Rok 2024 oczami nNi – podsumowanNie

fot. Bożena Szuj

Poprzedni rok upłynął mi pod znakiem notorycznego spóźniania się z blogowymi tekstami. Ten, jak widzę, nie zaczyna się dużo lepiej. Odpowiedzialności za ten stan rzeczy dopatrywałam się przede wszystkim po stronie nowych obowiązków związanych z pojawieniem się w naszym życiu psa. Z perspektywy wydaje mi się też, że zaczęłam naprawdę żyć i przestałam mieć czas na opisywanie tego. To raczej dobrze, ale ciągle do tego nie przywykłam. Poczułam apetyt na życie, a nawet z zadeklarowanej introwertyczki przeistaczać się w ekstrawertyczkę, która… lgnie do ludzi i sytuacji towarzyskich. A smutna prawda o pisaniu jest taka, że to bardzo samotnicze zajęcie, wymagające umiejętności wyciszenia i odizolowania się. Już nawet miałam ten niemal w całości napisany tekst wyrzucić na śmietnik niepoznanej przez nikogo historii, lecz z pomocą przyszła dzisiejsza data – 1 kwietnia, prima aprilis. W końcu kiedy zrobić spóźnione podsumowanie poprzedniego roku, jak nie 1 kwietnia roku następnego, skoro nie zdążyłam z tym ani na początku, ani na końcu stycznia? Co się zaś tyczy „niemal w całości napisanego tekstu”, przeczytałam dzisiaj na stronie Kur niezwykle mądre słowa:

płyta jest gotowa w 60%, co znaczy dokładnie tyle, że nie jest jeszcze gotowa,

które staną się chyba moim nowym mottem. A w każdym razie powinny się nim stać.

Mijający rok był jednym z najbardziej zaskakujących w moim życiu. Z jednej strony wszystko wydarzało się tak naturalnie i płynnie, że kiedy o nim myślę, wydaje mi się, że był całkiem nudny i zwyczajny. Z drugiej jednak strony jestem po tylu rewolucjach i radykalnych zmianach, że trudno mi sobie wyobrazić, że to wszystko wydarzyło się w ciągu zaledwie dwunastu miesięcy. Z ogromną przyjemnością postaram się go (dopiero) dzisiaj podsumować.

Stycz 2024

fot. Bożena Szuj

W styczniu straciłam przyjaciółkę. Nasze drogi się rozeszły. Mniejsza o szczegóły. Każdy ma w każdym momencie prawo opuścić relację, jeśli coś go w niej uwiera. Jeśli znajomość po pewnym czasie robi się całkowicie jednostronna, trudno mieć żal do osoby, która jako pierwsza nazwie to po imieniu. Oczywiście przykro jest być wybitym ze złudzeń co do ważności miejsca, które zajmuje się w czyimś życiu, ale jeszcze gorzej jest utknąć we własnej odrealnionej fantazji i karmić się substytutami tego, czego dla samych siebie chcemy.
Ludzie w naszym życiu pojawiają się z różnych powodów. Są dla nas lustrami. Uświadamiają nam nasze potrzeby, tęsknoty. Pokazują nam, jakie są nasze ograniczenia, ale też, jak wiele jesteśmy w stanie udźwignąć. Uskrzydlają nas lub nasze skrzydła podcinają. Nikt nie jest nam dany raz na zawsze, natomiast prawie każdy pomaga nam dowiedzieć się czegoś o sobie samym.
Utrata, którą przeżyłam, jak bolesny upadek, w rzeczywistości zrzuciła mi z oczu klapki. Dostrzegłam (trochę na zasadzie kontrastu), że mam wokół siebie osoby, które chcą i mogą dać mi dokładnie to, czego potrzebuję. Moja ukochana Iyanla Vanzant często powtarza, że nie możemy nikogo zmusić do tego, żeby nas pokochał na naszych warunkach. Możemy natomiast uważnie przyjrzeć się temu, w jaki sposób potrafią kochać inni i na tej podstawie wybrać, z kim chcemy w relację wejść. Nie tylko zresztą romantyczną – jakąkolwiek.
Uświadomienie sobie tego było dosyć przerażające. Przyjaźń, którą straciłam (choć do niedawna jeszcze uważałam ją za niemal idealną), zostawiała niesłychanie dużo miejsca dla wyobraźni. Zbyt dużo. Brak fizycznych spotkań przez dzielącą nas odległość, coraz rzadsze rozmowy telefoniczne (wiecznie obiecywane i wiecznie przesuwane na inny termin, bo „codzienne życie”, którego ja – nie mając męża, dzieci, stałej pracy i późno rozpoczętych studiów – przecież nie miałam); moje coraz bardziej obsesyjne nagrywanie się na komunikator. Z pewnością męczące. Czy to przypadkiem nie ten sam schemat, który przerabiam w przeróżnych formach już od dziecka? Pragnienie miłości z zewnątrz przesłaniające nieumiejętność kochania siebie samej. Strach przed zawalczeniem o coś lepszego dla siebie z obawy o to, że utracę dawno niedziałającą, ale jednak istniejącą atrapę. Tu nie ma winnych i ofiar. Są ludzie, ich potrzeby i możliwości, a także określony czas, który czemuś sprzyja, a czemuś innemu nie.
Niezależnie, co w tamtym momencie o sobie usłyszałam i pomyślałam, wiem dziś jedno. Ta sytuacja, podobnie jak cały ten rok, była o umiejętności stawiania swojego dobra na pierwszym miejscu. To ciągle niesłychanie dla mnie trudne ze względu na wpojone mi kiedyś przekonania, by zamiast do wewnątrz, patrzeć na zewnątrz. Zmiana tej zwrotnicy zajęła mi wiele, wiele lat, pochłaniając też sporo pieniędzy. Dziś, choć wiem już, że dobrym człowiekiem można być tylko w pełnej ze sobą integracji, nadal czuję zagubienie, kiedy muszę wybrać między swoim, a cudzym dobrem. Już uwzględniam swoje potrzeby (co jest ogromnym postępem), ale powtarzana mi w dzieciństwie, jak mantra fraza:

ale wtedy jej/jemu będzie przykro

nadal mnie prześladuje. Ten drugi odrębny byt ma we własnych rękach taki sam ster do swojego życia, jaki ja dzierżę do swojego. Ma takie samo prawo do odczuwania bólu i przykrości. Ja jednak mimo to zarzucam pelerynkę i lecę na ratunek, narcystycznie wierząc w swoją urojoną omnipotencję. Oto ja tę osobę uchronię. Ja jej pomogę. Odrobię za nią jej lekcję. Tylko że… to jej lekcja. Nauczyłam się nie odchodzić z sytuacji, w których ktoś z pewnością okaże się przegrany, z zupełnie niczym. Wyszarpywałam (staczając wcześniej walkę z samą sobą) kompromisy i wszelkie mniejsze zła. Żeby komuś nie było bardziej przykro, niż by mogło. A jeśli, do cholery, ograbiałam go w ten sposób z lekcji, którą tak czy tak będzie musiał odrobić?! Nie chodzi przecież o to, by wyzbywać się życzliwości do ludzi, ale o pokorne przyjęcie do wiadomości, że nie wszystkie nasze wybory będą się innym podobać. Niektóre, mimo naszych najlepszych intencji, chociaż nie mają z innymi ludźmi nic wspólnego, mogą ich zranić (najczęściej z powodu ich własnych nieprzepracowanych traum i ran, na które nie mamy najmniejszego wpływu). To zawsze boli, kiedy jesteśmy empatyczni. Nie chcemy przecież ranić. Dlatego tak łatwo wpaść w pułapkę umniejszania sobie, odpuszczania w ważnych dla siebie kwestiach, bo ja to przecież jakoś przeboleję, a ten ktoś – nie wiadomo. Jak można nazwać taką postawę, jak nie zwykłą pychą i paradoksalnie myśleniem o sobie z pewną wyższością?
Po trudnej, burzliwej i kilkuetapowej rozmowie z przyjaciółką, po raz pierwszy w życiu postawiłam sobie następujące pytania:

Jak od tej chwili chcę być traktowana w relacjach?
Dlaczego tak łatwo w przyjaźniach rezygnuję ze wzajemności?
Co cenię w sobie, jako przyjaciółce?
Czy chciałabym mieć przyjaciółkę, która potrafi dać mi to, co daję ja?
Czy umiałabym się przyjaźnić z osobą, której potrzeb nie zaspokoję nigdy, bo mój sposób kochania i dawania jest całkowicie odmienny od jej oczekiwań?
Czy jestem na tyle silna, żeby tym razem udźwignąć zarzuty o to, że „się obrażam”, „uciekam”, czy „postępuję wg schematu”, wg którego wiem, że nie postępuję i z podniesioną głową stanąć za sobą, nie dyskutując z tym, co prawdą nie jest?
Czy jestem na tyle silna, żeby stanąć za swoją decyzją o tym, że zasługuję na znacznie więcej niż w danej relacji dostaję i – jeśli zostanę – będę dostawać?

Dwa ostatnie były najtrudniejsze. Po raz pierwszy udźwignęłam. Opowiedziałam o bólu i przestałam go czuć. Zanurkowałam w siebie. Nie chowałam urazy czy żalu. Rozumiałam nareszcie, że moje racje mają prawo być wypaczane z pierwotnych intencji. Nie mam wpływu na ich odbiór, nie mam wpływu na czyjąś złość i smutek. Jednak ani ta złość, ani smutek nie są o mnie. Nie mogą mi nic zrobić, kiedy mocno trzymam własne plecy. Tak, mogę sięgnąć po więcej dla siebie teraz. I to wcale nie odbiera drugiej osobie jej wartości i doskonałości. Piękne i uwalniające doświadczenie, a jesteśmy dopiero w styczniu.

Luty 2024

fot. Bożena Szuj

Najcudowniejsze w moim życiu Walentynki spędziłam na wizycie w gabinecie psychiatrycznym online, podczas której dostałam w końcu opartą na długiej rozmowie i wcześniejszym teście diagnozę ADHD. W tej jednej chwili wszystkie porozrzucane elementy poskładały się nagle w czytelną całość. Byłam niewiarygodnie szczęśliwa, oszołomiona, ale też… wkurzona. Wkurzona na wszystkich, którzy moje problemy zdrowotne, kiedy można było zacząć działać, zaniedbali. Wkurzona na społeczną nieświadomość, na brak kompetencji wszystkich moich kolejnych lekarzy, a także wkurzona na to, że od samego początku miałam rację, tylko nikt nie chciał mnie słuchać. Oczywiście nie przyszło mi wcześniej do głowy, że moja inność ma związek z ADHD, ale większość wynikających z niego ograniczeń była z pogardą uznawana za lenistwo. Najwidoczniej nie starałam się wystarczająco. Owszem, starałam się ponad siły, żeby być wystarczająco dobrą dziewczynką, wystarczająco dobrą przyjaciółką, wystarczająco dobrą córką, wystarczająco mądrym człowiekiem (choć od zawsze palił mnie i pali nadal wstyd, ilu rzeczy nie wiem), wystarczająco dobrą partnerką, wystarczająco dobrą katoliczką. Kiedy nie jest się w oczach najbliższych, ale przede wszystkim swoich własnych wystarczającym, żadne ponadludzkie starania nie uczynią nas w niczyich oczach wystarczająco jakimikolwiek.

I jeśli ktoś ma teraz ochotę pouczyć mnie frazesem, że:

nie mogę się złościć za to, że nikt nie umiał tego wtedy zdiagnozować,

odpowiem krótko:

mogę!

Mam prawo do emocji, nawet skrajnych. Czy kogoś obwiniam? Nie, choć irytuje mnie zarówno poziom medycznej niewiedzy, jak i braku większej wrażliwości na osoby mające inaczej.
Po radości, oszołomieniu i wkurzeniu związanymi z diagnozą, przyszła bezsilność. Pytanie, jak odnaleźć się w świecie, który ADHD odkrywa dopiero teraz, razem ze mną. Pytanie, czy pomogą mi leki, czy pomoże mi psychoedukacja. Wielka niewiadoma, od której nie ma odwrotu. Miałam gigantyczne szczęście, trafiając na doskonałą psychiatrę. Mniejsze – w kwestii psychoedukacji, ale i to udało się po jakimś czasie wywalczyć. Bo tak, zaczęłam w końcu o siebie walczyć, sięgać wyżej, nie przyjmować ochłapów i nie przepraszać za domaganie się tego, co mi się należy. Czy po trupach do celu? Nie. Po prostu wreszcie odmówiłam bycia stratną z powodu czyichś zaniedbań. Dla osób, które znają mnie od lat i wolą mnie sprzed terapii, to rodzaj buty. Dla osób asertywnych, kibicujących mi w moim rozwoju, absolutna normalność.

📖 Nie zamierzam wymieniać tu wszystkich lektur każdego miesiąca, ale faktycznie obydwie przeczytane w lutym pozycje odcisnęły na mnie piętno. Zarówno książka „Wszyscy wiedzieli” Karoliny Korwin-Piotrowskiej, jak i „Małe końce świata” Justyny Mazur. Obie przeniosły mnie do smutnych czasów, kiedy przemoc wobec kobiet, dzieci, a także podwładnych była społecznie akceptowana. Do czasów, w których wierzyło się tzw. autorytetom, zapominając, że bycie w jakiejś dziedzinie fachowcem nie jest równoznaczne z posiadaniem monopolu na moralność. Istniało straszne powiedzenie (na szczęście niepopularne w środowisku, w którym dorastałam):

nie mów nikomu co się dzieje w domu

czy inne, może już bardziej w nim popularne:

zły to ptak, co swoje gniazdo kala,

więc gniazda nie kalano. Odnosząc się do książki Korwin-Piotrowskiej, wielkich artystów, ale chamów, nie uczono, jak chamem nie być, tylko się do nich dostosowywano. Trudno się nawet dziwić, że potem taki osiemdziesięcioletni Krystian Lupa, stykając się ze szwajcarską cywilizacją, doznaje szoku. Prawa? Pracownicze? Przecież on jest pan i władca, a nie, jakiś tam, szeregowy zwierzchnik. Śmieszne, ale nie dla aktorów zaznających przemocy.
Z kolei Mazur, opisując własne doświadczenia, przypomina, jak głuche było nasze społeczeństwo w latach dziewięćdziesiątych na głos dzieci i młodzieży. Samozwańczymi autorytetami byli rodzice, nauczyciele i księża. Szczęśliwy ten, kto trafił na autorytety sensowne.
Czytając obie książki, zwłaszcza w kontekście „Chłopek”, zrobiłam kolejny całkiem spory krok w kierunku zrozumienia siebie.

