do końca o doskonałość w nim chodzi. Piękne, głębokie, mądre i przepełnione bólem teksty Cobaina bardzo mnie do niego przekonały, a potem zaczęło mnie coraz bardziej intrygować, co się kryje za tymi inteligentnymi, smutnymi oczami.
Kurtowi Cobainowi zawdzięczam przede wszystkim piosenkę „Dumb” i jej poruszające słowa, które raz na zawsze zmieniły coś w moim postrzeganiu świata i poezji.
Thank you, Kurt!

5. Władysław Hasior

O czym już tu wielokrotnie wspominałam, Władysław Hasior plasował się w czołówce moich ulubionych dorosłych. Dorastałam w domu, w którym były jego prace, w tym moja ukochana – prezent ślubny moich rodziców od Hasiora – przedstawiająca dwa kopulujące robaki. Mama niestety nigdy nie podzieliła mojego entuzjazmu dla tego akurat dzieła oraz jego kontekstu.
Prawie każdy mój przyjazd do Zakopanego w dzieciństwie (mieszkam tu na stałe dopiero od ośmiu lat), był związany z odwiedzeniem z tatą Galerii Hasiora, a potem samego Hasiora w jego mieszkaniu nad Galerią. Warto przypomnieć układ samej galerii: jej przestrzeń jest otwarta na wysokość parteru oraz pierwszego piętra. Na dole mieści się sala główna, w której jest ekspozycja stała (tylko dzieła Hasiora), a na górze, gdzie wystawiane są ekspozycje czasowe prac różnych twórców, wąski korytarz z balustradą prowadzi do drzwi lokalu, który zamieszkiwał Władysław Hasior. Nigdy nie był oczywiście dostępny dla zwiedzających, a dziś już pewnie ma nowe przeznaczenie. Mistrz czasem oglądał zwiedzających z góry, zza balustrady.
Był niesłychanie ciepłym, serdecznym i fajnym człowiekiem. Pamiętam, że zawsze sączył góralską herbatkę z prądem (nie mam stuprocentowej pewności co do herbatki, ale na pewno zawsze był tam prąd) i dużo się uśmiechał. Do mojej ulubionej części takiej wizyty należał zawsze moment, w którym Hasior otwierał małe drzwiczki na środku mieszkania, prowadzące w dół (układ tego miejsca był naprawdę przedziwny) do krainy skarbów, czyli czegoś w rodzaju piwnicy, gdzie składowane były zdekompletowane zabawki. Mogłam oglądać wszystko, natomiast to, co pan Władysław pozwalał mi sobie wziąć do domu, znajdywało się tylko na jednym stole. Zasady były bardzo proste i przejrzyste i niezwykle mi się podobały.
Do tego, choć byłam dosyć mała (miałam pewnie nie więcej, niż dziesięć lat), zakochałam się w jego pracach od pierwszego wejrzenia. Uwielbiałam ducha tej galerii, przejmującą twórczość Hasiora (od zawsze moją ulubioną jego pracą był Sztandar Niobe), idealnie dobraną do ekspozycji muzykę, która również się do dziś nie zmieniła.
Władysławowi Hasiorowi zawdzięczam ogromny wkład w budowanie mojej wrażliwości i poczucia piękna.
Panie Władysławie, dziękuję!

