Wakacje: dogrywka, czyli nNieoczekiwany powrót na Thassos

fot. Zofia Mossakowska

W tekście opisującym mój sierpień zdradziłam, że czułam się kompletnie niegotowa na koniec lata i wakacji, mimo że nad polskim morzem – gdzie mieszkałam od kwietnia – dały one pogodowo w kość. Większość sierpnia była deszczowa i dosyć zimna, więc perspektywa rychłego początku jesieni bez przeżycia lata z prawdziwego zdarzenia nie napawała mnie entuzjazmem. Jakimż szokiem okazała się więc propozycja mojej mamy, żeby… wspólnie we dwie polecieć na Thassos! Ponieważ od pandemii nie opuściłam granic kraju, wzmogła się moja tęsknota nie tylko za podróżami w ogóle, ale też szczególnie właśnie za tą cudowną grecką wyspą. Nie wiedziałam kiedy i czy w ogóle uda mi się ją jeszcze zobaczyć, więc perspektywa dogrzania się przez tydzień właśnie tam, była niesłychanie ekscytująca!

fot. Zofia Mossakowska

Ukochane Thassos

fot. Zofia Mossakowska

Szybko okazało się, że pod jednym względem nic się nie zmieniło. Od kiedy przyjechałam na wyspę po raz pierwszy, w 2008 roku, każdy kolejny mój przyjazd okazywał się powrotem. Zawsze. Moje serce – a na pewno duża jego część – należy do tego greckiego raju, choć przeżyłam tam też swoje piekło.
Wyjazd zorganizowany budził mój lekki sceptycyzm. Tym bardziej, że – mając przez pewien czas wątpliwą przyjemność obserwowania poczynań rezydencko-tasyjskiej mafii – miałam jak najgorszą opinię o wszystkich dużych biurach podróży, a zwłaszcza tym, z którym miałyśmy lecieć. No ale jest ono gigantem na rynku, zapewniało dolot do samej Kawali, a ja zostałam na wakacje zaproszona, więc nie mogłam wybrzydzać. Wybrzydzać zresztą bym nie śmiała – byłam niezwykle z powodu zbliżającego się wyjazdu szczęśliwa! Dziś muszę z przyjemnością odnotować, że biuro wyraźnie podwyższyło swoje standardy od czasu, kiedy korzystałam z jego usług lata temu. Nasza rezydentka okazała się kopalnią wiedzy, w dodatku z dużym i specyficznym poczuciem humoru. (Spotkanie informacyjne przerosło moje najśmielsze oczekiwania.) A przede wszystkim – czym już kompletnie podbiła moje serce – bywała w naszym hotelu tak rzadko, że właściwie się nie widywałyśmy. Okazało się, że wylatujący na Thassos Polacy z tegoż biura ulokowani byli w wielu różnych częściach wyspy, dzięki czemu w naszym dużym, przepięknie położonym i fantastycznie wyposażonym hotelu Ilio Mare mieszkało ich bardzo niewielu.
Cudownie było się przekonać, że Thassos nadal ma się świetnie; że jest ciągle piękne i magiczne. Że choć pandemia zabrała mi je na chwilę z oczu i z mapy podróży realnych, to jednak nie zabrała mi go bezpowrotnie. Musiałam się przekonać, że wszystko wróciło w tym względzie do normy. Że moja ukochana wyspa jest znowu na wyciągnięcie ręki.
Który to mój przyjazd? Po trzynastym przestałam już liczyć. Może to był mój szesnasty, może siedemnasty raz. A który podczas sezonu turystycznego? Który zaś podczas jesieni? Nie mam pojęcia. Wiem natomiast, że choć teoretycznie nic mnie nie powinno już tu zaskoczyć, jak zawsze, odkryłam to miejsce zupełnie na nowo.

fot. Zofia Mossakowska

Moja praktyczno-sentymentalna
mapa Thassos

fot. Zofia Mossakowska

Czytelnicy tego bloga oraz „Praktyczno-sentymentalnego przewodnika po Thassos” wiedzą już, że „moją częścią wyspy” był przez lata jej północny-wschód, a przede wszystkim Skala Potamia. (Lata, choć ściślej sezony turystyczne, trwające od maja do września.) Tutaj mieszkałam na początku jako turystka, wierna nieistniejącemu już niestety Biuru Podróży Olimp. Potem jako kolejno rezydentka, pilotka i kelnerka w kilku różnych pubach oraz część nie tak licznej społeczności napływowej. Anglików, Niemców, Czechów i Ukraińców łączyła odrębność i podobieństwo doświadczeń. Bez względu na to, czy ktoś spędził tu rok, czy trzydzieści lat, dla Greków i tak w głębi ducha był ξένος, czyli obcy.
Sezon nieturystyczny z kolei, trwający na Thassos od października do kwietnia, zamieszkiwałam z ówczesnym partnerem w północno-zachodniej części wyspy, już w jej głębi. Mianowicie na niemal samym szczycie pięknej górskiej miejscowości Kazaviti. Pierwszym kontaktem z szeroko pojętą cywilizacją było Prinos, a drugim – portowe Skala Prinos, skąd dało się dopłynąć promem na ląd.
Moje tasyjskie życie toczyło się więc w tych dwóch częściach wyspy, przybierając w każdej z nich inny tryb i charakter. Raz czy dwa spędzałam wakacje (z mamą zresztą) w Skala Prinos, jednak czułam się tam mocno oderwana od swoich i ludzi, i miejsc. Rodził się we mnie jakiś lokalny patriotyzm związany nie tylko z ukochaną Skala Potamią, ale też plażą Golden Beach i tamtym krajobrazem, który na tej maleńkiej wyspie jest bardzo zmienny. (Warto zaznaczyć, że jej obwód wynosi ok. 105 km, a powierzchnia – 380 km². Całość bez przystanków objeżdża się w dwie godziny, więc zmienność krajobrazu może zaskakiwać.) Oczywiście, Skala Prinos, jak każda tasyjska miejscowość jest przepiękna. Ja jednak mieszkając tam podczas wakacji, tęskniłam za „swoją wakacyjną stroną wyspy”. Do tego brak samochodu i niezbyt wygodna komunikacja miejska (ostatni autobus kończył trasę o godzinie 17:00) odcinały mnie od mojego letniego życia.

mapa z ulotki Iris Gold, na której zaznaczyłam bliskie mi okolice Skala Potamii oraz Skala Prinos, w którym mieszkałyśmy tym razem

Burzliwe rozstanie z ówczesnym partnerem oznaczało dla mnie niestety także odcięcie się na jakiś czas od samej wyspy, czego bałam się chyba najbardziej. Ten niezwykle trudny czas stał się dla mnie punktem zwrotnym. Rozpoczęłam terapię, dowiedziałam się sporo o sobie, zaczęłam powoli odzyskiwać (a być może nawet „zyskiwać”) własną tożsamość. Dopiero po kilku latach wróciłam na Thassos, budując swoje doświadczenia na nowo. Świadomie i z rozmysłem wybierając, jakimi ludźmi chcę się w tym ważnym dla siebie miejscu otoczyć, które relacje mi służą, a które mi nie służą.
Od czasu swojego wielkiego powrotu spędzałam wakacje w dalszym ciągu głównie w Skala Potamii, dostrzegając z coraz większym smutkiem, że podupada. Mieszkańcy zaniedbali to miejsce, budując za duże hotele i apartamenty, nagłaśniając niepotrzebną i agresywną muzyką plaże czy sprzedając w pobliskich sklepikach coraz brzydszy badziew. Jednym słowem – Zakopane. Bardzo przykro było na to patrzeć. Szalę goryczy przelał ostatni mój przedpandemiczny przyjazd z mamą, podczas którego niestety trudno nam było naprawdę wypocząć przez hałas i pewną krzyczącą bylejakość. Po takich doświadczeniach oczywistym wakacyjnym kierunkiem stało się spokojne Skala Prinos z kameralną, piękną plażą Dasilio.

fot. Zofia Mossakowska

Pięć gwiazdek

fot. Zofia Mossakowska

Kiedy dowiedziałam się, że będziemy mieszkać w hotelu pięciogwiazdkowym, trochę się zaniepokoiłam. Pamiętałam z przeszłości, że hoteli pięciogwiazdkowych na całym Thassos było bardzo niewiele i że stanowiły pewnego rodzaju enklawy dla ludzi majętnych, którzy chcieli trwać w złudzeniu, że ta wyspa jest bardziej ekskluzywna niż faktycznie jest. Owszem, jest obezwładniająco piękna, ale jej siła nie tkwi w przepychu czy luksusie, a w odczuwalnej przez niemal wszystkich turystów magii. Bogaci Rosjanie się tu nawet nie zapuszczali, bo nie mieli gdzie wydawać swoich pieniędzy – to chyba mówi wszystko.
Raz jeden, ponad dekadę temu, zostałam zaproszona na pool party do pięciogwiazdkowego hotelu
Alexandra Golden Boutique w Skala Panagii, co wywarło na mnie przygnębiające wrażenie. Przepiękny, bardzo zadbany obszar, doskonałe i gustownie podane drinki, kelnerzy uprzejmi do granic możliwości, wszystko dopracowane w najmniejszym detalu. No, Grecja taka nie jest. A przede wszystkim Thassos takie nie jest. Oczywiście, goszcząc często w brytyjskich domach, wiedziałam, że można tu wprowadzić wiele zupełnie niegreckich rozwiązań, jednak porażająca sztuczność przestrzeni pięciogwiazdkowej zadziałała na mnie odpychająco. (Warto w tym miejscu zaznaczyć, że nawet w hotelach dwu, trzygwiazdkowych, czystość jest na Thassos priorytetem, więc nie trzeba się obawiać warunków urągających człowiekowi higienicznemu.)
Zostałam zaskoczona wzruszającym zaproszeniem na wspólne wakacje, więc cieszyłam się jak dziecko, a wszystkie ewentualne obawy postanowiłam na spokojnie zweryfikować. Moje serce nie wyrywało się już do Skala Potamii. Cieszyłam się, że mamy pod nosem dużo spokojniejszą plażę Dasilio, również piaszczystą – co na Thassos nie jest oczywistością. Pamiętałam też, że okolica jest piękna.

fot. Zofia Mossakowska

Czar Skala Prinos i plaży Dasilio

fot. Zofia Mossakowska

Od przyjazdu uderzył mnie cudowny, niezmienny od lat zapach wyspy. Zapach gorąca, sosnowej żywicy, morza i ziemi. Upały – najpewniej przez mniejszą wilgotność – mają tu inny smak. Słońce błyskawicznie rozleniwia, rozluźnia; wrzuca nam niższy bieg. Nasz pięciogwiazdkowy hotel Ilio Mare (pamiętajmy też, że pięć gwiazdek na Thassos to nie to samo pięć gwiazdek, do których przyzwyczajona jest reszta świata) okazał się naprawdę fantastycznym obiektem. Obiektem złożonym z kilku dwupiętrowych budynków, z własnymi basenami, beach barem, restauracją i pubem. Baseny zresztą oraz beach bar zamykane były o 18:00, co z jednej strony pozbawiało gości pewnej frajdy wieczornego pływania, ale za to z drugiej zapewniało wszystkim ciszę i spokój. Odległość od hotelowej plaży wynosiła zaledwie 200 metrów, a hotelowe ręczniki kąpielowe były dostępne dla gości zarówno przy basenach, jak i przy wejściu na plażę. Na tej zresztą goście mieli do dyspozycji nie tylko leżaki pod słomkowymi parasolami, ale też materace, łóżka, hamaki, a nawet stół z krzesłami. Z niedużego głośnika sączyły się bardzo przyjemne chilloutowe nuty. Dosyć ciche i doskonale komponujące się z szumem morza. Kiedy próbowałam sobie przypomnieć swoje doświadczenia sprzed lat z krótkiego pobytu w Alexandra Golden Boutique w Skala Panagii, uświadomiłam sobie jedną potężną różnicę między tymi hotelami. Opuszczając Ilio Mare, nie wchodziło się w inny, biedniejszy świat. Przestrzeń pozahotelowa była tak samo zadbana, jak ta na jego obszarze. Co więcej, wszystkie nowo wybudowane miejsca (a pojawiło się ich przez te lata naprawdę dużo) zachowały jeden styl, idealnie współgrający z pięknem tutejszej przyrody. Palmy, których jest na wyspie sporo, nie rosną tu naturalnie. Poza tym są to drzewa, o które trzeba dbać, żeby wyglądały imponująco. I w całym Skala Prinos właściciele turystycznych obiektów palmy sadzą i wkładają sporo pracy w to, by cieszyły nasze oczy.
Warto jednak zaznaczyć, że choć Skala Prinos jest miejscowością portową – wraz z Limenas, stolicą wyspy, jedną z dwóch, z których dopłyniemy na ląd, – w ścisłym centrum oprócz portu, prowizorycznego dworca autobusowego, dwóch dobrze zaopatrzonych sklepów, kilku świetnych tawern, baru i kawiarni, nie znajdziemy nic więcej. Tzw. downtown, do którego codziennie po południu spacerowałyśmy, to jedna mała ulica.  Dla ludzi młodych, imprezowych, spragnionych szalonego życia nocnego na pewno dużo atrakcyjniejsze może się okazać Potos położone w południowo-zachodniej części wyspy. Miejsce, które mnie z kolei nigdy nie porwało.

fot. Zofia Mossakowska

Wycieczka dookoła wyspy
– część pierwsza

fot. Zofia Mossakowska

Stałym i niezmiennym punktem programu podczas każdego mojego przyjazdu na Thassos była wycieczka dookoła wyspy. Osobom, które są tu po raz pierwszy i zastanawiają się, jak ją najlepiej zaplanować, polecam wypożyczenie samochodu na trzy dni i poświęcenie jednego na objechanie całej wyspy dookoła, drugiego na zwiedzenie miejscowości w jej głębi, takich jak: Theologos, Kastro, Maries i wspomniane Kazaviti, a trzeciego na dokładne zwiedzenie stolicy wyspy Limenas. Wszystkie, a zwłaszcza dwie pierwsze wyprawy wymagają wyjechania o wczesnej porze i są dosyć intensywne, ale robią ogromne wrażenie, dając ogląd, jak niesamowita i różnorodna jest ta wyspa. Dopełnić całości może tylko zdobycie szczytu Ipsarion (1204 m n.p.m.) na piechotę albo jeepem (wiele biur podróży ma w ofercie fakultatywną wycieczkę safari trip), ale taką eskapadę – ze względu na upały – trzeba rozpocząć o godzinie 6:00, najpóźniej 7:00.
Postanowiłyśmy w tym roku z mamą wypożyczyć samochód na dwa dni, ale podzielić sobie tę wyprawę jeszcze inaczej niż dotychczas. Nie musiałyśmy dotrzeć wszędzie, bo wszystko na wyspie już widziałyśmy (mama może jeszcze nie wszystko, ale znakomitą większość). Mogłyśmy zwyczajnie zrobić sobie przyjemność, wysiadając tylko tam, gdzie miałyśmy na to ochotę, na luzie i bez stresu. Wpadłam też na pomysł zrobienia kilkudniowej sesji do zilustrowania tego wpisu. Sesji, która odda różnorodność Thassos, wszystkie jego barwy oraz ich odcienie. Podczas wycieczki powstało oczywiście najwięcej zdjęć.

fot. Zofia Mossakowska

Panagia

fot. Zofia Mossakowska

W małej uroczej Panagii przywitała nas złota grecka jesień. Liście na drzewach zaczęły niespiesznie zmieniać kolory, a czasem nawet opadać. Sezon oficjalnie dobiegał już końca, choć ludzi było ciągle niespodziewanie dużo. Tłoczyli się przed najstarszą tasyjską fabryką oliwy z oliwek, w małych kawiarniach i sklepikach oferujących m.in. drewniane penisy (gr. ξύλινος πότσα [xilinos putsa] – nie ma za co). Sama z przyjemnością nabyłam tam imponujących rozmiarów… otwieracz do butelek. Za to okolice kościoła i cmentarza, a także droga do fabryki tsipouro, o której ciągle chyba niedużo osób wie, były wyludnione.

fot. Zofia Mossakowska

Miło było znów zobaczyć Most Pocałunków otoczony drzewami z wyciętymi w pniach sercami. (Spojler alert – jednak pocałunek na Moście Pocałunków wcale nie zapewnia nierozerwalności związku, sprawdzone dwukrotnie.) Byłam tak ukontentowana wizytą po latach, że z tego wszystkiego nie wstąpiłam – jak to miewałam w zwyczaju – do tutejszej cukierni po najlepsze na wyspie ciastka. Nie nabyłam też żadnego miodu sosnowego, z którego wyspa słynie; Panagia jest jedną z kilku miejscowości, w których warto takiego zakupu dokonać. (Pozostałymi są Theologos i Limenas.)

fot. Zofia Mossakowska

Potamia

fot. Zofia Mossakowska

Z Panagii zjechałyśmy trochę niżej do Potamii (leżącej u podnóża góry Ipsarion). Mam do niej ogromny sentyment. Była pierwszą wioską, do której – mieszkając w Skala Potamii – doszłam na piechotę. Ponieważ nazwy mogą być dla czytelników trochę mylące, warto uporządkować jedną rzecz. Większość miejscowości na wyspie posiada nazwę „występującą w dwóch wariantach”: ze słowem „Skala” na początku oraz bez niego. „Skala” (gr. σκάλα) to po grecku: „schody, drabina”.

Miejscowości z tym przedrostkiem w nazwie są położone niżej i mają zawsze bezpośredni dostęp do morza. Są więc „schodami”, a właściwie pierwszym schodem, do sąsiedniej miejscowości położonej wyżej. Są to także miejsca, do których mogą przypłynąć łodzie z różnymi dobrami.

– wyjaśniam w swoim „Praktyczno-sentymentalnym przewodniku po Thassos”

Potamia jest więc siostrą Skala Potamii położoną nieco wyżej. Rosnący w jej sercu rozłożysty platan, pod którym mieści się urocza tawerna Platanos, naprzeciwko sklep mięsny (na ogół zresztą nieczynny), obok tawerny pub, vis-à-vis maleńka cukiernia, sklep spożywczy (widoczny na poniższym zdjęciu za moimi plecami), charakterystyczne drzewo (za mną) i dwie tawerny (przede mną) to całe centrum! Domy mieszkalne są ciasto pobudowane na wąskich ścieżkach okalających Potamię, a starsi mieszkańcy, których można, udając się tam na spacer, spotkać – podobnie, jak w Panagii – nie mówią po angielsku. Za to w przeciwieństwie do Panagii nie jest tak popularna i rozsławiona, by przyciągać rzesze turystów, mimo że nie brakuje jej miejsc wartych zwiedzenia, takich jak m.in. bajkowo położona fabryka miodu, piękny kościół czy muzeum intrygującego greckiego rzeźbiarza Polygnotosa Vagisa.

fot. Zofia Mossakowska

Skala Potamia

fot. Zofia Mossakowska

Dotarcie do ukochanej Skala Potamii sprawiło, że zabiło mi mocniej serce, ale nie chciałam się zapuszczać na główną promenadę wzdłuż Golden Beach. Pamiętam jej najlepsze czasy, pamiętam też coraz gorsze i jakoś nie byłam gotowa na kolejne w tej kwestii rozczarowania. Obserwowałam za to z zachwytem góry, które w tej części wyspy są najbardziej surowe. (Swoją drogą patrzenie na nie z morza zawsze nieustająco mnie tu fascynowało.)

fot. Zofia Mossakowska

Nieuporządkowane działki i wysokie chaszcze uświadomiły mi, jak gigantyczny rozdźwięk cywilizacyjny nastąpił między Skala Potamią, a (zamieszkiwanym przez nas teraz) Skala Prinos. Zabawne, bo dotychczas mając do wyboru ogród w stylu francuskim i angielskim, z dwojga złego wybierałam angielski. Wydawało mi się, że ład jest dla przeciętniaków. Ale Skala Potamia zdążyła już przekroczyć subtelną granicę między dzikim chaosem czy też romantycznym nieładem a prymitywnym zaniedbaniem. I żeby nie było nieporozumień – kocham Thassos, a Skala Potamia zajmuje w moim sercu miejsce szczególne. Jej przyroda i położenie zwalają z nóg. Mieszkańcy nie dźwignęli jednak spoczywających na nich obowiązków, co myślę że prędzej czy później się na nich skrupi.

fot. Zofia Mossakowska

Gaje oliwne

fot. Zofia Mossakowska

Kolejnym charakterystycznym dla krajobrazu Thassos (i Grecji w ogóle) cudem są liczne gaje oliwne. Drzewa oliwne są tu największym bogactwem i trochę miejsca poświęciłam im w swoim przewodniku. Dają nie tylko cień, ale też skarby, jakimi są oliwki oraz przede wszystkim oliwa. Liście oliwkowe przerabia się na paszę dla zwierząt, a z drewna drzewa oliwnego powstają przepiękne przedmioty domowego użytku (nie bez powodu bardzo drogie).

fot. Zofia Mossakowska

Między październikiem (czasem listopadem) a styczniem cała wyspa żyje zbiorami oliwek. Moje przyjazdy w pozasezonowym czasie na ogół przypadały na takie zbiory. Dla mnie była to zbyt ciężka fizycznie praca, ale pomagałam przy zbiorach na inne sposoby. M.in. przez pewien czas zajmowałam się zarobkowo gotowaniem dla zatrudnianych do tego pracowników. Jak każdy tubylec, mam do tych drzew ogromny szacunek.

fot. Zofia Mossakowska

Limenas – stolica wyspy

fot. Zofia Mossakowska

Stolica Thassos jest punktem obowiązkowym podczas zwiedzenia wyspy. W Limenas (zwanym też, przez wzgląd na turystów, Thassos Town) mieści się imponujące Muzeum Archeologiczne, antyczna agora (z której pochodzą zdjęcia ilustrujące ten rozdział), dwa zabytkowe porty, Evreokasro, starożytny amfiteatr, akropol oraz Sanktuaria Ateny i Pana. Część atrakcji znajdziemy w samym centrum (jak muzeum czy agorę), a do części dotrzemy, wspinając się w górę. W ścisłym centrum jest oczywiście cała masa tawern, snack barów, kawiarenek i cukierni oraz zatrzęsienie wszelkiego typu sklepów. Co dosyć nietypowe, pamiątki i tutejsze specjały (spożywcze, kosmetyczne, a nawet – co ostatnio odkryłam – odzieżowe) kupimy tu dużo taniej niż w pozostałych częściach wyspy. Warto o tym pamiętać, bo asortyment wszędzie jest właściwie ten sam, natomiast ceny potrafią być bardzo różne i od lat niezmiennie najtaniej jest właśnie w Limenas.

fot. Zofia Mossakowska

Osobiście nigdy za stolicą nie przepadałam. Owszem, fajnie było przyjechać do niej na chwilę, załatwić coś na poczcie i u operatora sieci komórkowej, a potem zjeść w zaprzyjaźnionym Panos Place lub Simi lunch, kupić kilka drobiazgów i wrócić autobusem do Skala Potamii. Jednak kiedy dostałam tam pracę rezydentki i miałam wątpliwą przyjemność zetknięcia się z krwiożerczym i dzikim kapitalizmem w bułgarsko-serbsko-greckim wydaniu (bo takie biuro było kontrahentem mojego polskiego pracodawcy), poczułam się obco i źle. Na tyle zresztą źle, że mimo próśb przemiłego szefa, postanowiłam rzucić naprawdę dobrze płatną pracę, w której mogłam jeszcze sobie doskonale dorobić na prowizji z wycieczek fakultatywnych (opiekowałam się wspaniałą grupą bogatych i hojnych Ślązaków). Szybko też spadłam z drabiny społecznej, zmieniając najbardziej prestiżową pracę rezydentki na najmniej prestiżową pracę kelnerki. Okazało się też, że zmieniając pracę, można w oczach niektórych Greków zmniejszyć z dnia na dzień swoją wartość. Interesująca lekcja.

fot. Zofia Mossakowska

Wycieczka dookoła wyspy
– część druga

fot. Zofia Mossakowska

Pierwszy dzień naszej wycieczki poświęciłyśmy wyłącznie starym kątom opisanym wyżej. Bo rzeczywiście mieszkając w Skala Potamii w sezonie turystycznym zwłaszcza dłużej, dosyć często spacerowałam do Potamii, a nawet Panagii na piechotę, a także przyjeżdżałam czasem autobusem do Limenas. To były moje rejony i byłam w tym całkiem niezależna, czego mi trochę w Skala Prinos brakuje. Czasami musiałam zresztą pojechać właśnie do Skala Prinos, kiedy potrzebowałam odwiedzić Kawalę – miejscowość lądową, do której dopłyniemy stamtąd bezpośrednio (promy z Limenas płyną do Keramoti oddalonego od Kawali o 40 km). Z Kawali z kolei w dwie godziny dojedziemy autobusem ekspresowym do Salonik, które nota bene naprawdę warto zobaczyć. Reasumując, pierwszy dzień wycieczki objął całą północ, północny-wschód wyspy oraz jej północny-zachód, z którego wyruszyłyśmy.
Drugiego dnia pojechałyśmy na południe wyspy, objeżdżając jej południowy-zachód. Była to ta część, która zawsze stanowiła jedynie cel zwiedzania. Uwielbiałam ją podziwiać, ale nigdy nie mieszkałam w tamtych stronach, więc naturalną koleją rzeczy czułam się tam bardziej obco niż na północy. Jak wspominałam, za turystycznym Potos nie przepadam, a Limenaria choć ciekawa architektonicznie, pięknie położona i w dodatku serwująca w jednej z tawern najlepsze spaghetti na wyspie, nie jest miejscowością, w której chciałabym spędzać wakacje. Niemniej jednak południe Thassos to przede wszystkim zagłębie miejsc, które obowiązkowo trzeba zobaczyć!

fot. Zofia Mossakowska

Oko Zeusa, czyli Giola

fot. Zofia Mossakowska

Największą atrakcją tych wakacji było z pewnością zobaczenie Gioli!