Marzec 2024

fot. Bożena Szuj

W marcu stał się cud. Po marzeniu przez całe życie o psie, a potem kilku latach snucia z Partnerem wizji powiększenia naszej rodziny o czworonoga, w końcu dojrzeliśmy do podjęcia ostatecznej decyzji i… adoptowaliśmy Żuli. Nie chcę powtarzać całej, często przytaczanej tu historii. O tym, ile ten pies dla nas obojga znaczy, ile nas uczy, w końcu jak pomógł nam zweryfikować niektóre znajomości – pisałam dużo.
W poprzednim tekście, pisałam:

I tu z pomocą przyszła psióreczka, którą przy szukaniu pracy muszę brać przecież pod uwagę, ale zrobiła to w nieco bardziej złożony sposób. Pokazała mi, że przy swojej reaktywności i poważnych traumach, jakich doświadczyła przed trafieniem do nas, potrzebuje silnych i zrównoważonych opiekunów. Nie kogoś, kto się nią zasłoni, szukając pracy, tylko kogoś, kto szukając pracy uwzględni najpierw swoje własne potrzeby. Kogoś, kto będzie wiedział, jak uszczęśliwić siebie samego, bo dopiero wtedy będzie mógł się zabrać za uszczęśliwianie jej!

– fragment wpisu „Uważaj, czego sobie życzysz, czyli październik i listopad

I tak bym też dziś podsumowała rewolucję, jaką było dla nas jej przygarnięcie. Ta niespełna siedmiokilogramowa futrzasta istotka pokazała nam kompletnie inny wymiar miłości. Pomogła nam też zredefiniować naszą relację – dziś nie mamy najmniejszych wątpliwości co do tego, że tworzymy rodzinę. Nie mamy też wątpliwości co do tego, jakie zajmuje ona miejsce w naszej hierarchii wartości. Nie oznacza to, rzecz jasna, że wcześniej nasz związek nie był dla nas istotny. Od początku był. Dziś jednak oboje staliśmy się zdecydowanie bardziej asertywni. Priorytetem jest dla nas nasza rodzina, co nie każdemu się oczywiście podoba. Na szczęście nie musi.

Kwiecień 2024

fot. Bożena Szuj

W kwietniu nie wydarzyło się specjalnie dużo, może oprócz nerwów związanych z pakowaniem, bo na początku maja wyjeżdżaliśmy do Gdańska. Wypracowaliśmy już, zwłaszcza z pieskiem, jakąś rutynę, więc nieco się obawiałam, jak to będzie nad morzem. Z drugiej strony zaczęłam z panią doktor proces dobierania odpowiednich leków na ADHD, w związku z czym znacznie lepiej niż wcześniej panowałam nad własnym życiem. Spędziliśmy cudowne święta we trójkę – bez spiny i stresów. Pozostał tylko jeden powód do zmartwień – mój brak stałej pracy. Cieszyłam się jednak, że zaczęłam psychoedukację, która ostatecznie miała mi pomóc przede wszystkim właśnie w tym. Wierzyłam, że krok po kroku zbuduję większą świadomość własnego zaburzenia i pokonam opór mózgu. Opór, którego powodu jeszcze wtedy nie rozumiałam.

Maj 2024

fot. Bożena Szuj

W maju byliśmy już w Gdańsku. Pierwszą rewolucją była moja decyzja o odejściu z Mary Kay. Opisałam ją dokładnie w majowo-czerwcowym tekście. Streszczając, czułam, że zgodna ze sobą będę dopiero wtedy, kiedy ze swoich kosmetyków do pielęgnacji twarzy wyeliminuję te, co do których składu nie mam stuprocentowej pewności, jak również te, których producenci testują swoje produkty na zwierzętach. Był to doskonały moment, bo kosmetyki zaczęły mi się kończyć, a pieniędzy na kolejne nie miałam zbyt dużo. Szukając na własną rękę, odkryłam wspaniałe polskie firmy, produkujące świetne jakościowo i zadziwiająco tanie mleczka, żele, toniki, kremy i sera. W dodatku cruelty free. Niby drobiazg, głupota, ale dla mnie ogromny krok w kierunku samodzielnego stanowienia o sobie i życiu w zgodzie z własnymi wartościami.
W Gdańsku natomiast czułam, że omija mnie większość przyjemności, takich jak np. wspólne wyjścia do Boto czy innych lokali, gdzie Partner mógł sobie pograć na perkusji, a ja z naszą przyjaciółką pogadać i pożartować. Jako świeżo upieczona adopcyjna matka, nie umiałam zostawić Żuli samej na zbyt długo. Tak, oczywiście trzeba ją było tego nauczyć, no i nie była już przecież szczeniaczkiem (trafiła do nas, mając 1,5 roku), ale też ze względu na brak jakiejkolwiek wcześniejszej socjalizacji, właściwie trzeba jej było pokazywać wszystko całkowicie od początku. W dodatku weterynarz stwierdził jej pierwszą urojoną ciążę, więc była duża szansa, że jej agresja lękowa jest tylko przejściowa i z czasem się uspokoi. Nie oczekiwałam od Partnera, że zamknie się z nami w domu. Chciałam, żeby wychodził, grał i bawił się z naszymi znajomymi, pozdrawiając ich ode mnie. Ale sama nie byłam jeszcze na taką rozłąkę gotowa.
Z jednej strony więc maj był dla mnie mniej rozrywkowy niż mógłby być, ale z drugiej, wspominam go bardzo dobrze. Chodziłyśmy z małą na długie i piękne spacery po pobliskim lesie. Jedno jedyne wspólne wyjście nad morze skończyło się zjedzeniem przez Żuli prawie całego piasku z plaży, a potem wydalaniem go przez kilka dni w postaci mokrych piaskowych klocków o przykrym zapachu psiej kupy. Na wejście do wody się jednak nie skusiła. Ograniczyłam więc nasze spacery wyłącznie do lasu.
Zaczęłam też sprzedawać na Vinted nienoszone ubrania, co mocno mnie wciągnęło. Leniwy maj był ciepły i miły.

Czerwiec 2024

fot. Bożena Szuj

Czerwiec był porównywalnie leniwy i porównywalnie ciepły, a ja całkowicie zatopiłam się w niezwykłym mózgu Tymona Tymańskiego, czytając jego fenomenalnego „Sclavusa”.

📖 „Sclavus” to jedna z najlepszych książek, jakie trafiły w moje ręce. Po więcej rozważań na jej temat odsyłam do swojej recenzji, w której zapomniałam niestety zwrócić uwagę na bardzo istotny aspekt. Tymański w „Sclavusie” nie tylko zdradza historię Totartu, czy obnaża swoją fascynującą nastoletnią głowę, ale też rozlicza się ze swoim patriotyzmem. Pisze pięknie i czule o kraju, w który – mimo rozpanoszonej strasznej komuny – wierzył. O kraju, który na jego oczach z komuny się wyzwolił. Rozkłada na czynniki pierwsze nasze narodowe traumy, porównując doświadczenia polskich chłopów do piętna niewolnictwa, z którym do dziś zmagają się czarnoskórzy. A potem z bolesną szczerością ujawnia, czemu to już nie jego kraj. Te fragmenty są dla mnie wstrząsające, bo czuję bardzo podobnie.

Lipiec 2024

fot. Bożena Szuj

W lipcu zaczęłam pracę w świetlicy Biblioteki Społecznej Stowarzyszenia „Przyjazne Pomorze”, kontynuując przygodę sprzed roku. W nowym letnim zespole byłam weteranką. Poznałam fantastyczne dziewczyny i trochę nowych dzieci. Zobaczyłam też wszystko… w nieco inNych barwach. Moim problemem jest zbyt szybkie idealizowanie tego, co początkowo robi na mnie dobre wrażenie. Niby wiem to o sobie, próbuję jakoś powstrzymywać ogromną emocjonalność, z jaką podchodzę do wszystkiego, co nowe, ale nie zawsze mi się to udaje. Niewątpliwie ma to nierozerwalny związek z potrzebami ADHD-owego mózgu. W końcu pociąga mnie to, co fascynujące, ekscytujące i niesamowite, a odrzuca to, co zwyczajne, nudne czy niezgodne z moimi przekonaniami.
Rok temu pracę w świetlicy postrzegałam jako kontrast do pracy w gastronomii, gdzie niechcący utknęłam. Z dziwnego, nastawionego na napiwki i jak największe zarobki (choć nasze wypłaty były naprawdę słabe) środowiska trafiłam do imponującej biblioteki prawdziwego Społecznika mającego wielkie idee i ciekawy literacki gust. Choć moja sytuacja materialna była, delikatnie mówiąc, nie do pozazdroszczenia, kiedy miałam do wyboru urabianie się po pachy jako dostająca hojne napiwki kelnerka, albo opiekę nad dziećmi ze Stogów na pół etatu przez dwa miesiące w przybibliotecznej świetlicy prowadzonej przez człowieka z wizją, nie wahałam się nawet minuty. Nie ma nic gorszego od pracy bez sensu, a ja w gastronomii nie umiałam odnaleźć dla siebie sensu (co nie oznacza rzecz jasna, że wszędzie tak jest).
W tym roku zdjęłam różowe okulary i zobaczyłam sporo niekonsekwencji, którą trudno mi było przyjąć. Moja wiedza związana zarówno z terapią własną, jak i psychologią oraz rozwojem dzieci nie pozwalała mi się zgadzać z tezami, które uważałam za szkodliwe. Oczywiście pracując w miejscu, które ma szczytne cele, a ciągle boryka się z brakiem pieniędzy, staje się przez innymi wyzwaniami niż w profesjonalnie wyposażonych świetlicach. Z jednej strony nie rozmnożymy uwielbianych przez dzieci flamastrów, z drugiej limitowanie darów, żeby „starczyły na dłużej” budzi w dzieciach zrozumiałą frustrację, bo przecież są to dary dla nich. Wolą ich nie mieć, niż mieć, ale nie móc z nich korzystać na swoich zasadach. Uczenie cierpliwości i oszczędzania ma ogromny sens (zwłaszcza, jeśli połączy się to z lekcją ekologii), ale to wszystko powinno być powiązane nie z naszym wyrobionym kiedyś – nawet jeśli na lekturach Korczaka – obrazem dzieci, ale z ich aktualną obserwacją. Duży bunt budzi we mnie sformułowanie, że dziecięce rysowanie, kolorowanie, czy układanie koralików jest „bezproduktywne”. Co to w praktyce oznacza? Wszelkie plastyczne aktywności są mózgowi potrzebne, pomagają mu się zrelaksować. Łatwo to zaobserwować na oddziałach psychiatrycznych podczas terapii zajęciowej. Czy istnieje po to, by robić potem z tych prac wystawy? Nie. Ona pomaga się mózgowi uspokoić po trudnej i wymagającej terapii. Dzieci sięgają po kolorowanki instynktownie. Nawet, jeśli dorosłym się wydaje, że powinny akurat w tym momencie jeździć na hulajnodze, bo jest ładna pogoda.
Paradoksalnie dopiero widząc sprawy jakimi są, zaczęłam tę pracę naprawdę czuć. Moje odrębne zdanie na niektóre (bo przecież nie wszystkie) tematy zaczęłam rozumieć, jako pewną wnoszoną do zespołu wartość. Różnice są dobre i mogą być niezwykle twórcze. A poza wszystkim to ważna oczywiście dla mnie i dająca sporo satysfakcji i spełnienia, ale jednak tylko praca. Byłam sumienna i oddana, ale też wracałam z niej do własnej rodziny. Do Żuli, która mnie potrzebowała, do Partnera, któremu pomagałam porządkować apartament. Odnalazłam nową, zdrowszą perspektywę.

📖 Książkę „Naku*wiam Zen” Marii Peszek wypożyczyłam właśnie z Biblioteki Społecznej Stowarzyszenia „Przyjazne Pomorze” i choć jej lektura wywołała u mnie bardzo mieszane uczucia, cieszę się, że ją zgłębiłam. Znakomicie wpisała się w moje lipcowe odnajdywanie siebie w kontrze do świata, która wcale nie musi być destrukcyjna dla tej mojej ze światem relacji.

Sierpień 2024

fot. Bożena Szuj

W sierpniu nadal jeszcze pracowałam w świetlicy, a co weekend jeździłam na przepiękną plażę na Stogach skorzystać ze słońca, względnie ciepłego i czystego morza, a także całkiem pustych fragmentów tej wyjątkowej plaży. Czułam się, jak na wakacjach. Dodatkowo w piątki odwiedzaliśmy obowiązkowo naszą Przyjaciółkę, a Żuli coraz bardziej się z nią oswajała, co nas niebywale cieszyło. Moje letnie życie towarzyskie powoli zaczęło wracać do normy. No spełniło się też jedno z moich większych marzeń – poszliśmy na koncert Kur! W dodatku Kury grały piosenki z „Polovirusa”, więc już w ogóle obłęd!

📖 Kiedy tylko dowiedziałam się, że Natalia Tur wydała kolejną książkę – „I po związku. Jak przeżyć i zrozumieć rozstanie”, wiedziałam, że chcę ją przeczytać. Cudownie było ją zamówić, a potem zabierać ze sobą na plażę, choć obawiałam się pewnej ciężkości tematu, tym bardziej, że nie dotyczył mnie bezpośrednio. Tak mi się przynajmniej wydawało. Okazało się, że byłam w błędzie. Nie rozstawałam się co prawda z Partnerem, ale wybieranie siebie przeważnie oznacza rezygnowanie na poszczególnych etapach życia z relacji, które z różnych powodów nas już nie karmią (lub wręcz nas trują). Książka okazała się zadziwiająco  pomocna w wielu moich rozterkach. Pomagała mi też oswoić bardzo trudne w tym roku dla mnie rozstanie z latem.

Wrzesień 2024

fot. Bożena Szuj

Wrzesień nadciągnął wraz z jakąś straszliwą pustką. Niby nadal było ciepło, ale kilka chłodniejszych dni zaczęło zapowiadać niechybne nadejście jesieni, a potem zimy. Skończyłam pracę, więc znowu znalazłam się w punkcie wyjścia. Wiedziałam jedynie, że muszę szukać nowej, ale nie miałam pojęcia, gdzie. Zakopane przerabiałam już tyle razy. Gdańsk był całkowicie nowym lądem. Najbezpieczniejsza wydawała się jakaś bliżej nieokreślona praca zdalna, ale marzenia o pisaniu za pieniądze i podróżowaniu za to po świecie też już przerabiałam. Niedawna afera związana z wynagrodzeniem fenomenalnej Joanny Kuciel-Frydryszak za „Chłopki” nie napawa optymizmem…
Potykałam się o rzeczywistość, zapadając a to na covid, a to na kolejne przeziębienia, co pociągnęło za sobą przykre konsekwencje – leki na ADHD przestały działać.

