Projekt Patkowski

slajd stanowiący integralną część strony wizualnej koncertu

Półtora roku temu, ujarzmiając swój galopujący introwertyzm, wyszłam z domu na kawę z nieznajomym wiolonczelistą, kompozytorem i organizatorem życia muzycznego – Robertem Jędrzejewskim. Nie byłam nawet pewna, czy go kiedykolwiek poznałam osobiście (okazało się, że nie), wiedziałam natomiast, że odszukał mnie, bo miał do mnie sprawę, co podniosło jeszcze stopień mojego permanentnego niepokoju.
Na samym początku spotkania Robert ujął mnie tym, że  zrozumiał moją recenzję książki „Patkowski. Ambasador muzyki z Marsa” Agnieszki Pindery w sposób inNy od tego, z którym się do tej pory stykałam. Docierały do mnie głosy albo podziwu, że pojechałam po autorce, albo niepokoju, że muszę jej bardzo nie lubić. Oczywiście, że swoją książką wzbudziła we mnie irytację – jak każdy inny autor, który nie dość, że pisze słabo, to jeszcze zabiera się za poważny temat, który go przekracza. (W tej irytacji mieści się i wkurzenie na promocję słabej literatury, i oburzenie na haniebne zaniechania redaktorów, i złość na straszliwe dla naszej Planety marnowanie papieru.) Jednak do pozwolenia sobie na złośliwość czy kąśliwą uwagę nie potrzebuję takich nakładów czasu, pracy i energii, jak te, które musiałam poświęcić na bardzo uważną lekturę tej książki, a potem napisanie swojej recenzji, co jest przecież aktem szacunku nie tylko do moich Czytelników, ale również do autorki. I to wielu osobom umknęło. Tymczasem Robert zdawał się dostrzegać to wszystko, co było pod spodem, co było sednem, mięsem – zauważył, że mimo wszystko zapraszam do dialogu, nawet jeśli nikt nie chce go podjąć. Szybko zrozumiałam, że jesteśmy na tej samej stronie, w dodatku całkiem niezłej książki.
Powód naszego spotkania okazał się fascynujący. Najkrócej mówiąc, kontakt Roberta z amerykańskim kompozytorem Rogerem Reynoldsem, który Warszawską Jesień kojarzył przede wszystkim z Patkowskim (a mnie z kolei kojarzył się przede wszystkim z jedzonymi ponad trzy dekady temu w jego domu w Kalifornii truskawkami), zaintrygował Roberta i sprowokował go do pochylenia się nad postacią Patkowskiego. Pochylenie to stało się na tyle głębokie, że w jego artystycznej głowie zrodził się pomysł projektu, który ukazałby elementy rozwoju muzyki elektroakustycznej. Światłem i centrum tego projektu miał być Józef Patkowski, ale niejako bezpośrednią inspiracją stał się Roger Reynolds, który – jak się nagle okazało – pisał właśnie utwór na… wiolonczelę i elektronikę. W tym wszystkim pojawił się też trochę dziś niestety zapomniany znakomity polski malarz Jerzy Stajuda. Historia znajomości tych trzech panów była następująca: tata, kiedy jego zagraniczni znajomi i przyjaciele chcieli kupić jakieś obrazy, zabierał ich do galerii, która sprzedawała wtedy m.in. sporo prac Stajudy. Tam się jego twórczością zachwycił. Reynolds był jednym z artystów, którzy dzięki tacie nabyli obrazy Stajudy, a jakiś czas później tata Stajudę poznał osobiście i zrodziła się między nimi ogromna przyjaźń.
Zachwyciła mnie pasja, z jaką Robert opowiadał o tym wszystkim, o ciągach przyczynowo-skutkowych, o powiązaniach, jakie widzi i do jakich ciągle się dokopuje. Nie miałam co prawda pojęcia, co kryje się pod enigmatycznym słowem „projekt”, ale czułam jego moc. Nie wiem nawet, czy sam Robert miał w tamtym momencie jasność, czy mówi o koncercie, cyklu koncertów, wystawie połączonej z muzyką, czy jeszcze jakiejś innej formie. Ale było w tym pomyśle coś tak nowego, było też tak ogromne zaangażowanie, tak cudowny artystyczny chaos, że po pierwsze poczułam się zaszczycona, że zechciał się tym ze mną podzielić, a po drugie znów poczułam bliskość taty, który wymykał się zawsze wszelkim utartym, zamkniętym i skostniałym schematom.