Giola, zwana też Okiem Zeusa, jest bardzo wyjątkowym oczkiem wodnym w skałach, tuż przy morzu, przypominającym naturalny basen o głębokości od 2 do 4 metrów.

opisuję w swoim „Praktyczno-sentymentalnym przewodniku po Thassos”

Moja mama nie była tam nigdy, a ja – wstyd przyznać – przez te wszystkie lata dotarłam tam zaledwie dwa razy. Po raz pierwszy w 2009 roku: małą grupą objeżdżaliśmy wtedy wyspę wypożyczonym samochodem, którym nie można zjeżdżać na drogi nieasfaltowe, ze względu na nieubezpieczone podwozie. Musieliśmy więc zaparkować auto przy drodze głównej i wyruszyć stamtąd piechotą. Była to dosyć wymagająca wyprawa, podczas której wykonywaliśmy slalom pomiędzy krzewami, pod koniec schodząc niemal pionowo w dół. Za drugim razem zostałam tam zawieziona jeepem, więc samo dojście było już o wiele krótsze i łatwiejsze. Myślę, że to był 2011 lub 2012 rok, bo zbierałam wtedy materiały do przewodnika. Zależało mi nie tylko na ponownym ujrzeniu niebywałego cudu natury, jakim jest sama Giola, ale przede wszystkim na zlokalizowaniu zjazdu dla jeepa lub miejsca parkingowego przy drodze głównej. Mój przewodnikowy opis brzmi dość kuriozalnie, ale rzeczywiście trzeba było wtedy najpierw szukać zawieszonej między drzewami tabliczki informującej… nie o Gioli, lecz jakimś pobliskim pensjonacie, a potem przyglądać się okolicznym głazom, na których tubylcy narysowali kredą strzałki prowadzące do celu. Jedno z najbardziej unikatowych miejsc na wyspie i dostęp do niego niemal całkowicie uniemożliwiony turystom.

fot. Zofia Mossakowska

Wielkim i pozytywnym zaskoczeniem było więc dla mnie odkrycie, że Giola nie tylko została przez ostatnie lata naprawdę przyzwoicie oznaczona, ale że prowadząca do niej dzika droga zmieniła się wreszcie w asfaltową i można całkiem daleko dojechać każdym samochodem albo na specjalnie utworzony wygodny parking, albo jeszcze trochę niżej. Przy parkingu schłodzimy się w cieniu rozłożystych drzew (o czym warto pamiętać, bo od parkingu do samego celu cienia nie uświadczymy już nigdzie) i będziemy mogli napić się czegoś zimnego, siadając z tym przy pięknych drewnianych stołach. (Osobiście odradzam Virgin Mojito, chyba że lubimy zapłacić 7€ za kwaśną wodę z jednym smutnym liściem mięty podaną w plastikowym kubku.) Jednym słowem biznes kwitnie, i dobrze!
Samo zejście od parkingu jest nadal trochę strome i nieco wymagające. Zajmuje ok. pół godziny. Jednak jego przewagą nad tym, co było tu przed laty jest z pewnością doskonałe oznakowanie trasy i możliwość zrobienia sobie dwóch przystanków po drodze – przy wspomnianej budce na parkingu oraz w połowie trasy przy budce z kawą, gdzie również można usiąść, tyle że już bez cienia. Minusem skomercjalizowania tego miejsca są oczywiście tłumy ludzi, ale coś za coś. W samym oczku wodnym jak najbardziej można pływać, a nawet nurkować, warto jednak pamiętać, że otoczenie jest kamieniste, więc przydadzą się buty do pływania (znajdziemy je w absolutnie każdym sklepie na wyspie). Choć Giola mnie autentycznie zachwyca, nie jest – przez swoje nasłonecznienie, a także liczbę turystów – miejscem, w którym wytrzymałabym cały dzień, nawet z własnym parasolem (patent, który podpatrzyłam i wytrwałym serdecznie polecam).

fot. Zofia Mossakowska

Monaster Archanioła Michała

fot. Zofia Mossakowska

Kolejnym miejscem, które bezsprzecznie trzeba na Thassos zobaczyć jest największy z trzech prawosławnych klasztorów – Monaster Archanioła Michała, patrona wyspy. Ten żeński klasztor posiada jeden z najwspanialszych widoków, mianowicie widok na półwysep Athos, zwany też Świętą Górą. Historię samego monasteru oraz klasztorów mieszczących się w Autonomicznej Republice Góry Athos opisałam szczegółowo w swoim przewodniku.

fot. Zofia Mossakowska

Zdjęcia ilustrujące ten rozdział pochodzą sprzed monasteru, bo na jego terenie obowiązuje zakaz fotografowania. Niby można coś tam machnąć z przyczajki, ale po pierwsze bardzo dyskretnie, a po drugie w odpowiednim stroju – przy wejściu dostaniemy chusty na ramiona i spódnice na zbyt krótkie mini oraz każdej długości spodnie. Jak już chyba wiecie, pisać i robić sesje lubię na własnych warunkach. Ukazany przeze mnie rodzaj krajobrazu jest dosyć charakterystyczny dla całego południa wyspy. Jednym słowem takie widoki będą nam towarzyszyć przez dłuższy czas podczas wycieczki.

fot. Zofia Mossakowska

Jeśli chodzi o sam monaster, nie jestem jego fanką. Siostry, choć częstują przy wejściu do samego kościoła najlepszym, jakie jadłam, domowym różanym loukoumi (czyli słodkimi kostkami obsypanymi cukrem pudrem), emanują jakąś złą, niezrozumiałą energią. Niby nic nie mówią, bo złożyły śluby milczenia, ale mają powykrzywiane w nienawistnym grymasie twarze, co dziwi, zważywszy na to, w jakim miejscu mają szansę mieszkać (oraz że żyją wśród bliźnich, którym nie wolno się odzywać). Widać Thassos nie tylko dla mnie stało się w pewnym momencie piekłem… Tak czy siak, widok wart jest grzechu.

fot. Zofia Mossakowska

Aliki

fot. Zofia Mossakowska

Z kolei Aliki to magia w czystej postaci. Tu fascynujące jest wszystko – sama historia miejsca, sięgająca VII wieku p.n.e., historia jego nazwy (obie szczegółowo opisałam w przewodniku), ruiny starożytnego miasta, w dużej części zanurzone pod wodą, pozostałości po dawnej kopalni marmuru i zapierające dech w piersiach widoki. (Nie wspominając o smaku frappe i tutejszych przysmaków w jednej z kilku znakomitych tawern.) Po raz pierwszy odpuściłyśmy sobie całą trasę, bo dużo czasu zajęła nam Giola, a obejście wszystkiego, zwłaszcza w palącym słońcu, jest rzeczywiście męczące. Miło było jednak spojrzeć choć z daleka na Aliki. Uspokoić się, że jest. I cieszy oczy wielu – sądząc po trudnościach w znalezieniu miejsca parkingowego – turystów.

fot. Zofia Mossakowska

Iris Gold

fot. Zofia Mossakowska

Iris Gold jest najsłynniejszym na wyspie sklepem z biżuterią, w którego podziemiach mieści się również fabryka. W Limenas (stolicy wyspy) znajdziemy mały sklepik  Iris Gold, jednak główna jego siedziba to okolice wspomnianej wcześniej Limenarii. Położenie na szczycie wzgórza jest obłędne. Ze sklepu rozciąga się widok na piękną, dużą i piaszczystą plażę, na której nawet w sezonie nie ma nigdy tłoku. Iris Gold to powiew luksusu w przystępniejszej dla mnie formie niż onegdaj zwiedzony pięciogwiazdkowy hotel w Skala Panagii. Co do samej biżuterii, wiele się przez lata zmieniło na plus, jednak specyficzny grecki gust był dla mnie te kilkanaście lat temu, kiedy przyjechałam tu po raz pierwszy, swoistym szokiem. Największe wrażenie zrobiły na mnie wtedy pierścionki z bursztynowymi oczkami otoczonymi kuriozalną ilością złotych zdobień. (Na temat użycia tasyjskiego złota i opowiadanych kiedyś przez rezydentów farmazonów o nim również rozpisuję się w swoim przewodniku.) Dziś dużo łatwiej znaleźć tam naprawdę ładną biżuterię, a rozpiętość cen jest rzeczywiście duża, więc stwierdzenie, że to sklep na każdą kieszeń nie będzie nadużyciem.

fot. Zofia Mossakowska

Zaślubiny z Thassos

fot. Zofia Mossakowska

Cały nasz pobyt trwał tylko tydzień, ale był to tydzień niesłychanie intensywny i wypełniony chłonięciem wyspy w każdy możliwy sposób. Odkryłam dawno temu, że wbrew obiegowej opinii czas na wakacjach wcale nie ucieka, lecz się w jakiś magiczny sposób dłuży. Potem zresztą wpadła w moje ręce książka „Czas. Przewodnik użytkownika” Stefana Kleina, która moje przekonanie potwierdziła naukowo. Ten fantastyczny tydzień przeżyty z największą uważnością, by nie uronić ani minuty, sprzyjał budowaniu na nowo relacji nie tylko między mną a mamą, ale też między mną a wyspą oraz mną a mną. Thassos za każdym razem dawało mi odpowiedzi; nawet na te niezadane pytania. Przez lata szeptało mi różne prawdy. Nie na wszystkie byłam gotowa, nie wszystkie potrafiłam zrozumieć.

fot. Zofia Mossakowska

To, co odróżniało ten mój pobyt na wyspie od poprzednich, to mój własny wewnętrzny zdumiewający spokój. To całe tasyjskie ponapinanie (kompletnie przeze mnie nieuświadomione) nagle mnie opuściło. Ponapinanie, które do tej pory sprawiało, że czułam przymus posługiwania się w sklepach swoją kompletnie podstawową greką, czy też wstyd, kiedy okazywało się, że wypadło mi z głowy, jak nazywa się jakiś nieoznaczony na żadnej mapie zakamarek wyspy na południowym wschodzie. Nagle przestało mieć znaczenie, czy jestem „turystką”, czy „swoją”. Byłam sobą – każda etykieta była tylko etykietą, niczym więcej. Używałam niemal wyłącznie angielskiego, nawet kiedy mogłabym zabłysnąć znajomością jakiegoś greckiego sformułowania. Pozwoliłam sobie pozapominać lwią część tego, co miałam w głowie, oprowadzając onegdaj wycieczki. (Swoją drogą to niewiarygodne, jak szybko można sobie takie zapomniane informacje odświeżyć.) Zaczęłam dostrzegać, ile kosztowało mnie poznanie w stosunkowo krótkim czasie wyspy aż tak dogłębnie. Po raz pierwszy przyjechałam na nią w 2008 roku, a przewodnik opublikowałam w 2012 roku (na pomysł jego napisania wpadłam niecały rok wcześniej). Opublikowanie poprzedzone było długim, żmudnym i bardzo starannym researchem, polegającym przede wszystkim na wielokrotnym objeżdżaniu wyspy centymetr po centymetrze i sprawdzaniu wszystkich zjazdów, rozmawianiu z ludźmi o ogromnej wiedzy (m.in. archeologami pracującymi przy wykopaliskach w Aliki) i tłumaczeniu na polski bardzo złego tłumaczenia z greckiego na angielski (mowa m.in. o kopalni wiedzy, jaką były wszystkie podpisy pod eksponatami w Muzeum Archeologicznym w Limenas). Doszło do mnie, że w przeciwieństwie do urodzonych podróżników oraz fascynatów kartografii, ja nie miałam do geografii nigdy ani serca, ani pasji. U podstaw mojej rzeczywiście wytężonej pracy leżała tylko i wyłącznie miłość i pasja do… Thassos. I, rzecz jasna, do pisania. Przez długi czas żartowałam, że tym przewodnikiem złamałam swoją żelazną zasadę niepisania na tematy, o których nie mam pojęcia. Jednak to pojęcie – w koniecznym wąskim zakresie – zdobyłam. Sama. Żadna z otaczających mnie podczas zbierania materiałów do książki osób nie mówiła nawet po polsku, przez co czułam się w tym wszystkim w jakimś sensie odosobniona. Z drugiej strony pisanie jest ze swojej natury zajęciem samotniczym, więc czemu przygotowywanie napisania książki miałoby nieść za sobą ryzyko przesadnego socjalizowania się z ludźmi? To, że nieuchronne socjalizowanie odbywało się po angielsku (wiele rozmów, wywiadów, wyciągania przy alkoholu od bardziej świadomych mieszkańców wyspy tasyjskich legend), sprawiło, że czułam się równolegle zamknięta w swojej polskiej samotni. Ciekawe, dziwne i trudne doświadczenie. Na pewno potrzebne.

fot. Zofia Mossakowska

Nie wiedząc do końca na co się porywam (i prawdopodobnie tylko dzięki temu), przeżyłam jedną z ciekawszych życiowo-zawodowych przygód. Odniosłam nawet pewien sukces finansowy. O ile oczywiście sukcesem finansowym można nazwać wyjście po latach z poczynionych na rzecz realizacji przedsięwzięcia długów. Osobiście myślę, że to zawsze coś.
Moja niesterapeutyzowana strona już się wyrywa, żeby sobie umniejszyć, żeby koniecznie zaznaczyć drukowanymi, że nie dokonałam niczego wielkiego, pisząc pierwszy i jak dotąd ciągle jedyny przewodnik po wyspie, w której się zakochałam i której uczyłam się krok po kroku zupełnie od początku. Moja sterapeutyzowana strona ją przytrzymuje w serdecznym ciasnym uścisku przypominając, że sami jesteśmy swoją własną miarą. Dopiero dziś umiem dostrzec, ile swoich ograniczeń, stwarzając „Praktyczno-sentymentalny przewodnik po Thassos”, pokonałam. Patrzę na błędy, które w nim dostrzegam, życzliwiej. Tak, są. Tak, dziś zrobiłabym to czy tamto inaczej, ale wtedy mogłam i umiałam właśnie tak.

fot. Zofia Mossakowska

Od innych moich pobytów na wyspie ten odróżniał się tym, że nie zatraciłam siebie kompletnie. Po raz pierwszy nie byłam całkowicie pustym naczyniem, w które Thassos wlewało się swoją cudownością, wypełniając je po brzegi. Między opalaniem się a spacerami kończyłam pisać swój blogowy wpis. Wpadłam na pomysł zrobienia kilkudniowej sesji zdjęciowej, a w tych ostatnio naprawdę zaczęłam się spełniać. Jednym słowem przywiozłam tu jakąś swoją energię, przestałam być przezroczysta. Rozumiałam też, że nieuchronny powrót nie jest końcem świata. Wiedziałam dokąd i po co wracam. Widziałam nie tylko minusy, ale również plusy. Zjawiskową urodę Thassos przestałam w końcu porównywać z tym, co mam na co dzień. Zrozumiałam, że w Gdańsku, w którym zapuściłam korzenie, jest moje miejsce i do osiedlenia się tam muszę się porządnie przygotować. Świadomość, że Thassos jest gdzieś w miarę obok, jest cudowna, bo zawsze mogę tu wrócić. A jeśli zadbam o to, żeby piękno zamieszkało we mnie, pięknie będzie wszędzie, gdzie się pojawię,

fot. Zofia Mossakowska

P.S. Na deser łączę dziś nagrany kilka lat temu cover greckiej piosenki „Για ένα της φιλί”, którą oryginalnie wykonywał Νίκος Βέρτης. Kiedyś ją już na blogu umieszczałam, pomyślałam jednak, że do tego wpisu pasuje wyjątkowo dobrze.

fot. Zofia Mossakowska

Przewodnik po Thassos
Kup teraz!

baner Przewodnika po Thassos

Jeśli podoba Ci się, jak piszę, i chcesz mnie docenić,
kliknij w poniższą ikonkę i postaw mi, proszę, wirtualną kawę ☕️

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Nasze wielkie krynickie wakacje

fot. Bożena Szuj

Z wielką przyjemnością przedstawiam dziś tekst z zaniedbanej przeze mnie ostatnimi czasy kategorii „Pod/różnNe”.

  Idea wakacji

fot. Bożena Szuj

Wakacje, rozumiane nie tylko jako odpoczynek od pracy, ale także od otoczenia – zarówno miejsca, w którym przebywamy przez większą część roku, jak i ludzi, z którymi widujemy się na co dzień, są czymś niezwykle ważnym i potrzebnym. Odrywając się od codzienności, ładujemy akumulatory, zmieniamy perspektywę, zdobywamy nowe doświadczenia, a jeśli robimy to z partnerem – wzmacniamy więź, zyskując kolejne historyjki, żarciki sytuacyjne i anegdotki, zrozumiałe potem tylko dla nas. (Nowe miejsca mogą być też same w sobie znakomitymi afrodyzjakami, jeśli to w związku cokolwiek zmienia.)
Poznałam swojego obecnego Partnera i weszłam z nim w związek już podczas pandemii, która bardzo utrudniła wszelkie podróżowanie – na początku z powodu obostrzeń, a potem z powodów finansowych (oboje jesteśmy rzecz jasna zaszczepieni trzema dawkami, więc wymogi paszportów covidowych nam niestraszne). Kierunek Thassos jest dla mnie oczywisty, ale to plany wymagające odbicia się od popandemicznego dna.
Jednak dopiero niedawno z całą mocą doszło do mnie, że nie tylko ja sama potrzebuję wakacji, ale że domaga się ich też nasz niespełna dwuletni związek, który zaczął się (niestety) nie jak podrzędny soft pornol, ale jak arcydzieło Hitchcocka. Pomyślałam, że zrobię coś, czego nie zrobiłam nigdy – zafunduję wczasy nam obojgu! Sezon był w tym roku całkiem udany, więc przeliczyłam odłożone, zarobione w pocie czoła, pieniądze, dodałam do tego zniżkę Genius na Bookingu i po chwili miałam to – trzy noce (i cztery dni!) w pięknym apartamencie w centrum Krynicy Zdroju!

fot. Bożena Szuj

  Krynica Zdrój – ciekawostki

fot. Marianna Patkowska

Dzielnie znosząc złośliwości w pracy, że geriatria het, że cały sezon zapier…lania, żeby wyjechać na trzy noce [i cztery dni! – przyp. nNi] do Krynicy Zdroju, potraktowałam ten wyjazd najpoważniej na świecie, robiąc notatki na temat miejsca, do którego się wybieraliśmy, przyswajając ciekawostki i sumienNie obmyślając swój image, łącznie ze stworzeniem specjalnej na tę okazję biżuterii, ale o tym za chwilę.
W pamięć szybko mi się wryło, że w 1547 roku Danko z Miastka (obecnego Tylicza) założył wieś Krzenycze, którą w 1783 roku przejął skarb austriacki. Ten z kolei

[…] wysłał tu krajowego radcę górniczego, profesora uniwersytetu lwowskiego Baltazara Hacqueta celem zbadania i oceny krynickich źródeł. Jego pozytywna opinia legła u podstaw późniejszego rozwoju krynickiego zdrojowiska.

Wikipedia

W 1889 roku Krynica uzyskała prawa miejskie. Nie znalazłam nigdzie jednoznacznej informacji o tym, w którym momencie nazwa Krzenycze zmieniła się w Krynicę, jednak napotkałam na – dużo dla mnie ciekawsze – wyjaśnienie intrygującej kwestii dywizu.
Wbrew temu, co przeczytamy w wielu miejscach (również w przytoczonym wyżej artykule w Wikipedii), pisownia nazwy z dywizem (Krynica-Zdrój) nie jest poprawna, ale funkcjonuje w dokumentach urzędowych. Jak twierdzi prof. Mirosław Bańko, nalazła się tam „wskutek ortograficznej pomyłki”.

W drukach urzędowych (a także np. na stacjach kolejowych) można jeszcze spotkać pisownię z łącznikiem, gdyż dla urzędników ważniejsze są ich resortowe dokumenty niż słowniki. Z czasem jednak i oni pewnie zmienią swoje zwyczaje.

Poradnia Językowa PWN

Innymi słowy, najbardziej prawidłowym będzie zapis bez dywizu (Krynica Zdrój), ale zapis z dywizem jest – przez wdarcie się do języka urzędowego – wybaczalny.

fot. Marianna Patkowska

W tej przepięknej z zewnątrz księgarni dostaniemy dwa przewodniki po Krynicy Zdroju. Co prawda bardzo słabe, ale za to niskiej cenie. Jeśli zaś chodzi o album z reprodukcjami Nikifora, tu wydamy na niego więcej niż w pobliskim Muzeum Nikifora, więc warto się z jego zakupem wstrzymać.