📖 Jednym z nielicznych jasnych punktów września była lektura – nomen omen książki autorstwa Joanny Kuciel-Frydryszak właśnie – znakomitych „Służących do wszystkiego”. Również zresztą nienapawająca optymizmem…

Październik 2024

fot. Bożena Szuj

Początek października był zimny i ponury. Zaczęłam nałogowo gotować, a soundtrackiem mojego życia stała się najnowsza wspaniała płyta Tymańskiego „Republikacje”. Po wielu rozterkach, wspólnych rozmowach z Partnerem i pewnym nieoczekiwanym zwrocie akcji, przed jakim postawiło nas życie, podjęliśmy decyzję o tym, że zostanę w Gdańsku i tu będę szukać pracy. Decyzję trudną, ale też w pewnym sensie oczywistą. Do dzisiaj zresztą (a mamy już kwiecień), nie jestem w stanie uwierzyć w to, że tu mieszkam, choć nie wszystko układa się tak, jak bym chciała. Wracając jednak do nieco cieplejszego później października – był dla mnie w całości utkany z drżenia i niepewności.

📖 Słońce wlała w moją duszę wspaniała Pamela Anderson, swoją świetną, zabawną i wzruszającą (oraz napisaną przez siebie, a nie ghostwritera) autobiografią „Love, Pamela”. Jak już po tym wpisie widać, całkiem sporo książek czeka na zrecenzowanie ich tutaj. Z tym również jestem niestety spóźniona. Nie napiszę więc dziś za dużo, oprócz tego, że Pamela była dla mnie wspaniałą kompanką w październiku.

Listopad 2024

fot. Bożena Szuj

W listopadzie, o czym wspominałam w poprzednim wpisie, pojechaliśmy dosłownie na chwilę do Zakopanego po artykuły pierwszej potrzeby – kurtki, czapki, szaliki, fotel, lampę. Pobyt z planowanego tygodnia skróciliśmy do kilku zaledwie dni, bo zaraz po przyjeździe przypomnieliśmy sobie, czemu za Zakopanem nie tęskniliśmy. Miałam w sobie mnóstwo ekscytacji, bo od grudnia… zaczynałam pracę w szkole. Zrobiłam podejście drugie. Po latach. A ktoś chciał dać mi szansę. Choć nie miałam jeszcze podpisanej umowy i wszystko mogło się tak naprawdę wydarzyć, byłam już po słowie i wiele wskazywało na to, że od grudnia zasilę kadrę całkiem sympatycznej szkoły podstawowej Montessori.

📖 Lektura głośnej „Kobiety, którą jestem” Britney Spears (napisanej tym razem niestety przez ghostwritera) – choć nieporównywalnie gorszej od dwóch pozostałych – idealnie dopełniła wyłaniający się ze „Służących do wszystkiego” i „Love, Pamela” obraz losu kobiet. Obraz niestety wstrząsający.

Grudzień 2024

fot. Bożena Szuj

Zaczęłam pracę w pięknej, nowoczesnej szkole i w fantastycznym, zgranym teamie przemiłych, mądrych i empatycznych nauczycieli. Okazało się, że to, jak sobie wyobrażałam szkołę, kiedy w niej pracowałam te kilka lat temu, nie było wcale – jak próbował mi wmówić świat – jakąś idealistyczną i równocześnie nierealistyczną wizją. Czy to kwestia samej metody Montessori? Może, ale z pewnością nie tylko jej. Trafiłam do uśmiechniętego, zaangażowanego grona, w którym nie byłam jakimś dziwolągiem, wyróżniającym się „niekonwencjonalnym podejściem do dzieci” (czyt. zwykłą empatią i rozumieniem ich potrzeb). Stałam się częścią zespołu hołdującego tym samym co ja zasadom. Czy wszyscy mówili jednym głosem? Czy ze wszystkimi zgadzałam się w pełni? Oczywiście, że nie. Jednak patrzyliśmy w tę samą stronę, co było dla mnie cenne. Dodatkowo szkoła współpracowała z psychologiem dostępnym również dla nas, nauczycieli, w razie gdybyśmy mieli jakieś problemy związanych z pracą. Wydawało mi się, że złapałam Pana Bobra za nogi. Tylko ten niepokojący przymiotnik „katolicka” widniejący w nazwie pracodawcy na umowie…

nie ma się co czepiać i nakręcać,

– stwierdziłam

Stwierdzałam tak zresztą zawsze, doskonale pacyfikując swoją, jak się okazuje jednak słuszną, intuicję. Ale o tym kiedy indziej. Na razie cieszyłam się pracą w fantastycznym zespole autentycznie życzliwych i przyjaznych ludzi. Cieszyłam się tym, jak ta praca budziła moją kreatywność. W końcu również tym, jak przyjęły mnie dzieci, mimo że nie wyróżniałam się tu niczym szczególnym. A do tego jeszcze świetnie (jak na swoje zapotrzebowanie) zarabiałam!
W grudniu musiałam też dość wyraźnie wyznaczyć bliskim granice, co nigdy nie jest specjalnie przyjemne czy łatwe. Po pierwsze, musiałam się na rodzinnym forum… wstawić za sobą. Nie jest komfortowo być tą jedyną, której interesy są rozbieżne z interesami reszty rodziny, kiedy ma się z nią do rozwiązania wspólny problem. Czasem jednak tak bywa, że co korzystne dla jednego, jest niekorzystne dla drugiego. Dawna ja położyłaby uszy po sobie i jeszcze przeprosiła, że dla kogoś moje gorsze położenie może być niewygodne. Dzisiejsza ja zauważyła w tym wszystkim siebie. Jasne, że padłam ofiarą łatwej do przewidzenia manipulacji i presji. W dodatku dość agresywnie wypieranej przez drugą stronę. Nieprzyjemna lekcja, z której jednak wyszłam zwycięsko. To niewiarygodne, o ile łatwiej jest poświęcić siebie, żeby było dobrze czy względnie miło. O ile łatwiej być przezroczystym. Tyle, że już nie mogę taka być. I to mnie ciągle nieco przeraża.
Po drugie, wiedzieliśmy już od kwietnia, że niezależnie od tego gdzie, tegoroczne Boże Narodzenie spędzimy w swoim własnym gronie; mianowicie ja, Partner i nasz pies – były to zresztą nasze pierwsze wspólne święta z Żuli. (Ostatecznie spędziliśmy je, oboje chorując, w Gdańsku.) Zaczęliśmy dostrzegać, że to wszystko kosztuje nas emocjonalnie zbyt dużo. Nie wiem, czemu ciągle tak mało mówi się o tym, co psychiatrom i psychoterapeutom od dawna wiadomo – mianowicie, że cała ta przedświąteczna napinka jest niesamowicie obciążająca psychicznie. I bardzo chciałabym być w tym miejscu dobrze zrozumiana – uwielbiam gotować i choć nikt ode mnie tego nigdy nie wymagał, najchętniej przygotowałabym wszystko od podstaw sama. Bywało, że na przyjęciach podawałam na przystawkę chleb ze smalcem i ogórkiem kiszonym, a każdy z tych składników był całkowicie mojego autorstwa. Jeśli więc idzie o Święta, barszcz na własnym zakwasie, domowe pierogi i uszka czy kompot z suszu były dla mnie przez wiele lat oczywistością. Żaden z moich partnerów nigdy nie rozumiał tego ambicjonalnego podejścia pod tytułem zaharuję się, ale zrobię wszystko sama, a mnie ten brak rozumienia wyprowadzał z równowagi. Bo robiłam to wszystko z potrzeby serca (no dobra, trochę też z chorej ambicji), a że byłam tym wyczerpana i przy okazji zestresowana – to chyba normalne. Potem trochę wrzuciłam na luz. Praca wymagająca ode mnie dyspozycyjności w Święta też mnie nieco przystopowała, nad czym ubolewałam, z kolei późniejsza depresja również nie pomogła. To wszystko jednak nie ma w końcu większego znaczenia. Można się zawsze przecież złożyć na catering lub zarządzić jakiś podział obowiązków, choć zdumiewająco łatwo przyzwyczaić bliskich do brania wszystkiego na własne barki.
To, z czym większość pacjentów psychiatryków sobie nie radzi, to oczekiwania najbliższych. Wchodzimy w jakieś role – nieważne, że przyciasne, już nam niepasujące, już nie nasze. Wchodzimy w nie, bo mamy w głowie (realne lub wyobrażone) oczekiwania drugiej strony. Oczekiwania niewypowiedziane, oczekiwania wyczytywane z gestów i mimiki twarzy. Oczekiwania splecione z osobą, którą byliśmy wczoraj, ale być może nie jesteśmy już dzisiaj. I to rzadko kiedy pojawia się w relacjach przyjacielskich, a niestety jest na ogół obecne w relacjach z rodziną. Sama nie jestem istotą rodzinną. Nigdy nie byłam. Nie dostrzegam w rodzinie jako pewnym społecznym konstrukcie wartości. Być może wiąże się to z ADHD – ostatnio dowiedziałam się, że to, że kompletnie obce jest mi uczucie tęsknoty za ludźmi wynika właśnie z tego zaburzenia, więc kto wie. (Sprawa ma się też całkowicie inaczej w przypadku rodziny, którą z własnej nieprzymuszonej woli buduję dziś sama z Mężczyzną i Pieskiem mojego życia.)
Nie oznacza to jednak, że nie rozumiem wielkiej miłości i przyjaźni między członkami rodziny, czy że w nią nie wierzę. Chodzi mi raczej o to, że pokrewieństwo nie musi w ogromnej zażyłości przeszkadzać, ale wcale jej też z automatu nie generuje. Nasze uczucia do bliźnich kształtują się na podstawie tego, jak byliśmy i jesteśmy przez nich traktowani. Bardzo trudno cofnąć się do czasów, w których – z racji wieku – nie byliśmy dla nich równorzędnymi partnerami, tylko zależnymi, kochającymi bezwarunkowo bytami. Tamta relacja rozpływa się w momencie, w którym stajemy się dorośli. Jeśli chcemy ją kontynuować, trzeba ją zredefiniować i zmodyfikować. Inaczej utkniemy w cudzych oczekiwaniach niemożliwych przez nas do spełnienia, bo dotyczących dziecka, a nie niezależnego, samostanowiącego dorosłego, jakim się staliśmy.
Jako dziecko nie mogłam mieć psa z powodów, których nie musiałam rozumieć. Dziś mam psa na własnych zasadach. To moja (nasza) decyzja i moja (nasza) odpowiedzialność. Najlepsza rzecz, jaką zrobiliśmy wspólnie jako para, czyli przygarnięcie Żulinki zweryfikowało relacje nie tyle koleżeńskie, co właśnie rodzinne. Starcie starej rodziny z nową jest na ogół skazane na porażkę, bo zawsze bliższe nam będzie to, co budujemy sami, niż to, co zostało kiedyś zbudowane dokoła nas. Oczywiście mogę się mylić. Bywa różnie. Ja wolę swoją sprawczość od niemocy i pewnego rodzaju bezsilności. Co nie oznacza, że co jakiś czas nie zdarza mi się w tej drugiej brodzić po kolana.

📖 Czas wdrażania się w nową pracę, poznawania siebie cudzymi oczami i odkrywania nowych prawd o sobie i świecie wzbogaciły mi trzy wspaniałe książki: „Niewygodna. Autobiografia” Patrycji Volny oraz „A ja żem jej powiedziała” i „Nie mylić z miłością” Katarzyny Nosowskiej. Pierwsza pozycja dość dobrze korespondowała zarówno z moimi rodzinnymi przemyśleniami, jak i nakreśloną przez wyżej opisywane książki smutną konstatacją dotyczącą pozycji kobiet. Z kolei Katarzyna Nosowska – jak już kiedyś pisałam – powinna nas wszystkich zaadoptować, wtedy świat stałby się zdecydowanie lepszym miejscem. Jej wyjątkowe poczucie humoru, ogromna wrażliwość i empatia, a także zmysł obserwatorski, to przepis na świetną, mądrą i poruszającą książkę. Obie fantastyczne, choć bardzo inne.

No i tym sposobem dobrnęliśmy… do 2 kwietnia. To nie jest nawet zabawne…

P.S. A na deser oczywiście Tymański. Piosenka ze ścieżki dźwiękowej do „Polskiego gówna” stanowiła mój soundtrack nie tylko grudnia, ale też stycznia i lutego.