P.S. Mistrz zmarł dokładnie w dniu moich czternastych urodzin…

6. Vladimir Nabokov

Każdy z nas ma na pewno z okresu dzieciństwa niechlubny epizod myszkowania po „zakazanych”, mniej lub bardziej medycznych, książkach z kolekcji rodziców lub wujków, schowanych na teoretycznie niedostępnych dla nas półkach. Mój skończył się odkryciem jednej z największych miłości życia – Vladimira Nabokova, ale po kolei.
Moja „zakazana” pozycja składała się z części ilustracyjnej, której z powodzeniem można by nadać tytuł „Praktyczny przewodnik poruszania się po buszu” oraz tekstowej. Pierwszą odrzuciłam na wstępie z przyczyn estetycznych, natomiast druga zaintrygowała mnie przepięknym cytatem. Można się było domyślić, że cytat dotyczy intymnego zbliżenia dwóch osób, ale był tak niewiarygodnie subtelny, idealny językowo i działający na zmysły samą formą, że kwestia tego, co dokładnie opisywał, pozostawała w sferze wyobrażeń. Pod cytatem był podpis, który brzmiał mniej więcej tak (cytuję oczywiście z pamięci): „można by ten fragment uznać za przepiękną romantyczną literacką wizję stosunku seksualnego, gdyby nie fakt, że Vladimir Nabokov opisał w ten sposób w Lolicie akt samogwałtu czterdziestoletniego mężczyzny, dokonanego przy pomocy skarpetki należącej do dwunastolatki, o której fantazjował”. I wtedy właśnie nastąpił strzał Amora. Niemal na własne oczy zobaczyłam Kupidyna z łukiem! ❤
Wiedziałam, że muszę przeczytać „Lolitę” i lepiej poznać kogoś, kto pisze nie tylko TAKIE rzeczy, ale jeszcze kto TAK je pisze!
Jak wspominałam wcześniej, „Lolita” bardzo mocno namieszała w moim życiu i na pewno byłabym bez niej zupełnie inną osobą. Długi czas bałam się sięgnąć po inne książki Nabokova, mając poczucie, że nie da się już napisać nic lepszego, a ja go wolę zapamiętać właśnie takiego. Na szczęście w jakimś emitowanym dawno temu programie o książkach Wojciech Waglewski namówił mnie do sięgnięcia po rewelacyjne „Zaproszenie na egzekucję” i od tamtej pory przeczytałam większość dostępnych w języku polskim książek tego autora. Myślę, że to najlepszy pisarz w historii literatury w ogóle!
Vladimirovi Nabokovovi zawdzięczam zrozumienie, że plastycznie, pięknie i z klasą można pisać absolutnie na każdy temat, a najwięcej opowiedzieć można samą formą.
Спасибо, Владимир!

7. David Lynch

David Lynch jest królem nieoczywistości, więc nie mogło go zabraknąć na mojej dzisiejszej liście. Niebanalność (choć to raczej eufemizm) jego filmów oraz ogromne pole do interpretacji, jakie zostawia swoim odbiorcom, to rzeczy, za które cenię go najmocniej.
Davidowi Lynchowi zawdzięczam przede wszystkim jeden z najbardziej przełomowych filmów w moim życiu, czyli „Zagubioną autostradę”. Wyjątkowo urzekły mnie „Mulholland Drive” i „Dzikość serca”, jednak „Zagubiona autostrada” ukształtowała moje postrzeganie kobiecości i siebie samej.
Thank you, David!

8. Jeremi Przybora

Rzadko kiedy miewam do losu o cokolwiek pretensje, ale jak pewnego pięknego dnia usłyszałam od swojego taty:

Gdybym wiedział, że tak pokochasz twórczość Jeremiego Przybory,
poznałbym was ze sobą

– słowa, które powiedział mi tata pewnego pięknego dnia

to się odrobinę załamałam… (Nawiasem mówiąc, smutne jest też sobie uzmysłowić, że z opisywanej przeze mnie dziesiątki panów, żyje tylko dwóch.)
Choć w pamięci tzw. przeciętnego odbiorcy rolę „świetnego tekściarza” odgrywa po dziś dzień Agnieszka Osiecka (czego nigdy nie rozumiałam i już pewnie nie zrozumiem), mamy w historii tekstów polskiej muzyki rozrywkowej prawdziwą perłę w postaci twórczości Jeremiego Przybory. To, w jaki sposób Przybora władał piórem, jego niewymuszona elegancja, ale i przecież spora szczypta pikanterii, porywający dowcip, niesłychany urok i niewiarygodna wręcz świadomość językowa, to ewenement na skalę wszystkich polskich tekstów rozrywkowych w ogóle!
Jeremiemu Przyborze zawdzięczam przepiękną przygodę z Kabaretem Starszych Panów (był taki czas, kiedy nie dało się mnie zagiąć na żadnej piosence Kabaretu – znałam je wszystkie, wraz ze wszystkimi zwrotkami i wersjami, na pamięć) i rozsadzającą mnie dumę, że to właśnie w Polsce urodził się Nabokov tekstów piosenek rozrywkowych.
Panie Jeremi, dziękuję!