  Biżuteria krynicka

fot. Marianna Patkowska

Bransoletki z muliny obsesyjnie wyplatałam w wieku lat czternastu, nosząc dzwony, bardzo długie włosy i tony drewnianych korali. Wróciłam do tego (wyplatania) bardzo niedawno. Zainspirowana piękną złotą jesienią, po raz pierwszy od wspomnianego czasu wykonałam biżuterię uwiecznioną na zdjęciach do wpisu „Złe wychowanie”.
Przed naszymi pierwszymi wakacjami również poczułam gwałtowny przypływ inspiracji: wiedziałam, że kolorami wyjazdu do Krynicy będą czerwień i granat. Wiedziałam też, że chcę połączyć mulinę z metalem, który nada jej pewien pazur. Pomysł skrystalizował się w mojej głowie podczas pewnej wizyty w jednym z kilku sklepów budowlanych, w których spędzamy teraz z Partnerem sporo czasu. I choć doskonale wiedziałam, że nie ma tam ani odrobiny tego, co lubię, za każdym razem jednak się łudziłam, że wśród gładzi szpachlowej, nypli i perlatorów znajdę coś fascynującego, urzekającego, albo chociaż względnie ciekawego. I stało się – w miejscu nudzącym mnie najmniej, czyli na dziale ze śrubkami zobaczyłam je… Duże i trochę mniejsze metalowe kółka, które wydały mi się w przeciwieństwie do pozostałego asortymentu sklepu cudownie niepraktyczne, a przynajmniej nieoczywiste i niejednoznaczne w swoim zastosowaniu.

fot. Marianna Patkowska

Zobaczyłam oczami wyobraźni nNi kolczyki i gruby choker. Po jakimś czasie, szukając kolejnego kółka i niestety nie znajdując go, nabyłam też haczyk w kształcie litery S. Mój wspaniały Partner nie tylko zdołał go wygiąć w wymarzony przeze mnie znak nieskończoności, ale jeszcze zapoznał mnie z ideą folii termokurczliwej, kiedy nie umiałam wykończyć kolczyków. Tak mi się to rozwiązanie spodobało, że w projekcie bransoletki również je uwzględniłam. Tak powstała moja biżuteria krynicka.

fot. Marianna Patkowska

  Przysmaki z zagranicy, pokój
z kominkiem i Netflix w telewizorze

fot. Marianna Patkowska

Zaopatrzona w biżuterię oraz pewną wiedzę, głodna wakacji i nowych przygód, postanowiłam ruszyć w podróż z niestygnącą ekscytacją, tłumacząc i sobie, i Partnerowi, że niespodziewane opady śniegu, utrudniające jazdę na letnich oponach, są po prostu żartem pogodowym z okazji 1 kwietnia. (Spoiler alert – nie były, a pogoda stała się wakacyjna dopiero w dniu naszego wyjazdu.)
Po drodze, na Słowacji – bądź co bądź zagranicą! – z przyjemnością nabyłam w supermarkecie trochę niezdrowych słowackich przekąsek na słodko i słono oraz must have stamtąd, czyli piwo Złoty Bażant, ale z ładniejszą niż ta klasyczna etykietą. Już niedługo mieliśmy dojechać do celu – pięknego apartamentu (większego od naszego mieszkania) z wygodnym, doskonale wyposażonym aneksem kuchennym, świeżą, przestronną łazienką, dużym łóżkiem w przytulnej sypialni i Netflixem wbudowanym w jeden z aż dwóch telewizorów w urokliwym salonie, w którym czekała na nas jeszcze jedna atrakcja – kominek. Ten był co prawda po pierwsze elektryczny, a po drugie zimny, ale do końca pobytu wzbudzał moją ogromną radość (oraz taką samą irytację Partnera). Miałam cichą nadzieję, że uda się wykupić chociaż jeden masaż dla nas dwojga w pobliskim sanatorium, z którego parkingu mogliśmy jako goście apartamentu skorzystać, ale niestety okazało się to niemożliwe.
W chłodne wieczory z przyjemnością siadaliśmy przed naszymi – jak zwykł je nazywać mój Partner – „zimnymi ogniami” ze słowackimi, a potem staropolsko-słowackimi smakołykami, połykając netflixowy mini serial „The Confession Killer”. Potwierdził on słuszność badań mówiących o tym, że z republikańskim mózgiem niektórzy ludzie się po prostu rodzą i jest to – jak każde upośledzenie – ogromna tragedia dla całej rodziny. Trzeba gigantycznego nakładu pracy, żeby coś z tym zrobić, ale też nie zawsze się da. Zwłaszcza w Teksasie.

fot. Marianna Patkowska

  Wody!

fot. Bożena Szuj

Krynica Zdrój, o czym informują nas obydwa człony jej dosyć tautologicznej nazwy, naturalną wodą mineralną stoi. Nie wypada więc nie odwiedzić Pijalni Głównej i nie „podelektować” się płynną chlubą tego miejsca. A chluba – co tu dużo kryć – jest raczej zdrowa, niż pyszna. Zdrój Główny i Słotwinka nawet się jako tako nadają się do picia, Zuber już jest grubszego kalibru, ale świetnie eliminuje zgagę (wraz z chęcią do życia), jednak już Tadeusz, przywodzący na myśl w smaku starego bąka i wyciek z akumulatora zupełnie mnie pokonał. Warto wypisać sobie na kartce wszystkie właściwości prozdrowotne tych wodnych delicji, żeby potem nie pluć sobie w brodę za zmarnowanie 1,80 zł za jeden plastikowy kubeczek wypełniony nimi po brzegi. Tym bardziej, że szybko się ich za darmo nie pozbędziemy, gdyż Mili Państwo – co jest hitem na miarę sałatki owocowo-warzywnej w Kawiarni Maleńka (o czym za chwilę) – toalety dla gości Pijalni Głównej są płatne! Toalety. Dla gości. Pijalni Głównej. Płatne. 2 zł. Na zdrowie!

fot. Bożena Szuj

  Maleńkie zdziwko i początek
krynickiego szlaku pieroga

fot. Bożena Szuj

Pierwszego dnia poszliśmy sprawdzić w Muzeum Nikifora, czy godziny podane na ich internetowej stronie przystają do rzeczywistości (przystawały) i wdaliśmy się w krótką pogawędkę z Panią Artystką, którą koniec końców zapytaliśmy, gdzie warto zjeść. Poleciła nam miejsce z doskonałymi domowymi pierogami i tak trafiliśmy do Maleńkiej – trochę zaniedbanego, ciemnego i niepozornego miejsca serwującego głównie naleśniki na słodko i gofry, a na słono tylko pierogi. Ponieważ nie jemy mięsa, wybór samoistnie zawęził się do pierogów ze szpinakiem. (Do farszu ruskich dodawana była słonina – ogromny szacunek do pani sprzedającej za udzielenie nam tej informacji!) W karcie zaintrygowała mnie dodawana do każdych pierogów „sałatka owocowo-warzywna”, ale kiedy o nią zapytałam, dostałam dosyć enigmatyczną odpowiedź, że to sałatka z białej kapusty z owocami. Nie wiem, czemu automatycznie pomyślałam, że w sumie dodawane często do sałatek jabłko to przecież owoc. Może mój mózg próbował mnie ochronić przed wizją tego, co w niedalekiej przyszłości zobaczyłam na swoim talerzu tuż obok znakomitych pierogów, mianowicie wizją połączenia kapusty białej, banana, truskawek, brzoskwiń, borówek kanadyjskich, pomarańczy, mandarynek, ogórka zielonego, pomidora, winogron, jednej marynowanej pieczarki i ogórka kiszonego ułożonego na samym wierzchu w formie serca. Myślę, że zabrakło już tylko jajka na twardo. Jeśli ktoś zastanawia się właśnie, czy jakimś cudem to wszystko do siebie wzajemnie pasowało, spieszę wyjaśnić: nie pasowało. Natomiast pierogi były absolutnym mistrzostwem. Duże, delikatne, z idealnym farszem, doskonale doprawione. Jedne z lepszych, jakie jadłam w życiu. Wcale nietanie, bo 10 sztuk za 27 zł to nie jest mało pieniędzy (aż 15 kubeczków tutejszej wody mineralnej!), ale mimo wszystko, gdyby nie podawano ich z tą dziwaczną sałatką, naprawdę porcja warta byłaby takiej ceny.
Tym sposobem rozpoczęliśmy nieplanowane wcześniej podążanie krynickim szlakiem pieroga, do czego za jakiś czas powrócę.

fot. Marianna Patkowska

  Nikifor Krynicki

fot. Bożena Szuj

Ale skoro Krynica, to przede wszystkim Nikifor! Moja miłość do tego artysty zaczęła się na wczesnym etapie podstawówki (choć wtedy jeszcze nie wiedziałam, że urodził się w 1895 roku, co jest zabawnym odwróceniem mojego roku urodzenia). Jeśli gust nie jest dziedziczony, to z pewnością może być wyuczony. Od zawsze otaczały mnie znakomite obrazy, wiszące na ścianach naszego mieszkania – często prezenty mniej lub bardziej wyłudzone przez mojego tatę od wybitnych malarzy. Oprócz tego dużo podróżowałam z rodzicami, zwiedzając z nimi też ważne światowe muzea. Stąd na infantylne uwagi moich rówieśników dotyczące twórczości Nikifora, że też by tak umieli narysować, wywracałam tylko oczami, ucinając krótko refleksją, że raczej wątpię. Różnica między rysowaniem nieutalentowanego plastycznie przemądrzałego małego muzyka a Nikifora jest mniej więcej taka, jak między prymitywem a prymitywistą.
W Nikiforze – oprócz jego niewiarygodnego daru – urzekała mnie zawsze niesłychana wrażliwość i rozczulający brak świadomości, jak wielkim i ważnym był artystą. Fantastycznym doświadczeniem było zobaczenie wystawy jego  prac. Najbardziej wzruszyła mnie historia jego modlitewnika, który – jak przeczytamy w opisie pracy w muzeum:

jest unikalnym dziełem artysty, jego książką do nabożeństwa. Młody Nikifor, nie mając pieniędzy na zakup prawdziwego modlitewnika, sam go sobie narysował. Chciał uczestniczyć w nabożeństwach na takich samych zasadach, jak inni ludzie, którzy przynosili do cerkwi swoje książki do modlitwy. […]

– opis pod Modlitewnikiem w Muzeum Nikifora w Krynicy Zdroju

Muzeum Nikifora w Krynicy Zdroju (będące oddziałem Muzeum Okręgowego w Nowym Sączu), zrobiło na mnie ogromne wrażenie. Przedstawienie sylwetki malarza zarówno poprzez odtworzenie filmu dokumentalnego o nim, plakatów jego wystaw, filmów jemu poświęconych, zdjęć, których był bohaterem, a nawet warsztatu malarskiego (oryginalne przybory do malowania) było doskonałym wstępem do wystawy jego prac, wyjaśniającym pewien kontekst.
W ostatnim pomieszczeniu muzeum miała miejsce wystawa czasowa Marty Kołodziej „Moje światy” – wystawa pełna mocnych, nasyconych kolorów, wyraźnych kształtów i w pewien sposób magiczna, przenosząca nas do całkiem innej rzeczywistości. Artystka siedziała przy sztalugach w rogu sali, wykańczając kolejne dzieło. Od momentu polecenia nam pierogów w Maleńkiej, widzieliśmy się z nią jeszcze kilka razy, wymieniając serdeczne uśmiechy i pozdrowienia, ale zobaczenie jej podczas procesu twórczego było dla mnie niesłychanie poruszające. Może dlatego, że uważam taki proces za niezwykle intymny i osobisty. Porozmawialiśmy chwilę o sztuce, architekturze, kolorach oraz samym miejscu. Ważne dla mnie doświadczenie.

fot. Marianna Patkowska, Marta Kołodziej „Stary Sącz I”

Warto w tym miejscu również wspomnieć o przepięknej Willi Romanówka, w której mieści się Muzeum Nikifora; pensjonacie z II połowy XIX wieku w charakterystycznym dla obiektów budowanych w tamtym czasie w Krynicy stylu szwajcarskim.

fot. Marianna Patkowska

Jak podaje Wikipedia:

Budynek do 1990 znajdował się przy ul. Piłsudskiego. Od lat 70. XX wieku dewastowany, był niedostępny dla osób postronnych. W 1990 został rozebrany, poddany konserwacji i zmontowany na nowo na obecnym miejscu. Jest to obiekt zabytkowy i znajduje się na małopolskim Szlaku Architektury Drewnianej.
W 1995 w budynku otwarto Muzeum Nikifora, co zostało uznane za największe wydarzenie roku w muzealnictwie.
Muzeum w Nowym Sączu posiada największą na świecie (ponad 1000 eksponatów) kolekcję obrazów Nikifora i pamiątek po artyście.

Wikipedia

fot. Marianna Patkowska

  Gdzie na kawę, a gdzie nie…

fot. Bożena Szuj

Do Krynicy Zdroju przyjechałam z informacją od kogoś, kto niedawno tu był, że pił gdzieś jakąś doskonałą kawę, ale nie pamięta gdzie. Wydawało mi się, że mój nos mnie szybko zawiedzie do najlepszej kawiarni w mieście, jednak nie mam dziś stuprocentowej pewności, czy tak się stało. Maleńka, która jest w założeniu kawiarnią, serwuje kawę prawdopodobnie dobrą (wszyscy chwalą tam ciasta!), jednak ani atmosfera miejsca, które przypomina ciemny bar, ani – co jeszcze istotniejsze! – brak toalety, nie zachęciły nas do zostania na kawie właśnie tam. Ponieważ pierwszego dnia było dość zimno, a my po zwiedzeniu rynku i obiedzie mieliśmy do przebycia milion kilometrów do pobliskiej Biedronki, zapragnęłam usiąść i napić się doskonałej kawy w przytulnym miejscu z toaletą i dostępem do ciepłej wody. Pierwszy, wydawało się oczywisty, strzał okazał się kompletną klapą.

fot. Bożena Szuj

Czekolada i Zdrój, sprawiająca z zewnątrz wrażenie klimatycznej, rozczarowała nas już przy wejściu po pierwsze zapachem starego brudu przykrytego ciężkim aromatem kawy, a po drugie tym, że mimo kompletnego braku klientów, stoliki były brudne. Nie było więc mowy, żeby tam zostawać.

fot. Bożena Szuj

Strzałem w dziesiątkę okazał się jednak Dom Kawy i Wina, sąsiadujący z Restauracją Dwóch Świętych, o której za chwilę. Przyjemne, niebanalne wnętrze, miła, profesjonalna obsługa i przede wszystkim znakomita kawa. Robusta, o czym warto wspomnieć, bo osoby przyzwyczajone już raczej do Arabiki, mogą być zaskoczone jej kwaskowatym aromatem, jednak przygotowana była znakomicie.

fot. Bożena Szuj

  Restauracja Dwóch Świętych,
czyli kontynuując szlak pieroga

fot. Bożena Szuj

Po wizycie w Domu Kawy i Wina, dość szybko zrozumieliśmy, że ta kawiarnio-winiarnia nie tylko sąsiaduje z Restauracją Dwóch Świętych, ale jest jej częścią. Salą kawiarnianą o własnej nazwie, funkcjonującej również odrębnie. Mając bardzo dobre nastawienie po kawie, postanowiliśmy następnego dnia wybrać się do drugiej restauracyjnej sali na obiad. Zamówiliśmy pierogi ruskie oraz danie, które zachwyciło mnie swoim opisem, mianowicie kaszankę wegetariańską, która miała być miksem kasz, soczewicy i czarnej fasoli z jabłkiem i masłem. I wszystko, co nam zaserwowano, okazało się prawdziwym arcydziełem.

fot. Marianna Patkowska

Pierogi (12 sztuk 24 zł) podane niezwykle skromnie, wyglądały zupełnie niepozornie. Już nie mówię o braku banana, truskawki z kapustą białą i ogórkiem kiszonym, ale o ascetycznym podaniu; na białym talerzu znajdywały się tylko pierogi z niewielką ilością zeszklonej cebulki. I ta prostota przypomniała mi elegancję nieistniejącej już niestety fantastycznej restauracji w Hotelu Francuskim w Krakowie, którą oboje z tatą uwielbialiśmy. Przez prostotę nie uważam podania niedbałego czy niechlujnego, ale całkowity brak wszystkiego, co mogłoby swoją pretensjonalnością obniżyć standard dania, które było wybitne. Pierogi zupełnie inne od tych (znakomitych zresztą) w Maleńkiej. Bezbłędne, delikatne ciasto, idealnie doprawiony farsz, słuszna ilość! Rozpłynęliśmy się z Partnerem oboje.

fot. Marianna Patkowska

Kaszanka wegetariańska (33 zł) okazała się po prostu dziełem sztuki (kulinarnej). Mówiąc górnolotnie – symfonia smaków! Wszystko tam grało, wszystko przeplatało się ze sobą idealnie. Tradycyjnie przekazałam ogromne gratulacje dla Szefa Kuchni, który naprawdę dorósł do pięt mojemu ukochanemu Markowi Dudziakowi, niegdyś Szefowi Kuchni wspaniałej, również niestety nieistniejącej, Restauracji Koneser w Zakopanem.

fot. Marianna Patkowska

Na deser, za namową kelnera, zamówiliśmy kremówkę, z której podobno to miejsce słynie. Rzeczywiście była pyszna!
Choć oferta dla wegetarian nie jest bardzo rozbudowana i bogata, z ogromną przyjemnością wypróbowałabym wszystkie pozostałe bezmięsne propozycje tej fantastycznej restauracji!

  Karczma nad Kryniczanką,
czyli kończąc szlak pieroga

fot. Bożena Szuj

Porządkując i podsumowując nasze kulinarne wycieczki, pierwszego dnia zjedliśmy w Maleńkiej. Drugiego – w Restauracji Dwóch Świętych. Trzeciego postanowiliśmy zamówić pizzę do apartamentu z miejsca, które mijaliśmy, idąc do Biedronki. Niepozorna pizzeria U Źróbka, sprzedająca pizzę wyłącznie na wynos, zwabiła nas roztaczanym dookoła fantastycznym aromatem. Myślę, że biorąc pod uwagę perły, jakie udało nam się odkryć w Krynicy, był to akurat najsłabszy jakościowo obiad. Nie oznacza to jednak, że pizza nie była dobra. Była bardzo smaczna, ale nie wyrwała nas z kapci. Plan był jednak taki, żeby wziąć jedną na spółkę, a wcześniej wybrać się na zupę do miejsca, o którym czytałam i którego byłam ciekawa, mianowicie do Karczmy nad Kryniczanką. I tu mój Partner, kontynuując szlak pieroga, zdecydował się znowu na pierogi ruskie (10 sztuk 22 zł), a ja, na krem oscypkowy z grzankami (16 zł).

fot. Marianna Patkowska

Cóż mogę powiedzieć… Krem oscypkowy (wegetariański, nie na bazie mięsa – zawsze trzeba o to zapytać, bo z zupami nigdy nie wiadomo) – poezja, bajka, diament! A pierogi – fantastyczne! Jeszcze inne od tych, które to próbowaliśmy. Na pewno nie da się ich do siebie wzajemnie porównywać – każde inne i każde doskonałe. W tych czuć było dużo lubczyku. Pierogi w Karczmie nad Kryniczanką nazwałabym domowymi, wyraźnie doprawionymi, ale nie ostrymi. Pychota!

fot. Marianna Patkowska

Wiedzieliśmy już wtedy, że czwartego dnia (niestety już naszego wyjazdu), zjemy tu obiad, ciekawi innych potraw z karty, zwłaszcza, że wypatrzyłam w niej sporo wegetariańskich pozycji.
Nie mogąc się zdecydować, czy na pierwsze danie chcę powtórkę kremu oscypkowego, czy placki ziemniaczane, których byłam ciekawa, zdecydowałam się w końcu na kolejny majstersztyk, a mianowicie chrzanową z plackiem ziemniaczanym (18 zł). Oryginalnie dodają do niej  jeszcze skwarki, ale z wersją wegetariańską nie ma problemu.

fot. Marianna Patkowska

Wyśmienita, sycąca, ze wspaniałym, chrupiącym plackiem – palce lizać! Ciekawi byliśmy też oboje bardzo pierogów z rydzami (10 sztuk 28 zł) i te nie zawiodły naszych oczekiwań. Mnie bardzo przypominały w smaku moje ulubione ongiś pierogi z wątróbką. Partner pozostał przy ruskich jako numerze jeden.

fot. Marianna Patkowska

W przeciwieństwie do Restauracji Dwóch Świętych, Karczma nad Kryniczanką jest mniej zobowiązująca, bardziej swojska. To ani zaleta, ani wada. Biorąc też pod uwagę ceny, nie zjemy w niej taniej, niż w Dwóch Świętych. Wszystko zależy więc od preferencji, a nie zasobności portfela. Wszystkie trzy miejsca (wliczając w to Maleńką) zdecydowanie warto odwiedzić.

fot. Marianna Patkowska

  Góra Parkowa

fot. Marianna Patkowska

Trzeci dzień pobytu postanowiliśmy przeznaczyć na mniej miejski, a bardziej mówiąc szumnie górski spacer i wybraliśmy się na Górę Parkową (szczyt o wysokości 741 m n.p.m.) żółtym szlakiem. Jak przystało na wymarzone wakacje, sporo energii przeznaczyliśmy na unikanie żywego lodu i wyszukiwanie bezpiecznego śniegu, ale w końcu doszliśmy do celu. Samo podejście było całkiem przyjemne, ale miejsce nie wydało się nam wybitnie atrakcyjne. Być może przez remont kolejki PKL. Mieliśmy natomiast szczęście do pięknej pogody.

  Spacerkiem po centrum

fot. Bożena Szuj

Spacer po ścisłym centrum i Parku Mieczysława Dukieta, nie jest długi, ale bardzo lubiliśmy go robić. Krynica Zdrój jest niesłychanie urokliwym miasteczkiem, a kiedy zaświeci słońce i robi się cieplej, na wygodnych ławko-leżakach można spędzić pół dnia z dobrą książką, delektując się tym, że czas tu płynie jakoś inaczej. Niespiesznie.
Nikifor, choć podróżował trochę po świecie, nie widział dla siebie nigdzie indziej poza Krynicą miejsca. Myślę, że to dość dużo o nim mówi.

fot. Bożena Szuj

W parku oprócz widocznego na powyższym zdjęciu pomnika Nikifora znajdziemy też Ławeczkę Bogusława Kaczyńskiego ustawioną na tle Pensjonatu Wisła, w którym – będąc w Krynicy – się zatrzymywał, i w którym mieściło się też biuro Festiwalu im. Jana Kiepury, kolejnej ważnej dla tego miejsca postaci.

fot. Bożena Szuj; Jeśli z Kaczyńskim, to tylko Bogusławem!