Jeśli podoba Ci się, jak piszę, i chcesz mnie docenić,
kliknij w poniższą ikonkę i postaw mi, proszę, wirtualną kawę ☕️

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Rok 2023 oczami nNi – podsumowanNie

fot. Bożena Szuj

Pierwszy dzień każdego kolejnego roku (który właśnie w momencie pisania przeze mnie tych słów, powoli mija) ma w sobie jakąś magię. Choć to całkowicie umowne, niemal namacalnie czuję, jak bardzo jest niezapisaną kartą; jak bardzo nowym rozdaniem. Spokój, brak presji, wyzerowanie licznika. Początek. I niby wiem przecież, że takim samym początkiem jest każdy pierwszy dzień miesiąca czy tygodnia, że jest nim każda kolejna godzina, minuta czy sekunda; wiem to, ale właśnie pierwszy dzień stycznia ma dla mnie urok rozpakowywanej bombonierki. Rozpakowywanie każdej kolejnej czekoladki cieszy mnie już mniej. Może dlatego, że niesie ze sobą ciężar refleksji o nieuchronnym końcu przyjemności – o policzalności czekoladek.

fot. Bożena Szuj

PodsumowanNie inNe od innych

fot. Bożena Szuj

Dotychczas na blogu trzymałam się przyjętej raz formuły, w którą włożyłam wszystkie swoje podsumowujące mijający rok wpisy – mianowicie ze wszystkich wpisów od stycznia do grudnia mijającego roku wybierałam z każdego miesiąca jeden z jakichś powodów dla mnie najważniejszy i linkowałam go, żeby Czytelnicy mogli do niego wrócić, bądź przeczytać go po raz pierwszy. Nie kierowałam się statystykami i popularnością wpisów. Kierowałam się swoim stosunkiem do publikowanych tekstów. Starałam się, żeby z każdego miesiąca wybrać tylko jeden wpis, ale życie pokazało, że czasem jeden to za mało. W tym roku mogę uczciwie przyznać, że każdy wpis był dla mnie na równi tak samo ważny. Oczywiście, że inny ciężar mają teksty będące recenzjami książek, filmów czy seriali, inny przepisy kulinarne, a jeszcze inny wpisy podróżnicze (w tym roku greckie), językoznawcze czy w końcu te o zabarwieniu psychologiczno-filozoficznym, traktujące o mojej najważniejszej podróży – tej w głąb siebie. Z tego też powodu w poprzednich latach w kolejnych podsumowanNiach roku brałam pod uwagę tylko wpisy z tej ostatniej kategorii. Nie dlatego, żeby inne były mniej ważne, ale żeby zobaczyć pełen obraz swoich własnych zmian. Żeby zrozumieć, czym mijający rok dla mnie samej był. Dziś patrzę na całość. W ubiegłym roku napisałam zaledwie trzydzieści sześć wpisów; wbrew być może pozorom – niedużo. Każdy jednak był dla mnie niesamowicie ważny. To nie tak, że w latach bardziej płodnych, pisałam o niczym. Dziś z pewnością piszę dużo dłuższe i przez to pewnie też bardziej wymagające teksty. W mniejszej liczbie wpisów zawieram to, co kiedyś zawierałam w liczbie zdecydowanie większej. Tak czy tak, od ilości zawsze bardziej ceniłam jakość. Mam nadzieję, że ta moich Czytelników satysfakcjonuje.

fot. Bożena Szuj

Jaki był dla mnie rok 2023?

fot. Bożena Szuj

Przede wszystkim – wymagający. Trafiłam w końcu – po licznych perturbacjach – na trzymiesięczną terapię na oddziale dziennym psychiatrycznym w Nowym Targu, która niesłychanie dużo zmieniła w moim życiu, w moim postrzeganiu siebie i swoich relacji. Jej efekty widzę cały czas, a jeśli ich nie dostrzegam, to przekonują mnie o nich przyjaciele z terapii, z którymi utrzymuję kontakt. Jestem absolutnie przekonana, że gdyby każdy człowiek choć raz przeszedł w życiu porządną terapię, nawet krótką, świat byłby całkowicie innym, lepszym miejscem. Wszelkie toksyczne zachowania biorą się wyłącznie z naszej niewiedzy o nas samych. Z nieświadomości tego, co nami powoduje. Z niewiedzy o naturze ludzkiej, z nieznajomości podstaw psychologii (których, nota bene, powinno się uczyć w szkole, co byłoby dużo bardziej przydatne niż wiedza o budowie pantofelka). Czy poszłam na trzymiesięczną terapię i jestem cudownie uleczona? No nie. Być może nawet jestem leczona źle, co wkrótce – mam nadzieję – się wyjaśni. Jednak właśnie dzięki głębokiemu wglądowi w siebie, obserwacji siebie w grupie, często niezwykle trudnym i bolesnym odkryciom, które przeżywałam i które nadal nie są wygodne, umiem dziś powiedzieć swojej lekarce, jakich badań potrzebuję, co mi się w moim leczeniu nie podoba, a nawet – jeśli zajdzie taka potrzeba – zmienić ją na inną. (Jeszcze kilka lat temu nie umiałam odejść od swojego przemiłego psychiatry, bo podczas naszych spotkań cieszył się, że jestem jedną z niewielu osób na Podhalu, z którymi może ponarzekać na PiS, a ja… nie chciałam mu robić przykrości, odchodząc… choć nie byłam zadowolona z jego leczenia.) Oczywiście byłoby idealnie, gdybym umiała jeszcze wprowadzić w życie swoją wiedzę na temat zachowań toksycznych. Umiałabym wtedy objąć czułością najbliższych, traktujących mnie źle. Rozumiejąc, że ich toksyczne zachowania biorą się z braku sterapeutyzowania i nieleczonego lęku, wykrzesałabym z siebie troskę i współczucie. Jednak nie mam w sobie jeszcze tyle siły i spokoju. Kiedy coś mnie kąsa – uciekam, żeby nie bolało. I jest to całkowicie inne zachowanie niż wcześniej. Wcześniej walczyłam po omacku, ale nie uciekałam. Terapia i autoterapia jest procesem. Na pewno za jakiś czas znajdę się gdzie indziej. Zajdę dużo dalej. Z drugiej strony ciągle jest we mnie natrętna myśl, że naprawianie relacji nie polega na tym, że jedna osoba bierze na siebie cały trud własnej terapii, rozdrapywania swoich ran, dogłębnego zrozumienia siebie i swoich mechanizmów obronnych, a druga pozostaje taka, jaka była i czeka na to, aż ta pierwsza zacznie praktykować Zen. Nasza terapia jest nasza. Oczywiście, ułatwia nam relacje – zarówno te stare, jak i pomaga zbudować nowe. Ale to są profity dla nas, nie dla innych. Jeśli inni na tym skorzystają – super! Jednak nie zastąpi im to ich własnej terapii. Fakt, że rozumiemy, czemu ludzie bywają toksyczni nie zwalnia ich z odpowiedzialności za tę toksyczność. Zdrowie psychiczne było więc dla mnie w tym roku niezwykle ważne. Utworzyłam na blogu nawet specjalną kategorię „Zdrowie psychiczne”, w której znalazły się wszystkie napisane dotychczas teksty na ten temat.
Kolejną utworzoną w mijającym roku kategorią była powstała w maju kategoria „nNadmorsko”. Umieściłam w niej wszystkie wpisy, które powstały w Trójmieście (np. wszelkiego typu recenzje, które pisałam, żyjąc w Gdańsku), ale też te powstałe w Trójmieście i traktujące o moim życiu nad morzem. Od momentu wyjazdu postanowiłam opisywać każdy swój nadmorski miesiąc, trochę w formie zapisków czy pamiętnika. Opisywałam przeróżne perypetie (a było ich sporo, zwłaszcza w czerwcu), kolejne swoje prace, aż w końcu raj, jakiego zaznałam w fascynującej Bibliotece Społecznej Stowarzyszenia „Przyjazne Pomorze” stworzonej przez niesamowitego Jana Urbanika. Biblioteka posiada swoją Świetlicę dla dzieci i praca w niej – a warto wspomnieć, że Szefowi przyświeca myśl Korczaka – była dla mnie spełnieniem najskrytszych marzeń. Uświadomiła mi też, co tak naprawdę jest moim powołaniem i czemu powinnam się oddać: kontaktowi z dziećmi i pracą nad kształtowaniem ich. Cały pobyt nad morzem zmienił mi wektory. Stało się dla mnie jasne, że należę do tego miejsca. Choć już od dwóch lat powtarzał mi to Tymon Tymański, dopiero podczas lata 2023 roku zrozumiałam to z całą siłą. Powrót na Podhale był nieunikniony. I – żeby zbyt dużo nie zdradzić – konieczny, by móc zacząć zarabiać trochę inaczej niż dotychczas, a dzięki temu też myśleć o całkowitej przeprowadzce nad morze w przyszłości. Po raz pierwszy w życiu zupełnie świadomie i dobrowolnie zapuściłam swoje korzenie tam, gdzie czułam, że powinny być. Osobliwe i niesamowite uczucie.
W ubiegłym roku odkryłam na nowo Warszawę. Nie, żebym zaczęła pałać do niej wielkim uczuciem, ale ponieważ już w niej nie mieszkam, mogłam spojrzeć nieco przychylniej na wszystkie jej przywary. Mogłam też dostrzec, jaka się przez lata stała, bo zmieniła się niebywale. Napisanie tekstu „Warszawa (nNie) da się lubić” dużo mi dało. Pomogło mi się też trochę porozliczać z tym, co dla mnie trudne, ale już zamknięte. Humor jak zwykle złagodził stary ból. Napisałam również tekst „Jakby się kto pytał, ’Franciszkańska 3’”, który spotkał się z aprobatą i dobrym słowem samego Rafała Betlejewskiego. Bardzo cenię jego opinię, bo niezwykle prężnie działa na rzecz laicyzacji Polski, ukazując nieścisłości oraz brak konsekwencji i logiki w kościele katolickim. Robi naprawdę dobrą robotę dla przyszłych pokoleń.
Przeczytałam też sporo znakomitych książek. Nie wszystkie zdążyłam zrecenzować. Na dodatek nabyłam całą masę nowych, czekających na lekturę. Myślę, że niedługo będzie można u mnie dość dużo poczytać o wartościowych i ciekawych pozycjach. Wróciliśmy też z Partnerem do oglądania ambitnych filmów i seriali. Kategoria „Recenzje filmów, seriali i sztuk teatralnych” również zaczęła się sukcesywnie zapełniać.

fot. Bożena Szuj

Czego nauczył mnie rok 2023?

fot. Bożena Szuj

Na pewno tego, że nawet w trudnych warunkach potrafię dać sobie radę. Mam za plecami wspaniałego Mężczyznę, z którym wyznajemy te same wartości, ale na pewno różni nas stopień sterapeutyzowania. On umie odpuszczać dużo łatwiej niż ja. Równocześnie – w przeciwieństwie do mnie – potrafi powiedzieć wprost komuś, kto postępuje wobec niego nie fair, że postępuje wobec niego nie fair. I dopiero wtedy odpuścić. Ja w teorii wiem, jak trzeba, natomiast w praktyce jestem tak pospinana, kiedy ktoś traktuje mnie nie w porządku, że łatwiej jest mi pójść do sądu, jeśli mam takie podstawy (w przypadku okradania mnie przez pracodawcę w Gdańsku – miałam, dysponowałam nawet nagraniami, które z pewnością zainteresowałyby Inspekcję Pracy) niż powiedzieć mu w twarz, że przekroczył pewną granicę. Dlatego na pewno całkowicie przełomowe było dla mnie spotkanie się z byłym pracodawcą zanim skierowałam swoje kroki do Inspekcji Pracy. Miałam nawet (naiwna ja) wyrzuty sumienia, że bez uprzedzenia przyjechałam z Partnerem. Jednak szef też wziął ze sobą dwie menedżerki i po przebiegu rozmowy wiem już, że zjedliby mnie wszyscy żywcem, używając wszystkich możliwych manipulacyjnych taktyk. Od chwalenia mnie, jako pracownika, przez dziwienie się, że byłam taka miła, a dziś śmiem mieć roszczenia, by byli wobec mnie uczciwi, po zawstydzanie, że „gdyby wiedzieli, że jestem niestabilna psychicznie, nigdy by mnie nie narazili na tak stresującą pracę” (co nota bene również kwalifikuje się do Sądu Pracy). Powiedziałam szefowi prosto w twarz, że mówi piękne i okrągłe zdania, co nie zmienia faktu, że mnie okrada. Czekałam na ten moment, żeby móc mu wtedy spojrzeć w oczy. Tylko obecność Partnera mi to umożliwiła. Wierzę w ludzi, więc wierzę, że ta sytuacja komuś otworzy oczy na to, że nie wolno wypisywać w umowie z pracownikiem byle czego. Ale to ten moment, kiedy trzeba odpuścić. Osiągnęliśmy swój cel – wszystkie moje podatki zostały odprowadzone zgodnie z prawem i prawdą. Ile druga strona z tego doświadczenia weźmie – to już nie moja sprawa.
Rok 2023 nauczył mnie też… proszenia o wsparcie. Założyłam swój profil na buy coffe to, umożliwiając tym samym chętnym Czytelnikom zasilanie mojego konta drobnymi kwotami wirtualnych kaw. Zainicjowałam swoje istnienie na buy coffe to wpisem „Sprawy materialne”, w którym szczegółowo wyjaśniłam, czemu odważyłam się poprosić o dobrowolne datki. Czy kiedy je zaczęłam dostawać, zwłaszcza od tych samych osób po kilka razy, przygniotły mnie wyrzuty sumienia? Tak. Czy za każdym razem, wklejając pod wpisem prośbę o wsparcie, czuję się jak nieuczciwy żebrak? Również tak. Jednak na terapii dowiedziałam się, że moim mechanizmem obronnym jest poczucie winy. Od kiedy to wiem, umiem się nieco bardziej zdystansować. Wyrzuty sumienia są powodowane poczuciem winy, a to u mnie często pojawia się dosyć nieadekwatnie do sytuacji. Zrozumiałam, że mam prawo prosić o pomoc, a każdy, kto postanowi dać mi te 8, 15 czy 25 zł lub jakąkolwiek inną kwotę, nawet kilkakrotnie, ma swoją własną wolną wolę i robi to bez przymusu. Nie mam takiej mocy sprawczej, by kogokolwiek zmusić do wspierania mojego pisania (blog nigdy nie stanie się płatny), więc czemu odbieram swoim cudownym Wspierającym (którym z tego miejsca gorąco dziękuję za każdą złotówkę!) sprawczość wspierania mnie, czując automatycznie, że pewnie coś na nich wymusiłam? To ten mój problem, który muszę regularnie rozwiązywać krok po kroku. Ale cieszę się, że już zdaję sobie z niego sprawę i nie przerzucam swoich ograniczeń na innych. Uczę się przyjmować wsparcie i pomoc.
Kolejną nauką płynącą z mijającego roku jest ta, że ludzie i relacje z nimi ulegają zmianom. I że to jest ok. Dorastałam w poczuciu, wynikającym trochę z mojej histrionii, a trochę z wpojonych mi tradycyjnych katolicko-konserwatywnych przekonań, że drugi człowiek jest nam dany raz na zawsze. Że się odnajdujemy, dopasowujemy (w relacjach romantycznych heteroseksualnych, tak jakoś zawsze łatwiej kobiecie dopasować się do mężczyzny, dziwnym trafem) i mamy tak w tym trwać do końca świata i jeden dzień dłużej. A prawda, której nie dostrzegałam, jest taka, że się zmieniamy. Każdego dnia dowiadujemy się o sobie nowych rzeczy, możemy na przestrzeni lat kompletnie zmieniać swoje pragnienia, cele, a nawet światopogląd. I w relacji dwóch osób, każda z nich się zmienia, ale na własnych zasadach, w swoim własnym tempie, w oparciu o własną wiedzę o sobie, a więc każda zmienia się inaczej. Co za tym idzie zmienia się też cała relacja, bo budujące ją dwie osoby powoli przekształcają się. I jest całkowicie naturalnym, że możemy osiągnąć taki punkt, w którym zaczniemy kwestionować sens kontynuowania relacji. Nie ma jednej dobrej recepty. Nie zawsze prawdą jest, że trzeba przetrzymać gorszy czas, by relacja stała się później lepsza niż kiedykolwiek. Nie zawsze też prawdą jest, że warto się poddać bez jakiejkolwiek pracy, a za zakrętem nie czeka na nas dużo lepszy wymiar naszego związku. Jedyne, co jest pewne, to nieustająca zmiana. Zmiana każdego z nas, zmiana okoliczności, zmiana tego, co nas otacza. Można podejmować decyzje, które nas umocnią w relacji. Ale te decyzje zakładają codzienną, nieraz żmudną pracę u podstaw. Nie chcę, żeby mój Partner się mną znudził, żeby czuł się ze mną źle, żebym go w jakikolwiek sposób ograniczała, żebym stawała na drodze jego samorozwoju. Nie chcę też sytuacji, w której ja sama poczuję się w tym związku przytłoczona. Ale żeby do tego nie doszło, codziennie każde z nas wkłada pewną pracę w zdrowy niezachwiany kontakt z samym sobą, w zdrowy kontakt ze sobą nawzajem oraz w rozmowy o własnych uczuciach i potrzebach. Jeśli to w jakimś momencie okaże się niewystarczające, a relacja zacznie nas ograniczać, a nie budować, będziemy na bieżąco podejmować w oparciu o tę wiedzę decyzje. Jednak robimy dziś wszystko, by każdy nawet najmniejszy dyskomfort złapać, przepracować i ostatecznie zlikwidować. Ale relacje w życiu są różne. Nie zawsze zbudowane na zdrowych fundamentach. W mijającym roku pożegnałam kogoś bardzo bliskiego. Mężczyznę, którego uważałam za swojego mentora, przyjaciela, ważną męską figurę, potrzebną mi zwłaszcza po śmierci taty. Kochałam go i kocham nadal miłością platoniczną, mocną, piękną, lekką. Zajął w moim życiu niezwykle ważne miejsce. Myślałam, że będzie w nim już na zawsze. Jednak postanowił inaczej. W pewnym momencie po prostu odszedł. Nie wiem dlaczego. Nie wytłumaczył mi, choć wielokrotnie o to prosiłam. Pozostało mi to przyjąć. Dopiero w tym roku, trzy lata od utracenia go, poczułam się w pełni gotowa na zaakceptowanie jego decyzji, zaakceptowanie drogi, jaką wybrał. Poczułam się na tyle silna, by bez żalu, pretensji, czy błagania o powrót, napisać do niego o swoich uczuciach. Również tych trudnych. Ważne było dla mnie, by list nie przybrał formy wyrzutów. Czułam, że nie mam do tego prawa, bo nie wiem, co nim kierowało. Ludzie z natury są wolni. Mają prawo do wszystkiego. Swoje granice wyznaczam ja sama i chociaż nadal za nim tęsknię, wiem, że nie potrzebuję dziś przyjaciół, którzy znikają i nie mają odwagi, by wytłumaczyć powód takiego zachowania. Zrozumiałam, że zasługuję na więcej. To czasem boli, kiedy wspominam czasy swojego własnego zagubienia i sklejania się z ludźmi traktującymi mnie w różny sposób w jedno. Smutno mi, kiedy myślę o tym, na ile złego pozwalałam innym, ale też smutno mi, że z drogi samoświadomości nie ma odwrotu. Nie wolno mi dziś zdradzić siebie i wrócić w układy, które były raniące, pełne cudzego egoizmu, w których nie starczało miejsca dla prawdziwej mnie. Zaczynam powoli dostrzegać, że można kochać, nie nosić w sobie urazy, życzyć szczerze jak najlepiej, ale też nie chcieć kogoś w swoim otoczeniu. Nawet, kiedy się równocześnie za nim tęskni. Piszę rzecz jasna nie tylko o swoim byłym mentorze, on mi pomógł zrozumieć moje wcześniejsze mechanizmy, z których powoli i nie bez bólu wychodzę.