Koncert w ramach
Festiwalu Audio Art

Robert Jędrzejewski, fot. Adam Walanus

Z ogromną przyjemnością obserwowałam, jak pomysł się rozwija, jak zaczyna nabierać kształtu. Ostatecznie przybrał formę koncertu pod nazwą „PROJEKT PATKOWSKI” i został wykonany najpierw w Krakowie w ramach fantastycznego Festiwalu Audio Art, a potem jeszcze w Warszawie oraz w Wilnie, co mnie już kompletnie urzekło, bo stamtąd tata pochodzi.
Zawsze ciekawi mnie, jak to wszystko się łączy (i czy się łączy naprawdę, czy tylko ja te połączenia widzę). Niedawno publikowałam drugi odcinek swojego podcastu ustami nNi, zatytułowany „Córka Patkowskiego”. Wspominałam o dwóch festiwalach, na których zaraz po śmierci taty byłam. Co prawda pomyliłam kolejność, ale to dziś chyba nieistotne. Jednym z tych festiwali był właśnie Festiwal Audio Art, na którym doświadczyłam realnej obecności i bliskości taty, gdyż wiele osób czuło potrzebę podejścia do mnie i poopowiadania mi o tacie i tym, ile mu zawdzięcza, jak był dla nich ważny. Cudownie było więc w ramach tego właśnie festiwalu usłyszeć 26.11.2022 wspaniały, dopracowany i poruszający koncert Roberta.
W programie usłyszeliśmy „Solo” na każdy instrument melodyczny i elektronikę Karlheinza Stockhausena z 1966 roku, „Près” na wiolonczelę i elektronikę Kaiji Saariaho z 1992 roku oraz (pra)prawykonanie „Persistence” na wiolonczelę i muzyka komputerowego (w tej roli Jacob Sundstrom) Rogera Reynoldsa. Wszystko to rozpoczęte, zakończone oraz przeplatane intrygującymi „Intersekcjami” na solistę i multimedia Roberta Jędrzejewskiego, do których użył jako sampli fragmentów nagrań ze Studia Eksperymentalnego Polskiego Radia, a także rozmów i audycji związanych z tatą i Jerzym Stajudą. Marek Chołoniewski – kompozytor i twórca Festiwalu Audio Art – nazwał je później „utworami, w których utwory tworzą intersekcje”.
Jedną z ważniejszych rzeczy i przy planowaniu posiłku, i przy zapraszaniu gości, i w końcu przy organizowaniu koncertów była dla taty kompozycja całości. Być może dlatego i ja w swoich recenzjach zawsze zwracam na nią uwagę, bo dobry koncert to nie tylko przypadkowy zbiór znakomitych utworów. To też (o ile nie przede wszystkim) takie ich skomponowanie ze sobą, by stały się elementami tworzącymi nową, równie znakomitą całość. Robertowi wyszło to doskonale i to w dodatku na kilku poziomach. Po pierwsze – i chyba najważniejsze – ten koncert był zwyczajnie piękny. Poruszające kompozycje, choć każda z nich powstała w innym czasie i trochę innej stylistyce, zbudowały niepowtarzalny nastrój. Audiowizualne „Intersekcje” tak inne od reszty, a jednak bardzo ze sobą spójne, ożywiły całość, nadając jej jakąś urzekającą świeżość; co ciekawe, zważywszy na użyte w nich sample. Równocześnie wszystko do siebie idealnie pasowało, było wysmakowane.
Po drugie żaden z utworów nie znalazł się w programie przez przypadek. Z jednej strony – jak wspominałam wcześniej – można było zauważyć narrację ukazującą rozwój muzyki elektroakustycznej. Z drugiej zaś, powiązania z tatą, który był postacią centralną, ale w sposób nienachalny i dający duże pole do interpretacji. Karlheinz Stockhausen to kompozytor, którego nie można pominąć, kiedy chce się uczciwie opowiedzieć o muzyce elektroakustycznej. Tata bardzo go cenił, a sam Stockhausen był w 1985 roku na tyle poruszony wyrzuceniem taty ze Studia Eksperymentalnego, że napisał w tej sprawie list do władz Polskiego Radia, w którym domagał się jego przywrócenia. Z Kaiją Saariaho – również przez tatę cenioną – łączy się z kolei inna historia. W 2001 roku Robert Jędrzejewski uczestniczył w kursach muzyki elektroakustycznej organizowanych przez paryski IRCAM i tam po raz pierwszy nabył płytę z kompozycjami Reynoldsa, pod wrażeniem których pozostaje do dzisiaj. Tam też pracował  z fińskim kompozytorem i wiolonczelistą Anssim Karttunenem, dla którego i we współpracy z którym Kaija Saariaho napisała utwór „Près”. Ircamowskie brzmienie było przystankiem w podróży po historii muzyki elektroakustycznej dla Roberta ważnym. Roger Reynolds, od którego wszystko się zaczęło, koncert zakończył utworem… niedokończonym (ściślej skończona jest partytura, ale testy z elektroniką nadal trwają)! (Nie umiem odgonić od siebie natrętnych skojarzeń z „początekońcem” Stanisława Dróżdża.)

Coda

Jerzy Stajuda, Józef Patkowski, fot. Aleksandra Semenowicz

Bardzo specyficzną i – jak ją nazwał Robert – „pomnikową” „Intersekcją” była „Coda”. Kompozycja utkana z wypowiedzi m.in. taty, różnych osób o tacie, ale też o Jerzym Stajudzie. Wypowiedzi te wyrwane z kontekstu, nie do końca zrozumiałe i pozbawione dalszych ciągów, oblane gęstym sosem smakowitych elektronicznych dźwięków tworzyły nowe znaczenia, ale też brzmienia. Jeśli przyjrzymy się całości, „Codę” być może można nazwać najbardziej pomnikową częścią koncertu, jednak mam z tym sformułowaniem pewien problem. Jedyną doSŁOWnością były SŁOWA, jednak powypuszczane z klatek Polskiego Radia na wolność. Te, które najłatwiej było uchwycić, wywołały we mnie najpotężniejsze emocje. Nie rozpoznałam głosu, nie wiedziałam więc ani kto, ani o kim mówi, ale całą sobą czułam, że jest w nich przekaz, który mogłabym usłyszeć od taty. Właśnie teraz.