Przepięknymi willami z drugiej połowy XIX wieku nie mogłam wprost nacieszyć oczu – za każdym razem zachwycałam się ich urodą, patrząc na nie. Dodatkowo ogromnym zaskoczeniem była dla nas wielka dbałość władz miasta o odśnieżanie chodników. Idea zupełnie obca burmistrzowi miasta Zakopane, zwanemu Leszkiem Orzeszkiem, który najprawdopodobniej wychodzi z (poniekąd słusznego) założenia, że wszystko kiedyś przeminie, śnieg się kiedyś stopi, a lód rozpuści. Nie traci więc cennego czasu na takie drobiazgi, jak zarządzenie regularnego odśnieżania ulic i chodników. Szacunek zarówno do mieszkańców, jak i wszystkich przyjezdnych nie powinien być przecież zbyt nachalny. Doznaliśmy więc z Partnerem ciężkiego szoku, widząc pracownika służb miejskich, odśnieżającego rano dwa centymetry śniegu z chodnika. Odbudowało to naszą wiarę w cywilizację. Ona istnieje. Tylko po prostu nie w Zakopanem.

fot. Marianna Patkowska
fot. Marianna Patkowska
fot. Marianna Patkowska
fot. Marianna Patkowska
fot. Marianna Patkowska
fot. Marianna Patkowska
fot. Marianna Patkowska

  Krynickie Spa

fot. Marianna Patkowska

Suweniry z wakacji dla samej siebie to dla mnie obowiązkowy punkt każdego wyjazdu. Zwłaszcza lubię takie artykuły, w których w pewnym sensie zaklęte jest miejsce, które odwiedziłam. Najczęściej będą to więc produkty spożywcze lub kosmetyczne zawierające składniki z tego właśnie miejsca.
Kompletnie zauroczył mnie maleńki sklepik Krynickie Spa w Pijalni Głównej na dole z wegańskimi kosmetykami na bazie (najczęściej) borowiny i innych krynickich dóbr. Szeroki asortyment i bardzo przystępne ceny sprawiają, że jest to idealne miejsce do nabycia czegoś dla siebie lub na prezent.
Już jakiś czas po powrocie mogę powiedzieć, że kosmetyki, które zakupiłam (widoczne na zdjęciu poniżej) są fantastyczne, delikatne i cudownie pachną, co potwierdził także mój Partner, stwierdzając, że nie pachnę po nich jak kobieta, tylko jak cukierek. I był to dosyć dziwny, ale jednak komplement.

fot. Marianna Patkowska

  Stary Sącz

fot. Marianna Patkowska

Zainspirowani rozmową z Panią Artystką w Muzeum Nikifora m.in. o Starym Sączu, postanowiliśmy w drodze powrotnej się tam zatrzymać i trochę pozwiedzać. Decyzja okazała się doskonała. Jedno z najstarszych polskich miast – prawa miejskie uzyskało już w XIII wieku – wywarło na nas ogromne wrażenie. Niekwestionowana jego uroda, ład i czystość oraz niezwykły spokój i cudowna energia tego miejsca sprawiły, że było nam tam błogo. Nie sposób też nie zauważyć znakomicie spożytkowanych funduszy unijnych, trudniej natomiast doszukać się tablicy o tym informującej, ale jest.

fot. Marianna Patkowska
fot. Marianna Patkowska
fot. Marianna Patkowska
fot. Marianna Patkowska
fot. Marianna Patkowska
fot. Marianna Patkowska
fot. Marianna Patkowska

  Wakacje – podsumowanNie

fot. Bożena Szuj

Nasze pierwsze wspólne wakacje przede wszystkim… się odbyły! Mogłoby być dalej, mogłoby być dłużej, mogłoby być cieplej – wszystko mogłoby być. Myślę, że to nieistotne. Najważniejsze dla mnie było to, że spędzamy te wakacje razem, śpimy w innym niż zazwyczaj łóżku, że żadne z nas nie zajmuje się w tym czasie pracą, że poznajemy nowe dla siebie miejsce. Mój Partner był tu co prawda raz, ale bardzo dawno temu (prawdopodobnie jeszcze w czasach, kiedy obowiązywała nazwa Krzenycze), więc nic z tego nie pamięta.
Pospacerowaliśmy, przetarliśmy fantastyczny pierogowy szlak i poobcowaliśmy ze wspaniałą sztuką, co jest dla nas obojga bardzo ważne. Szybko zrozumieliśmy też, jak bardzo niewygodnie wybiera się na pilocie telewizora pozycje na Netflixie, a także że duże nowoczesne telewizory mają fatalny dźwięk. Dla mnie stało się też – nomen omen – jasne, że na następny mój wyjazd gdziekolwiek zaopatrzę się w żarówki z ciepłym światłem, gdyż zimne – nawet, jeśli jest w jednym tylko pomieszczeniu – bardzo źle na mnie wpływa. Nawet trochę zatęskniłam za tym naszym gniazdkiem, w którym wszystko powoli dostosowujemy do własnych potrzeb. Tak czy siak, były to pierwsze, ale na pewno nie ostatnie nasze wakacje. Niedługo wracamy do Gdańska, więc jeśli sezon okaże się dla nas łaskawy, szykuj się, Krynico Morska!

fot. Bożena Szuj

P.S. Przed wyjazdem moją głowę zdominowała straszna piosenka cudownej Madonny „Holiday”, ale widząc zdegustowanie w oczach Partnera zrezygnowałam z umieszczenia jej dzisiaj na deser. Pomyślałam, że tylko jeden artysta mógłby się tu idealnie tematycznie wpasować – Jan Kiepura. Tymczasem jego repertuar również pozostawia wiele do życzenia. Zamieszczam więc niewiele od „Holiday” lepszy utwór, nawiązujący za to z kolei do mojego pierwotnego wyboru.

P.S.2 A z ciekawostek, właśnie znalazłam taki oto cytat, będący chyba najlepszą klamrą.

W roku 1983 film fabularny „Wakacje z Madonną” zrealizował w plenerach Starego Sącza Jerzy Kołodziejczyk. Akcja filmu jest ściśle związana z miastem.

Wikipedia

PożegnanNie lata

fot. Geo Dask

Choć trudno w to uwierzyć, dopiero dziś oficjalnie kończy się kalendarzowe lato. Już dawno zrobiło się zimno. Sama doznałam pierwszego szoku termicznego w ostatnim tygodniu sierpnia, kiedy wróciłam z cudownych greckich temperatur do… 24ºC w Zakopanem i szybko musiałam się rozstać z sandałkami, by założyć adidasy, co nie było najszczęśliwsze w skutkach dla mojej biednej stopy (ostatni rentgen wykazał, że jednak kostka była pęknięta i teraz jest na etapie zrastania się, co niestety objawia się ciągłym bólem).
Jednak mimo wszystko nNie dajmy się zwariować – lato ciągle trwa! Przynajmniej do końca dzisiejszego dnia, bo już od jutra zagości na naszym obszarze geograficznym moja ukochana złota polska jesień.

fot. Geo Dask

Pisałam już kiedyś, jak bardzo jest ona bliska mojemu sercu i jak mało poruszają mnie inNe pory roku, ale dopiero podczas ostatniego lata uzmysłowiłam sobie, że nie było to do końca prawdą. Najpewniej dlatego, że od dłuższego czasu (o czym wspominałam wielokrotnie) nie miałam wakacji i zdążyłam już chyba zapomnieć o urokach lata. Po raz pierwszy od bardzo, bardzo dawna (o ile nie pierwszy w życiu w ogóle!) opłakuję nNieuchronNy jego koniec. Na otarcie łez postanowiłam więc podjąć się próby nazwania tego, co tak mnie w lecie zachwyciło, skupiając się na swojej zmysłowej percepcji tej pory roku.

1. Oślepiające promienie słoneczne

Na brak słońca w tym kraju cierpimy wszyscy, niezależnie od tego, czy mamy skłonności do depresji, czy nie. Podczas wakacji w Grecji tamtejsze – uciążliwe nawet czasem – słońce uświadomiło mi, jak bardzo było go w moim codziennym życiu mało. Z przyjemnością więc chłonęłam je całą sobą. Nie zniechęciła mnie nawet konieczność czytania książki w okularach słonecznych na plaży, mimo całkowitego cienia, w którym się na czas lektury kładłam. Chwile oślepienia mają też swoje ogromne plusy. Nawet w tak obłędnie pięknych miejscach jak Thassos, warto czasem widzieć mniej.

2. Szum fal

Fani lata dzielą się na dwie grupy: miłośników morza oraz miłośników gór. Ponieważ nie lubię się ograniczać, moimi idealnymi miejscami do spędzania lata są te, w których można leżeć w morzu, patrząc na góry. Z potrzeby gór w swoim życiu przeprowadziłam się z nizinNej Warszawy do stolicy Tatr – jednych z najpiękniejszych polskich gór. Jednak lato i przypadające na nie wakacje to dla mnie szum wody. Najchętniej fal, choć z braku laku może to być i szum górskiego strumyka. Jako dziecko bardzo często kąpałam się w potokach, na których były postawione małe tamy, tworzące jakiekolwiek głębiny. Dziś nie bardzo sobie wyobrażam zafundowanie sobie podobnej krioterapii, jednak w tamtych czasach całkiem ją sobie chwaliłam. Tak czy tak, udowodniono już naukowo zbawienNy wpływ szumu fal na działanie ludzkiej głowy. W tym roku niesamowicie mnie odprężył i pomógł mi się zrelaksować przed – jak się okazało – bardzo bolesnym powrotem do rzeczywistości.

3. Smak świeżych owoców morza,
lekkich sałatek i zimnego białego wina

Piszę oczywiście o sobie i swoim odbiorze smaku lata. Przypominam o tym na wypadek ewentualnego wysypu komentarzy nieprzyjaciół owoców morza, zajadłych mięsożerców czy zaciekłych abstynentów, że „to bardzo subiektywne” – tak, to bardzo subiektywne uroki lata, jak cały mój blog zresztą (bo w końcu opisuję świat widziany oczami nNi, a nie kogoś innego).
Owoce morza ubóstwiam od najmłodszych lat, ale nigdy nie smakują tak, jak latem. Kiedy jem na Thassos kalmary, patrząc na morze, z którego zostały wyłowione, mam zawsze – oprócz niewątpliwych cudownych doznań smakowych – jakieś takie poczucie idealnej harmonii.
Inna sprawa to wysokie temperatury podczas lata, które nie sprzyjają na szczęście napadom wilczego głodu i pozwalają być ukontentowanym nawet sałatką (oczywiście najchętniej grecką), co doskonale wpływa nie tylko na naszą sylwetkę (co bardzo miłe), ale na cały nasz organizm (co jeszcze milsze).
Jak już kiedyś pisałam, moja relacja z winem nie należy do najlepszych, jednak wyjątkiem są letnie wyjazdy, podczas których zimne białe wino potrafi mi sprawić nawet całkiem sporą przyjemność. Pewnie dlatego do smaków lata zaliczyłabym smak białego wina. Nie do przecenienia są też te wypijane codziennie bez najmniejszego problemu hektolitry wody, tak przecież dla nas ważnej.

4. Zapach opalonej skóry

Skóra zarówno opalona, jak i – na jakimś etapie lata – spalona słońcem, ma inny zapach. Nie chodzi mi tu oczywiście o zapach kremów do opalania lub po nim (czy wszelkich kosmetyków, których w lecie używamy) lub może jakichś innych, delikatniejszych perfum, lecz ten jej własny, nowy, letni; zapach skóry wymieszany z zapachem słońca. Bardzo wyjątkowy i bardzo krótkotrwały niestety. Gdybym miała ułożyć listę swoich ulubionych letnich zapachów, na pierwszym miejscu plasowałby się właśnie on!

5. Dotyk delikatnych tkanin na
rozgrzanym nagim ciele

Ostatnim ze zmysłów jest dotyk i ten odgrywa również bardzo ważną rolę w moim postrzeganiu lata. Mam jasną karnację, więc opalam się wolniej. Również moje cierpienie po zbyt dużej i intensywnej dawce kąpieli słonecznej trwa dłużej. Choć trudno powiedzieć, żebym jakoś bardzo się lubowała w tym okresie przejściowym, jakim jest stan czerwoności poprzedzający tak przeze mnie wyczekiwany etap złotego brązu, jednak nadwrażliwość spalonej skóry, również na tkaniny, jakie na siebie zakładam, ma pewien urok.
Trudno mi wskazać jakąkolwiek inną porę roku, w której fizycznie odczuwałabym ubranie, które noszę. Gdybym miała jakikolwiek gryzący wełniany sweter, prawdopodobnie wytypowałabym zimę, jednak po pierwsze nie posiadam wyżej wymienionego, a po drugie wspomniana niedogodność związana jest z samym rodzajem wełny – którego można unikać – nie zaś ze skórą i jej chwilową kondycją.
Chyba lubię ten czas, w którym te bardzo przecież nieliczne warstwy lekkich materiałów lekko łaskoczą moją skórę, leniwie zachęcając mnie do zrzucenia wszystkiego i zanurzenia się w morzu.

P.S. Na deser łączę – jak we wpisie „JesienNa dziewczyna” – cudowną, tematycznie pasującą, piosenkę z Kabaretu Starszych Panów „Niespodziewany koniec lata”, choć znowu w tytule pojawił się błąd, bo przecież to ewidentny „nNiespodziewany koniec lata”! Ach, ten Przybora, psotnik, żartowniś i figlarz!

fot. Geo Dask

Muzeum Kultury Bizantyjskiej w Salonikach

fot. Marianna Patkowska

fot. Marianna Patkowska

Kiedy znajdziemy się w Salonikach, jednym z punktów obowiązkowych jest zwiedzenie Muzeum Kultury Bizantyjskiej. Koszt biletu to 8€, ale bardzo ciekawą opcją – z której tym razem nie skorzystałam – jest zakup biletu łączonego. Wtedy za jedyne 15€ możemy zwiedzić Muzeum Kultury Bizantyjskiej właśnie, Muzeum Archeologiczne i Białą Wieżę (do których zobaczenia bardzo, bardzo gorąco zachęcam!), a także stanowisko archeologiczne i Muzeum Rzymskiej Agory. Na to wszystko mamy trzy dni, co w zupełności wystarczy.

Myślę, że Muzeum Kultury Bizantyjskiej zachwyci nie tylko tych zainteresowanych historią, historią sztuki czy początkami chrześcijaństwa, ale każdego wrażliwego na piękno miłośnika Grecji, który chciałby się czegoś więcej na jej temat dowiedzieć.

fot. Marianna Patkowska

Zbiory muzeum pochodzą z okresu II – XX w.n.e. (w większości z wykopalisk, ale też zapisów i darowizn). Kolekcja składa się m.in. ze znaczków, monet i przedmiotów codziennego użytku, rzeźb oraz ikon, ale również zachowanych fragmentów ścian świątyń, podłóg czy grobowców. Jak czytamy na stronie muzeum: „[…] szczególnie ważne są zbiory pochodzące z zapisów Dimitriosa Oikonomopoulosa i Dori Papastratou, dwóch głównych darczyńców Muzeum. Kolekcja rycin Dori Papastratou jest jedną z najważniejszych tego typu kolekcji na świecie”.
Warto też zaznaczyć, że to właśnie tutaj znajduje się największy zbiór poruszających nagrobnych malowideł ściennych (od III do VIII w.).

fot. Marianna Patkowska

Oprócz malowideł ściennych, fresków, mozaik grobowych czy rycin, zobaczymy tu również niewielkie, ale urokliwe zbiory ksiąg i rękopisów oraz ubrań z wczesnego okresu bizantyjskiego.

fot. Marianna Patkowska
fot. Marianna Patkowska

Największe wrażenie zrobiły na mnie najstarsze dzieła, które z powodzeniem można by pomylić z najdoskonalszą sztuką współczesną. Bogactwo środków, surowość formy, łatwo dostrzegalne myślenie abstrakcyjne twórców (mimo że same malowidła abstrakcyjne oczywiście nie były) zupełnie mnie zachwyciły! Zachwyciły i wzruszyły.
Od zawsze zresztą w muzyce (tak samo miał mój tata) najbliższa mi była ta najbardziej współczesna i równocześnie ta najdawniejsza. Wbrew pozorom mają ze sobą dużo wspólnego (co pięknie pokazuje cała twórczość Pawła Szymańskiego, ale to już na inny wpis).

fot. Marianna Patkowska
fot. Marianna Patkowska

Nie można tu nie wspomnieć o ogromnej i fantastycznej pracy kuratorów muzeum! Żadna, nawet najlepsza, treść nie obroni się bez formy, więc bardzo istotne jest nie tylko co się wystawia, ale też jak się to robi.
W Muzeum Kultury Bizantyjskiej dopracowany jest każdy najmniejszy szczegół.
Jak czytamy w jednym z przewodników:

Zarówno ekspozycje, jak i sam budynek, zaaranżowane są niezwykle nowocześnie, z kolejnymi salami wznoszącymi się kaskadowo wokół centralnego dziedzińca (zwiedzanie przypomina zdobywanie góry), prezentującymi chronologicznie czasy od wczesnego chrześcijaństwa aż po okres po zaniknięciu kultury bizantyjskiej.

E-przewodniki

fot. Marianna Patkowska

Od siebie mogę jeszcze dodać, że duże wrażenie zrobiły na mnie… kolory ścian, na których rozwieszone były (również z wyraźną dbałością o zachowanie logiczno-artystycznej ciągłości) dzieła.
Ja wiem, że to odkrycie może przypominać fragment filmu „Jaś Fasola: Nadciąga totalny kataklizm”, kiedy główny bohater jako ekspert, przyglądając się obrazowi, po długiej zadumie stwierdził: „ładna rama”, ale my prawopółkulowcy tak już mamy, że zwracamy uwagę na takie detale.

fot. Marianna Patkowska

Lwów – małe kawowe San Francisco

fot. Zofia Mossakowska

W miniony weekend zwiedzałam po raz pierwszy w życiu Lwów. Od bardzo już dawna miałam to w planach, ponieważ mój nieżyjący już dziadek ze strony mamy (wspominany kilka wpisów temu lekarz i reprezentant tej posiadającej herb szlachecki części rodziny), pochodził właśnie stamtąd. Niecałe dwa dni to oczywiście zdecydowanie zbyt mało, by wystarczająco poczuć klimat tego pięknego miasta. Niedosyt, jaki we mnie pozostał, z pewnością popchnie mnie w tamte strony jeszcze nie raz.

1. Miasto i jego położenie

Przez cały czas tej wizyty miałam w głowie słowa wypowiedziane kiedyś przez Laurie Anderson:

podróżuję między miastami, a nie między krajami

– Laurie Anderson

fot. Zofia Mossakowska

Tłumaczyła, że szlaki handlowe, ale także ścieżki wyznaczane przez kulturę i sztukę stykały się na ogół w różnych miastach świata. W związku z czym Laurie twierdzi, że często można mieć dużo więcej wspólnego z ludźmi z konkretnego miasta, niż z tymi z własnego kraju. (Mówiła to zresztą w trakcie wywiadu udzielonego podczas spaceru po Wilnie, z którego akurat pochodził mój tata.)
To czego – wstyd pewnie przyznać – świadomości, myśląc o Lwowie, nie miałam, to fakt, że miasto jest położone na wzniesieniach (leży na pograniczu Roztocza Lwowskiego i Wyżyny Podolskiej), co mnie niebywale zauroczyło. Co jakiś czas ukazywały się moim oczom uliczki ciągnące się prawie pionowo w górę lub prawie pionowo w dół. Skojarzenie z San Francisco – choć oczywiście z zachowaniem proporcji – było więc jednym z pierwszych.

2. Cmentarz Łyczakowski
i Obrońców Lwowa

O ile nie przepadam za dużymi zbiorowiskami ludzi żywych, o tyle naprawdę uwielbiam cmentarze – a im większe, tym mocniej (z warszawskich Powązek mogłabym właściwie nie wychodzić). Cmentarz Łyczakowski – najstarsza zabytkowa nekropolia Lwowa i równocześnie jedna z najstarszych istniejących do dziś w Europie – zrobił na mnie ogromne wrażenie nie tylko samą swoją historią (co oczywiste), ale też urodą i przestrzenią. Przepięknie położony, sprzyja zadumie i refleksji. Spoczywają na nim, żeby wspomnieć tylko najsłynniejsze nazwiska, m.in.: Oswald Balzer, Stefan Banach, Maurycy Dzieduszycki, Seweryn Goszczyński, Artur Grottger, Salomea Kruszelnicka, Maria Konopnicka i Gabriela Zapolska.
Mieszczący się na terenie Cmentarza Łyczakowskiego i będący jego integralną częścią Cmentarz Obrońców Lwowa jest nazywany również Cmentarzem Orląt Lwowskich, jednak nie jest to nazwa właściwa, ponieważ w tym miejscu spoczywają nie tylko Orlęta – broniące polskiego wówczas Lwowa dzieci do szesnastego roku życia (najmłodsze, umierając, miało dziewięć lat) – ale również starsi obrońcy tego miasta po I wojnie światowej, w wojnie polsko-ukraińskiej, a potem polsko-bolszewickiej.
Patrząc na groby dzieci (a już tym bardziej mniejszych od swojej broni), nie sposób się nie rozpłakać. Wszelkie dywagacje na temat słuszności obrony Lwowa lub jej braku, jak również sensu czy bezsensu „posyłania dzieci na wojnę” (większość tych małych dzieci broniło swojego miasta z własnej nieprzymuszonej woli) wydają mi się niestosowne i kompletnie nie ma miejscu. Jestem przekonana, że jedyne co można (i trzeba) jednoznacznie dziś ocenić, to celowość i sens jakiejkolwiek wojny – każda wojna jest niezaprzeczalnym złem (ciężko nie wspomnieć też o tej, która obecnie cały czas się toczy w Donbasie, 1100 km od Lwowa).
Jako językowca, ogromnie mnie poruszyło przypomnienie sobie pierwotnego znaczenia słowa, które od dłuższego czasu funkcjonuje w naszym języku w sposób zdeformowany i karykaturalny – słowa „patriotyzm”. Otaczam wszystkich poległych ogromnym szacunkiem i czcią.

3. Katedra Łacińska, Kaplica Boimów, Kościół Dominikanów, Katedra
Ormiańska

W planie naszej wycieczki było zwiedzanie powyższych obiektów sakralnych. Bazylika archikatedralna Wniebowzięcia Najświętszej Maryi Panny, nazywana po prostu Katedrą Łacińską – jeden z najstarszych lwowskich kościołów ujął mnie w sposób, nazwijmy to, umiarkowany. Choć podobają mi się kościoły gotyckie, tu jednak pomieszanie stylów (dla przykładu choćby barokowy ołtarz) i przepych, którego w kościołach nie lubię, sprawiły, że Katedra niespecjalnie przypadła mi do gustu. Ujęła mnie natomiast surowość wnętrza zabytkowej grobowej Kaplicy Boimów (a inaczej Trójcy Świętej i Męki Pańskiej), powstałej na początku XVII wieku, a najbardziej jej kasetonowa kopuła.
Obecnie greckokatolicka cerkiew Najświętszej Eucharystii, a kiedyś Kościół Bożego Ciała i klasztor oo. dominikanów, to jeden z barokowych zabytków miasta. Bardzo spodobała mi się jego jasność. Budynek klasztorny w 1972 roku został przekształcony w Muzeum Religii i Ateizmu, jednak w latach 90. XX wieku przekazano go ukraińskiej cerkwi greckokatolickiej (choć w części zabudowań klasztornych nadal funkcjonuje muzeum – Historii i Religii).
Objawieniem była dla mnie natomiast Katedra Ormiańska pod wezwaniem Wniebowzięcia Najświętszej Marii Panny z drugiej połowy XIV wieku – kompletnie nieprzypominająca niczego, na co mogłabym się nastawić. Cudownie surowa i inna. Na przestrzeni lat była wielokrotnie przebudowywana, co przełożyło się na pewną różnorodność stylów, lecz – w przeciwieństwie do Katedry Łacińskiej – odczuwałam w tym mimo wszystko jakąś harmonię i ład. Ogromne wrażenie zrobiły na mnie malowidła ścienne powstałe w latach 1925–1929 autorstwa naszego rodaka, Jana Henryka Rosena – bardzo wtedy młodego i nieznanego szerzej malarza, na którego talencie od razu poznał się arcybiskup Józef Teofil Teodorowicz, zamawiając u niego tę właśnie pracę (ku oburzeniu ukraińskich sław).

4. Hotel George oraz lwowski rynek
wieczorową porą

fot. Zofia Mossakowska

Pierwszy dzień naszej wycieczki – i równocześnie przedostatni – był naprawdę wyjątkowo intensywny, bo po nocy spędzonej w autokarze, obejście z przewodnikiem całego cmentarza, a potem wyszczególnionych wyżej kościołów to całkiem sporo jak na pół (dopiero) dnia. Choć po wizycie w Hadze nie powinnam mieć najmniejszej trudności w sprawnym przejściu na tryb zombie, jednak przy siłach utrzymywała mnie jedynie perspektywa szybkiego prysznica i upragnionego obiadu w jednym z najsłynniejszych lwowskich hoteli, w którym nocowaliśmy – Hotelu George [wym. żorż], wybudowanym na samym początku XX wieku. Tym sposobem dołączyłam do najwspanialszego, jakie można sobie tylko wyobrazić, grona hotelowych gości – na przestrzeni lat zatrzymywali się tu m.in.: Honoré de Balzac, Jan Kiepura, Ferenc Liszt, Maurice Ravel czy Jean-Paul Sartre (oprócz nich bywał tu także Ignacy Jan Paderewski, Władysław Reymont, Henryk Sienkiewicz, Józef Piłsudski i Nikita Chruszczow). Hotel wywarł na mnie ogromne wrażenie – elegancki, przestronny, z duszą. Duża sala jadalna, w której serwowano znakomite jedzenie, przypominała mi trochę swoim klimatem nieodżałowaną krakowską restaurację w Hotelu Francuskim (zwłaszcza następnego dnia rano, kiedy królewskie wręcz śniadanie umilała gościom młodziutka Ukrainka, przepięknie grając na leciutko rozstrojonym pianinie).
Jedynego tutaj wieczoru nie wypadało nie spędzić na lwowskim rynku, który nocą rzeczywiście tętni życiem. Liczne kawiarenki i puby przeżywają prawdziwe oblężenie, podobnie jak czynne do późnych godzin nocnych sklepy z pamiątkami, które – co przyjemnie było zaobserwować – oferują w większości naprawdę ładne i gustowne rzeczy (na uwagę zasługuje zwłaszcza duży wybór pięknych, tradycyjnych, ręcznie haftowanych strojów). Przy ogródku jednego z lokali w samym centrum jest nawet ustawiona scena, na której nie dość, że można sobie potańczyć, to jeszcze tańce latynoskie (następnym razem przyjadę albo z tancerzem, albo zupełnie sama)!
Z pewnością warto w rynku wypić piwo, które nie jest na ogół trunkiem mojego pierwszego wyboru.