fot. Bożena Szuj

Sylwester i frajerwerki

fot. Bożena Szuj

O trudach, jakie niosą ze sobą Święta spędzane w dużych rodzinnych gronach, pisałam w grudniu w tekście „Jak przetrwać Święta”. Choć sama od lat przygotowuję je dla garstki najbliższych, to nawet miłe kameralne spotkania z bliskimi mają pewien ciężar, w którym mieści się na ogół pokoleniowa trauma. To zawsze próba, na jaką wystawiana jest nasza autoterapeutyczna praca, a nieraz również cierpliwość. Jednak lekcja, jaką możemy wyciągnąć nawet z sytuacji nie zawsze wygodnych, jest czymś naprawdę cennym. Dowiadujemy się sporo o sobie i tylko od nas zależy, czy zrobimy z tego użytek.
Cudowną niespodziankę zrobiła nam nasza wspaniała Koleżanka z Gdańska, z którą podczas pobytu tamże, spotykaliśmy się regularnie dwa razy w tygodniu: w poniedziałki w Boto, a w piątki lub czasem soboty u niej w domu. Półtora roku temu – bo to już nie pierwszy sezon naszych zażyłości towarzyskich – opisywałam nasze spotkania tak:

Inny nasz tegoroczny towarzyski rytuał był też w pewnym sensie jakoś z Boto związany, a ściślej z naszą dobrą koleżanką poznaną (najpierw przez Partnera) właśnie tam. Otóż jakoś się tak przecudownie za tym moim pobytem przyjęło, że raz w tygodniu – w piątek lub sobotę – spotykaliśmy się u niej w domu, często z jeszcze jednymi znajomymi. Kiedy „nie miała czasu nic przygotować”, stół uginał się od pyszności: sałatek, ogórków, pomidorków, chipsów, dipów i innych przystawek. Kiedy „miała czas coś przygotować”, uginały się od nich trzy stoły, a na talerzykach wjeżdżał jeszcze domowy tort i inne smakołyki!
Rozmawialiśmy, żartowaliśmy, graliśmy w różne planszowe gry, a wszystko to obowiązkowo przed telewizorem nastawionym zawsze na program, z którego sączyła się polska muzyka minionych lat. Zasiadaliśmy bowiem równocześnie w Loży Szyderców. Komentowanie fryzur, makijaży i ubioru artystów, którzy trzy dekady temu wyglądali na siedemdziesiąt lat, mimo że dziś dobijają dopiero do pięćdziesiątki, było jedną z wielu naszych cotygodniowych aktywności. Obowiązkowe było też picie piwa i trzeźwienie podczas kilkukilometrowego spaceru powrotnego.

„Bezpieczna przystań”

Niespodzianka Koleżanki polegała na tym, że… z pewną nieśmiałością dała się namówić na przyjazd do nas na Sylwestra. Namawialiśmy szczerze, bardzo chcąc spędzić ten czas wspólnie, natomiast nie do końca wierzyliśmy, że do tego finalnie dojdzie. Cudowną wiadomością była więc dla nas ta, że się zdecydowała! Jej pobyt miał tylko jedną wadę – był za krótki! Ale lepszy krótki wspólny czas niż żaden. „Sylwester marzeń”  zamieniony niepostrzeżenie w „Sylwestra z Dwójką” okazał się dużo mniej nieznośny (a mamy go tuż pod oknami) niż te sprzed lat. Prób było mało, w dodatku były dość ciche, podobnie zresztą jak sam Sylwester. Mogliśmy więc szybko zagłuszyć go własną muzyką i w spokoju oddać się naszej ulubionej planszowej grze iKnow. Udało mi się ją po raz pierwszy w życiu wygrać, co zaskakujące, bo przecież na ogół I don’t know… Fakt faktem, punkty zdobywa się tu nie tylko za wiedzę, ale też dobre obstawienie czyjejś wygranej, jednak wiedziałam podczas gry więcej, niż bym przypuszczała (zwłaszcza wnioskując po przebiegu gier poprzednich). Mieliśmy wszystko – dobrą muzę, fajną grę, własne towarzystwo, mnóstwo humoru, dużo alkoholu, którego w sumie wypiliśmy mało, no i zatrzęsienie jedzenia, które przygotowałam.
Zasmuca mnie jednak, jak co roku, używanie fajerwerków. Najbardziej osłabiają mnie argumenty, że ludzie je lubią. Też jako dziecko je lubiłam. Nadal potrafię docenić ich piękny rozprysk na niebie. Jednak od kiedy wiem, jak bardzo boją się ich niektóre zwierzęta, nie potrafię czerpać z nich przyjemności. (Zresztą nawet kiedy nie posiadałam tej wiedzy, nie przyszło mi do głowy, żeby wydać na coś takiego pieniądze ponoć astronomiczne i strzelać. Znając moją zręczność, na pewno nie miałabym dziś już żadnego palca.) Najbardziej poruszył mnie filmik z Równi Krupowej, gdzie odbywa się Sylwester, na którym widać było kompletnie zdezorientowane łanie biegnące na oślep. Choć Równia nie jest Tatrzańskim Parkiem Narodowym, daniele i łanie ją zamieszkują. Hałasy i wybuchy muszą być niewyobrażalnym stresem dla dzikich zwierząt. I nie potrafię zrozumieć, jak, posiadając już na ten temat wiedzę, niektórzy po prostu „lubią fajerwerki i ch…j”. Nie przetłumaczysz. To przecież postawa małego dziecka. Ono chce i tupie nóżką, póki nie dostanie. Nie rozumie jeszcze swojej przynależności do większej społeczności. Nie tylko ludzi, ale też zwierząt. W komentarzach pod artykułami czy postami amatorzy fajerwerków prezentują swoje sztywne przekonania pełne pogardy dla zwierząt, które „mogą przecież łyknąć leki na uspokojenie” (zwłaszcza łanie – w sumie z Równi mają blisko do apteki). Czy człowieczeństwa nie poznaje się właśnie po stosunku do braci mniejszych? Mamy w tej kwestii sporo do nadrobienia.  Niech więc ten nowy rok nauczy nas empatii, troski o tych, którzy nie są w stanie zatroszczyć się o siebie samych, ale też buntu i zdecydowanego reagowania na zachowania złe i aspołeczne. Nie mamy wpływu na innych, ale mamy na siebie. Zacznijmy więc od siebie!

fot. Bożena Szuj

P.S. A na deser łączę piosenkę, o której sobie przypomniałam dopiero podczas Sylwestra. Internet nie udźwignął natłoku przyjezdnych i odmówił współpracy, więc włączyliśmy różne stare wgrane na dysk playlisty. Po Jamiroquai przyszła kolej na Moloko i Róisín Murphy. Jest to artystka totalna, którą kocham totalnie. Wszystko co robi jest znakomite, więc nie pokuszę się nawet o wybranie jednego utworu. Po prostu przypomniałam sobie o energetycznym „Ruby Blue”, więc niech wystąpi dziś w roli deseru.

fot. Bożena Szuj

Jeśli podoba Ci się, jak piszę, i chcesz mnie docenić,
kliknij w poniższą ikonkę i postaw mi, proszę, wirtualną kawę ☕️

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Rok 2022 oczami nNi – podsumowanNie

Do tej pory pewną blogową tradycją było moje podsumowywanie każdego kończącego się roku w jego ostatnim dniu wyborem najważniejszych dla mnie tekstów – po jednym z każdego miesiąca. W mijającym roku niestety nie zdążyłam z takim wpisem. Przytłoczył mnie nadmiar obowiązków i niemal całkowity brak wolnego. Wracam jednak z podsumowanNiem 2022 roku w troszkę odmienionej formie dzisiaj, pod koniec pierwszego tygodnia nowego roku.

W styczniu przede wszystkim czytałam i recenzowałam przeczytane książki, a szczególne miejsce w moim sercu zajęła „Moja lewa joga” Pauliny Młynarskiej. Niechętnie cytuję tu siebie samą, ale wydaje mi się, że wszystko, co najważniejsze, zawarłam w tekście „8 kobiet na 8 marca (kwiecień 2021 – marzec 2022)” we fragmencie poświęconym właśnie Paulinie Młynarskiej.

„Moja lewa joga” Pauliny Młynarskiej jest jedną z tych książek, które mnie zachwyciły, porządkując mi w głowie wiele spraw. Dodatkowo poczułam jakąś więź z Autorką, co mnie ostatecznie pchnęło ku temu, by do niej napisać i podesłać swoją recenzję. Kiedy następnego dnia rano dostałam od Pauliny Młynarskiej przemiłą odpowiedź wraz z pytaniem, czy może opublikować na swoim fanpage’u link do mojej recenzji, bo ją „poruszyła”, myślałam, że śnię. Wtedy również poznałam magię tzw. zasięgów – w ciągu niecałej doby miałam prawie 2,5 tysiąca blogowych wyświetleń, co nie zdarzyło się tu nigdy wcześniej, ani też nigdy później (dla porównania, w ciągu doby są to na ogół liczby dwucyfrowe). 24 stycznia jest dniem, który bardzo się w moich blogowych statystykach wyróżnił, bezpowrotnie zmieniając drugą połowę miesiąca w wielkiego graficznego fucka.
Pani Paulino, serdecznie dziękuję! 🌷

„8 kobiet na 8 marca (kwiecień 2021 – marzec 2022)”

Styczniowym tekstem niech więc zostanie recenzja:

 fot. Bożena Szuj/Marianna Patkowska

Z tekstów powstałych w lutym wybór jednego jest dla mnie bardzo trudny, więc wskażę dwa. Pierwszy to buntowniczy:

Wpis powstały pod wpływem lektury wspomnianej wyżej „Mojej lewej jogi” Pauliny Młynarskiej w poświątecznej goryczy i poczuciu stłamszenia.