Powiedział: „Nie bój się, przecież strach cię tylko hamuje. Wiara w to, co czujesz, cię otwiera. Ja cię mogę uczyć chińskiego, ale ty się ucz, czego chcesz. Jesteś wolnym człowiekiem”.

– Paweł Althamer o Jerzym Stajudzie

Dzisiaj wiem już, że to wypowiedź Pawła Althamera o Jerzym Stajudzie. Dysponując, dzięki uprzejmości Roberta, różnymi fragmentami nagrań, które się w „Codzie” znalazły, mam jeszcze silniejsze wrażenie, że słowo „pomnikowość” coś „Codzie” odbiera, jakoś ją dewaluuje. Bo jej moc wcale nie tkwi w pewnym nieuniknionym dookreśleniu, które niosą słowa. Operowanie samą muzyką uwalnia nas, przynajmniej pozornie, od tego typu dylematów. Pozornie, bo musielibyśmy przyjąć, że słowa są najmniej abstrakcyjnym tworzywem artystycznym, a to jedna z nielicznych akurat kwestii, często podnoszonych przez Pawła Szymańskiego, w których się z nim nie zgadzam. Oczywiście, że podstawową funkcją języka jest komunikacja i to odróżnia go od każdego innego języka artystycznego, jednak jeśli potraktować słowa jak najbardziej wymagający, ale jednak element składowy kompozycji, szybko okaże się, że to nie one same nas w niej poruszają, lecz nadany im nowy kontekst; to, jak zostały użyte. Tu zresztą znowu przychodzi na ratunek jako przykład Stanisław Dróżdż ze swoją poezją konkretną.
Dlatego też część „Cody”, w której pojawiły się zacytowane wyżej słowa Althamera, wywołała moje łzy i ogromne emocje, a czytanie ich po spisaniu nawet nie budzi u mnie przesadnego zachwytu. Podobnie, jak dźwięk klucza telegraficznego jest wielce intrygujący, ale nie on doprowadza mnie przecież za każdym razem, kiedy słucham utworu „Telegraphic” do łez (a znam ten utwór już na pamięć), tylko wrażliwość i geniusz Yannisa Kyriakidesa.
Reasumując, choć nie ucieknę od wzruszenia, które wywołuje we mnie słuchanie dziś głosu taty czy treści, które idealnie wpisują się w proces terapeutyczny, w którym jestem („nie bój się, strach cię tylko hamuje”), to nie one poruszyły mnie podczas koncertu do żywego. Zrobił to Robert Jędrzejewski swoją niesamowitą kompozycją – „Codą”.

Projekt

Jerzy Stajuda, Józef Patkowski, plakat ze strony festiwalu Audio Art

W którymś z wywiadów mój ukochany profesor Bralczyk opowiadał, jak pewien młody człowiek z przejęciem pochwalił się tym, że w swojej firmie zrealizował „aż sześć projektów”, na co profesor miał mu ze smutkiem odpowiedzieć:

– Ojej. I żadnego pan nie skończył?

Słowo „projekt” stało się w pewnym momencie bardzo modne, więc siłą rzeczy zaczęto go używać także niepoprawnie. Przypomnijmy więc jego słownikową definicję:

projekt
1.
«plan działania»
2. «wstępna wersja czegoś»
3. «dokument zawierający obliczenia, rysunki, itp. dotyczące wykonania jakiegoś obiektu lub urządzenia»

Słownik Języka Polskiego PWN

Językowi puryści mogą stwierdzić, że taka nazwa jest nadużyciem, bo koncert to koncert, żaden tam „projekt”, tutaj również nie mając racji, bo już sam fakt, że utwór „Persistence” Rogera Reynoldsa nie osiągnął jeszcze swojej finalnej formy sprawia, że i cały koncert staje się swoją własną wersją wstępną. Na uwagę zasługuje też to, że tytułem jedynej niedokończonej kompozycji jest właśnie słowo „persistence” (ang. wytrwałość, trwałość).
Nazwa koncertu mnie urzekła, bo tam się dzieją rzeczy niesamowite. Niby mamy do czynienia z dwoma rzeczownikami. Zapis wersalikami daje nam jednak możliwość zinterpretowania drugiego członu jako przymiotnika. Nazwa „PROJEKT (JÓZEF) PATKOWSKI” jest kategorycznie i nieodwołalnie jednoznaczna. Ale jeśli „projekt” miałby być „patkowski”, to jaki tak naprawdę by był? Od razu otwierają się przed nami interpretacyjne hektary!