Jak kiedyś ustaliliśmy ze znajomym:

– Cappuccino? Nie, dzięki. Z napojów z pianą wolę piwo – stwierdził znajomy.
– A ja z czystych wolę czystą – odparłam.

– mała trunkowa dygresja

Jednak właśnie tu odkryłam piwo, które oczarowało moje podniebienie (przede wszystkim tym, że zupełnie piwa nie przypominało ani w smaku, ani w działaniu). Co ciekawe, było to pszeniczne piwo rzemieślnicze produkcji austriackiej (Stiegl-Paracelsus Bio-Zwickl).
Uczestnictwo we lwowskim życiu nocnym zakończyłam w ormiańskiej części starówki wypadem w założeniu na kawę (absolutnie tutaj obłędną!) i ciastko, a w praktyce na kawę i tatara z cielęciny (wybitnego i zupełnie innego od tych, które znałam) i poczułam się tym miastem już w pełni zauroczona.

5. Zamek w Olesku

fot. Zofia Mossakowska

Następny dzień, rozpoczęty śniadaniem o godzinie, której zazwyczaj nie ma na moim zegarku, był równocześnie dniem powrotu. Zanim ten jednak nastąpił, czekało nas jeszcze zwiedzanie dwóch położonych w przepięknym obwodzie lwowskim zamków: Zamku w Olesku oraz Zamku w Podhorcach, które pełnią dziś rolę muzeów. Dużym szokiem było dla mnie to, jak Ukraińcy interpretują to słowo. Muzea historyczne kojarzą mi się z pewnym ładem i porządkiem (na ogół chronologicznym), jednak Zamek w Olesku wydawał się być w środku zbieraniną przeróżnych eksponatów (przede wszystkim obrazów), rozmieszczonych w przypadkowy sposób, bez żadnej dbałości o jakikolwiek ogólny charakter całej wystawy. Daleka jestem od przekonania, że sąsiadująca z nami Ukraina powinna zamieszczać w swoich muzeach mieszczących się w polskich zamkach również podpisy w języku polskim, jednak akurat w Zamku w Olesku, w którym przyszedł na świat późniejszy król Polski Jan III Sobieski, brak jakiegokolwiek drugiego po ukraińskim – i zrozumiałego dla nas – języka (choćby angielskiego) wydaje mi się, mówiąc delikatnie, niedopracowaniem.
Rodzina Sobieskich jest zresztą ważna dla mojej rodziny od strony taty, bo ponoć nasze losy wiele pokoleń temu się skrzyżowały jakąś nieślubną drogą. Niestety nikt dziś za bardzo nie wie jak, a główni zainteresowani już od wieków nie żyją.

fot. Zofia Mossakowska

6. Zamek w Podhorcach

fot. Marianna Patkowska

Czego by jednak nie mówić, Zamek w Olesku jawi się jako wzór muzealnictwa na skalę europejską w porównaniu z Zamkiem w Podhorcach. Oprowadzającej nas przez całą wycieczkę przewodniczce opadły ręce, kiedy weszliśmy do pierwszej sali, a naszym oczom ukazały się ogromne zdjęcia… Nowego Jorku (tak, wchodziło się prosto na gigantyczną Statuę Wolności). Taką wystawę (również zresztą, z tego co się zdążyłam zorientować, mało interesującą) można przecież zrobić w absolutnie każdym wnętrzu i najlepiej w centrum Lwowa. Wycieczki jadą całkiem spory kawałek drogi do naprawdę bajecznie położonego, również kiedyś polskiego, Zamku w Podhorcach, żeby zrozumieć jego historię, w czym byłyby przydatne np. zamieszczone w środku związane z nią zdjęcia. Weszliśmy więc i z dużym niesmakiem szybko wyszliśmy.
Sam zamek, choć jest w dość opłakanym stanie (zwłaszcza jego zupełnie sczerniały, ponury tył), zrobił na mnie ogromne wrażenie. Być może dlatego, że lubię zaniedbane budynki z historią i duszą. Jakaś część mnie oczywiście ubolewa nad tym, że Ukraińcy nie wydają się być szczególnie zainteresowani zadbaniem o to piękne miejsce (które bez renowacji prędzej czy później się po prostu rozsypie), jednak inna część mnie przypomina sobie jak przeważnie się kończą remonty ważnych miejsc historycznych (koronnym przykładem jest rzeź, jakiej dokonało na zabytkowej zakopiańskiej Willi „Atma” Muzeum Narodowe w Krakowie).
Reasumując, Zamek w Podhorcach na pewno warto zwiedzić, póki stoi, jednak nie należy sobie robić zbyt dużych nadziei związanych z jego ofertą muzealną.

fot. Marianna Patkowska
fot. Marianna Patkowska

7. Co warto przywieźć ze Lwowa?

fot. Marianna Patkowska

Przede wszystkim na Ukrainie jest niesłychanie tanio. Tutejsze sto hrywien to nasze piętnaście złotych (jeszcze bardziej się zresztą opłaca wymieniać złotówki w kantorach we Lwowie, kurs jest dla nas korzystniejszy). W związku z czym możemy zjeść i wypić wspaniałe rzeczy, a także kupić na powrót sporo doskonałych artykułów za bardzo niewielkie pieniądze, a Lwów stoi przede wszystkim kawą i czekoladą! I nawet jeśli się, jak ja, raczej unika słodyczy, we Lwowie warto sobie zrobić dyspensę i zjeść choćby najmniejsze ciastko czekoladowe. Uczciwie mogę stwierdzić, że torcik Spartak, który zamówiłam w rynku w kawiarni „Atlas” przed samym wyjazdem, był jednym z najlepszych deserów, jakie jadłam w życiu!

fot. Zofia Mossakowska

Jeśli jednak słodycze są naszym sprzymierzeńcem i jemy je na co dzień (lub mamy nimi kogo obdarować), na pewno warto przywieźć ze Lwowa tak naprawdę cokolwiek z czekoladą – gwarantuję, że będzie to doskonały zakup.
Kawę tak samo warto zarówno przywieźć ze sobą, jak i wypić w dowolnie wybranej kawiarni na miejscu. I na ciepło i na zimno jest zupełnie nieporównywalna do tego, co znamy; nawet jeśli smak wiedeńskiej czy budapesztańskiej kawy nie jest nam obcy, możemy być ciągle mile zaskoczeni jakością lwowskiej oferty. W samym rynku znajdziemy doskonały sklep z kawami (chyba jedyny taki na tym terenie) – ma gigantyczny wybór, a wchodząc do niego, zostaniemy uderzeni w nozdrza fantastycznym aromatem. Sklep ma dwie części – w jego głębi znajdziemy odrobinę droższe artykuły (300 – 400 UAH), idealnie nadające się na prezenty (m.in. pięknie pakowane kawy pojedyncze lub w zestawach, filiżanki czy kawiarki), a w pierwszej sali można nabyć kawę na wagę (100 g nie przekracza 100 UAH) w ziarnach lub mieloną na naszych oczach. Osobiście polecam oczywiście ziarnistą. Nawet jeśli nie mamy młynka do kawy, warto się z tej okazji w niego zaopatrzyć. Ponieważ nie jestem znawcą kaw, wybierałam rodzaj (spośród całego zatrzęsienia) właściwie zupełnie na wyczucie – spodobała mi się etykieta „After meal”, gdyż najbardziej oddawała moje kawowe potrzeby, więc wzięłam tak nazwane ziarna i okazało się, że nabyłam najlepszą kawę, jaka kiedykolwiek gościła w moim domu. W razie czego, gorąco polecam właśnie tę!
W sklepie, w którym było więcej os, niż klientów, nabyłam jeszcze miód i nalewkę migdałową – tę ostatnią głównie dlatego, żeby się pozbyć ostatnich 70 UAH, a także dlatego, że bardzo lubię Amaretto. Miód okazał się być rzeczywiście fantastyczny (osy miały nosa), a nalewka przerosła moje najśmielsze oczekiwania – słodziutka, niesłychanie delikatna i kobieca, po prostu przepyszna!
Dopiero teraz, po tylu latach, zrozumiałam wreszcie czemu kawa zajmowała tak ważne miejsce w życiu mojego dziadka – autentycznego kawosza. Był jedyną znaną mi osobą o tak rozległej wiedzy na jej temat. Domyślam się, że jeśli ktoś raz przyzwyczai się do lwowskiej kawy, bycie skazanym później na kawy robione gdzie indziej, musi być trudnym doświadczeniem (a na zakopiańską sztukę parzenia kawy, zwłaszcza tych ileś lat wstecz, spuszczę zasłonę milczenia).

8. Góralu, czy ci nie żal?

fot. Zofia Mossakowska

Góralem jestem co prawda tylko w ćwierci (moją babcią i żoną wspominanego dziadka ze Lwowa była pełnokrwista góralka), ale odpowiadając na pytanie – nie jest mi żal. W pewnym momencie podczas wycieczki pojawiła się taka zbiorowa refleksja (ludzi w bardzo różnym wieku), że to straszliwie smutne, że Lwów nie jest już częścią Polski. Zupełnie nie byłam jej w stanie podzielić. Być może dlatego, że punktem wyjścia były dla mnie podane na początku wpisu słowa Laurie Anderson o komunikowaniu się i podróżowaniu między miastami, a nie między krajami. O ile bardzo wzrusza mnie historia Obrońców Lwowa, którzy walczyli o swoje dopiero co odzyskane ziemie i pewnym sensie również tożsamość, o tyle nie mam dziś – w czasach, w których nie toczymy z nikim jeszcze na szczęście żadnej wojny – poczucia, że gdyby jakieś piękne miasto należało do Polski, byłabym szczęśliwsza. Możemy podróżować (choć sposób pracy obydwu nacji na granicach polsko-ukraińskich pozostawia niestety ciągle bardzo wiele do życzenia), wszystkie piękne miejsca są właściwie na wyciągnięcie ręki, często za całkiem nieduże pieniądze. Tożsamość dzisiejszego Lwowa tworzą ludzie – w większości Ukraińcy; on nie tylko terytorialnie, ale przede wszystkim mentalnie już dawno przestał być „nasz”. Rozumiem sentyment i ból osób, które przeżyły wojnę, ale nie rozumiem żalu ludzi młodych. Tak samo jak nie rozpaczam też, że Wiedeń nigdy nawet do Polski nie należał (choć wolałabym mieć bliżej do MUMOK-u), czy że od Salonik oddziela mnie kilka granic (samolotem znajdę się tam szybciej, niż jadąc Zakopianką do Warszawy). Parafrazując Kamila Cypriana Norwida (mówiącego o Chopinie),

jestem rodem warszawianką,
sercem świata obywatelką
… a talentem… Polką

P.S. W ramach deseru, nie sposób umieścić pod tym wpisem żadnej innej piosenki. Muszę przyznać, że usłyszenie tej melodii na ulicach Lwowa, zrobiło na mnie wrażenie.

„Praktyczno-sentymentalny przewodnik po Thassos” manNip

fot. Kaloudis Basilis

rok wydania: 2012

Nie zamierzam oczywiście recenzować swojej własnej książki, bo byłoby to grubą przesadą, jednak pomyślałam, że warto w jednym miejscu opisać historię jej powstania zarówno dla tych, którzy ją posiadają i lubią, jak i tych, którzy się wahają, czy ją nabyć. Troszkę już o tym wspominałam na blogu wcześniej, ale ponieważ Czytelników przybywa, napiszę o tym jeszcze raz.
Po raz pierwszy pojechałam (tak, „pojechałam”, autobusem… podróż trwała prawie 30 godzin…)  na Thassos w 2008 roku i momentalnie zakochałam się w tym miejscu. Wyspa – oprócz niewiarygodnej urody (jest nazywana szmaragdową i najbardziej zieloną ze wszystkich greckich wysp) – ma zdecydowanie magiczne właściwości i mocno uzależnia. Każdy, kto tam choć raz był, na pewno zrozumie o czym mówię. Ona wzywa. Wzywa do powrotu i niezwykle ciężko się temu oprzeć. Kolejne moje wakacje były już dłuższe i bardziej intensywne. Więcej w ich trakcie zwiedziłam i wiedziałam już, że Thassos jest moim miejscem na ziemi. Wtedy zawiązałam też mnóstwo znajomości i przyjaźni z lokalną (grecką oraz angielską) społecznością.
Na kolejny swój przyjazd nie byłam w stanie czekać do kolejnych wakacji, więc zafundowałam sobie Boże Narodzenie u przyjaciół na wyspie – która, co warto zaznaczyć, poza sezonem letnim jest kompletnie nieturystyczna i na którą zdecydowanie trudniej wtedy dotrzeć. Od wtedy do teraz byłam na Thassos o każdej porze roku i w każdym z jego dwunastu miesięcy. Właściwie przyjeżdżałam tam, kiedy tylko mogłam. Jesienią i zimą pomagałam w zbiorach oliwek czy przywożeniu drewna na opał oraz pracowałam jako kucharka dla zbierających oliwki. Natomiast podczas jednego sezonu letniego udało mi się być rezydentką w dwóch polskich biurach podróży, barmanką w greckim beach barze z funkcją sprzątania plaży i toalet oraz kelnerką w świetnym przyhotelowym barze, którego główną klientelą byli Anglicy. Te wszystkie prace wykonywałam podczas jednego szalonego sezonu, kiedy przyjechałam z turnusem na dziewięć dni, a zostałam… cztery miesiące!
Jedyne, czego ciągle mi brakowało, to jakiegoś porządnego przewodnika po Thassos w języku polskim, który byłby krótki, acz treściwy, poręczny i przede wszystkim rzetelny.  Będąc przez chwilę rezydentką i mając styczność z rezydentami z innych biur podróży, którzy polecali klientom najdroższe wypożyczalnie samochodów jako „jedyne bezpieczne”, czy twierdzili, że:

rzeźbiarz Vagis był takim greckim Nikoforem

lub że

słowo „αλυκή” we współczesnej grece nie istnieje

– dlaczego to takie zabawne, dowiecie się z mojego „Praktyczno-sentymentalnego przewodnika po Thassos”

zrozumiałam, że wiedza, którą zdobyłam, pomieszkując na wyspie i rozmawiając z wieloma jej mieszkańcami, nie jest wcale aż tak ogólnodostępna, jak myślałam. Wiedziałam już wtedy, że jeśli marzy mi się dobry przewodnik, to muszę go napisać sama. I w ten sposób powstało, w 2012 roku, moje długo wyczekiwane i dopieszczane dziecko – „Praktyczno-sentymentalny przewodnik po Thassos”. Ponieważ ani pewne cenione wydawnictwo podróżnicze, do którego się zgłosiłam, nie było tą pozycją zainteresowane, ani ja na jakimś etapie pracy już nie bardzo wyobrażałam sobie ingerencję osób trzecich (nawet grafikowi nie zostawiłam zbyt dużo swobody) w ten przewodnik, postanowiłam zrobić wszystko starą, wypróbowaną metodą, czyli własnym sumptem – od projektu graficznego, przez okładkę (na której moje własne zdjęcie, moich własnych rąk, mojego własnego pomysłu), oczywiście własny tekst i maleńki polsko-grecki słowniczek na końcu, po wszystkie zdjęcia, na których starałam się uchwycić Thassos nieznane, zaskakujące, w różnych porach roku. Efekt, ku mojej ogromnej radości, spotkał się z bardzo życzliwym przyjęciem innych miłośników Thassos, a także tych, którzy dopiero z moją książeczką zaczęli swoje odkrywanie tej pięknej wyspy.
Wszystkich gorąco zachęcam do lektury! 😉

PRAKTYCZNE INFORMACJE O PRAKTYCZNO-SENTYMENTALNYM PRZEWODNIKU:

format: A5
liczba stron: 48 (31 stron litego tekstu, 17 stron z unikalnymi zdjęciami)
okładka: usztywniona, laminowana
co książka zawiera: spis treści, opis historii Thassos, informacje dotyczące poruszania się po wyspie oraz dostania się z niej na ląd, opis przemysłu na wyspie, szczegółowy plan wycieczki dookoła Thassos z omówieniem wszystkich miejscowości po drodze (wycieczka jest podzielona na rozdziały), szczegółowy plan wycieczki w głąb wyspy, informacje archeologiczne, zdjęcia oraz mini słowniczek polsko-grecki

POWIĄZANE WPISY O THASSOS MOJEGO
AUTORSTWA:

Przewodnik po Thassos
Kup teraz!baner Przewodnika po Thassos

Kiedy wszystko jest tak jak ma być, czyli moja samotna wyprawa do Grecji cz. 2

fot. Geo Dask

Dzisiejszy wpis to druga część wpisu poprzedniego. Zachęcam do czytania w kolejności 😉

5. Dzień piąty… Zakochana oślica i girls night w Skala Potamii

Już nazajutrz wracałam do Salonik (i mojego ulubionego hotelu Kastoria), więc to był mój ostatni dzień na wyspie. Po śniadaniu odwiedziłam swoją znajomą na jej ziemi, gdzie ma właściwie swoje prywatne mini zoo (swoją drogą zachęcam do zaglądania na jej stronę, przyjeżdżania do tego miejsca i wsparcia finansowego, bo utrzymuje się ono jedynie z darowizn, a jest domem dla wielu cudownych, ale niestety opuszczonych tasyjskich zwierząt). Kiedy pewnego dnia zaprzyjaźniony Grek stwierdził, że

dziś już nikt na Thassos nie hoduje osłów,

– stwierdzenie zaprzyjaźnionego Greka

odparłam:

a moja znajoma ma ich siedem!

– to, co mu na nie odparłam

Siedem osłów, pięć kóz (w tym też małe), cztery żółwie, dwa króliki, sporo kaczek i całe zastępy kur. Jednym słowem miejsce, w którym nie mogło mnie zabraknąć i za tym pobytem!
Tego dnia było trochę ludzi, przez chwilę siedzieliśmy sobie w większej grupie, a potem uwaga skupiła się na dzieciaczku, który chciał się przejechać na osiołku, więc zostałam sama, siedząc przy ogrodowym stoliku i spokojnie dopijając kawę. Nagle podeszła do mnie oślica Bella. Pomyślałam, że to miłe, że nie ucieka, kiedy wyciągam rękę, by ją pogłaskać. Ale nie ukrywam, że czułam się coraz bardziej niepewnie, kiedy zaczęła do mnie podchodzić bliżej i bliżej. Zastanawiałam się jakie ma zamiary, ale postanowiła possać mi (bardzo delikatnie i z wyczuciem) rąbek sukienki, a potem położyła pysk na moich kolanach, ewidentnie się w nie wtulając. To było rzeczywiście niesamowite. Kiedy oderwałam od niej na chwilę dłonie – zaczęła… tupać! ❤
Dziś był znowu przepiękny, upalny dzień. I znowu udało się trochę popływać.
A wieczorem miałyśmy babskie wyjście. Jeśli ktoś zastanawia się, co można robić w Skala Potamii wieczorem, zwłaszcza w większym gronie, to najlepiej pójść potańczyć do Mandragoras. Parkiet będzie cały dla nas (bo Grecy nie tańczą), no i dostaniemy tam doskonałe drinki (cherry colada podbiła moje serce), a jak już wybierzemy się ze znajomą, która przypadkiem jest też DJ-em i zacznie tam puszczać swoją muzykę, to już w ogóle jest absolutna pełnia szczęścia!

6. Dzień szósty… Powrót do Salonik

fot. Marianna Patkowska

Dzień powrotu był dla mnie najtrudniejszym dniem ze wszystkich, z powodów, o których nie chciałabym się rozpisywać. Przyjazdy na Thassos to dla mnie trochę jak podróż do Delf – za każdym właściwie razem. Thassos odpowiada na wszystkie moje pytania, choć nie zawsze tak, jakbym sobie tego życzyła.

fot. Marianna Patkowska

Zrobiłam sobie krótki postój w stolicy Thassos – Limenas i postanowiłam zjeść drugie śniadanie w swoim ulubionym snack barze. Z właścicielem znamy się o tyle, że jak tylko mogę, tam właśnie jadam, ale nie nazwałabym tego jakąś wielką zażyłością. Trafiłam na gigantyczną kolejkę, lecz gdy tenże właściciel mnie zobaczył – obsłużył mnie poza nią. Zamówiłam doskonałe souvlaki w picie, dobierając jeszcze do nich napój, a kiedy wyciągnęłam portfel, żeby zapłacić, właściciel zdecydowanym gestem pokazał, że nie chce ode mnie pieniędzy, szeroko się do mnie uśmiechając. To było niesłychanie miłe, jeszcze nigdy w tak krótkim czasie nie nakarmiło mnie za darmo tylu Greków! 😉
A jadąc już autobusem miejskim, znowu jakąś okrężną drogą przez trochę rozkopane Saloniki, siedziałam obok greckiego brodatego popa, z którego słuchawek dochodził do mnie Νίκος Βέρτης, a dokładnie piosenka „Μόνο για σένα” z płyty pod tym samym tytułem (wiem, bo mam w domu trzy płyty tego artysty, co w moim greckim artystycznym środowisku zdecydowanie nie jest powodem do dumy, co dano mi niejednokrotnie odczuć). Nuciłam sobie z nim pod nosem, a potem, upewniając się, czy na pewno dojadę tym autobusem na interesujący mnie przystanek, zagadnęłam o to popa i wdałam się z nim nawet w krótką konwersację po grecku na temat mojego pochodzenia.
Po dotarciu do Kastorii byłam ledwie żywa. Pod koniec poprzedniego pobytu, bojąc się, że nieoswojone zapyziałe będzie gorsze od zapyziałego oswojonego, poprosiłam, żebym na dwie kolejne noce, które tam spędzę po powrocie z Thassos, mogła dostać ten sam pokój. „Nie było problemu”. Nowy pokój jaki dostałam, okazał się jednak o niebo lepszy, mniejszy, ale za to ładniejszy i bardziej może – że pozwolę sobie to tak szumnie nazwać – „przytulny”, no i na pierwszym piętrze. Ogromnym zaskoczeniem były ręczniki, którym dałabym zdecydowanie mniej dekad, niż poprzednim. Więc właściwie dobrze się stało, że nikt nie potraktował mojej prośby poważnie.

7. Dzień siódmy… Ostatni dzień w
Salonikach, powódź i noc bez wody

fot. Marianna Patkowska

Niech ktokolwiek jeszcze kiedyś spróbuje mnie wyśmiać, widząc, że wybierając się do Grecji, pakuję do walizki parasolkę…

Po co ci parasolka w Grecji?