9. Demetrio Stratos

Ten niezwykle intrygujący niespotykanej urody multiinstrumentalista, badacz muzyki, wokalista i tekściarz grecko-włoskiego pochodzenia (urodzony w Egipcie) trafił do mojego serca jednym, zupełnie niesamowitym utworem – „Le sirene”.

Choć słyszałam w życiu mnóstwo utworów kwadrofonicznych, to, co Stratos zrobił w „Le sirene” z przestrzenią i relacją dźwięku do (uszu) słuchacza, przerosło moje najśmielsze oczekiwania i raz na zawsze zmieniło moją wizję zagospodarowania przestrzeni słuchacza w mojej własnej muzyce.
Demetriosowi Stratosowi zawdzięczam pokazanie mi kompletnie nowej i fascynującej perspektywy, a także opowiadanie „W rybich łuskach”, które napisałam zainspirowana tym jego utworem.
Σας ευχαριστώ, Δημήτριο!

10. Stanisław Dróżdż

Jak już pisałam w tekście „Językowe obserwacje”, twórczość Stanisława Dróżdża i poezję konkretną w ogóle odkryłam stosunkowo późno i od razu się w nich zakochałam. Dokładnie dwa miesiące przed terminem oddania pracy magisterskiej na studiach (a wbrew obowiązującym dziś trendom oddawałam ją pod koniec piątego roku studiów), kiedy utknęłam w ślepym zaułku w analizie tekstów Jeremiego Przybory, która miała być pierwotnym moim tematem, znakomita polska malarka, Zofia Broniek, pokazała mi twórczość Dróżdża, dla której zupełnie straciłam głowę. Z duszą na ramieniu przyszłam na seminarium magisterskie do mojego promotora, profesora Krzysztofa Kłosińskiego, i powiedziałam:

– Panie profesorze, mam dla pana wstrząsającą wiadomość.
– Napisała już pani całą pracę?!
– Gorzej – zmieniłam jej temat i zaczynam od początku, ale muszę
ją złożyć w pierwotnie wyznaczonym terminie… Za dwa miesiące.
– W takim razie proszę nie marnować czasu i zdążyć!

– rozmowa z promotorem idealnym, profesorem Krzysztofem Kłosińskim

Stanisławowi Dróżdżowi zawdzięczam te dwa najpiękniejsze miesiące mojego życia, przez które pisałam swoją pracę (i zdążyłam, dodatkowo zostając za nią wyróżniona!). Odkrywałam tę nową dla siebie, wciągającą, świeżą, poruszającą, głęboką, doskonałą Sztukę, równocześnie pisząc własną jej interpretację. Bardzo intensywny czas, który mnie ukształtował i przekonał, że wszystko naprawdę jest w języku. Że to nie moje przypuszczenie, tylko najprawdziwsza prawda. Zrozumiałam, że jestem wyznawcą języka, a Stanisław Dróżdż stał się moim doskonałym nauczycielem.
Panie Stanisławie, dziękuję!

P.S. Fragmenty mojej magisterki będę zamieszczać sukcesywnie na blogu – będą dostępne w kategorii Recenzje sztuk plastycznych oraz pod tagiem: Stanisław Dróżdż.

11. Jeffrey Dahmer

Ponieważ od zawsze temat samotności, poczucia odrzucenia i tęsknoty za bliskością nie był mi obcy, ogromnie poruszyła mnie historia zagubionego mężczyzny, który z tych właśnie powodów zdecydował się zamordować siedemnastu mężczyzn w różnym wieku (najmłodsza ofiara była niepełnoletnia), dopuścić się aktu nekrofilii na zwłokach i następnie je spożyć.
Ta strona mnie, w której już dawno temu rozgościł się na stałe Michał Fajbusiewicz, była zupełnie zafascynowana historią Dahmera (choć fascynacja ta oczywiście oscylowała na granicy przerażenia i współczucia). Tym bardziej, kiedy zaczęłam oglądać wywiady z nim i zrozumiałam, że choć był psychopatą i jak każdy psychopata miał ogromny talent manipulatorski, to jednak był też w pełni świadomy tego, czego się dopuścił, i potrafił z honorem ponieść konsekwencje swoich działań, nie zrzucając winy na innych (jak np. wręcz karykaturalny pod tym względem Ted Bundy). Dosyć mocno mnie co prawda rozczarował przyznaniem, że przeszedł na kreacjonizm, ale więzienie na pewno nie oddziałuje dobrze na żadną psychikę, a zwłaszcza tak zwichrowaną, jak jego.
Jeffrey’owi Dahmerowi zawdzięczam utwierdzenie mnie w przekonaniu, że nic nie jest do końca takie, na jakie wygląda, a w najstraszniejszych i najtrudniejszych do zrozumienia zbrodniach nigdy tak naprawdę – wbrew powszechnej opinii – nie mamy do czynienia z tylko jedną ofiarą.
Thank you, Jeffrey!