Pamiętam jak tata, zakładając sobie adres mailowy (w tamtych czasach nie było to takie proste, bo nazwę użytkownika trzeba było uzgadniać z administratorem serwera), zachwycił się możliwością zamienienia banalnego „jpatkowski@” na „patkowskij@”. Ostatecznie nie pamiętam na czym stanęło, ale kiedy kilka lat po jego śmierci wpadłam na pomysł zrobienia mini festiwalu pod nazwą, która wydała mi się jedyną oczywistą – „eksperyment patkowskij”, okazało się, że jestem jedyną osobą, którą to śmieszy, a starsi cenieni w środowisku panowie z rozczulającą powagą objaśnili mi świat, wybijając tę niepoważną nazwę z głowy. (Pomysł ostatecznie umarł, bo nie umiałam zawalczyć o potrzebne wsparcie, co nie oznacza, że go nie wskrzeszę.)

Konferencja

zdjęcie pochodzi ze strony festiwalu Audio Art

Ważnym wydarzeniem było prowadzone przez Marka Chołoniewskiego spotkanie z Robertem Jędrzejewskim dzień po koncercie, 27.11.2022. Konferencja w ramach Festiwalu Audio Art odbyła się w Akademii Muzycznej w Krakowie w Studiu Muzyki Elektroakustycznej (które zostało założone przez tatę w 1973 roku i było pierwszym dydaktycznym studiem muzyki elektronicznej w Polsce; od tego czasu zdążyło już zmienić siedzibę). W bardzo kameralnym gronie mieliśmy okazję posłuchać Roberta. W fascynujący sposób opowiadał, jak koncert powstawał. Opowiadał o każdym z utworów, puścił nam też krótki kompletnie magiczny film „Nad Tatrami” z muzyką taty i Krzysztofa Szlifirskiego, którego nie znałam i pod którego wrażeniem pozostaję. Głos zabrał też Jacob Sundstrom – amerykański kompozytor i asystent Rogera Reynoldsa wykonujący podczas koncertu z Robertem utwór „Persistence” – wprowadzając nas w techniczne meandry tego poruszającego utworu.

Zarówno sam koncert, jak i konferencja po nim, były pięknymi  i bardzo dla mnie ważnymi wydarzeniami. Dziękuję!

P.S. Na deser dziś oczywiście sam opisywany koncert oraz konferencja. Gorąco zachęcam do odsłuchania obydwu!

fot. Marianna Patkowska

„The Two of Us” Chloe x Halle

Z siostrami Chloe i Halle Bailey zetknęłam się po raz pierwszy w sieci parę lat temu – udostępniały na swoim youtube’owym kanale covery różnych przebojów, najczęściej swojej idolki Beyoncé. Do śpiewających dzieci mam podejście dosyć, mówiąc delikatnie, sceptyczne.  Tak, jak nie zgadzam się z odważną tezą, że śpiewać każdy może, tak nie umiem być bardziej wyrozumiała dla poważniejszych wpadek intonacyjnych ludzi, którzy dopiero zaczynają, w jakim nie byliby wieku. Może dlatego, że nie specjalnie wierzę w to, że słuch da się wyćwiczyć (choć wiem, że są na ten temat różne teorie), może dlatego, że skończyłam podstawówkę muzyczną, gdzie na wstępie robiono odsiew dzieciom muzycznie nierokującym. Stąd też rzadko kiedy klikam na yt na filmiki przedstawiające śpiewające dzieci, ale z jakiegoś powodu dla Chloe i Halle zrobiłam wyjątek. I to było objawienie! Nieprawdopodobna muzykalność tych dwóch małych istot, zdumiewająca muzyczna dojrzałość, powalająca uroda obydwu głosów (tak od siebie różnych, a tak znakomicie się uzupełniających), poczucie rytmu i frazowanie, którego mogliby się od nich uczyć zawodowi muzycy, wywołały na mojej skórze ciarki.

Żeby nie być gołosłowną, podaję jeden z moich ulubionych przykładów (Halle ma tu 11 lat, a Chloe 13):

Dopiero niedawno natrafiłam na ich koncert z cyklu NPR Music Tiny Desk Home, uświadamiając sobie, że są już obie młodziutkimi, ale dorosłymi kobietami, tworzącymi własną muzykę. Na powrót zaczęłam surfować w sieci, natrafiając na całe zatrzęsienie coraz dojrzalszych coverów. Najbardziej chyba ujął mnie ten (Halle ma tu 16 lat, a Chloe 18):