– pytanie, którego nie należy mi zadawać

Tego dnia trochę się zanosiło na pogorszenie pogody. Parasolkę mam ze sobą zawsze, więc nie robiło mi to wielkiej różnicy, ale na śniadanie i swój rytualny poranny spacer z Placu Arystotelesa do parasolek wybrałam się dość beztrosko w sandałkach i zwiewnej tunice na ramiączkach. Wracając z założeniem, że przebiorę się w hotelu w sportowe buty i coś cieplejszego, zorientowałam się, w okolicach Białej Wieży, że zaczyna padać. Deszcz jednak nieoczekiwanie przerodził się w prawdziwe oberwanie chmury. Dodatkowo zerwał się naprawdę silny wiatr i moja parasolka wyginała się na nim we wszystkie możliwe strony. Plan był taki, by przedostać się z promenady przy Białej Wieży na drugą stronę ulicy, gdzie są restauracje i kawiarnie i tam przeczekać ten najgorszy czas przy kubku czegoś ciepłego. Pech chciał, że… nie znalazłam przejścia dla pieszych. Do dziś zresztą nie mam pojęcia, w jaki sposób legalnie przemieścić się spod Białej Wieży na drugą stronę ulicy, równoległą do promenady, bo przejście na pasach prowadzi do zupełnie innego miejsca, z którego wcale nie jest łatwiej. Wiatr, deszcz i coraz niższa temperatura też nie ułatwiały sprawy. Wylądowałam pod jakimś bankiem, później pokonałam tę samą drogę, by wrócić do punktu wyjścia – znowu pod Białą Wieżę, tylko już całkowicie przemoczona i coraz bardziej zziębnięta. Jakoś, po raz pierwszy się rzeczywiście bojąc, pokonałam tę ulicę bez pasów i przystanęłam pod jakimś daszkiem, próbując złapać oddech – wiatr był coraz mocniejszy.

fot. Marianna Patkowska

Nagle ktoś otworzył drzwi miejsca, pod którym stanęłam i wciągnął mnie do środka. Znalazłam się w sklepie z pamiątkami, a ekspedientki zlitowały się nade mną, co było naprawdę wzruszające. Przyniosły mi krzesło oraz dużą rolkę ręcznika papierowego i kazały się osuszyć, siedzieć i czekać,

 

chyba, że masz łódkę.

– jak dodała jedna z nich

Wiedziałam już, że nie dojdę na żaden postój taksówek (nie miałam łódki), więc poprosiłam ekspedientki o wezwanie mi jednej, w duchu żegnając się z 10€ lub Zeus raczy wiedzieć jaką tak naprawdę kwotą (kwestię niezliczonej ilości taryf w greckich taksówkach omówiłam bardziej szczegółowo TUTAJ). Okazało się jednak najpierw, że w sklepie nie ma zasięgu, a potem, że nigdzie się nie idzie dodzwonić. Pragnęłam znaleźć się w Kastorii jak jeszcze nigdy wcześniej (oraz jak już nigdy później).

fot. Geo Dask

Przyglądając się zza szyby wodzie na chodnikach, która sięgała teraz do wysokości kostek, i którą co jakiś czas przepływały pojedyncze cytryny, jabłka i pomidory – ku ogólnej uciesze ekspedientek – zastanawiałam się, czy dobrze się ubrałam na tę okoliczność, czy źle. Bo z jednej strony z moich skórzanych sportowych sandałów można było dosłownie wyżymać wodę, podobnie zresztą jak z tuniki na ramiączkach oraz wszystkich niewielu pozostałych części garderoby, a z drugiej, wziąwszy pod uwagę, że jutro o 4.00 muszę być już z walizką na przystanku i prawdopodobnie nie wszystko mi doschnie, wolę mieć w szczelnej siatce niedoschnięte sandały, niż na nogach mokre adidasy. Zwiewna tunika też szybciej schła, niż cieplejsza bluza, która z pewnością rano się przyda także sucha. Tak więc bilans zysków i strat zdawał się przemawiać na moją korzyść, choć ściekające mi po twarzy strugi deszczu i dreszcze z zimna zdawały się tego nie potwierdzać.
Spojrzałam jeszcze raz za okno i ogarnęło mnie jakieś chwilowe poczucie beznadziei płynące (nomen omen) z bezsilności. I nagle przypomniałam sobie Laurie Anderson i jej cudowną płytę „Landfall”, którą artystka poświęciła utracie całego dorobku swojego życia na skutek powodzi, która zalała jej piwnicę podczas huraganu Sandy. Przypomniał mi się najbardziej poruszający mnie utwór na tej płycie, „Everything is floating” i słowa, które wymawia tak smutno i tak pięknie:

and I looked at them floating there
in the shiny dark water, dissolving
all the things I had carefully saved
all my life becoming nothing but junk
and I thought how beautiful
how magic and how catastrophic

– Laurie Anderson „Everything is floating”

Z zadumy wyrwała mnie jedna z ekspedientek – które teraz śmiały się z przepływającego chodnikiem ziemniaka – częstując mnie krakersem.
W sklepie spędziłam jednak nie wieczność, jak to samodzielnie oszacowałam, a godzinę dwadzieścia. Nagle woda zniknęła, co prawda nadal trochę kropiło, ale dało się już przejść suchą stopą, gdyby owa stopa w tym momencie taka właśnie była.

(Niedowiarkom oraz tym, którzy się opisaną przeze mnie powodzią zainteresowali, polecam zilustrowany zdjęciami anglojęzyczny artykuł w greckiej prasie na jej właśnie temat  – znajdziemy go TUTAJ.)

W hotelu Kastoria na szczęście nie od razu zrozumiałam, co mój ulubiony portier mi właśnie, swoją łamaną angielszczyzną, zakomunikował. Mówił coś o ulewie i wodzie, więc uznałam, że mnie informuje o tym, że przed chwilą była powódź. To bardzo praktyczna wiadomość, dobrze, że się nią ze mną podzielił, gdy stałam przed nim w kałuży ściekającej z moich włosów i ubrania deszczówki. Dopiero w pokoju dodałam dwa do dwóch – otóż przez powódź w całym mieście była wielka awaria prądu, a także braki ciepłej wody. Prąd na szczęście wrócił (i być może woda w obiektach, które nie były hotelem Kastoria, również), ale na razie prysznic nie był możliwy. No nie były to najwspanialsze wieści, ale ponieważ w pokoju miałam umywalkę, skorzystałam z jakichś rachitycznie płynących resztek zimnej wody, cudownego zakupionego niedawno greckiego płynu do kąpieli i ręczników, których się nie brzydziłam.

fot. Marianna Patkowska

Po przebraniu się w cieplejsze i przede wszystkim suche ubrania oraz wypiciu gorącej herbaty poczułam się jak nowo narodzona. Zupełnie się przejaśniło, więc wyszłam nieśmiało na swój ostatni już tutaj obiad – najcudowniejsze kalmary serwowane przez Jorgosa. A po nim, zachęcona brakiem deszczu, postanowiłam zaryzykować trasę z rana i znowu udać się pod Białą Wieżę na również ostatni już rejs statkiem. Morze i niebo były takie spokojne. Jakby zupełnie nic dziś nie zaszło. To zrobiło na mnie chyba jeszcze większe wrażenie, niż cała ta powódź. Po rejsie jeszcze ponad godzinę spacerowałam promenadą, aż wróciłam do hotelu, chcąc szybciej dziś zakończyć ten dzień. Czekała mnie pobudka o 3.00.
W najśmielszych snach nie przypuszczałam, że na ostatnią przed lotem powrotnym noc utknę w hotelu bez wody… jakiejkolwiek. Powódź, jak się okazało, zrobiła na hotelu Kastoria tak piorunujące wrażenie, że wody zabrakło zupełnie. Nie wiem, do której, bo przed 4.00 musiałam już go opuścić… Do północy byłam jeszcze na chodzie, mając ciągle nadzieję najpierw na prysznic, potem na choć kilka kropli w umywalce, a na końcu na cokolwiek w spłuczce w toalecie. Niestety. Do 4.00 nie uświadczyłam ani jednej kropli znikąd. Z pomocą przyszły jakieś niewielkie zapasy wody pitnej i chusteczek nawilżanych.
Po tym zresztą doświadczeniu jeszcze bardziej utwierdziłam się w przekonaniu, że bycie czystym i pachnącym to kwestia wyboru, a nie realnych możliwości.

8. Dzień ósmy… Powrót

fot. Geo Dask

Przed 4.00 byłam już na przystanku, oczekując na autobus na lotnisko (78, N7 lub X1 – trzy możliwości, bo zapytałam tylko trzy osoby). Z moich doświadczeń wynikało, że muszę wsiąść w zastępczą linię X1, którą tydzień temu tu przyjechałam, bo 78 miało nie jeździć, a N7 to jakieś nieporozumienie chyba.  Jednak 78 cudownie ożyło. Już nawet nie miałam siły się tym niepokoić. Wiedziałam, że i tak muszę wsiąść po prostu w odpowiedni autobus.
Swoją drogą przejażdżka autobusem na lotnisko o 4.00 to fascynujące przeżycie. Wszyscy współpasażerowie podróży sprawiają wrażenie, jakby właśnie jechali do pracy – czyści, wymyci (jest to dla Polaków zdecydowanie egzotyczne w środkach komunikacji miejskiej) i uśmiechnięci. Na cały autobus tylko jeden pan był pijany. Oczywiście usiadł koło mnie akurat, ale przy każdym mijanym kościele trzeźwiał i wykonywał ręką znak krzyża.

fot. Geo Dask

Po upływie niespełna czterdziestu minut znalazłam się na opustoszałym lotnisku. Miałam jeszcze do odlotu spory zapas czasu. Na odprawie jak zwykle na luzie, nikt nie pofatygował się, by zważyć mój bagaż czy jakkolwiek się nim przejąć. Tym samym znowu przez przypadek przemyciłam jedzenie. Zorientowałam się dopiero po drugiej stronie, że miałam w torebce nadgryziony rano batonik. Podobną przygodę na tym samym lotnisku miała zresztą ostatnio moja mama, która po odprawie ze zdziwieniem zauważyła, że zapomniała się pozbyć dwudniowych kanapek z szynką, przygotowanych nam przez naszych gospodarzy jeszcze na Thassos! Nie zachęcam oczywiście do przemycania dyskusyjnego jedzenia z premedytacją, ale nie stresujmy się za bardzo – lotnisko Macedonia w Salonikach w niczym nie przypomina portu lotniczego Ben Guriona w Tel Awiwie!
Ponieważ czasu, jak wspominałam, miałam bardzo dużo, wybrałam się od niechcenia do sklepu bezcłowego. Z reguły bardzo takich sklepów nie lubię, bo co prawda nie mają cła, ale naliczają za to pięciokrotnie wyższe marże, więc ceny są w nich zupełnie kosmiczne, a produkty łatwe do dostania wszędzie indziej, za to dużo taniej. Jednak coś trzeba było robić. Jakież było moje zdziwienie, kiedy okazało się, że w greckim sklepie bezcłowym jest… taniej, a w najgorszym wypadku tak samo jak w każdym innym. Z drugiej strony to nie powinno zdziwić mnie aż tak, od momentu kiedy odkryłam, że wszystkie sklepowe triki (typu usytuowanie chleba na końcu sklepu, żeby klient musiał minąć wszystkie alejki, czy umieszczanie najdroższych produktów na poziomie oczu, a najtańszych najniżej) jeszcze do Grecji nie dotarły. Tym samym po raz pierwszy w życiu kupiłam dosyć spory zapas greckiego jedzenia w sklepie bezcłowym właśnie w całkiem przyzwoitej cenie.
Po powrocie, jak zawsze, jeszcze długo dochodziłam do siebie. Tęskniłam za tą swoją grecką wolnością i niezależnością, tęskniłam za poczuciem bezpieczeństwa, które tam – mimo wszystko – ciągle miałam i za każdym razem mam. Pozostaje mi odliczać dni (i finanse) do następnego, najchętniej również samotnego, przyjazdu! 😉

fot. Geo Dask
  • A z plotek… ponoć hotel Kastoria w latach swojej „świetności” oferował pokoje na godziny! Wątpię, by dziś takim klientom odpowiadał ten standard, ale tak naprawdę zbyt mało o nich wiem, żeby się wypowiadać.
  • Najbardziej osobiste, ważne i niezwykłe sytuacje pozostawiłam dla siebie, jednak cały dwuczęściowy opis mojego pobytu w Grecji spokojnie można potraktować jak literaturę faktu. Wszystko, co opisałam, wydarzyło się naprawdę 😉
  • Jeśli macie ochotę również wybrać się na taką wycieczkę, potrzebujecie garści praktycznych informacji na temat transportu, biletów i sposobu przemieszczania się po tej części Grecji, a przegapiliście mój wpis na ten temat, zachęcam do lektury tegoż:

    Jak dostać się na własną rękę z Salonik na Thassos i z powrotem

Jeśli kochasz Thassos,
podoba Ci się jak piszę i nie masz jeszcze
„Przewodnika po Thassos” mojego autorstwa
– zachęcam do zakupu:

baner Przewodnika po Thassos

Kiedy wszystko jest tak jak ma być, czyli moja samotna wyprawa do Grecji cz. 1

fot. Geo Dask

Jakiś czas temu opisywałam na blogu swoją ostatnią grecką podróż, starając się tak skonstruować ten wpis, żeby zawrzeć w nim jak najwięcej praktycznych wskazówek dla tych, którzy zechcą pójść w moje ślady i również samodzielnie przebyć w obydwie strony trasę Saloniki – Thassos. Skupiłam się więc na zagadnieniach bardzo przyziemnych, takich jak ceny biletów czy opis poszczególnych odcinków mojej podróży z uwzględnieniem przystanków wsiadania do kolejnych środków komunikacyjnych oraz innych rzeczach w podróży w moim odczuciu istotnych (zachęcam do lektury, cały wpis TUTAJ).
Wpis więc, siłą rzeczy, miał charakter dosyć obiektywny. Tymczasem dziś chciałam się  – zupełnie subiektywnie – podzielić tym, co się działo w trakcie tego niesamowitego dla mnie tygodnia. Opisać Wam go. Bo być może rzeczywiście mój mózg interpretuje pewne przypadki jak zdarzenia magiczne (więcej na ten temat dowiemy się TUTAJ), jednak najwięcej tychże przytrafia mi się zawsze w Grecji właśnie.
P.S. Wpis podzieliłam na dwie części, żeby się go łatwiej czytało.

W poniższym linku część druga:

1. Dzień pierwszy… Saloniki, przylot

fot. Geo Dask

Przede wszystkim to był  mój pierwszy od początku do końca zupełnie samotny pobyt w Grecji (wyjąwszy trzy dni, podczas których nocowałam u znajomej na Thassos, jednak nawet wtedy większość czasu spędzałam w pojedynkę). Od dawna bardzo chciałam mieć takie doświadczenie, jednak wcześniej się nie złożyło. Jeśli przyjeżdżałam sama – ktoś już na mnie czekał na miejscu, a jeśli wybierałam się na wakacje, podczas których mieszkałam w hotelu, zazwyczaj jechałam z kimś.
Tym razem czułam, że Grecja pragnie mi coś powiedzieć na ucho i rzeczywiście okazało się, że miałam rację.
Pierwszy dzień był jak zawsze ekscytujący. Umiem już sama sobie kupić bilet, używając swojej skromnej greki, więc z tymże w dłoni stanęłam w wielkim tłumie oczekującym na przylotniskowym przystanku na autobus do centrum.
Pierwszy stres był związany z tym, że nigdy dokładnie nie wiem, gdzie wysiąść, choć kierowca autobusu szybko rozwiał moje wątpliwości, a drugi z tym, że nie udało mi się tym razem zarezerwować pobytu w moim ulubionym hotelu i jechałam do jakiegoś innego miejsca, w którym znalazłam pokój w niewiarygodnie okazyjnej cenie.

fot. Marianna Patkowska

Po wejściu do hotelu Kastoria od razu zrozumiałam dlaczego. Wąski korytarz, strome, wydające się nie mieć końca schody w górę, moja dosyć ciężka walizka i kartka informująca o tym, że recepcja znajduje się na bliżej niesprecyzowanej „górze” nie zrobiły na mnie najlepszego wrażenia. Potem zresztą było już tylko gorzej.
Pan portier, który by pokazać mi jak prawidłowo zamknąć drzwi, zamknął się ze mną w pokoju obok portierni, a potem (już po wyjściu na szczęście) próbował mnie przekonać, że aj szud hew e Grik bojfrend, nie wzbudził we mnie największego zaufania. Dość długo się, już w pokoju będąc, zastanawiałam (pokoju na trzecim piętrze, żeby jeszcze trochę potaszczyć swoją walizkę), jakie jest prawdopodobieństwo, że ma zapasowe klucze i że zechce z nich zrobić użytek. Zastanawiałam się też, kto wpadł na pomysł, żeby pomalować jedną ścianę na wściekły, ostry niebieski kolor, a łóżka przykryć jaskrawoseledynowymi kocami.
To wszystko jednak nie miało większego znaczenia wobec ręczników, które z całą pewnością pamiętały wojnę… pierwszą światową. Na pewno były wyprane, jednak ich „wykończenia”, dziury i rzucająca się w oczy „nie pierwsza świeżość” no… nie zachęcały do użycia, a pech chciał, że marzyłam już o wzięciu prysznica natychmiast. Szybko zaczęłam żałować, że skusiłam się na hotel bez łazienki w pokoju, jednak prysznice na korytarzu nie były wcale aż takie złe. Podczas całego pobytu na szczęście tylko raz widziałam pośladki pana, który rzeczywiście chyba poczuł się w Kastorii jak u siebie w domu, wybierając się na wieczorną toaletę. Za to sprawiały one wrażenie równolatków moich ręczników.
Po przełamaniu się i prysznicu poczułam się zdecydowanie lepiej, gotowa pójść na podbój miasta, a przede wszystkim na obiad, bo głód dopadł mnie niemiłosierny. Nim jednak dotarłam do swojej ulubionej tawerny, nieoczekiwanie zastałam się w sklepie z butami, podczas mierzenia szpilek. Tak, szpilki to mój nałóg i mała obsesja, a Saloniki to istne zagłębie pięknych, czasem nawet wygodnych i przede wszystkim tanich szpilek. Taszcząc pudło z nowiutkimi ślicznościami, poszłam wreszcie zjeść.
Po południu, kiedy wróciłam do hotelu odstawić buty, poprosiłam o klucz do pokoju, słowami: τριάντα πέντε [triada pede] (35 – numer pokoju, którego raczej nie polecam), co skłoniło mojego ulubionego portiera do refleksji, że „teraz musi uważać na to, co przy mnie mówi”. Tak, to była bardzo dobra myśl i poczułam się wreszcie trochę pewniej.
Wieczorne wyjście zafundowało mi sinusoidę doznań. Zaczęłam od wizyty w sklepie jednej z sieci komórkowych – z różnych powodów lubię mieć grecki numer z internetem. Dotychczas ta przyjemność kosztowała mnie 10€. Po opisaniu bardzo miłemu sprzedawcy pakietu, z którego korzystałam do tej pory, dowiedziałam się, że cena tegoż wzrosła do 15€. Nie powiem, żeby mnie ta wiadomość podniosła na duchu, ale przyjęłam ją z pokorą i gotowością. Ucieszyło mnie więc niesamowicie, kiedy pan wydał mi z 50€… 40€ i na moją uwagę, że się chyba o 5€ pomylił, odpowiedział mrugnięciem (pięknego zresztą) oka 😉

fot. Geo Dask

W tym cudownym nastroju, w jaki mnie wprawił, zadzwoniłam do znajomej, doskonałej fotograficzki, z którą od miesięcy byłam umówiona na sesję zdjęciową następnego dnia. Jakież było więc moje zdziwienie, kiedy się dowiedziałam, że ona jutro pracuje i może pojutrze… kiedy to o 9.00 miałam wyruszać już na Thassos. Mimo że zdaję sobie sprawę z tego, że w Grecji czas jest pojęciem względnym i że wszystko naprawdę dzieje się tam po prostu w czasie właściwym, to jednak nie powiem, trochę mnie przybiło, że nie do końca miałam pomysł jak z sytuacji wybrnąć, zwłaszcza, że bałam się jechać późniejszym autobusem z omówionych TUTAJ powodów. Pomyślałam jednak to, co zawsze, czyli że stanie się i tak to, co jest mi pisane (mniej więcej to mam zresztą właśnie napisane po grecku na wewnętrznej części ramienia).
Poszłam na przepiękny spacer pod Białą Wieżę, zafundowałam sobie relaksujący rejs statkiem, a wracając, wstąpiłam do tawerny, w której dziś jadłam obiad, bo znajomy kelner gorąco mnie zapraszał na wieczór, kiedy będzie muzyka na żywo.

fot. Marianna Patkowska

Pomyślałam, że doskonałym zwieńczeniem tego dnia będzie kieliszek białego wina. Moja relacja z winem należy raczej do tych cierpkich, jednak czasami się zdarza, że mam na nie ochotę i dziwnym trafem przydarza się tak przeważnie w Grecji właśnie.
Zamówiłam więc kieliszek, który dotarł do mnie pełny po brzegi – naprawdę ktoś nalał mi tego wina, co to go raczej nie pijam, od szczerego greckiego serca. Kiedy je z pewnym trudem wysączyłam do końca i próbowałam rozpracować w głowie sekretny plan, w jaki sposób z gracją wstać i opuścić to miejsce, inny kelner przyniósł mi następny kieliszek, jeszcze bardziej pełny, „od Jorgosa” (jak się okazało, kelnera, który najczęściej mnie tu obsługuje i który mnie zaprosił na to wieczorne granie). Rozdarcie między tym, by nie urazić Jorgosa, a wielką niechęcią do spędzenia reszty nocy w toalecie hotelu Kastoria było ogromne. Jednak postanowiłam wypić trochę chociaż, ale nie za dużo. Kiedy gorąco podziękowałam za piękny gest, przeprosiłam, że część zostawiłam i chciałam zapłacić za swoją pierwotnie zamówioną lampkę, Jorgos machnął ręką, nie przyjął moich pieniędzy i zaprosił mnie na kolejną wizytę.
Wino i zmęczenie sprawiły, że nawet zaczęłam się powoli odnajdywać w swoim specyficznym pokoju.

2. Dzień drugi… Pamiętaj, nie pozwolą ci tu umrzeć z głodu

 fot. Marianna Patkowska

Pierwszym spędzającym mi sen z powiek problemem była sesja zdjęciowa, na której mi bardzo zależało i na którą się nastawiłam. Ostatecznie udało się podjąć decyzję o tym, że odbędzie się ona następnego dnia o 7.00 i że pojadę na Thassos autobusem o 11.00. W międzyczasie zawisła nad nami groźba dużych opadów deszczu i wtedy z pomocą przyszedł… hotel Kastoria, a właściwie mój pomysł, żeby ewentualnie spróbować zrobić tę sesję w hotelu, jeśli będzie padać (choć w duchu modliłam się, żeby nie było takiej potrzeby).
Jak już ten problem został zażegnany, pojawił się następny – to nie był mój pierwszy pobyt w Grecji i wiedziałam, że mam ze sobą wystarczającą ilość pieniędzy, jednak ze względu na kilka większych wydatków dnia poprzedniego bardzo mi zależało na tym, żeby tego dnia zmieścić się w dosyć skromnym budżecie. I jak tak zaczęłam zliczać i śniadanie i obiad i jakąś kawę w mieście, to trochę się zaczęłam niepokoić, czy mój plan będzie wykonalny. Jednak pomyślałam sobie wtedy: „Hej, jesteś przecież w Grecji – pamiętaj, nie pozwolą ci tu umrzeć z głodu”.
Pierwszym miłym zaskoczeniem było to, że udało mi się dostać na Placu Arystotelesa doskonałe śniadanie z kawą za 2,5€, po którym miałam energię na kilkugodzinny, piękny spacer po mieście zakończony wizytą w moim ulubionym Muzeum Fotografii. Zrobiło się naprawdę gorąco, nadeszła pora na jakiś posiłek.

fot. Marianna Patkowska

Poszłam do swojej ulubionej tawerny, zamawiając tylko pół sałatki greckiej i trochę się tłumacząc, że z pewnością przyjdę tu jeszcze wieczorem na coś większego, co rzeczywiście miałam w planach. Jorgos zapytał, czy mam ochotę na darmowy deser (na zdjęciu powyżej; to tutaj norma – w większości tawern dostaje się deser za darmo), poprosiłam, a kiedy przyszło do płacenia… Jorgos znowu machnął ręką i stwierdził: „to przecież TYLKO PÓŁ SAŁATKI, przyjdziesz wieczorem, to zjesz coś jeszcze”.
Wieczorem jednak, po kolacji, okazało się, że Jorgos sałatki doliczyć mi nie zamierza, a mój rachunek również został podejrzanie zaniżony.
Tym samym zostało mi akurat tyle pieniędzy, by sprawić sobie jeszcze kolejny rejs statkiem, tym razem w zupełnych ciemnościach, przy kieliszeczku Baileys’a, który nieodłącznie kojarzy mi się z Thassos i czasami, w których pracowałam tam jako kelnerka.
Dzień okazał się więc nadspodziewanie udany.