A drugi to walentynkowy:

Bo czym byłoby blogowe życie bez obchodzenia Walentynek stosownym tekstem…

 fot. Bożena Szuj/Marianna Patkowska

Lektura poruszającej książki „Dar. 12 lekcji, dzięki którym odmienisz swoje życie” Edith Eger, bardzo dużo we mnie pootwierała, więc z przyjemnością podzieliłam się z Czytelnikami mojego bloga jej recenzją:

 fot. Bożena Szuj/Marianna Patkowska

W kwietniu udało się nam wyskoczyć na pierwsze wspólne – i po sezonie bardzo zasłużone! – mini wakacje… do Krynicy Zdroju. Mój wewnętrzny kronikarz nie pozwolił mi nie pozostawić po tym wydarzeniu blogowego śladu:

 fot. Bożena Szuj/Marianna Patkowska

W maju było tu bardzo cicho i pusto. Siedziałam nad morzem, zmuszając się do długich spacerów i uładzenia w ich trakcie myśli. Przeczytałam też znakomitą książkę, którą zrecenzowałam dopiero w czerwcu, mianowicie:

Najwyraźniej patronką mijającego roku była dla mnie Paulina Młynarska; nie mógł więc być aż tak zły, jak mi się czasem wydawało…

 fot. Bożena Szuj/Marianna Patkowska

W czerwcu podzieliłam się z Czytelnikami swoją pierwszą w tym sezonie nadmorską sesją zdjęciową, którą zilustrowałam wpis:

Zawsze, kiedy piszę tekst, w którym poruszam ważny dla siebie feministyczny temat, czuję się przytłoczona koniecznością tłumaczenia kwestii dla mnie kompletnie oczywistych, a dla tak wielu ludzi nadal niezrozumiałych. Przytłoczenie nie wynika z faktu, że myślimy inaczej (to bywa irytujące, ale bywa też bardzo inspirujące). Przytłoczenie wynika z przekonania, że bardzo chcę dla siebie i swoich dzieci świata tolerancyjnego, otwartego, empatycznego, czułego, mądrego, wymagającego. A wszystko to, co ważne, zaczyna się od edukacji na najwcześniejszym poziomie. I do niej jest niestety potrzebna świadomość nie tylko wybranych jednostek, które coś tam dzieciom przekażą w domu, tylko całego społeczeństwa, mediów, szkół, osób rządzących i tych, którzy rządzących wybierają. Można się w wielu kwestiach z feministkami nie zgadzać. Można wielu osób głoszących dość radykalne feministyczne (czy aby na pewno feministyczne…?) przekonania nie poważać. Ale… w XXI wieku przy powszechnym dostępie do wiedzy stanowcze odżegnywanie się od feminizmu czy wręcz szczycenie się tym, że się, będąc kobietą, feministką nie jest, to coś, co mnie nieustająco zasmuca. Feminizm to równość. Nie ma we mnie zgody na odrzucanie równości. Nie oznacza to jednak, że nie warto dopytać, co ktoś pod tym pojęciem rozumie, bo ludzie mają bardzo różne kompetencje intelektualne.

 fot. Bożena Szuj/Marianna Patkowska

W lipcu miałam jedno z milszych doświadczeń swojego życia, mianowicie psa pod dwutygodniową opieką! Tę cudowną przygodę opisałam w tekście:

 fot. Bożena Szuj/Marianna Patkowska

W sierpniu pracowałam przez dosłownie chwilę w gdańskim sex shopie i była to jedna z lepszych prac poniżej moich kwalifikacji ever! Ogrom fascynującej wiedzy, którą musiałam w krótkim czasie przyswoić mocno mnie stymulował intelektualnie. Poznałam też przemiłe osoby i przekonałam się, że moja niezdrowa relacja z pornografią na coś się jednak może czasem przydać. Nie udało mi się tam zagrzać miejsca z przyczyn od nikogo niezależnych, ale jestem niezwykle wdzięczna losowi, że mogłam mieć takie doświadczenie. Swoje wrażenia opisałam w tekście:

 fot. Bożena Szuj/Marianna Patkowska

Wrzesień obfitował w ważne dla mnie teksty, spośród których nie dam rady wybrać jednego. Pierwszym był opis moich zmagań z przemocową krakowską służbą zdrowia:

Na drugim miejscu są dwa teksty, które mogą stanowić dwie części jednej historii – opisu moich nadmorskich refleksji:

Trzeci, choć ściśle wiąże się z przygodami, jakie miałam na północy Polski, ma jednak inny charakter niż dwa powyższe wpisy. Po raz pierwszy po przeszło dwóch dekadach wsiadłam na rower, oswoiłam swoją  związaną z nim traumę i zaczęłam się poruszać prawie wszędzie w ten właśnie sposób. Wszystko opisałam w tekście:

Dodatkowo sesja zdjęciowa do niego była jedną z najbardziej przeze mnie wyczekiwanych tego lata; po drugiej stronie obiektywu stanął oczywiście mój nieoceniony Partner.

 fot. Bożena Szuj/Marianna Patkowska

Do napisania październikowego tekstu dojrzewałam co najmniej od czerwca, choć potrzeba poruszenia tego tematu narastała we mnie już od kilku dobrych lat. Co oznaczają w naszym życiu nagłe utraty bliskich ludzi? W jaki sposób wycofać się z relacji, która przestała nam służyć? Jak przetrwać bycie zranionym? Jak przetrwać nieuniknione zranienie innych swoimi decyzjami? Jak ranić jak najmniej? Czy po napisaniu tego tekstu już wiem? Nadal nie, ale wyrzucenie z siebie tych wszystkich pytań otworzyło we mnie przestrzeń do dyskusji z samą sobą i ze światem. Dziś te pytania przerażają mnie mniej. Budzą mniej napięcia.

Równocześnie w październiku ruszyłam też z czymś zupełnie dla siebie nowym. Zaczęłam prowadzić podcast:

Towarzyszyła mi ekscytacja, ale też przerażenie. Przemiła i ciepła reakcja Słuchaczy przerosła moje najśmielsze oczekiwania. Odcinki nie pojawiają się regularnie, bo sama formuła podcastu wymaga ode mnie bardzo dużych nakładów czasu i pracy. Na razie na stronie podcastu można posłuchać tylko dwóch odcinków, nad dwoma kolejnymi pracuję, mam więc nadzieję, że pojawią się niebawem.

 fot. Bożena Szuj/Marianna Patkowska

W listopadzie odbyło się jedno z najważniejszych dla mnie wydarzeń kulturalnych tego roku, o ile nie kilku ostatnich lat:

koncert zainicjowany przez kompozytora i wiolonczelistę Roberta Jędrzejewskiego. Nie dodam już nic do swojego tekstu (dokończonego i opublikowanego dopiero na początku grudnia), bo napisanie go kosztowało mnie mnóstwo stresu. Z jednej strony chciałam jak najwierniej przekazać swoje wrażenia, a z drugiej, nie pomylić się w faktach. Kompozytorzy żyjący przy całym swoim uroku mają ten minus, że kiedy napiszemy coś nie tak, zdołają to błyskawicznie wychwycić!

 fot. Bożena Szuj/Marianna Patkowska

W mijającym roku przeżyłam swoje pierwsze nie-Święta i było to doświadczenie absolutnie cudowne! Opisałam je w tekście:

Pewną coroczną tradycją jest kpienie z Sylwestra Marzeń w Zakopanem, który odbywa się tuż pod moimi oknami. (Chociaż bardziej od samego Sylwestra drażnią mnie zaczynające się już na kilka dni przed nim próby, podczas których cały dom drży w posadach.) Pomijając już kwestię ogłupiania narodu plebejską muzyczną papko-żenadą, zastanawiam się, co o naszym narodzie mówi kosztowne i huczne obchodzenie Sylwestra w kontekście trwającej tuż za naszą granicą wojny

 fot. Bożena Szuj/Marianna Patkowska

P.S. Na deser wrzucam piosenkę Melanie C, która niezwykle mi zaimponowała decyzją o niewystąpieniu na wspomnianym Sylwestrze podjętą w momencie, w którym została uświadomiona o homofobicznej propagandzie uprawianej w naszej „publicznej”, choć już dawno reżimowej telewizji. Nie jestem fanką jej muzyki, ale była jedyną spicetką, na którą zwróciłam uwagę, ze względu na ciekawą barwę głosu. Publikuję dość starą jej piosenkę, do której zawsze miałam pewną słabość.

P.S. 2 Wszystkim swoim Czytelnikom życzę spokoju, wewnętrznej harmonii i odnalezienia swojej drogi w tym ciągle jeszcze nowym, 2023 roku!

Rok 2021 oczami nNi – podsumowanNie

Pewną już blogową tradycją stało się moje podsumowywanie każdego mijającego roku w jego ostatnim dniu wyborem najważniejszych dla mnie tekstów – po jednym z każdego miesiąca. Niech więc tradycji stanie się zadość!

1. Styczeń 2021

W styczniu tego roku działo się sporo, co znalazło swoje odzwierciedlenie w blogowych wpisach. Wybór nie był łatwy, ale zwyciężył tekst, który rezonuje ze mną najmocniej.

W styczniu stworzyłam także sklep ze znakomitymi kosmetykami Mary Kay, do którego nNieustająco wszystkich zapraszam.

2. Luty 2021

W lutym minął ponad rok od (dosyć jednak niefortunnego) poznania Mężczyzny, który okazał się być właśnie TYM. Niezwykła historia naszej znajomości miała się skończyć tak, jak we wpisie „Wycieczka na Planetę Dyskomfort”. Los dopisał do niej jednak kompletnie zaskakujący dalszy ciąg, zmieniając Drapieżnika w mojego wspaniałego, kochanego Towarzysza Życia.

3. Marzec 2021

Choć osią tego bloga jestem ja, a pomysłem na niego, ukazanie świata widzianego moimi oczami, Bartek jest tak ważną częścią mojego życia, że siłą rzeczy musiał się na blogu pojawić. Postanowiłam wyciągnąć go wreszcie z roli Drapieżnika, w którą go sama wepchnęłam i pokazać Czytelnikom, jak piękną i wielobarwną jest osobą oraz jaką jestem szczęściarą, że mam Go tak blisko!

4. Kwiecień 2021

Wpisem kwietnia bezsprzecznie jest dla mnie „Nazywam się Niebo” – tekst, którego przesłanie nNieustająco mi towarzyszy.

5. Maj 2021

W maju udało mi się zaszczepić pierwszą dawką Astry Zeneki. Niedługo mam trzecie szczepienie. Co mogę więcej dodać? Szczepcie się, ludzie!

6. Czerwiec 2021

Owocem wielomiesięcznej i mocno wytężonej pracy nad sobą był wpis, który opublikowałam w czerwcu.

7. Lipiec 2021

W lipcu nadeszły mocno upragnione wakacje w moim drugim domu – Trójmieście. Miałam duży problem z wybraniem jednego lipcowego tekstu. Ostatecznie zdecydowałam się na wskazanie tego:

ze względu na podjętą próbę zaklęcia w nim swoich magicznych momentów i piękne zdjęcia, jakie zrobił mi Bartek. Jednak z innego powodu ważnym jest dla mnie również ten wpis:

8. Sierpień 2021

W sierpniu podjęłam na blogu temat terapii, niedługo potem – jak na ironię – poznając najgorszą możliwą terapeutkę pod słońcem. Nadal jednak uważam, że terapeuty trzeba szukać tak długo, aż znajdzie się dla siebie idealnego. Każdy z nas na to zasługuje!

Również w sierpniu powstała nowa kategoria blogowa, w której zamieszczam najsmakowitsze swoje dialogi z Bartkiem.

9. Wrzesień 2021

Miałam pewien problem z wyborem tekstu wrześniowego, ale ostatecznie zwyciężył ten, w którym poruszyłam problem dyskryminacji oraz rozprawiłam się z wierszykiem „Bambo”.

10. Październik 2021

W październiku wspominałam na blogu swój wrześniowy wyjazd na Warszawską Jesień, zwracając uwagę na swoje rozliczne festiwalowe kreacje.

11. Listopad 2021

Nad wpisem dotyczącym wychowawczych błędów, którego ofiarami padały wszystkie starsze pokolenia, myślałam bardzo długo. Aż pewnego listopadowego dnia siadłam i go napisałam.

12. Grudzień 2021

Zaczęłam prowadzić bloga z myślą, że nigdy nie podejmę w nim tematów politycznych. Dziś mam świadomość, że człowieka wrażliwego polityka nie może nie obchodzić, bo wdziera się do naszego życia. Lubię obchodzenie świątecznego czasu na blogu, jednak w tym roku udawanie, że na granicy z Białorusią nie głodują i nie giną ludzie, byłoby szczytem hipokryzji.

13. Najczęściej czytane
teksty 2021 roku

Tradycyjnie zamieszczam też trzy najczęściej czytane teksty tego roku.

P.S. Na deser łączę piosenkę, która towarzyszyła mi przez większość roku. Uwielbiam w niej niebanalną partię basu, intrygujący rytm i tekst!

Rok 2020 oczami nNi – podsumowanNie

fot. Bożena Szuj/Marianna Patkowska

Powoli mijający już rok 2020 był, mówiąc najdelikatniej, do inNych niepodobny. Dla niektórych z nas niestety tragiczny w skutkach, innym ukazujący nowe perspektywy. Najważniejsze, że nikt z nas nie był w tym wszystkim sam. Bardzo dziwną i trudną sytuację dzieliliśmy ze sobą w jakimś sensie globalnie.
Mnie ten rok przyniósł gigantyczną życiową rewolucję, która by się nigdy nie wydarzyła, gdyby nie droga wewnętrznych przemian, z której już nigdy nie chciałabym zawrócić… Z przyjemnością więc sama przypomnę sobie tegoroczne blogowe wpisy, wybierając, jak co roku, najważniejsze dla siebie.

1. Styczeń 2020

Poniższy wpis był dla mnie przełomowy nie tylko spośród wszystkich napisanych w styczniu, ale i całym roku. Być może również (o ile nie przede wszystkim) z powodu dalszego ciągu tej niesamowitej historii, który jestem Czytelnikom winna. Oczekujcie więc kontynuacji w następnym roku.

2. Luty 2020

Tekst, do którego od czasu do czasu muszę wrócić, to „Nie jestem hipopotamem”. Napisałam w nim:

Nie wolno nam też zapominać, że komunikat nadawcy niesamowicie rzadko jest rzeczywiście związany z jego odbiorcą. Ludzie mierzą nas swoją miarą, a często też miarą własnych lęków i niepewności. Na ogół to, co wypowiadamy, mówi dużo więcej (jeśli nie wyłącznie) o nas samych, niż o tych, do których nasze słowa kierujemy.  Ta wiedza również bardzo pomaga odnaleźć właściwą perspektywę. Każdy człowiek nakłada na rzeczywistość (czy faktycznie istnieje jedna?) swoje własne filtry.

„Nie jestem hipopotamem”

I choć wiem, że tak właśnie jest, regularnie ulegam manipulacjom toksycznych osób, dając się zasmucać lub wpędzać w poczucie winy, jeśli ktoś ma tylko kaprys, żebym poczuła się źle. Widać tę lekcję odrabiam wyjątkowo długo, ale wierzę w to, że świadomość jest już połową sukcesu.