Piosenki w oryginale nie znałam, ale wystarczyło mi kilkadziesiąt sekund nadrobienia tej straty, żeby wiedzieć, jak bardzo nie była wielka. Podróż po domowych filmikach sióstr prezentujących swoje własne wersje cudzych piosenek wzruszyła mnie nie tylko z powodu ich niewiarygodnego talentu, ale też dlatego, że przypomniała mi, co mnie samą najbardziej pociąga w opracowywaniu piosenek. Z zachowaniem proporcji oczywiście, bo wyłącznie na miarę swoich skromnych umiejętności, ale największy fun miałam wtedy, kiedy udało mi się przy pomocy mojego ukochanego fortepianu harmonicznie zmasakrować jakiegoś gniota pierwszej wody (np. „Opowiadaj mi tak” Wodeckiego) lub stworzyć najsmutniejszą na świecie wersję innego (np. „I just call to say I love you” Wondera). Harmoniczne łamigłówki, jakich dostarcza opracowywanie dość mocno różniących się od oryginału coverów, sprawiały mi zawsze największą radość, bo były znakomitym wyzwaniem. Nie tylko muzycznym, ale również intelektualnym. Mogę więc tylko spróbować sobie wyobrazić, co czuły Chloe i Halle, mając do dyspozycji nie tylko doskonały słuch i wyobraźnię muzyczną, ale jeszcze wokal, jakiego niejedna diva mogłaby im pozazdrościć!
Ogromne wrażenie zrobiła też na mnie łatwość poruszania się przez nie w obrębie różnych stylów i sposobów śpiewania. Na wskroś klasyczną „Moon River” zaproponowały w wersji, która przy każdym słuchaniu wzrusza mnie do łez, mimo że rzadko płaczę przy utworach, które nie są elektroniczne (tu anielska Halle ma 20 lat, natomiast Chloe 22 lata):

Nie trzeba było długo czekać, żeby talent sióstr Bailey został rozpoznany i doceniony przez samą Beyoncé, która wzięła dziewczynki pod swoje skrzydła, stając się ich mentorką i umożliwiając im nagrywanie płyt (dzisiaj w dorobku mają już trzy albumy i jedną EP-kę). Miały jednak już od samego początku ogromną przewagę nad swoją nauczycielką – nieprawdopodobny muzyczny smak. Beyoncé, którą naprawdę cenię (od jakiegoś momentu jej kariery również muzycznie) potrzebowała dekady, żeby z doskonałej wokalistki awansować do miana interesującej artystki, która wie, co i po co śpiewa. Siostry Bailey są natomiast artystkami urodzonymi. Czego się nie tkną (najlepszym przykładem na to jest powyższy cover „Down In The DM”), zamieniają w intrygującą artystyczną pełnię. Ich fenomenalny wokalny warsztat to tylko przemiły dla ucha dodatek.
Płyta „The Two of Us”, którą chcę dziś przedstawić, jest ich debiutanckim albumem wydanym w 2017 (Halle miała podczas jej nagrywania 17, a Chloe 19 lat), tuż po wypuszczonej rok wcześniej EP-ce „Sugar Symphony”. Piosenki znajdujące się na „The Two of Us” w znakomitej większości zostały nie tylko napisane, ale także wyprodukowane przez siostry Bailey. Po pierwszych dźwiękach zamarłam i w tym bezruchu, i skupieniu wysłuchałam całości. Ich poczucie przestrzeni, intuicja związana z brzmieniami i rytmami, fascynujące i niebanalne harmonie oraz świadomość konieczności dostosowania formy do treści, a równocześnie niczym nieskrępowana muzyczna wolność i wyobraźnia (bijąca też ze wszystkich albumów Björk) były tym wszystkim, czego od dobrego albumu oczekuję. W dodatku świetne teksty i urzekająca, cudowna spójność – każda piosenka wynika z poprzedniej, a tytuł po wysłuchaniu całości staje się absolutnie oczywisty sprawiły, że wpadłam po uszy. Dawno nie słyszałam tak dobrej i przemyślanej w każdym calu płyty! Choć ich kolejna, wydana rok później, niezwykle oryginalna „The Kids Are Alright”, jak i najnowsza, najbardziej może popowa, „Ungodly Hour” są również znakomite, jednak „The Two of Us” jest w moim odczuciu absolutnie wyjątkowa.

Spis utworów:

 
  1. Used to love
  2. Too much sauce
  3. Future
  4. Poppy flower
  5. Chase
  6. Partna
  7. Worries
  8. Upset stomach
  9. Simple
  10. Mistake
  11. All i ever wanted
  12. Tra ta ta
  13. Up all night
  14. Lucky leaf
  15. Lulla-bye

 

P.S. Na deser mogę dziś wrzucić tylko i wyłącznie tę przepyszną muzyczną ucztę, jaką jest album „The Two of Us” w całości!

Przetworna jesień

fot. Marianna Patkowska

Kategoria „Jak w porach roku Vivaldiego” powstała nie przez przypadek. Każda pora roku inaczej we mnie rezonuje, oświetla inne części mnie, kładzie punkt ciężkości gdzie indziej. Nie ma to u mnie akurat związku ani z depresją, ani cyklotymią, ma go jednak z moją nadwydajnością mentalną. Odczuwam po prostu wszystko głębiej.
Jesień jest dla mnie szczególną porą roku pod bardzo wieloma względami. Dwa lata temu opisywałam, co mnie w niej najbardziej urzeka. Rok temu z kolei popełniłam wpis o kosmetykach Mary Kay, robiąc im uprzednio sesję fotograficzną w pięknych okolicznościach przyrody. Tegoroczna jesień niestety nie jest dla nas pod względem pogody aż tak łaskawa, jak te z poprzednich lat, co z kolei sprzyja komponowaniu… w kuchni! Po raz pierwszy wzięłam się poważniej za wytrawne przetwory na zimę i jestem z nich niesłychanie dumna! Dzisiejszy wpis będzie więc głównie kulinarny, ale podzielę się w nim też piosenkami, których lubię słuchać właśnie teraz oraz garścią jesienNych przemyśleń.