3. Dzień trzeci… Długo oczekiwana sesja – na szczęście nie w hotelu – i podróż na Thassos

fot. Geo Dask

Wczoraj po konsultacji ze znajomą, u której się na Thassos miałam zatrzymać, postanowiłam wyjechać z Salonik o 13.00. (Nie zdążyłam już na autobus na wyspie: Limenas – Skala Potamia, ale koleżanka na szczęście przyjechała po mnie samochodem.)
To dawało mi i mojej fotograficzce trochę większą swobodę. Wstałam o 5.00, kiedy niestety padało, ale do 7.00 się rozpogodziło. Koleżanka wywiozła mnie w jakieś zupełnie niesamowite, choć wcale nieodległe od centrum tereny i udało się nam zrobić sesję, o której od dawna marzyłam.

fot. Geo Dask

To był rzeczywiście wspaniały, inspirujący, artystyczny czas, który zawsze jest dla mnie przeżyciem mistycznym jak każde obcowanie ze sztuką i artystami, których cenię.
Tego dnia z kolei artystka zaprosiła mnie na pyszne śniadanie po sesji.
No a resztę dnia spędziłam w licznych autobusach i na promie (opis tej podróży TUTAJ), aż dotarłam wreszcie na moje ukochane, wytęsknione Thassos. Oto nastał mój dwunasty raz na wyspie! Wieczorny spacer po Skala Potamii ze znajomą, był tym, czego mi było trzeba najbardziej.

4. Dzień czwarty… Kiedy wreszcie i morze, i góry są na wyciągnięcie ręki

fot. Marianna Patkowska
fot. Marianna Patkowska

Nastał dzień długo wyczekiwanego beztroskiego lenistwa, podczas którego kompletnie nic nie musiałam zrobić. Udało mi się trochę odespać nieprzespaną noc, zjeść doskonałe greckie śniadanie w pięknym angielskim domu i wybrać się na cudowny, długi spacer w upale, zakończony kąpielą w Morzu Egejskim, podczas której mogłam podziwiać tutejsze przepiękne góry. Co prawda tubylcy skwitowali wybór moich aktywności tego dnia słowami, że jestem nienormalna, bo woda przecież zimna, ale trudno wytłumaczyć czym jest zimna woda komuś, kto nigdy nie kąpał się w Bałtyku. A Morze Egejskie naprawdę nie bywa zimne.
Te cudowne chwile sam na sam z przyrodą dały mi bardzo dużo. Przede wszystkim pozwoliły mi się tak naprawdę wsłuchać w siebie. A to czasami wydaje się być niebezpieczne, bo nie zawsze przecież chcemy siebie usłyszeć…

cdn.

Jak dostać się na własną rękę z Salonik na Thassos i z powrotem

fot. Geo Dask

Przepraszam za dłuższą przerwę – była spowodowana m.in. cudowną grecką podróżą, której skutkiem jest tenże wpis. Dziś postanowiłam opisać trasę, którą już od kilku przyjazdów do Grecji pokonuję – czasem tylko w jedną ze stron i do tej pory przeważnie z kimś. Tym razem po raz pierwszy pokonałam ją w obie strony zupełnie samodzielnie i postanowiłam zebrać tu wszystkie doświadczenia i dostępne mi informacje. Celowo opisuję tę podróż w obydwie strony – dzięki klikalnemu spisowi treści każdy może się „dosiąść” na dowolnym jej odcinku.
Niektóre biura podróży oferują wczasy na Thassos z dojazdem własnym. Gorąco polecam zapolowanie na tanie bilety lotnicze* do Salonik i co najmniej dwa noclegi w jedną i np. jeden w drugą stronę w tym właśnie mieście.

_____________________________________

* jeśli, jak ja, nie umiecie zbyt dobrze wyszukać naprawdę dobrych i tanich lotów po Europie, bardzo gorąco polecam skorzystanie z profesjonalnej usługi tej firmy (opis oferty TUTAJ).

  1. Saloniki
    Z jakich atrakcji koniecznie skorzystać w Salonikach?
    Co warto zobaczyć w Salonikach?
  2. Saloniki – Kawala
  3. Kawala – Keramoti
  4. Keramoti – Limenas
  5. Limenas – Skala Potamia
  6. Limenas – Keramoti
  7. Keramoti – Kawala
  8. Kawala – Saloniki

1. Saloniki

Saloniki, o czym pisałam już wcześniej, odkryłam kiedyś na własną rękę i nie była to miłość od pierwszego wejrzenia, choć miasto od razu zrobiło na mnie wrażenie. Dziś ciągnie mnie do niego równie mocno jak na Thassos i gorąco zachęcam wszystkich do spędzenia w nim choćby dwóch nocy i poznania jego klimatu.
Po pierwsze, warto zatrzymać się w centrum, czyli na ulicy Egnatia lub w jej ścisłym sąsiedztwie tak, by mieć blisko do Placu Arystotelesa. Wtedy wszędzie dojdziemy na piechotę, ale też mamy dobre połączenia autobusowe na lotnisko i na dworzec autobusowy (który się nam przyda w samodzielnej podróży na Thassos). By swobodnie poruszać się po Salonikach, wystarczy zapamiętać, gdzie jest morze (na dole), by wiedzieć, gdzie leży stare miasto (na górze). Musielibyśmy się naprawdę wyjątkowo postarać, żeby się gdziekolwiek zgubić.
Jeśli chodzi o hotele, to osobiście mogę bardzo polecić dostępny w serwisie booking.com hotel Atlantis. Nocleg w pobliskiej Kastorii udało mi się przeżyć, ale to przygoda raczej dla klientów o mocniejszych nerwach (dlaczego – szczegółowo opisałam w dwuczęściowym wpisie TUTAJ i TUTAJ);)

  • PRAKTYCZNE INFORMACJE

Po przylocie warto pamiętać, że:

1) jesteśmy teoretycznie w innej strefie czasowej, bo jest tu o godzinę później, niż w Polsce, jednak w praktyce obowiązuje tu całkowicie inny od wszystkiego, co jest nam bliskie, czas grecki. Co ma się zdarzyć, to się zdarzy we właściwym czasie. Zapomnijmy o zegarkach najlepiej – z pewnością nie będą nam tu potrzebne.

2) Toalety stanowią tu zupełnie odrębne zagadnienie…

a. Po pierwsze w całej Grecji obowiązuje całkowity zakaz wrzucania papieru toaletowego do muszli klozetowej (do tego przeznaczone są kosze na śmieci) i prawdopodobnie po raz pierwszy zetkniemy się z tym właśnie w lotniskowej toalecie. Choć to będzie nas z początku dziwić, zapewniam, że można się do tego szybko przyzwyczaić.

b. Spróbujmy być przygotowani na to, że nie dość, że kabiny (na lotnisku, ale także na dworcu) są bardzo małe, to ich drzwi zawsze otwierają się… do wewnątrz. W praktyce oznacza to, że jeśli musimy wejść do nich z bagażem (a przeważnie musimy), to zamknięcie za sobą drzwi oznacza prawdziwą ekwilibrystykę, w najgorszym wypadku równoznaczną z koniecznością wejścia na muszlę klozetową… oczywiście jeśli będziemy mieć szczęście i trafimy na taką, która ma zamykaną klapę.

3) Prawdziwe zagłębie tawern i restauracji znajduje się w niedalekiej odległości od Muzeum Fotografii, w części miasta zwanej Λαδαδικα [Ladadika] (MAPA). Warto zjeść we wszystkich tawernach, bo każda z nich ma coś wyjątkowego do zaoferowania, ale miłośnikom Thassos gorąco polecam znakomitą Kazaviti, która jest filią tasyjskiej tawerny, umiejscowionej w przepięknej wiosce Kazaviti Megalo, w sercu wyspy. Oliwki, oliwa, większość ziół, przypraw  i innych składników w daniach serwowanych w Salonikach pochodzi właśnie z Thassos.

4) W restauracjach i tawernach często do rachunku automatycznie doliczą nam wodę i pieczywo, które, mimo że ich nie zamówimy, jednak pojawią się na naszym stole (łączny koszt jednego i drugiego to maksymalnie 2€). Nie wszędzie tak jest, jednak jeśli się zdarzy, to jest to tutaj całkowicie normalne. Za to prawie wszędzie poczęstują nas darmowym deserem, no i porcje są naprawdę bardzo duże. Żywiąc się tu ostatnio sama, zamawiałam głównie przystawki na ciepło, w pełni się nimi najadając.

fot. Marianna Patkowska

5) Jeśli nie mamy wykupionego w hotelu wyżywienia, a nie chcemy przepłacać za śniadanie w tawernie (które przy największych staraniach raczej nie będzie kosztować mniej, niż 5€), bardzo gorąco polecam wszelkie piekarnie i cukiernie, w których dostaniemy tzw. pie (przepis na domowy pie TUTAJ) za bardzo małe pieniądze, a naprawdę doskonale się nim najemy. Moja ulubiona propozycja śniadaniowa to właśnie pie z szynką i serem (1,9€) i mrożona kawa, czyli frappe (1€) w sieci ToDaylicious, gdzie wszystko jest zawsze świeże, pyszne i tanie.

  • BILET LOTNISKO – CENTRUM

Bilet autobusowy z lotniska na dworzec autobusowy (autobus przejeżdża przez ścisłe centrum miasta i dojazd do centrum zajmuje mu ok. 40 minut) kosztuje 2€. Do tej pory na Plac Arystotelesa jeździł autobus nr 78, jednak ostatnio obowiązywała komunikacja zastępcza i dojeżdżałam do centrum autobusem X1 – wszystkie informacje zostaną nam udzielone w kiosku przy wyjściu z lotniska. Bez problemu dogadamy się po angielsku.
Jeśli jednak chcemy zacząć szlifować swój grecki, podam też:

  • GARŚĆ PRZYDATNYCH GRECKICH SŁÓWEK I ZWROTÓW

bilet – εισιτήριο [isitirio]

bilet ulgowy – μειωμένο εισιτήριο [mijomeno isitirio]

bilet normalny – κανονικό εισιτήριο [kanoniko isitirio]

dwa bilety do… – δύο εισιτήρια για… [dijo isitiria gia]

Poproszę o bilet na Plac Arystotelesa. – Ένα εισιτήριο για Πλατεία Αριστοτέλους, παρακαλω. [ena isitirio gia platija aristotelus parakalo]

Poproszę dwa bilety na Plac Arystotelesa. – Δύο εισιτήρια για Πλατεία Αριστοτέλους, παρακαλω. [dijo isitiria gia platija aristotelus parakalo]

  • Z jakich atrakcji koniecznie skorzystać w Salonikach?

  1. AUTOBUSOWE ZWIEDZANIE SALONIKBus Tour SightSeeing Thessaloniki to fantastyczna siedemdziesięciominutowa autobusowa wycieczka po Salonikach, podczas której zobaczymy wszystkie najważniejsze budowle tego miasta, mogąc w dowolnym momencie wysiąść, by zwiedzić dany obiekt też w środku (i dokończyć wycieczkę następnym autobusem). Autobusy kursują co 40 minut, a bilet jest ważny przez dwa dni. W ramach biletu dostajemy mapkę z trasą wycieczki, mamy również do dyspozycji słuchawki z nagraniem przewodnika, także w języku angielskim. Gorąco polecam!

    cena biletu: 10€
    lokalizacja:
    autobusy wyruszają spod Białej Wieży (od strony ulicy) i tam też można kupić w kasie bilety
    strona internetowa: www.thessaloniki-sightseeing.com

  2. REJS STATKIEM – z tej atrakcji skorzystałam dopiero podczas ostatniego pobytu, ale za to na cztery dni, które w sumie w Salonikach spędziłam, aż trzy razy (u kilku różnych przewoźników)! Powstrzymywała mnie do tej pory jedynie lekka choroba morska, która się jednak na szczęście nie uaktywniła. Rejsy odbywają się przez cały dzień i większość nocy. Robią ogromne wrażenie i za dnia, i kiedy jest już dokoła zupełnie ciemno (do szklaneczki Baileys’a czy dobrej Whisky jak znalazł!).
    Każdy może wziąć udział w takim rejsie, nie trzeba kupować biletu, warunkiem jest jednak nabycie czegoś w bufecie, który ma zawyżone ceny (frappe, dostępne wszędzie indziej za 2,5€, a czasem nawet za 1,5€, na statku kosztuje 5€). Jednak coś za coś. W moim odczuciu czterdziestopięciominutowy rejs z kawą za 5€ to ciągle przyzwoita cena.
    cena biletu: bilet w cenie dowolnego napoju (najtańszy jest za 5€, a najdroższy za 10€)
    lokalizacja: wszystkie statki odpływają z portu również na wysokości Białej Wieży
    strona internetowa: www.visitthessalonikigreece.com

  • Co warto zobaczyć w Salonikach?

Podkreślę tylko, że lista będzie niezwykle subiektywna, a przede wszystkim będzie zawierać te miejsca, do których dotarłam i które bardzo lubię.

    1. BIAŁA WIEŻA
      fot. Marianna Patkowska

      to właściwie wizytówka Salonik. Mieści w sobie Muzeum Kultury Bizantyjskiej (z ekspozycją dotyczącą historii miasta), a na samym jej szczycie znajduje się punkt widokowy, z którego rozpościera się przepiękna panorama.
      cena biletu: 3€
      lokalizacja:
      MAPA

    2. MUZEUM ARCHEOLOGICZNE – niesamowite, ogromne muzeum o imponujących zbiorach, wśród których zobaczymy na przykład większość znalezisk z królewskich grobowców greckich władców, m.in. ojca Aleksandra Wielkiego – Filipa II Macedońskiego. Wobec toczących się między Republiką Macedonii (państwem Europy Południowej) a Grecją sporów o nazwę „Macedonia” oraz tożsamość historyczną obu tych krajów, warto odwiedzić to muzeum, by przekonać się o niepodważalnej greckości tego miejsca.
      cena biletu: 8€
      lokalizacja: MAPA
  1. 3. MUZEUM KULTURY BIZANTYJSKIEJ – fascynujące miejsce, które szczegółowo opisałam TUTAJ.
    cena biletu: 8€
    lokalizacja: MAPA
  1. 4. MUZEUM FOTOGRAFII – zarówno ci, którzy są fotografią żywo zainteresowani, jak i ci, którzy nie mają o niej dużego pojęcia, znajdą w tym muzeum coś dla siebie, bo ono przede wszystkim pokazuje pewną prawdę o współczesnej Grecji. To, w jaki sposób na przestrzeni ostatnich lat Grecy przedstawiali na fotografiach swój kraj i naród, jest dla nas pięknym i niezwykle cennym źródłem wiedzy.
    cena biletu: 2€
    lokalizacja: MAPA

5.  PARASOLKI GEORGE’A ZONGOLOPOULOSA – ta niezwykła praca greckiego rzeźbiarza została pierwotnie wystawiona na Biennale w Wenecji, od razu zyskując popularność i rozgłos na całym świecie.

fot. Marianna Patkowska
fot. Marianna Patkowska

Zongolopoulos poczuł się szczególnie uhonorowany instalacją parasoli w Salonikach w roku 1997, roku, w którym miasto było Europejską Stolicą Kultury, bez możliwości wyobrażenia sobie – w wieku 96 lat – że ta rzeźba będzie ważnym punktem odniesienia dla przestrzeni publicznej Grecji.

www.zongolopoulos.gr

lokalizacja: MAPA

Zachęcam też do zobaczenia przepięknego filmu promującego Saloniki, którego autorem jest Σπύρος Αρβανιτάκης. Film pojawił się na greckiej stronie ThessMou, którą serdecznie polecam.

2. Saloniki – Kawala

A kiedy już się zrelaksujemy w Salonikach, trochę zachłyśniemy greckim powietrzem i zdecydujemy, że już czas samodzielnie wyruszyć na Thassos, będzie na nas czekał intensywny, ale ekscytujący dzień. Mimo tego, co na początku wspominałam o zegarku, lepiej ten właśnie dzień jednak zacząć wcześniej.

  • PRAKTYCZNE INFORMACJE

Sama podróż nie trwa może bardzo długo, jednak z uwagi na mnogość środków lokomocji i wysokie prawdopodobieństwo, że coś na jakimś etapie podróży nie pójdzie zgodnie z naszym planem, dobrze wyruszyć wcześniej. Pierwszym odcinkiem podróży będzie pokonanie dystansu z Salonik do Kawali. Druga miejscowość jest jeszcze na lądzie, ale już zdecydowanie bliżej Thassos.

1) W zależności od tego, czy pojedziemy autobusem ekspresowym, czy zwykłym, podróż będzie trwać 2 godziny lub 2,5 godziny. Obie drogi są bardzo ładne, jednak drugi autobus strasznie kluczy po wszystkich okolicznych wioskach, więc najbardziej radzę celować na autobus ekspresowy, który z Salonik wyrusza o 9.00 z dworca autobusowego (zdaje się, że w niedziele odjeżdża pół godziny później, ale najlepiej szykować się na 9.00).

2) Dojazdu z centrum na dworzec autobusowy nigdy jeszcze, wstyd się przyznać, nie pokonałam komunikacją miejską (robiłam to natomiast w drugą stronę). Mam natomiast już pewne doświadczenie z taksówkami. Nie próbujmy zrozumieć zasad tam panujących, ponoć istnieje 15 różnych taryf – dopłacimy za to, że taksówka zostanie nam zamówiona przez pracowników hotelu (choć ci twierdzą, że to nieprawda, bo mają podpisane umowy z korporacjami), dopłacimy za bagaż i za całą masę innych rzeczy z kapelusza, choć, jak z obezwładniającym urokiem powiedział mi jeden z pracowników hotelowej recepcji:

tak naprawdę wszystko zależy od charakteru i osobowości taksówkarza

– coś, co powiedział mi z obezwładniającym urokiem jeden z pracowników hotelowej recepcji

Charakter i osobowość taksówkarzy na odcinku ścisłe centrum – dworzec autobusowy zamyka się w 10€. Raz zapłaciłam 6€, raz 9€, ale nigdy cena nie przekroczyła 10€.
Podróż autobusem wychodzi oczywiście dużo taniej, bo tylko 1€, ale dobrze wcześniej upewnić się, z którego odjeżdżamy przystanku i być na nim już o godzinie 8.00. A, no i sugeruję zjeść śniadanie przed wyjściem, ewentualnie kupić sobie coś na drogę, bo na dworcu ceny są bardzo zawyżone, a jedzenie niestety słabe.

3) Toalety dworcowe… nic się tu nie zmienia w stosunku do tych lotniskowych – kabiny są nadal mikroskopijne, a drzwi otwierane do środka, ale pojawia się dodatkowa trudność. Żeby do nich dotrzeć trzeba pokonać pokaźną liczbę schodów w dół. Oczywiście nie ruchomych. Oczywiście nie ma windy. Ale dobrą informacją jest to, że zarówno na lotnisku, jak i na dworcu, w kabinie będą na nas czekały muszle… O tym, dlaczego to dobra informacja, napiszę szerzej, kiedy już dotrzemy do Kawali.

  • BILET SALONIKI – KAWALA

Bilet na autobus do Kawali kosztuje 16,3€. Jak już wspominałam wcześniej, autobus ekspresowy jedzie 2 godziny, a zwykły 2,5 godziny. O pośpiechu piszę dlatego, że choć w sezonie promy na Thassos kursują do godziny 22.00 (zawsze to jednak dobrze sprawdzić, bo rozkłady zmieniają się co miesiąc, a chęć wyjścia naprzeciw turystom zdecydowanie nie jest w Grecji priorytetem), to jednak autobusy z Limenas (stolicy wyspy) do Skala Potamii potrafią jeździć w maju jedynie do 16.30. Wyruszając z Salonik o 9.00, nie musimy się tym martwić, bo spokojnie zdążymy.

  • GARŚĆ PRZYDATNYCH GRECKICH SŁÓWEK I ZWROTÓW

na najbliższy autobus – για το πλησιέστερο λεωφορείο [gia to plisjestero leoforijo]

Poproszę bilet do Kawali. – Ένα εισιτήριο για Καβάλα, παρακαλω. [ena isitirio gia kavala parakalo]

Poproszę dwa bilety do Kawali: zwykły i ulgowy – Δύο εισιτήρια για  Καβάλα:  κανονικό και μειωμένο, παρακαλω. [dijo isitiria gia kavala kanoniko kje  mijomeno parakalo]

3. Kawala – Keramoti

Kawala, do której dojedziemy, co prawda jest miastem portowym i stamtąd także można się dostać promem na Thassos, jednak promy kursują tu tylko do 14.00. Dopłyniemy wtedy do położonej na północnym zachodzie wyspy miejscowości Skala Prinos, a czas podróży promem to godzina z kwadransem. Podróż, którą tu opisuję – do Limenas (stolicy wyspy) i docelowo Skala Potamii, w której sama się najczęściej zatrzymuję – wymaga od nas przemieszczenia się jeszcze do oddalonego o 40 km od Kawali Keramoti, którą to odległość autobus pokonuje w 70 minut.

  • PRAKTYCZNE INFORMACJE

1) Podobno są autobusy bezpośrednie Kawala-Keramoti, ja jednak jeszcze nigdy na taki nie trafiłam i zawsze jechałam w sumie dwoma autobusami z przesiadką w miejscowości Chrysoupoli. Jednak, co ważne, kupujemy jeden bilet do Keramoti!

2) Toalety na dworcu w Kawali… w Kawali po raz pierwszy na własne oczy spotkałam się w toalecie z sytuacją, która mnie przerosła i którą do tej pory wspominam jako traumatyczną. Mianowicie… w kabinie, parafrazując klasyka, nie było niczego oprócz dziury. Nie chcę już do tych wspomnień wracać, bo usilnie próbuję je wymazać z pamięci, ale wolałabym ostrzec ludzi o podobnej toaletowej wrażliwości do mojej, bo to akurat jedyna dworcowa toaleta w tej podróży, która jest płatna, a z której prawdopodobnie nie każdy jednak chciałby skorzystać. Moja propozycja jest następująca: wychodząc z dworca autobusowego (tak, że kasy są po naszej prawej stronie), pójdźmy w prawo do końca uliczki. Na rogu jest przyzwoity snack bar, z przede wszystkim całkiem nawet akceptowalną toaletą.

3) Przechowalnia bagażu na dworcu w Kawali… istnieje, ale – co jakoś mało mnie dziwi – akurat coś poszło nie do końca tak, kiedy chciałam z niej skorzystać. System jest prosty – otwieramy szafkę, wkładamy swój bagaż, wrzucamy 2€, zamykamy szafkę. Mnie połknęła monetę, ale nie dała się jednak zamknąć. Na szczęście pracownicy obsługi uwierzyli w to, co im szczerze opisałam i pozwolili mi przechować bagaż u siebie. Być może tylko ta moja była felerna…

  • BILET KAWALA – KERAMOTI

Bilet na autobus do Keramoti kosztuje 5,2€. Całkowity czas jazdy to 70 minut. Najlepiej spytać, kupując, czy autobus jest przesiadkowy czy nie. Jeśli będzie, to podróż do Chrysoupoli trwa ok. 40 minut i przed ich upływem dobrze być już czujnym. Kierowcy najczęściej krzyczą, który autobus jedzie dalej do Keramoti, ale mnie ostatnio udało się wpakować bagaż do powrotnego do Kawali (na szczęście w porę oprzytomniałam), więc wysiadając, skupmy się i pamiętajmy, że jedziemy do Keramoti i pod żadnym pozorem nie wyrzucajmy biletu, który musimy okazać jeszcze w drugim autobusie.