3. Marzec 2020

Marzec był dla mnie niesamowicie burzliwy. Moja dopracowana do perfekcji racjonalność została poddana najwyższej próbie – próbie uczucia. Miłość nie sprzyja logice, jednak znalazłam się w sytuacji, w której musiałam wykazać się cierpliwością, więc dłużący mi się niemiłosiernie czas postanowiłam spożytkować na filozoficzne rozważania, czym miłość tak naprawdę jest. Zaczęłam się uważnie przyglądać rozmaitym jej interpretacjom i wybierać z nich te, które – wdrożone w życie – mogłyby mnie usatysfakcjonować i rozwinąć. Zrozumiałam szybko, że udany związek mogą tworzyć tylko dwie niezależne od siebie, w pełni wolne i szczęśliwe osoby. Obsesyjne kontrolowanie partnera jest oczywiście toksyczne, ale dawanie pełnej niczym nieograniczonej wolności ukochanej osobie wcale nie jest takie znowuż proste. Uzmysłowiłam sobie jednak, że ta droga – choć trudna i pełna ciężkiej pracy nad sobą i własnym ego – jest jedyną właściwą. Czas udowadnia mi, że się nie pomyliłam.

4. Kwiecień 2020

Nowa sytuacja, w której się wszyscy od połowy marca 2020 znaleźliśmy, jednych przeraziła, innych załamała, jeszcze innych trochę nawet ucieszyła. Część osób z kolei zauważyła też, że ich pandemiczny tryb życia niewiele się różni od tego prowadzonego przez nich do tej pory. Należałam do ludzi, którzy postanowili przyjąć tę dziwną jednak mimo wszystko sytuację z pokorą i popełniłam na ten temat wpis.

5. Maj 2020

Podstawową funkcją mojego bloga miało być moje własne zrozumienie siebie. Pewien mój majowy tekst dość dobrze chyba mnie do tego przybliżył.

6. Czerwiec 2020

Jednym z ważniejszych dla mnie czerwcowych tekstów był ten, w którym postanowiłam rozprawić się z mitem głupiej cycatki. Mitem, który powielają zarówno niektórzy panowie, jak i – co przerażające – panie. Pomysł, że biuściasta seksbomba może być spełnieniem seksualnych marzeń, ale intelektualnym wyzwaniem to już na pewno nie, podszyty jest oczywiście ogromnym męskim intelektualnym kompleksem. Być może zresztą bierze się on stąd, że męski seksapil rzadko kiedy tkwi w samej fizyczności, natomiast u kobiet może być on zupełnie od intelektu oderwany, więc jeśli pozna się szalenie pociągającą seksualnie kobietę, która na dodatek po odezwaniu się oszałamia swoim mózgiem, można dojść do słusznego wniosku, że kobiety są wyższą formą życia. I najwyraźniej niektórych panów ten fakt przerasta.

7. Lipiec 2020

W lipcu przeczytałam i zrecenzowałam na blogu fantastyczną książkę „Jak nie dać sobą manipulować” (którą dostałam miesiąc wcześniej na imieniny) autorstwa mojej ukochanej Christel Petitcollin. Czy już umiem sobie radzić z manipulatorami w swoim życiu? Oczywiście, że nie, bo nauczenie się tego jest procesem, w dodatku wcale niekrótkim. Wiem już jednak, jak ich rozpoznawać, a to spory sukces. Do wpisu dołączyłam też swój cover piosenki „Grave” Summer Walker. Zarówno doskonały oryginał, jak i moja skromna wersja bardzo dużo dla mnie znaczą.

8. Sierpień 2020

Im głębiej zanurzam się w swoje pandemiczne wpisy, tym trudniej wybrać mi tylko jeden z każdego miesiąca. Nie będę się więc ograniczać – ten rok zdecydowanie różnił się od pozostałych, więc i jego podsumowanie będzie nieco inNe. Z sierpniowych tekstów wybieram dwa: jeden, w którym opisuję drogę przemian, na której się nieoczekiwanie znalazłam i drugi, będący recenzją niesamowitej płyty „P.O.L.O.V.I.R.U.S.” Kur, ale też równocześnie opisem mojego pierwszego spotkania z charyzmatycznym Tymonem Tymańskim.

9. Wrzesień 2020

We wrześniu poruszyłam jeden z ważniejszych tematów – zaproponowałam Czytelnikom rozmowę o seksie. Dostałam od Was wiele wiadomości, w których dziękowaliście mi za ten wpis. Cieszę się, że został tak ciepło odebrany. Cieszę się też, że moje erotyczne gadżety okazały się całkiem fotogeniczne.

10. Październik 2020

Październik obfitował we wpisy, którymi bardzo chciałabym się podzielić z jak największą liczbą osób. Wyróżnię trzy, bardzo dla mnie istotne. Pierwszy opowiada (również fotograficznie) o tym, co byłoby, gdybyśmy uwierzyli w to, że zdanie innych ludzi na nasz temat jest prawdą obiektywną. Drugi kieruję przede wszystkim do dzieci (bo niestety w dorosłych wierzę już coraz mniej), wyjaśniając świętość słowa „nie”. Trzeci jest pierwszym w historii mojego bloga wpisem halloweenowym – sam proces jego powstawania (piszę także o stronie graficznej) niesamowicie mnie podekscytował. Zmierzam się w nim z tematem strachu oraz swoich niedawno zdiagnozowanych zaburzeń obsesyjno-kompulsywnych. Po raz pierwszy łączę też piosenkę ze swojej najnowszej, niedokończonej jeszcze płyty.

11. Listopad 2020

Od października moje życie znów się trochę zmieniło za sprawą niesamowitej inicjatywy Strajk Kobiet Podhale. Poznanie w tak krótkim czasie tylu wspaniałych osób (głównie kobiet, choć nie tylko), robienie rzeczy, poczucie rzeczywistego działania i sprawczości, kiedy tylu ludzi wokół ogranicza się jedynie do narzekania, dało mi fantastyczną energię i siłę. Działanie w grupie uczy sztuki kompromisu, co nie jest trudne, kiedy mocno wierzy się we wspólny cel. Zrozumiałam też, że pisanie, w które zawsze wierzyłam, naprawdę jest moją bronią. Tak powstała w listopadzie nowa kategoria, którą przyjęła formę e-gazety strajkowej „Halny – wiatr zmian”, wypełniona moimi relacjami kolejnych naszych manifestacji oraz wpisami dotyczącymi obecnej sytuacji politycznej. Oprócz własnych tekstów polecam w niej także artykuły, które zrobiły na mnie duże wrażenie.
W listopadzie przeczytałam też najgorszą książkę w swoim życiu (wyłączając z tego zestawienia lektury szkolne). Pech chciał, że była to akurat pierwsza biografia mojego taty. Są momenty, w których jego przekora mnie nie śmieszy – czytanie tego dzieła było jednym z nich.

12. Grudzień 2020

W kończącym się dziś grudniu bardzo trudno było mi poczuć świąteczną atmosferę. Trochę na pewno pomogło mi przygotowywanie bożonarodzeniowego wpisu oraz dekorowanie mieszkania, ale mimo wszystko chyba nie udało mi się tak do końca wejść w klimat, który dopiero niedawno polubiłam. Teksty, które wybrałam to: list do znajomych sympatyków partii obecnie rządzącej, którego myślą przewodnią jest zbudowanie dialogu między jedną a drugą częścią podzielonego przez polityków społeczeństwa oraz mój ostatni wpis o mitach, którymi skrzywia się ludzi już we wczesnym dzieciństwie.

13. Najczęściej czytane
teksty 2020 roku

Przyjrzałam się blogowym statystykom i z zaciekawieniem zauważyłam, że trzy najczęściej klikane przez Czytelników teksty dotyczą tematów politycznych. Pierwszy z nich jest właściwie polityczno-językowy, dwa kolejne pochodzą ze wspomnianej wcześniej e-gazety strajkowej „Halny – wiatr zmian”. Zakładając bloga, nie myślałam, że kiedykolwiek przyjdzie mi poruszać w tekstach tematy polityczne. Z drugiej strony wtedy nie myślałam też, że kiedykolwiek będę poszukiwana przez policję (o czym wytrwali Czytelnicy dowiedzą się już w następnym roku)…

❣️Wszystkim składam nNajserdeczniejsze życzenia noworoczne – wewnętrznego spokoju i harmonii, zintegrowania z samym sobą, zdrowia, szczęścia i miłości w każdej możliwej formie, zaczynając oczywiście od tej najważniejszej, czyli miłości własnej❣️

P.S. Na deser łączę energetyczną piosenkę Beyoncé – artystki, która już od jakiegoś czasu urzeka mnie bijącą z siebie wewnętrzną integralnością. Bez względu na to, czy jej najnowsze dzieła trafiają w mój gust, czy nie (bo bywa z tym różnie), mam poczucie, że uderzająca z nich siła świadczy o tym, że Beyoncé odnalazła swoją drogę i robi to, w co autentycznie wierzy. To naprawdę piękne.

fot. Bożena Szuj/Marianna Patkowska

Zachęcam do lektury
podsumowań ubiegłych lat
:

Rok 2019 oczami nNi – podsumowanNie

fot. Marianna Patkowska

Podsumowanie swoich wpisów z całego roku, które zrobiłam równo dwanaście miesięcy temu (dostępne TUTAJ), zapoczątkowało blogową tradycję, której zamierzam być wierna. Dodatkowo za miesiąc oczami nNi będzie obchodzić swoje drugie urodziny!
Wybór tekstów z poszczególnych miesięcy jest, jak poprzednio, subiektywny. Układając go, nie kierowałam się ich popularnością, a tym, ile znaczyły dla mnie samej. Przykry wniosek z przyjrzenia się wytypowanym wpisom jest taki, że kończący się właśnie rok obfitował niestety w dużo bolesnych wydarzeń (śmierci, rozpadów, rozstań). Jednak trudny rok  może oznaczać nowe, lepsze rozdanie w następnym. Tego wszystkim swoim Czytelnikom i sobie życzę!

1. Styczeń 2019

Styczeń zaczął się mocnym, wstrząsającym wydarzeniem, które zmusiło mnie do porzucenia swojej początkowej zasady o niepisaniu o polityce. Nasze poglądy polityczne są również elementem składowym całości, której potrzeba odkrycia w sobie była dla mnie głównym powodem założenia tego bloga.

Pod koniec miesiąca powstał też tekst dużo lżejszy i kompletnie innego typu, bo zaliczający się do analizy językowej, której tworzenie jest jednym z moich ulubionych wyzwań.

2. Luty 2019

W lutym miałam ogromną przyjemność uczestniczyć w fantastycznym spotkaniu w Galerii im. Władysława Hasiora w Zakopanem. Odżyły dawne, cudowne wspomnienia…

3. Marzec 2019

Marzec rozpoczął się tragedią, której liczyłam, że nie dożyję. Mój wielki idol popełnił samobójstwo. Muzyczny świat się na chwilę zatrzymał. Nadal trudno mi się z tą stratą pogodzić.

W tym samym miesiącu opublikowałam wpis o podjęciu współpracy z pewną firmą kosmetyczną (podjęłam ją co prawda kilka miesięcy wcześniej, ale pomysł na wpis przyszedł do mnie dopiero w marcu). Po raz kolejny wyjaśnię, że współpraca ta nie obejmuje żadnych moich zarobków, a jedynie wydatki (mogłabym kosmetyki sprzedawać, ale nie bardzo to czuję, więc tego nie robię). Na swoich wpisach też oczywiście nie zarabiam. Myślę jednak, że pisanie o kosmetykach jest bardzo relaksujące, zwłaszcza, że te stały się ostatnio dosyć istotną częścią mojego życia, a są i tacy, którzy lubią o nich czytać.

4. Kwiecień 2019

W kwietniu wszyscy historycy sztuki, kulturoznawcy i bywalcy Muzeum Narodowego w Warszawie chwycili się za głowę, a ja nie mogłam tego nie opisać.

Jak to zazwyczaj bywa, najtrafniej całą sytuację podsumowały dzieci.

5. Maj 2019

Maj zasmucił mnie wiadomością, że oto pewna podróżnicza era mojego życia nieodwołanie dobiegła końca…

Całym krajem wstrząsnął też doskonały, choć przerażający dokument braci Sekielskich. Wielka odwaga twórców, by wbrew nieprzychylnym wiatrom zrobić coś tak ważnego i potrzebnego, bardzo mi zaimponowała.

6. Czerwiec 2019

Dopiero w tym roku z okazji czerwcowego Dnia Ojca odważyłam się na jeden z najbardziej osobistych wpisów.

7. Lipiec 2019

W lipcu postawiłam sobie zupełnie nowe wyzwanie, mianowicie stworzenie makijażowego tutorialu. Oczywiście nic nie poszło tak, jak pójść miało. Tutorial liczył łącznie półtorej godziny i składał się z trzech części, w których mówiłam głównie o kulturze i sztuce, ale  doświadczenie to było na pewno ciekawe!

Równocześnie postanowiłam stworzyć nową kategorię dla wszystkich kosmetykowych wpisów.

8. Sierpień 2019

Sierpień w znakomitej większości spędzałam w ukochanej słonecznej Grecji. Niewiele więc udało mi się wtedy opublikować na blogu, jednak zdążyłam zrecenzować czytaną na tasyjskiej plaży książkę, która zdecydowanie zmieniła moje życie.

9. Wrzesień 2019

Wrzesień tego roku był dla mnie wyjątkowo paskudny. Resztki sił znalazłam w opisywaniu swoich wspaniałych wakacji.

Po raz pierwszy też było mi aż tak trudno pożegnać się ostatecznie z latem.

Pomyślałam też, że ze względu na to, że inaczej patrzę na świat (oczami nNi) w każdej z pór roku, warto założyć oddzielną kategorię dla wpisów bezpośrednio z nimi związanymi.

10. Październik 2019

W październiku pokonała mnie choroba. Nie publikowałam niczego, ale zamieszczam wcześniejszy tekst, który wyjaśnia, co się ze mną działo.

11. Listopad 2019

Dopiero listopad mnie trochę literacko odblokował i pozwolił opisać, dlaczego dokładnie to się ze mną działo.

12. Grudzień 2019

W grudniu z kolei byłam niewiarygodnie płodna i opublikowałam sporo tekstów. Wiele z nich uważam za istotne, ale nie mam jakichkolwiek wątpliwości, który wybrać jako najważniejszy. Z różnych powodów myślę, że jest nie tylko najważniejszym tegorocznym grudniowym tekstem, ale plasuje się też w ścisłej czołówce moich najważniejszych blogowych wpisów od początku istnienia oczu nNi.

Żeby jednak nie kończyć w minorowym nastroju, wytypowałam też tekst, dla którego inspiracją stała się moja własna świąteczna sesja zdjęciowa.