🌻🌻🌻 Wszystkim Panom w dniu ich święta składam najserdecznNiejsze życzenia, do których również dołączam piosenkę. Długo zastanawiałam się, którą wybrać, aż sobie uzmysłowiłam, że skoro Paniom wpis wcześniej zadedykowałam „Queen” Jessie J, to – żeby pozostać w klimatach królewskich – Panom podaruję dziś „Princes Of The Universe” wspaniałego i niepowtarzalnego zespołu Queen. I wy nućcie sobie codziennie – na przykład przy goleniu – te słowa, bo przecież są prawdziwe: 🌻🌻🌻

Here we are, born to be kings
We’re the princes of the universe

– Freddie Mercury

8 kobiet na 8 marca

[Ponieważ dzisiejszy wpis znów jest dość długi, postanowiłam zrobić mu mały spis treści, który ułatwi szybkie poruszanie się po tekście, gdyby ktoś chciał do któregoś fragmentu po przeczytaniu całości wrócić.]

    Spis treści:

  1. Wstęp
  2. Astrid Lindgren
  3. Lolita
  4. Björk
  5. Naomi Campbell
  6. Anohni
  7. Melody Beattie
  8. Laurie Anderson
  9. Iyanla Vanzant

    • 1. Wstęp

    • Muszę zacząć od tego, że nie jestem zbytnią entuzjastką nadmiernego epatowania swoją płcią. Wierzę, że w pierwszej kolejności wszyscy jesteśmy ludźmi, a płcie – choć w sytuacjach prywatnych niezwykle istotne – nie powinny mieć żadnego znaczenia ani w debacie publicznej, ani sytuacjach oficjalnych. Dziś jednak zrobię mały wyjątek i skupię się tylko na paniach. Z uwagi na dzisiejszą datę i obchodzone święto – 8 marca, Dzień Kobiet – postanowiłam wytypować osiem kobiet ze świata szeroko pojętej popkultury, które mnie ukształtowały i poświęcić im ten wpis. Osiem kobiet, które swoją twórczością, działalnością czy osobowością wpłynęły na mnie na tyle mocno, że mogę z czystym sumieniem powierzyć im część odpowiedzialności za to, kim w tej chwili jestem.
      Rzecz jasna, jest dużo więcej kobiet, które podziwiam, choćby Maria Skłodowska-Curie (nie tylko za to, że była dwukrotną laureatką nagrody Nobla, co oczywiste, ale też za niewiarygodną siłę, determinację i osiąganie swoich pięknych celów, mimo wielkich życiowych tragedii, które się jej przytrafiły) czy Pamela Anderson (wobec której stwierdzenie, że mnie „ukształtowała” byłoby jawnym nadużyciem, ale na pewno na jej ukształtowanie nie pozostałam nigdy obojętna). Jednak skoro sama postanowiłam dziś ograniczyć swoją listę ważnych kobiet do ośmiu punktów, zdecydowanie będzie ona wyglądać tak jak poniżej. (Nazwiska uporządkowane są w kolejności chronologicznej.)