🎼 Muzyczny kącik

Ponieważ wychodzę z założenia, że najważniejszy w gotowaniu jest właściwy dobór muzyki, nie mogę naszego jesiennego kulinarno-muzycznego maratonu nie zacząć od tego cuda:

Tak się zachwyciłam tym numerem (po raz kolejny), że nagrałam swój cover:

Ze względu na długość tekstu i umożliwienie
linkowania poszczególnych przepisów,
przygotowałam klikalny
SPIS TREŚCI:

  1. o!górki – przepis na sałatkę szwedzką
  2. Kurki – przepis na marynowane kurki
  3. Marynowany afro!dyzjak – przepis na marynowany czosnek
  4. Pieprz – przepis na marynowany pieprz
  5. Addio pomidory – przepis na marynowane pomidorki koktajlowe
  6. JesienNa słota – garść jesiennych przemyśleń

🍁 O!górki

fot. Marianna Patkowska

Jako osoba, która może zjeść wszystko (od stycznia nie jem już mięsa, pod wpływem ukochanego Mężczyzny, ale dlatego, że staję się przy nim lepszą wersją siebie samej, a nie z powodu kulinarnych preferencji), nie umiem raczej wyróżnić smaków, których nie lubię. Jedyny problem stanowią dla mnie bardzo ostre przyprawy. Poza nimi jest rzeczywiście kilka potraw, powiedzmy, że nie mojego pierwszego wyboru (jak np. grochówka czy ryż z jabłkami), ale jeśli trzeba, umiem zjeść je nawet z przyjemnością. (Znaczy grochówki w nie wege wersji, z wiadomych względów już nie.) No i wśród tych, bez których wyobrażam sobie życie jest tak naprawdę większość konserwowych warzyw, a króluje wśród nich… sałatka szwedzka! Nagle jednak naszła mnie ochota na… taką własnej roboty! Intuicja mnie nie zawiodła, bo taka domowa to zupełnie inny poziom niż wszystkie kupne razem wzięte.

🍂 Sałatka szwedzka

SKŁADNIKI:

– 1,5 kg ogórków gruntowych
– 0,5 kg marchewki
– 3 średnie cebule
– szklanka octu
– szklanka oleju
– 3
łyżeczki soli
– 2 łyżeczki mielonego pieprzu
– główka czosnku

PRZYGOTOWANIE:

Umyć ogórki i marchewki. Obrać marchewki, cebule i czosnek. Ogórki i marchewkę pokroić w cienkie plastry. Doskonale do tego sprawdzi się obieraczka do warzyw. Cebule pokroić w piórka. Wszystko wymieszać ze sobą w większej misce. Dodać obrane ząbki czosnku, a potem wsypać cukier, sól, pieprz i zalać wszystko olejem i octem. Porządnie wymieszać i zostawić na dwie godziny. Po ich upływie włożyć sałatkę do uprzednio wyparzonych i suchych słoików. Zakręcić wieczka i pasteryzować, czyli włożyć słoiki do garnka z zimną wodą, otulić je szmatką lub ręcznikiem, żeby się nie potłukły i gotować od wrzenia ok. 15 minut. Wyjmując, odwrócić je do góry denkiem. Po 3 tygodniach sałatka nadaje się już do spożycia, ale czas, jak zawsze w kwestii przetworów, działa na jej korzyść.

🎼 Muzyczny kącik

Skoro jesteśmy już w Szwecji, nie sposób nie wspomnieć jednego z moich ukochanych szwedzkich zespołów z dzieciństwa, czyli Ace of Base. Warto zaznaczyć, że urzekają mnie w tym starym wydaniu, bo potem rzeczywiście mocno obniżyli loty. Jakiś taki – mimo tanecznych rytmów – przebijający przez ich piosenki smutek sprawia, że mój dom rozbrzmiewa ich muzyką (płyta „Happy Nation”) najczęściej jesienią właśnie.

🍁 Kurki

fot. Marianna Patkowska

Zdaję sobie sprawę, że najciekawiej jest marynować samodzielnie zebrane grzyby. Jednak po pierwsze, nie znając się na nich, na pewno nie polecałabym nikomu swoich znalezisk, a po drugie zbieranie grzybów jawi mi się jako rozrywka równie ekscytująca, co łowienie ryb. (Choć pasja, jaką darzył grzybiarstwo John Cage, każe mi wykrzesać z siebie resztki powagi… obecność wielkich artystów wśród grzybiarzy zdecydowanie podnosi rangę tych drugich.)