13. Podsumowanie ogólne – 2019

Najczęściej czytanymi tegorocznymi wpisami były:

  1. Jak zostałam konsultantką firmy Mary Kay
  2. Biuro Podróży Olimp oczami nNi
  3. Patoignorancja

Bardzo też wzrosła liczba krajów, w których – oprócz Polski, będącej zawsze oczywiście na pierwszym miejscu – mnie czytaliście: z 40 do 57! Tegoroczna pierwsza dziesiątka układa się trochę inaczej niż w 2018 roku. Mianowicie (w takiej właśnie kolejności):

  1. Grecja
  2. Niemcy
  3. Wielka Brytania
  4. Stany Zjednoczone
  5. Norwegia
  6. Algieria
  7. Irlandia
  8. Węgry
  9. Holandia
  10. Chiny

14. Chciałabym podziękować…

Podziękowania – jak rok temu – należą się przede wszystkim mojej mamie Zofii Mossakowskiej, która – znakomitym redaktorem będąc – nie potrafi czytać moich tekstów, nie robiąc im redakcji i korekty tam, gdzie tego potrzebują. Jej czujne oko wychwytuje wszystkie niezręczności (z biegiem czasu jest ich na szczęście coraz mniej), a ostry jak brzytwa język z przyjemnością mi je wymienia. Parafrazując wieszcza,

kto nie zaznał nadgorliwego redaktora ni razu, ten nigdy nie zazna dobrego władania piórem.

– moja parafraza słów wieszcza

Dziękuję też wspaniałej greckiej fotograficzce Geo Dask za kolejną fantastyczną artystyczną przygodę, jaką była nasza tegoroczna blogowa sesja zdjęciowa w gorących Salonikach.
Wreszcie – the last but not least – chciałam podziękować Czytelnikom oczu nNi za czas poświęcony lekturze moich tekstów. Każde Wasze wejście tu bardzo dużo dla mnie znaczy i mobilizuje mnie do dalszej pracy nad swoim warsztatem. Dziękuję za wszystkie polubienia i komentarze! 💚💚💚
Wszystkim składam dziś nNajserdeczniejsze życzenia – niech nadchodzący rok da nam tylko takie lekcje, z których będziemy umieli się dźwignąć!

P.S. Na deser łączę energetyczną piosenkę z jednej z moich ulubionych płyt zespołu Ben Folds Five.

fot. Marianna Patkowska

Rok 2018 oczami nNi – podsumowanNie

Kończy się 2018 rok, a dla mnie (jak pewnie dla większości ludzi na całym globie) jest to czas głębszych refleksji i podsumowań. Dziś, jak każdego 31 grudnia, zjem swój tradycyjny noworoczny bigos (robiony na zamrożonych wcześniej resztkach farszu do uszek) i siądę rozliczyć się sama ze sobą z postanowień na mijający rok i sprecyzować postanowienia (plany) na ten nadchodzący. Ponieważ za niecały miesiąc (dokładnie 30.01.2019) mój blog będzie obchodzić swoje pierwsze urodziny, pomyślałam, że dobrze byłoby zrobić podsumowujący wpis okolicznościowy.  👀👀👀

To, z czego być może nie wszyscy moi bliscy zdają sobie sprawę, to fakt, że blog oczami nNi nie jest tylko moim hobby, platformą, na której mogę sobie bez ograniczeń ćwiczyć literacki warsztat, czy wyżywać się, kiedy się ze światem w czymkolwiek nie zgadzam. Tym wszystkim jest oczywiście też, ale przede wszystkim jest integralną częścią mnie. Nie twierdzę, że moje istnienie zamyka się w świecie wirtualnym, a pisany monolog jest moim jedynym sposobem komunikowania się z ludźmi, jednak do tego, by móc się postrzegać jako pełnię, muszę porozumiewać się ze światem nie tylko mową, ale też śpiewem, stwarzaniem piosenek, płyt, czy opowiadań oraz… językiem pisanym, co ów blog mi umożliwia.
Zanim zaczęłam tę przygodę, długo zastanawiałam się, czy w ogóle wypada stworzyć blog, którego osią będzie nie jakieś jedno wybrane przeze mnie zainteresowanie (jak np. było w przypadku mojego kulinarnego bloga Jednopalnikowa), tylko… ja sama. Nadal zresztą, kiedy o tym w ten sposób pomyślę, sama idea wydaje mi się dość grubą przesadą, jednak gdybym się nie odważyła, nie odkryłabym tak dziś ważnej dla mnie części siebie. A że gdzieś w środku – przy równoczesnej niechęci do zbyt wylewnego dzielenia się prywatnością – drzemie we mnie całkiem chętny i gotowy do działania ekshibicjonista, publikowanie powoduje we mnie przyjemny dreszczyk.
Przez większość mojego życia coś, czego nie umiałam nazwać, bardzo mnie uwierało w relacjach z innymi ludźmi. Dziś wiem już, że tym czymś było selektywne wybieranie ze mnie tego, co komuś pasuje i odrzucanie tego, co mu nie pasuje. Czułam się trochę jak talerz, z którego wyjada się wykwintne ragoût, a na którym zostawia kluski śląskie. A co z kompozycją całego dania? Nieskromnie wierzę, że jestem całkiem nieźle skomponowana i odrzucanie jakiejś części tej kompozycji uważam za irytującą ignorancję. Prawdopodobnie oczywiście przesadzam i być może wszyscy to w jakimś sensie bliźnim robimy, sęk w tym, by być świadomym naszych granic i dopuszczać naprawdę blisko tylko tych, którzy ich nie naruszają, a resztę trzymać na życzliwą, acz bezpieczną odległość. A nadszedł w moim życiu taki moment, w którym bardzo potrzebowałam w swoich własnych oczach stać się składającą się z wielu barw i odcieni wyraźną całością – blog pozwolił mi to odkryć!

1. Styczeń 2018

Styczeń, choć datuję powstanie bloga na jego końcówkę, był pod względem podejmowania wielu koncepcyjnych i graficznych decyzji, a także włożonej w pisanie tekstów pracy miesiącem szalonym. W ciągu tygodnia przed oficjalnym otwarciem bloga opublikowałam na nim aż 36 tekstów. W większości napisanych wcześniej, jednak część pisałam od początku. Kluczowym wpisem będzie na pewno ten, w którym się przedstawiam. Do teraz w statystykach figuruje jako najczęściej czytany:

2. Luty 2018

W lutym opublikowałam 16 tekstów i choć każdy z nich był dla mnie ważny, jednak jeśli miałabym wybrać tylko jeden, bez wahania wskazałabym:

Przede wszystkim dlatego, że jest to swoistego rodzaju manNifest – najwierniej chyba i najdokładniej opisuje moją filozofię życiową. Warto jednak wspomnieć o wpisie, który był w tym miesiącu najchętniej odwiedzany:

3. Marzec 2018

Marzec również obfitował w wiele tekstów na wiele tematów, jednak przede wszystkim obchodziliśmy Dzień Kobiet, a dwa dni później Dzień Mężczyzn, z których to okazji postanowiłam na chwilę wygrzebać się ze swojego wygodnego nNicentryzmu i popełnić dwa wpisy okolicznościowe, w których skupię się na znanych przedstawicielach każdej z płci, którzy znacząco wpłynęli na moje życie i w pewnym sensie również sprawili, że jestem teraz tym, kim jestem. Te teksty były na tyle inne od pozostałych, że postanowiłam je wyróżnić:

W marcu zaczęłam też cykl wpisów językoznawczych (do tej pory są już cztery) pod tytułem:

4. Kwiecień 2018

Kwiecień 2018 w moim życiu mogę określić trzema słowami: LAURIE ANDERSON – HAGA! Jeden z najbardziej szalonych i spontanicznych pomysłów, by wyjechać do nieznanej Holandii i urokliwej Hagi na koncert mojej największej miłości – kobiety, którą wielbię, cenię i za którą szaleję przyniósł mi najwspanialsze emocje na świecie!

5. Maj 2018

W maju, ze względu na wyjazdy opublikowałam tylko jeden wpis, za to… najchętniej odwiedzany i najczęściej czytany przez cały ten rok! Otóż odbyłam przepiękną samotną podróż na swoje kochane greckie Thassos z kilkudniowym postojem w obie strony w cudownych Salonikach. Pomyślałam wtedy, że warto zebrać do kupy wszystkie te informacje, które udało mi się przez lata podróżowania zgromadzić, by podzielić się nimi z innymi zakochanymi w Grecji rodakami. Uważam też, że każde uniezależnienie się od wszelakich biur podróży jest korzystne, tym bardziej ucieszyła mnie popularność tego tekstu.

6. Czerwiec 2018

W czerwcu opisałam wszystkie swoje przeżycia związane z bardzo dla mnie z wielu powodów ważną i w pewnym sensie przełomową samotną wyprawą do Grecji. Odkryłam w jej trakcie, że jestem chora. Potrzebowałam czasu, żeby się z tą myślą oswoić i zacząć leczenie, jednak uświadomienie sobie problemu jest zawsze połową (o ile nie większą nawet częścią) sukcesu. Grecja zawsze mi coś daje, zawsze też dzieją się w niej rzeczy niesamowite. Mam nadzieję, że udało mi się to dobrze ująć w dwuczęściowym wpisie:

W czerwcu stało się też coś bardzo smutnego – po dwunastu latach odszedł mój królik Psubrat. Postanowiłam przybliżyć czytelnikom jego niepowtarzalną króliczą sylwetkę:

7. Lipiec 2018

Lipiec, jak co roku, pozostaje po prostu moim miesiącem, więc bez najmniejszego wahania jako lipcowy wpis wybieram:

8. Sierpień 2018

W sierpniu najchętniej czytanym, a także najbardziej czaso- i pracochłonnym był wpis o moim wyjeździe do Lwowa. Wycieczka była naprawdę piękna i ciekawa, dla mnie osobiście też ważna dlatego, że organizował ją mój poprzedni pracodawca, z którym – choć ani on tego nie chciał, ani mi nie było z nim źle – musiałam się niestety rozstać, by zacząć się wreszcie spełniać w zawodzie wyuczonym. Przed rzuceniem się w nowe, nieznane i przerażające, cudownie było odetchnąć w rodzinnym mieście dziadka, którego jednak nigdy wcześniej nie miałam okazji zwiedzić.

9. Wrzesień 2018

We wrześniu Zakopane na tydzień zamienia się w kolebkę kultury tzw. wysokiej dzięki fenomenalnemu przedsięwzięciu jakim jest Międzynarodowy Festiwal Muzyki Kameralnej „Muzyka na szczytach”. W tym roku X edycja przeszła najśmielsze oczekiwania tych, którzy umieją się poznać na zawsze przecież wysmakowanym programie festiwalu. Wrześniowym blogowym wpisem zostanie więc na pewno moja skromna recenzja tego niesamowitego wydarzenia:

10. Październik 2018

We wrześniu w moim życiu dokonała się też prawdziwa rewolucja – po raz pierwszy (nie licząc praktyk na studiach) zostałam… nauczycielką polskiego w szkole podstawowej. Postanowiłam jednak trochę odczekać z podzieleniem się tym faktem z czytelnikami – dokładnie do Dnia Nauczyciela w październiku. Praca jest wymagająca i każdego dnia czuję na sobie ogromny ciężar odpowiedzialności, z jakim nie spotkałam się nigdy wcześniej, jednak równocześnie daje mi tyle radości, satysfakcji i szczęścia, że czasem zastanawiam się, czemu aż tyle lat tak bardzo się przed tym doświadczeniem broniłam…

11. Listopad 2018

Początkiem listopada opisałam bardzo piękną i ważną inicjatywę, jaka odbyła się w Zakopanem pod koniec października, mianowicie dwudziestą edycję Zakopiańskiej Akademii Sztuki im. Marka Markowicza:

12. Grudzień 2018

Tegoroczny grudzień okazał się dla mnie wyjątkowy, bo po raz pierwszy przeżyłam święta Bożego Narodzenia z jakimś takim spokojem i pogodzeniem ze sobą i światem. Nie jest to dla mnie typowe, o czym więcej w samym wpisie, więc postanowiłam poświęcić tej sytuacji trochę blogowego miejsca.

13. Podsumowanie ogólne – 2018

Reasumując, od końca stycznia 2018 roku opublikowałam do dzisiaj w sumie 116 tekstów, z czego najczęściej odwiedzana trójka (w tej właśnie kolejności) to:

  1. Kim jestem i co tu robię
  2. Jak dostać się na własną rękę z Salonik na Thassos i z powrotem
  3. Lwów – małe kawowe San Francisco

Doczekałam się w sumie 628 komentarzy (za które bardzo serdecznie dziękuję!) i dotarłam pod strzechy w aż 41 (!!!) krajach. Oprócz Polski, najczęściej czytaliście mnie (również w takiej kolejności) w:

  1. Stanach Zjednoczonych
  2. Wielkiej Brytanii
  3. Grecji
  4. Niemczech
  5. Irlandii
  6. Kanadzie
  7. Austrii
  8. Holandii
  9. Francji
  10. Chinach

Nie wymienię oczywiście wszystkich pozostałych trzydziestu krajów, ale przyznam, że np. Kamerun, Irak czy Wietnam były dla mnie sporym zaskoczeniem.

14. Chciałabym podziękować…

Bez względu na to jak bardzo jestem na tym blogu samowystarczalna, trudno mi dziś nie wspomnieć o cichych współautorach jakości efektu końcowego moich wpisów. Są nimi:

Nigdy o to nie proszę, ale – jako osoby zawodowo zajmujące się językiem – zawsze czują się w obowiązku zrobienia mi korekty, a nieraz nawet redakcji opublikowanego już tekstu, wysyłając mi w punktach to, co powinnam poprawić. Choć sama jestem redaktorem i dosyć nawet sprawnie wyłapuję nadmiar lub brak przecinków, literówki czy błędy fleksyjne u innych, jednak rola autora jest zupełnie inną rolą.
Oczywiście nie zawsze przyjmuję ich (na ogół trafne) uwagi z pokorą. Kłócę się o interpunkcję, przerzucam biblią Wolańskiego, jednak mam poczucie, że wprawne redaktorskie oko (a nawet dwie pary oczu) nad tym blogiem czuwa, a to – choć wiele osób wydaje się o tym nie pamiętać – niezwykle ważne i potrzebne wszelkiego typu tekstom. Zatem – dziękuję! ❤

fot. Zofia Mossakowska
🎉🎉🎉🍾🍾🍾 P.S. Na deser dołączam cudowny kosmiczny utwór Stockhausena, który moje cudne dziesięciolatki z klasy czwartej (mam z nimi także muzyczne kółko) nazwały „przepiękną piosenką”. W nowym roku życzę wszystkim Czytelnikom otwartych, chłonNych umysłów, niezmienNie otaczającej zewsząd dobrej Sztuki i szczęścia! 🎉🎉🎉🍾🍾🍾