      2. Astrid Lindgren

      Mimo ogromnego zabiegania mojego taty i tego, że prawie ciągle był w rozjazdach (pracował etatowo w trzech miastach), we wczesnej fazie mojego dzieciństwa spędzał ze mną naprawdę dużo czasu, regularnie mi czytając. Jednymi z pierwszych „poważniejszych” książek tego okresu były dla mnie cudowne powieści Astrid Lindgren, takie jak: przeurocze „Dzieci z Bullerbyn”, wszystkie szalone przygody Pippi Långstrump, „Emil ze Smalandii”, „Braciszek i Karlsson z dachu”, „Lotta z ulicy Awanturników” czy chyba najbardziej przełomowa powieść mojego dzieciństwa – „Ronja, córka zbójnika”. Większość z tych książek przeczytał mi tata, zanim sama opanowałam tę umiejętność, a potem – już samodzielnie – czytałam je po raz drugi, a czasem i trzeci.
      Astrid Lindgren zawdzięczam rozsmakowanie w inteligentnym, niesamowicie plastycznym pisaniu, rozbudzenie mojej wyobraźni, no i stworzenie mi fantastycznego towarzystwa w najmłodszych latach. Nigdy nie przepadałam za rówieśnikami i traktowałam ich trochę jak zło konieczne, więc fajnie było wracać po szkole do lektury, w której czekała na mnie zawsze wesoła i niebanalna gromadka szwedzkich urwisów.
      Tack, Astrid!

      3. Lolita

      Lolita, choć jest postacią fikcyjną, stworzoną przez mężczyznę, namieszała w moim życiu nie mniej, niż niejedna kobieta z krwi i kości, wywracając do góry nogami na wiele lat moje poczucie wartości oraz myślenie o relacjach damsko-męskich. Ta bezczelna, rozkapryszona, zepsuta do cna, bezwzględna i brutalna dwunastoletnia nimfetka wodząca za nos i owijająca sobie wokół palca biednego Humberta Humberta, z którym się od zawsze utożsamiam, chciał nie chciał, odcisnęła ogromne piętno na całym moim życiu. Nigdy jej nie lubiłam, choć zawsze rozumiałam pożądanie, które może wzbudzać. Nigdy jej nie szanowałam, choć zawsze doceniałam magnetyzm, jaki w sobie miała.
      Zawdzięczam jej opaczną interpretację zagadnienia kobiecości w ogóle i kobiecości w sobie. Choć z drugiej strony, gdyby nie to, być może, nie mając czego w późniejszym życiu zanegować, docelowo nie umiałabym – choć drogą krętą i wyboistą – dojść w końcu do zrozumienia siebie jako kobiety…
      Thank you, Lo!

      4. Björk

      Mniej więcej równolegle z Lolitą, z impetem weszła do mojego życia Björk. Poznałam ją być może jeszcze zanim przeczytałam „Lolitę”, przy okazji jednego z albumów, który do tej pory jest w czołówce moich ulubionych w ogóle, czyli płyty „Debut”. Zachwyciła mnie świeżością, bezkompromisowością i kompletnym wymknięciem się jakiemukolwiek łatwemu zaszufladkowaniu (choć po latach okazało się, że „Debut” był najbardziej popową płytą w jej karierze). Wtedy jednak nie wiedziałam, że znajdzie w moim sercu specjalne miejsce, w którym się rozgości na dobre i że ukierunkuje moje myślenie o tworzeniu własnej muzyki. Jej „Biophilię” uważam za jedno z największych arcydzieł w historii popkultury.
      Zawdzięczam Björk mnóstwo wzruszeń, z którymi zawsze był dla mnie związany odbiór jej niesamowitej muzyki. Nie wszystko było mi jednakowo bliskie, ale zawsze szanowałam to, że jest jej i że jest w tym niewyobrażalnie uczciwa i bezkompromisowa. Zawdzięczam jej również wyhodowanie w sobie niezachwianej wiary w to, że trzeba muzycznie robić swoje w pełnym tego słowa znaczeniu, patrząc zawsze w przód, czyli na artystyczną jakość i wyższy wymiar, jakim jest Sztuka, a nie wstecz, czyli na szeroko rozumianą popularność, odbiorców czy sprzedaż. Niech liczby pozostaną tam, gdzie ich miejsce, czyli np. w metrum.
      Þakka þér, Björk!