🍂 Marynowane kurki

SKŁADNIKI:

– 600 g świeżych kurek
– 3 średnie cebule
– 4 średnie marchewki

MARYNATA:

– 0,5 l wody
– 0,5 szklanki octu
łyżeczka soli
– 2,5 łyżki soli
– 3 ziarna ziela angielskiego
– liść laurowy
– szczypta cynamonu

PRZYGOTOWANIE:

Kurki porządnie kilka razy wypłukać. Cebulę i marchewkę obrać i pokroić w cienkie plastry. Sparzyć cebulę gorącą wodą i ułożyć w wyparzonych słoikach. Wymyte kurki (małe w całości, większe – pokroić) z plastrami marchewki gotować w lekko osolonej wodzie ok. 15 minut. Po ich upływie włożyć grzyby z marchewką do słoików z cebulą. Połączyć wszystkie składniki na marynatę i gotować ok. 10 – 15 minut. Zalać słoiki gorącą marynatą, a potem je zakręcić i odwrócić do góry denkiem. Zostawić do ostygnięcia, najlepiej na noc. Następnego dnia, dla pewności, włożyć słoiki do garnka z zimną wodą, otulić je szmatką lub ręcznikiem, żeby się nie potłukły i gotować od wrzenia ok. 15 minut. Wyjmując, dokręcić i znów zawekować, odwracając do góry denkiem. Po 3 tygodniach kurki nadają się już do jedzenia, ale im dłużej poleżą zawekowane w marynacie, tym będą lepsze.

🎼 Muzyczny kącik

Choć nie jest to moja ulubiona piosenka z doskonałej płyty „P.O.LO.V.I.R.U.S.”, to zarówno nazwa zespołu, jak i piosenki idealnie wpisują się w moje jesienne kurki.

🍁 Marynowany afro!dyzjak

fot. Marianna Patkowska

Czosnek podkręca smak wielu potraw i pobudza zmysły. Surowy pełni funkcję antybiotyku (przy przeziębieniach, żeby nie zwariować, polecam drobno go posiekać, ułożyć na łyżce i połknąć bez gryzienia, popijając szklanką wody – mniej go potem od siebie czuć), pieczony roznosi po kuchni szlachetny aromat, bez podsmażanego trudno sobie wyobrazić większość dań kuchni włoskiej. Ciekawym pomysłem, który po raz pierwszy postanowiłam samodzielnie wypróbować, jest marynowanie czosnku. Staje się dużo łagodniejszy. Idealnie pasuje do sałatek (np. pokrojony w plastry) i sosów – nadaje im słodkawo-kwaśny aromat. Możliwości można mnożyć, w zależności od inwencji.
Oczywiście, jeśli nie zamieszkujemy pustelni, podobnie jak cebulę obieramy go i kroimy (lub wyciskamy) w rękawiczkach: nawet najbardziej zadbane dłonie z pięknie pomalowanymi paznokciami stracą swą dobrą reputację, kiedy będą roznosić wokół charakterystyczną czosnkową woń. Czosnek jest też naturalnym afrodyzjakiem. Ostatnio krążył po mediach społecznościowych mem, w którym jeden członek afrykańskiego plemienia tłumaczy drugiemu do czego służy Viagra:

– No, żebyś mógł dwa, trzy razy w ciągu jednej nocy.
– A! Czyli to uspokajające jest?

– treść pewnego mema

I niech to posłuży za mój komentarz do zjawiska afrodyzjaków w ogóle.

🍂 Marynowany czosnek

SKŁADNIKI:

– 5 główek czosnku

MARYNATA:

– 0,5 l wody
– ¼ szklanki octu
– ¼ szklanki octu balsamicznego
łyżeczka soli
– 2,5 łyżki soli
– 3 ziarna ziela angielskiego
– liść laurowy
– kilka kropli
Oleju Kujawskiego z rozmarynem, oregano i bazylią
– kilka kropli sosu sojowego
– kilka posiekanych drobno liści świeżego lubczyku

PRZYGOTOWANIE:

Połączyć wszystkie składniki na marynatę i gotować ok. 10 – 15 minut. W międzyczasie obrać czosnek i powkładać jego ząbki do wyparzonych słoików. (Polecam użyć do tego celu kilku mniejszych.) Ząbki zalać gorącą marynatą, zakręcić słoiki i odwrócić do góry denkiem. Zostawić do ostygnięcia, najlepiej na noc. Następnego dnia, dla pewności, włożyć słoiki do garnka z zimną wodą, otulić je szmatką lub ręcznikiem, żeby się nie potłukły i gotować od wrzenia ok. 15 minut. Wyjmując, dokręcić i znów zawekować, odwracając do góry denkiem. Po 4 tygodniach czosnek nie jest jeszcze gotowy (co widać po jego kolorze na załączonym zdjęciu). Dajmy mu 3, 4 miesiące, żeby zmiękł. Oczywiście nic się nie stanie, jeśli otworzymy go wcześniej, natomiast wtedy radzę traktować go, jak by był surowy, np. wyciskając do potraw.

🎼 Muzyczny kącik

Czosnek nierozerwalnie kojarzy mi się z samotnością – niezależnie, czy jest jej przyczyną, czy skutkiem. Jeśli zaś chodzi o muzykę, której często słucham jesienią w kuchni, przygotowując posiłki, cudownie nastraja mnie niezawodna Vonda Shepard i ścieżka dźwiękowa z serialu „Ally McBeal”. Cóż więc mogłabym tu wrzucić, jeśli nie przepiękny cover piosenki Gilberta O’Sullivana „Alone again… naturally”  (w oryginale też uroczej, choć bardziej zimowo niż jesiennie) z tejże ścieżki?