  • GARŚĆ PRZYDATNYCH GRECKICH SŁÓWEK I ZWROTÓW

bez przesiadki – χωρίς αλλαγή [horis alagi]

z przesiadką – με αλλαγή [me alagi]

Poproszę bilet do Keramoti. – Ένα εισιτήριο για Κεραμωτή, παρακαλω. [ena isitirio gia keramoti parakalo]

Poproszę dwa bilety do Keramoti. – Δύο εισιτήρια για Κεραμωτή, παρακαλω. [dijo isitiria gia keramoti parakalo]

Z przesiadką czy bez przesiadki? – Με αλλαγή ή χωρίς αλλαγή; [me alagi i horis alagi]

4. Keramoti – Limenas

Ten ostatni już etap podróży w tę stronę będzie zdecydowanie najprzyjemniejszy, bo spędzimy go na promie, no i… już za 45 minut wreszcie będziemy na Thassos! ❤

  • PRAKTYCZNE INFORMACJE

1) O ile Kawala – raczej średnio lubiana przez tasyjczyków, zresztą z nieskrywaną wzajemnością – jest miasteczkiem z wielu powodów wartym zwiedzenia (więcej na ten temat można przeczytać w moim „Praktyczno-sentymentalnym przewodniku po Thassos”), o tyle Keramoti to właściwie port, kilka snack barów i trochę domów. Po opuszczeniu autobusu nie będziemy mieć najmniejszych wątpliwości gdzie się udać. Autobus podjeżdża niemal pod sam prom. Z boku jest budka, w której kupimy bilety.

2) A tak na marginesie, właścicielką jednego ze snack barów jest mieszkająca tam od lat Polka – przemiła, ciepła osoba, która w razie jakichkolwiek naszych wątpliwości chętnie odpowie na nasze pytania.

  • BILET KERAMOTI – LIMENAS

Bilet na prom do stolicy wyspy, Limenas (inaczej Thassos Town) kosztuje 4€. Dostaniemy go w budce po lewej stronie, stojąc twarzą w kierunku promu.
Dopiero podczas ostatniej podróży dowiedziałam się, że cięższy bagaż można zostawić na dolnym pokładzie – tam, gdzie parkują samochody.
Jeśli chcemy spędzić ten czas na zewnątrz (nie we wszystkich promach są miejsca siedzące na zewnątrz, ale w wielu są) i np. coś zjeść, wychylając się beztrosko za burtę,  uważajmy na mewy, które mają od nas dużo lepszy refleks i zdecydowanie dużo większy tupet.

  • GARŚĆ PRZYDATNYCH GRECKICH SŁÓWEK I ZWROTÓW

Poproszę bilet na Thassos. – Ένα εισιτήριο για Θασος, παρακαλω. [ena isitirio gia thassos parakalo]

Poproszę dwa bilety na Thassos. – Δύο εισιτήρια για Θασος, παρακαλω. [dijo isitiria gia thassos parakalo]

5. Limenas – Skala Potamia

No i jesteśmy w końcu na naszym ukochanym Thassos! Cudownie, prawda? Zawsze jest cudownie! Jeśli, jak ja, macie jeszcze do przebycia drogę do Skala Potamii (ok. 30 minut autobusem), skierujcie pierwsze swoje kroki na pobliski w stosunku do portu dworzec autobusowy i kupcie na nim od razu bilet. Bardzo prawdopodobne, że niedługo będzie odjeżdżać wasz ostatni autobus.
Ostatnio, kiedy przyjechałam na wyspę dopiero po 17.00 (bo z powodów od siebie niezależnych niestety musiałam wyjechać z Salonik dopiero o 13.00, autobusem zwykłym), znajoma, która mnie odbierała, uświadomiła mi, że akurat „tego dnia nie kursują taksówki”. Kiedy zapytałam ją jak to technicznie jest w ogóle możliwe, westchnęła tylko znacząco „Greece…”, gdyż sama pochodzi z tej części Europy, do której cywilizacja już dotarła.

  • PRAKTYCZNE INFORMACJE

Jeśli zorientujecie się, że jednak macie trochę czasu (np. godzinę) do kolejnego autobusu, możecie wybrać się na spacer po mieście. Pamiętajcie jednak wtedy, że:

1) godzina odjazdu greckiego autobusu nie zawsze jest w pełni wiążąca. Spotkałam się tu zarówno z sytuacją półgodzinnego opóźnienia, jak i taką, w której autobus – ostatni zresztą tamtego dnia – odjechał 15 minut przez czasem (a jego kierowca srogo krzyczał na biednych, goniących go starszych Niemców). Sugerowałabym więc raczej nie oddalanie się na zbyt długo. I na pewno – jeśli się okaże, że zostały tego dnia jeszcze np. dwa autobusy, nie przywiązywanie się do myśli, że ten drugi na pewno przyjedzie.

2) Przechowalnia bagażu na dworcu autobusowym w Limenas wygląda tak… Pan, który sprzedaje bilety (i ma biuro, w którym można byłoby postawić walizkę), odsyła nas do pani, która sprzedaje vis-à-vis tego biura (ciągle w obrębie tego mikroskopijnego dworca) batoniki, kawę i lody. Pani się do nas uśmiecha, bierze od nas walizkę i idzie z nią… do przestrzeni całkowicie poświęconej czekającym na autobusy przypadkowym ludziom, której na dodatek zupełnie zza swojej lady nie widzi. Która nie jest nawet w zasięgu jej wzroku. Tam upycha nasz bagaż między dwa fotele (na których ktoś oczywiście siedzi) i wraca do swojego stanowiska pracy. No przyznam, że ten rodzaj zabezpieczenia mojego bagażu mnie zdumiał (choć mało rzeczy mnie już w Grecji dziwi), ale akurat jeszcze nigdy w Grecji nikt mnie nie okradł. Z pozytywów – przechowalnia jest bezpłatna.

3) Toaleta na dworcu autobusowym w Limenas… jest całkowicie akceptowalna, czysta, nawet dosyć spora, co akurat jednak tam cieszy mniej, ponieważ drzwi nie są zamykane na klucz. Ja znalazłam pewien patent – przewiązałam pasek od swojej torebki między klamką, a kranem, blokując w ten sposób możliwość niepożądanej wizyty osób trzecich w trakcie mojej tam bytności. Ale, wiadomo, różni są ludzie, różne są torebki…

  • BILET LIMENAS – SKALA POTAMIA

Bilet do Skala Potamii kosztuje 1,8€. Można go także kupić u kierowcy, ale i tak pierwszeństwo wejścia (oczywiście jedynie teoretyczne) mają osoby z biletem, więc najbezpieczniej kupić go na dworcu.

  • GARŚĆ PRZYDATNYCH GRECKICH SŁÓWEK I ZWROTÓW

Poproszę bilet do Skala Potamii. – Ένα εισιτήριο για Σκάλα Ποταμιάς, παρακαλω. [ena isitirio gia skala potamija parakalo]

Poproszę dwa bilety do Skala Potamii. – Δύο εισιτήρια για Σκάλα Ποταμιάς, παρακαλω. [dijo isitiria gia skala potamija parakalo]

PODSUMOWANIE PODRÓŻY W JEDNĄ STRONĘ

  • CAŁKOWITY KOSZT PODRÓŻY SALONIKI – SKALA POTAMIA:  27,30€
  • WSZYSTKIE CZASY PRZEJAZDÓW TEGO DNIA (do których musimy jeszcze dodać czas oczekiwania na kolejne autobusy i prom):
    2 – 2,5 godziny,
    70 minut,
    45 minut,
    ok. 30 minut

6. Limenas – Keramoti

Zastanawiałam się, czy jest sens w opisywaniu tej podróży w drugą stronę, uznałam jednak, że gdyby moi Czytelnicy odbywali tę podróż właśnie z Thassos do Salonik, to łatwiej im będzie jednak nie czytać tego tekstu od tyłu. Ale informacje tu zawarte będą już trochę okrojone.
Założyłam już też, że wiemy, jak dostać się z dowolnej części wyspy do jej stolicy, Limenas.

  • BILET LIMENAS – KERAMOTI

Bilet na prom do Keramoti, co będzie zaskoczeniem, kosztuje w tę akurat stronę 3,5€. Dlaczego mniej o pół euro, niż w stronę przeciwną – tego nie wie nikt. Bilet dostaniemy w budce naprzeciwko promów.

Reszta praktycznych informacji – por. KERAMOTI – LIMENAS.

7. Keramoti – Kawala

  • BILET KERAMOTI – KAWALA

Bilet na autobus do Kawali kosztuje 5,2€. W poprzednią stronę jadąc, bilet kupowaliśmy na dworcu w Kawali. W Keramoti tymczasem nie ma dworca. Po wyjściu z promu musimy podążyć za tłumem i dokładnie po przeciwnej stronie ulicy będzie niepozorny przystanek (ławka postawiona w najbardziej nasłonecznionej części Keramoti), przy którym zatrzymują się autobusy do Kawali. Bilet kupimy bezpośrednio u kierowcy. Najprawdopodobniej znowu będziemy jechać autobusem przesiadkowym, co oznacza, że przed upływem 30 minut powinniśmy być czujni, bo tyle trwa stąd podróż do miejscowości Chrysoupoli, w której musimy się przesiąść do autobusu do Kawali. Kierowcy nam to wykrzyczą, jednak dobrze o tym wcześniej pamiętać. Skupmy się i – jak pisałam wcześniej – pod żadnym pozorem nie wyrzucajmy biletu, który musimy okazać jeszcze w drugim autobusie.

Reszta praktycznych informacji – por. KAWALA – KERAMOTI.

8. Kawala – Saloniki

  • BILET KAWALA – SALONIKI

Bilet na autobus do Kawali kosztuje 16,3€. Bardzo prawdopodobne, że trafimy na ten autobus, który jedzie nie 2, ale 2,5 godziny, bo ekspresów jest mniej. Droga jest również bardzo piękna i interesująca, a miejsca przystanków zupełnie zaskakujące. Już może się wydawać, że dotarliśmy właśnie na sam koniec świata, położony tuż nad Morzem Egejskim, z cudownymi, surowymi widokami, przepięknymi, odległymi górami i skrawkiem jakiejś niewychodzonej ziemi, a tu okazuje się, ze to przystanek, na którym wysiada połowa współtowarzyszy podróży, choć w promieniu 20 kilometrów nie widać ani połowy żadnego domu.

Reszta praktycznych informacji – por. SALONIKI – KAWALA.

P.S. SALONIKI – LOTNISKO

Koszt biletu autobusowego z Salonik na lotnisku to 2€. Kupimy go już bezpośrednio w autobusie – w biletomacie. Wystarczy włączyć wersję angielską i przyciskać tam, gdzie pojawi się 2€. Zaopatrzmy się też w drobne przed taką podróżą. Na lotnisko kursuje linia 78 lub zastępcza X1 (jedzie ok. 40 minut z centrum) – najlepiej zapytajmy kogoś zawczasu, a wsiadając, jeszcze kierowcy. Jeśli wracamy z Salonik do Modlina Ryanairem i mamy wylot o 7.20, najbezpieczniej celować na autobus z przystanku Κολομβου [Kolombu] pod samym hotelem Atlantis (zobaczymy go TUTAJ) o g. 4.00. Oczywiście godzina jego odjazdu nigdy nie jest zupełnie pewna, ale – jak powiedział mi pewien Grek – „no później, niż o 4.20 na pewno nie będzie” i to się rzeczywiście sprawdza. Jest przeważnie bliżej 4.00, niż 4.20, więc sugeruję być na przystanku najpóźniej o 3.55.
Wbrew obawom, które możemy mieć, w autobusie o tej godzinie jest całkowicie bezpiecznie, a współtowarzysze jazdy są rześcy i – co jeszcze bardziej zdumiewające – do czysta wymyci. Sprawiają w większości wrażenie, jakby właśnie się wybierali do pracy. Nic nam nie grozi.
A na samym lotnisku gorąco polecam sklep bezcłowy, który w przeciwieństwie do większości sklepów bezcłowych w innych krajach, naprawdę jest dużo tańszy. Jak zostanie nam trochę pieniędzy, warto przywieźć stamtąd fetę, oliwę i oliwki przynajmniej.

PODSUMOWANIE PODRÓŻY W DRUGĄ STRONĘ

  • CAŁKOWITY KOSZT PODRÓŻY SKALA POTAMIA – SALONIKI:  26,80€
  • WSZYSTKIE CZASY PRZEJAZDÓW TEGO DNIA (do których musimy jeszcze dodać czas oczekiwania na kolejne autobusy i prom):
    ok. 30 minut,
    45 minut,
    70 minut,
    2 – 2,5 godziny

Mam ogromną nadzieję, że ten wpis zachęci kogoś do odbycia takiej podróży. Mnie osobiście zawsze sprawiała ona ogromną frajdę, a w samych Salonikach coraz bardziej się odnajduję. Wierzę też, że przejechanie tego dystansu samodzielnie uświadomi nam, że nasz tasyjski raj wcale nie jest aż tak daleko, jak się zawsze martwimy, że jest. Saloniki są na wyciągnięcie ręki, bo mamy znakomite i tanie połączenia lotnicze, a stamtąd dotarcie na Thassos naprawdę nie jest trudne, za to niesłychanie przyjemne!

P.S. Jeśli jesteście ciekawi jak spędziłam czas w Grecji i dlaczego jest dla mnie taka magiczna, zachęcam do lektury dwuczęściowego wpisu:

Jeśli kochasz Thassos,
podoba Ci się jak piszę i nie masz jeszcze
„Przewodnika po Thassos” mojego autorstwa
– zachęcam do zakupu:

baner Przewodnika po Thassos

Haga: Rewire, Piet Mondrian i Laurie Anderson ❤

fot. Marianna Patkowska
[Laurie Anderson fot. Juri Hiensch – zdjęcie pochodzi z galerii festiwalu Rewire 2018]

1. Pomysł

Dziś opiszę historię mojego spontanicznego wyjazdu do Hagi, podczas którego przeżyłam jedno z najintensywniejszych i najważniejszych artystycznych wydarzeń życia! ❤
Otóż pod koniec lutego rozmawiałam z kimś przez telefon, a konwersacja zahaczyła o ubiegłoroczną Warszawską Jesień i moje wielkie rozczarowanie, że figurująca w festiwalowym programie Laurie Anderson w rzeczywistości była jedynie kompozytorką jednego utworu, a nie jego wykonawczynią. Ten zaś w praktyce został wykonany przez kogoś innego, więc moje ogromne pragnienie zobaczenia jej na żywo znowu nie miało się ziścić. (Chociaż po wysłuchaniu tego wykonania „Langue D’amour” poczułam ulgę, że przynajmniej jej uszom zostało ono zaoszczędzone.)
Nagle i mnie, i mojemu rozmówcy to samo zaczęło chodzić po głowie i dosyć szybko znaleźliśmy się oboje na stronie internetowej Laurie, żeby sprawdzić, czy przypadkiem nie planuje ona przyjechać w najbliższym czasie do Polski. Okazało się, że jakoś między jednym występem w Nowym Jorku a drugim w Los Angeles, Anderson odwiedzi holenderski festiwal Rewire w Hadze, co w porównaniu jawiło się jako bardzo łatwa do zorganizowania i odbycia wycieczka.
Termin doskonale się wpisał i w mój prywatny grafik, więc dzień później miałam już przemiłe zaproszenie od znakomitego polskiego kompozytora mieszkającego w Hadze, a także kupione przez siebie bilety: na występ Laurie Anderson „All the Things I Lost in the Flood”, autobusowy do Berlina, drugi z Berlina do Hagi, a potem powrotny autobusowy do Eindhoven i samolotowy do Krakowa.
W ogromnej ekscytacji jakoś nie zwróciłam uwagi na to, że czekają mnie w sumie dwadzieścia dwie godziny w autobusie, przedzielone czterema godzinami w Berlinie. Nie wiedziałam też wtedy jeszcze, że od momentu wstania na pierwszy autobus z Polski (notabene po trzech godzinach snu tylko), następne spanie będzie mi dane dopiero za czterdzieści cztery godziny (i to też tylko przez cztery godziny, bo wcześnie rano miałam autobus do Eindhoven).

2. Haga

Mój pierwszy raz w Holandii i Hadze był z pewnością niezapomniany. Byłam tam oczywiście zbyt krótko, żeby móc powiedzieć o tym miejscu cokolwiek z sensem, ale Haga zauroczyła mnie swoją urodą, architekturą, zapachem morza, spokojem, co jakiś czas zaburzanym przez przelatujące nad miastem rybitwy, i mocno wyczuwalną kulturą swoich mieszkańców. Odebrałam to wszystko jak powiew świeżego powietrza, którego bardzo mocno potrzebowałam. Właśnie dlatego tak kocham podróżowanie – zawsze pomaga nabrać odpowiedniej perspektywy.

3. Wystawa prac Pieta Mondriana

Przyjechałam – po wspomnianych łącznie dwudziestu sześciu godzinach – w niedzielę 8.04 z samego rana, więc do koncertu Laurie (o godzinie 21.15) zostało jeszcze ponad pół doby. Jakoś trzeba je było zagospodarować, więc po oporządzeniu się i pysznym śniadaniu oraz pogawędce z moim gospodarzem, mogłam się udać tylko w jedno miejsce – do Muzeum Miejskiego w Hadze (Gemeentemuseum

Gemeentemuseum Den Haag, fot. Marianna Patkowska

Den Haag), gdzie znajduje się największa na świecie kolekcja prac Pieta Mondriana.
Zobaczenie tej wystawy było naprawdę ogromnym wydarzeniem – została przepięknie skomponowana jako całość. A poza wszystkim innym zawsze dobrze się znaleźć w przestrzeni, w której jest dużo oryginalnego Mondriana. (Szczegółowy opis tej wystawy znajdziemy TUTAJ – zachęcam do lektury.)
Nawiasem mówiąc, amatorom kofeiny mogę gorąco polecić kawę w kawiarni obok muzeum. Wszystkie, które tam wypiłam, były naprawdę fantastyczne!

4. Występ Laurie Anderson

Dokładnie w trzydziestej ósmej godzinie od ostatniego spania wyruszyłam z domu, w którym się zatrzymałam, na najdłużej oczekiwane wydarzenie mojego życia, czyli występ Laurie Anderson. W biurze festiwalowym, w którym w trakcie dnia wymieniałam bilet na bransoletkę upoważniającą do wejścia, powiedziano mi, że jeśli chcę zaczepić Laurie po koncercie (a taki oczywiście miałam plan) – czego nikt mi nie może zagwarantować, zwłaszcza że jest rygorystyczny zakaz wchodzenia za kulisy – najlepiej, żebym była godzinę przed koncertem na miejscu. Wtedy mam szansę zająć miejsce bliżej sceny. Oczywiście nie trzeba mi było tego dwa razy powtarzać. Stanie w wieczornym chłodzie równo godzinę pod kościołem Grote Kerk oprócz bólu gardła przyniosło także wyczekiwaną korzyść w postaci zajęcia miejsca… W PIERWSZYM RZĘDZIE!
Zobaczenie tej artystki z bliska, usłyszenie jej kojącego, cudownego głosu, oczyszczające krzyczenie z nią, a także przypomnienie sobie, jak wygląda technicznie idealnie przygotowany koncert (od wykonania, przez reżyserię dźwięku, po wideo i światło) było niesamowicie poruszające.
Sam ten zresztą występ, podobnie jak wystawę Mondriana, opiszę szczegółowo w najbliższych dniach i również załączę tutaj link do wpisu.
(OPIS WYSTĘPU LAURIE ANDERSON JUŻ DOSTĘPNY TUTAJ!)
Teraz mogę jedynie napisać – a po dwudziestu dziewięciu latach chodzenia rok w rok na Warszawską Jesień oraz wyjazdach na wiele innych festiwali i koncertów muzyki współczesnej w kraju i za granicą jestem siłą rzeczy dosyć osłuchana – że to był jeden z najlepszych koncertów, na jakich byłam w życiu. I nie mówię tak dlatego, że kocham Laurie Anderson bez pamięci i jestem okrutnie nieobiektywna. Jej wyobraźnia, wrażliwość i kompozycja całości dosłownie wbiła mnie w niewygodne krzesło. Ta godzina w artystycznym niebie warta była nawet roku niespania.
Ale ciągle jeszcze wisiało nade mną jedno utrapienie – potwornie się bałam, że nie uda mi się powiedzieć jej w twarz, jak bardzo jest dla mnie ważna i ona, i jej twórczość, bo holenderski „rygorystyczny zakaz wchodzenia za kulisy” traktowałam śmiertelnie poważnie. I nagle okazało się, że wraz z wejściem w czterdziestą godzinę bez snu uwolniły się w moim działaniu jakieś nowe, nieznane, dosyć pewnie nawet animalistyczne instynkty. Zobaczyłam, że ona znika za kulisami właśnie. Podeszłam nawet dość nieporadnie w okolice jakiegoś pochłoniętego kablami pana, niemal prosząc go o pomoc (że ona taka za kulisami, a ja taka niełamiąca zazwyczaj holenderskich rygorystycznych zakazów), aż nagle… spostrzegłam grupkę jej – sądząc z rozmowy – przyjaciół, która udawała się pewnym krokiem za kulisy zupełnie legalnie. I choć przeważnie jestem osobą, która, kiedy się ją popchnie, potrafi jeszcze przeprosić, że ktoś się o nią uderzył w łokieć, nagle poczułam, że teraz albo nigdy, i zaczęłam widzieć w swojej głowie bardzo wyraźny i jasny cel, jakim było zawalczenie o spełnienie jednego z moich największych marzeń. Za (dosyć symboliczną) kotarą nie było żadnej holenderskiej zakulisowej policji, była za to Laurie – piękna, delikatna, krucha, zmęczona po koncercie, ale pełna ciepła i cudownej życzliwości dla swoich znajomych. Patrzyłam na nią, cała się trzęsąc, i nie mogąc uwierzyć, że to wszystko dzieje się naprawdę. Pozostało jeszcze wytłumaczenie jej, co właściwie robię wśród jej znajomych, nie będąc jedną z nich, i dołożenie starań, by obraz mnie w jej głowie nie kojarzył się jej dożywotnio ze słowem „psychofan”.
Zaczęłam więc od wyznania jej, jak bardzo kocham i ją, i jej sztukę, jak bardzo jestem poruszona jej dzisiejszym występem, oraz od prezentu, który dla niej przywiozłam. To dość prywatne, więc nie zdradzę, co jej dałam – ma teraz bardzo ważną część artystycznej mnie i sama ta świadomość wiele dla mnie znaczy. Sprawiała wrażenie zaciekawionej. Było w niej dużo wyrozumiałości dla mojej nieporadności w wyrażaniu słowami emocji. Na końcu poprosiłam ją o autograf na jej książce „Język przyszłości”, którą specjalnie w tym celu ze sobą przywiozłam. Żegnając się, zrobiłam coś, co być może naruszyło trochę jej przestrzeń – mam nadzieję, że mi to wybaczy – ale zapytałam, czy mogę… i przytuliłam ją ❤
To było absolutnie niesamowite i przepiękne doświadczenie – cały ten koncert i te kilka minut z nią twarzą w twarz.

P.S. Poniżej zamieszczam krótki filmik, który nagrałam, wychodząc na koncert (trzydzieści osiem godzin bez snu), a potem z niego wracając (prawie czterdzieści jeden godzin bez snu). Nie zapisze się z pewnością w annałach kinematografii polsko-holenderskiej, ale jest pewnym odnotowaniem chwili, a właściwie dwóch chwil, które opisałam szczegółowo powyżej.

P.S.2 Nie przegapcie dwóch kolejnych wpisów dotyczących tego wyjazdu:

  1. Haga: Rewire, występ Laurie Anderson: „All the Things I Lost in the Flood” ❤
  2. Haga: wystawa prac Pieta Mondriana w Gemeentemuseum Den Haag ❤