      P.S. A tu Björk, która mówi dokładnie to, co myślę na temat dzielenia ludzi na płcie („kobietą jestem dopiero na jakimś dziesiątym miejscu”):

5. Naomi Campbell

Naomi Campbell po raz pierwszy zobaczyłam w teledysku Michaela Jacksona „In The Closet” i ją z miejsca oczywiście znienawidziłam – wiła się za blisko Michaela. (To było tuż po tym, jak rodzice mi uświadomili, że Michael Jackson nie jest kobietą, bo przez rok żyłam w mylnym przekonaniu co do jego płci, co nie zmieniało faktu, że go uwielbiałam.) Jednak równocześnie mam – jak nazwa bloga wskazuje – zarówno oczy, jak i wrażliwość na piękno, więc oczywiście zachwyciła mnie jej niezwykła uroda.
Wiele, wiele lat później trafiłam w internecie na jakiś wywiad z nią i na pewien czas uzależniłam się od oglądania jej wypowiedzi (zarówno to co mówi, jak i to, jak mówi – ten głos… – na dłuższy czas przykuło moją uwagę). Okazała się tym typem kobiety, z którym może niekoniecznie chciałabym mieć do czynienia w życiu codziennym (za bardzo bym się chyba bała czymkolwiek jej narazić), ale którą cudownie obserwować z bezpiecznej odległości. Ostra, zdecydowana, inteligentna, silna, z dużą wiedzą z zakresu swojej dziedziny, może odrobinę butna, wyraźna, charakterna, jakaś.
Naomi Campbell zawdzięczam poznanie typu kobiecości, z którym się jeszcze nigdy wcześniej nie zetknęłam: to nowoczesna i niezależna, mimo swoich niekontrolowanych wybuchów agresji – ciągle jednak dama.
Thank you, Naomi!

P.S. Poniżej fragment wywiadu, w którym mimo takiego a nie innego dziennikarza, udało jej się przekazać swoją prawdę, równocześnie nie przekraczając granic braku uprzejmości:

6. Anohni

Z Anohni zetknęłam się po raz pierwszy jeszcze kiedy nazywała się Antony Hegarty (jest kobietą transpłciową) i była wokalistką zespołu Antony and the Johnsons. Ujęła mnie swoją niesłychaną wrażliwością i delikatnością, głębią, anielskim głosem, poruszającymi tekstami i kompozycjami, a także wyjątkowym darem przekazywania w śpiewie całej gamy emocji.
Uwielbiam wszystkie jej autorskie piosenki, ale to jeden cover w jej wykonaniu zasługuje na szczególną uwagę – piosenka „Crazy in love”. Wszyscy oczywiście kochamy wykonawczynię oryginału – Beyoncé. Jest piękna, miła, dobra, sympatyczna i ma doskonały warsztat wokalny. Jednak, umówmy się, „Crazy in love” nie jest utworem wybitnym. Choć Beyoncé w teledysku dokłada starań, jest wyjątkowo zdeterminowana gimnastycznie, bardzo kuso ubrana, nawet udaje jej się założyć prawe kolano za lewe ucho (co bardzo podziwiam), to i tak całe show kradnie podczas wykonania tej piosenki Antony, pojawiając się w niedbałej fryzurze, odziana w coś między obszerną koszulą nocną a prześcieradłem, z dosyć przypadkową synchronizacją ruchów ciała i wyciskając z tej komercyjnej kompozycji muzyczne wyżyny, a z moich oczu łzy.

Anohni zawdzięczam utwierdzenie w przekonaniu, że inność jest piękna.
Thank you, Anohni!

W pewnym krytycznym momencie swojego życia (który z grubsza opisałam TUTAJ), w mojej głowie pojawiło się nagle i niespodziewanie słowo: „współuzależnienie”. Słyszałam je wcześniej może dwa razy w życiu i tak naprawdę nigdy nie rozumiałam do końca jego znaczenia. Z samej budowy słowa wyciągnęłam oczywiście narzucające się logiczne wnioski, ale nagle cały mój organizm zaczął się domagać ode mnie sięgnięcia po jakąś lekturę i zgłębienia tematu. Weszłam do pierwszej lepszej księgarni i wyszłam z niej z książką „Koniec współuzależnienia” Melody Beattie pod pachą. Lektura okazała się jednym z momentów przełomowych w moim życiu i pchnęła mnie do poczynienia kroków, bez których dziś nie byłabym w tym punkcie, w którym jestem, a to jest naprawdę bardzo dobry i przede wszystkim zdrowy punkt!
Melody Beattie zawdzięczam świadomość, że czasem to, co wydaje się nam być naszymi dziwactwami czy wstydliwymi problemami, które trzeba po prostu zaakceptować i się z nimi zbytnio nie afiszować, może być po prostu zaburzeniem, które da się przy pomocy terapii wyleczyć i wyeliminować ze swojego życia. To jedna z cenniejszych lekcji.
Thank you, Melody!

8. Laurie Anderson

Gdyby ktoś kazał mi wskazać jedną personifikację artyzmu, błyskotliwości i piękna, bez zastanowienia odpowiedziałabym: Laurie Anderson. Ta amerykańska malarka, rzeźbiarka, kompozytorka, wokalistka, skrzypaczka, pianistka, pisarka, reżyserka i performerka skradła moje serce już dawno temu płytą „Big Science”. I choć dość często do tego albumu wracałam, minęło dość sporo czasu, zanim zakochałam się w niej na nowo – po lekturze jej magicznej książki „Język przyszłości”. I od tej pory liczba wywiadów, jakie z nią widziałam, zaczęła już być chyba niepoliczalna, a moja fascynacja Laurie niezmiennie rośnie. Fascynacja jej głosem, osobowością, niewiarygodnym pięknem, którym jest przepełniona, mądrością, inteligencją i niebanalnym sposobem myślenia, charakterystycznym tylko dla tych, którzy mają naprawdę otwarte umysły.
Wzruszający, doskonały film „Serce psa” czy moja ukochana jej płyta „Homeland” to dzieła sztuki, które bardzo mocno ukształtowały moją wrażliwość i wpłynęły na moje postrzeganie piękna.
Ktoś kiedyś stwierdził:

Zazwyczaj związki rozpadają się, bo on odszedł do młodszej.
Twój ma szansę się zakończyć, bo ona odeszła do starszej.

– coś, co ktoś kiedyś stwierdził

Mocno mnie to rozbawiło.
Laurie Anderson zawdzięczam nieustającą inspirację do tworzenia swojej muzyki i tekstów bez oglądania się na innych, bez szufladkowania się w jakiejkolwiek kategorii.
Thank you, Laurie!

❤ Spełnienie jednego z największych marzeń, czyli spotkanie z tą cudowną Artystką twarzą w twarz opisuję TUTAJ,
a wrażenia z jej doskonałego występu – TUTAJ!

Gorąco zachęcam do lektury obydwu wpisów ❤

9. Iyanla Vanzant

Z wykształcenia obrońca karny, zawodowo autorka wielu książek z zakresu rozwoju duchowego, nauczyciel i trener duchowy, mówca oraz osobowość telewizyjna – Iyanla Vanzant. Odkryłam ją stosunkowo niedawno i właściwie przez przypadek. Z miejsca zaskarbiła sobie moją ogromną sympatię i podziw. Za każdym razem, kiedy ją widzę, wzbiera we mnie potrzeba bycia przez nią mocno przytuloną. Jest piękną, mądrą, głęboką, pełną prawdziwej miłości bliźniego kobietą, która pomaga wielu ludziom zmienić swoje myślenie i spojrzeć szerzej, by zobaczyć więcej. Gdybym wiele, wiele lat temu usłyszała słowa, które powtarza zawsze:

When you see crazy coming,
cross the street

– Iyanla Vanzant

i je w pełni zrozumiała, moje życie potoczyłoby się zupełnie inaczej. Ale lepiej późno, niż później.
Iyanli Vanzant zawdzięczam uświadomienie sobie, że idealną relację możemy mieć jedynie sami ze sobą, a im jej poświęcimy więcej uwagi i troski, tym lepiej będą wyglądać nasze relacje  z otoczeniem, bo to, jakich przyciągamy do siebie ludzi, to jedynie lustrzane odbicie tego, jak traktujemy siebie i co tak naprawdę o sobie myślimy.
Thank you, Iyanla!

🌹🌹🌹 Wszystkim Paniom w dniu naszego święta składam najserdecznNiejsze życzenia, do których dołączam cudowną piosenkę w zupełnie magicznej, akustycznej wersji. „Queen” pochodzi z repertuaru jeszcze jednej przepięknej (na zewnątrz i wewnątrz) i piekielnie utalentowanej kobiety – niepowtarzalnej Jessie J.  Nućcie codziennie ten refren, naprawdę wierząc w jego sens: 🌹🌹🌹

I love my body, I love my skin
I am a goddess, I am a queen

– Jessie J