🍁 Pieprz

fot. Marianna Patkowska

Marynowanego pieprzu nigdy nie jadłam, choć słyszałam o nim same dobre rzeczy. Cierpliwie czekam z nim do Świąt Bożego Narodzenia, ale mam przeczucie graniczące z pewnością, że idealnie dopełni smak świątecznych potraw!

🍂 Marynowany pieprz

SKŁADNIKI:

– 2 opakowania kolorowego pieprzu ziarnistego
– opakowanie czarnego pieprzu ziarnistego

MARYNATA:

– 0,5 l wody
– ¼ szklanki octu
– ¼ szklanki octu balsamicznego
– łyżeczka soli
– 2,5 łyżki soli
– 3 ziarna ziela angielskiego
– liść laurowy
– kilka kropli Oleju Kujawskiego z rozmarynem, oregano i bazylią
– kilka kropli sosu sojowego
– kilka posiekanych drobno liści świeżego lubczyku

PRZYGOTOWANIE:

Połączyć wszystkie składniki na marynatę i gotować ok. 10 – 15 minut. W międzyczasie wsypać ziarna pieprzu do wyparzonych słoików. Pieprz zalać gorącą marynatą, zakręcić słoiki i odwrócić do góry denkiem. Zostawić do ostygnięcia, najlepiej na noc. Następnego dnia, dla pewności, włożyć słoiki do garnka z zimną wodą, otulić je szmatką lub ręcznikiem, żeby się nie potłukły i gotować od wrzenia ok. 15 minut. Wyjmując, dokręcić i znów zawekować, odwracając do góry denkiem. Odczekajmy 2, 3 miesiące, aż pieprz zmięknie i nabierze odpowiedniego aromatu.

🎼 Muzyczny kącik

Jesień oprócz smutnych i ciepłych piosenek, to dla mnie też powrót do mocniejszych brzmień, które budowały kilkunastoletnią mnie. No a słowa „pieprz” nie umiem wymówić, nie słysząc w głowie refrenu tej oto piosenki:

🍁 Addio pomidory

fot. Marianna Patkowska

Mogę śmiało powiedzieć, że bez pomidorów nie wyobrażam sobie życia i jeśli kończy się na nie sezon, zawsze posiłkuję się jakimiś przetworami. W domu można je zrobić na mnóstwo sposobów, ale w tym roku wypróbowałam dosyć nietypowy, czyli marynowanie. Użyłam do tego słodszych pomidorków koktajlowych. Efekt przerósł moje oczekiwania – są naprawdę pyszne! Idealnie sprawdzą się zarówno do sałatek i na kanapki, jak i w roli dodatku do dania głównego.

🍂 Marynowane pomidory

SKŁADNIKI:

– 0,5 kg pomidorków koktajlowych

MARYNATA:

– 0,5 l wody
– ¼ szklanki octu
– ¼ szklanki octu balsamicznego
– łyżeczka soli
– 2,5 łyżki soli
– 3 ziarna ziela angielskiego
– liść laurowy
– kilka kropli Oleju Kujawskiego z rozmarynem, oregano i bazylią
– kilka kropli sosu sojowego
– kilka posiekanych drobno liści świeżego lubczyku

PRZYGOTOWANIE:

Połączyć wszystkie składniki na marynatę i gotować ok. 10 – 15 minut. W międzyczasie włożyć umyte pomidorki do wyparzonych słoików. Słoiki z pomidorkami zalać gorącą marynatą, zakręcić słoiki i odwrócić do góry denkiem. Zostawić do ostygnięcia, najlepiej na noc. Następnego dnia, dla pewności, włożyć słoiki do garnka z zimną wodą, otulić je szmatką lub ręcznikiem, żeby się nie potłukły i gotować od wrzenia ok. 15 minut. Wyjmując, dokręcić i znów zawekować, odwracając do góry denkiem. Po 3 tygodniach pomidorki nadają się już do jedzenia, ale im dłużej postoją, tym będą szlachetniejsze w smaku.

🎼 Muzyczny kącik

Pomidory zachowywane jesienią od zapomnienia na zimowe dni aż wołają ze słoików o piosenkę z Kabaretu Starszych Panów na ich temat.

🍁 JesienNa słota

fot. Marianna Patkowska

Jesień zawsze skłania mnie do refleksji. Tegoroczna uzmysłowiła mi, że już za piętnaście lat sama wejdę w… jesień życia. Zaszczycę nobliwy krąg starych kobiet. Cieszę się. Dzieciństwa i młodości nie wspominam dobrze. Przeżyłam je uwięziona w nie swoich poglądach, ulegając jednemu z najbardziej niebezpiecznych mitów tamtych czasów – że dobro innych powinno być dla mnie ważniejsze niż moje własne. Dopiero niedawno, kiedy udało mi się w końcu pozbierać porozrzucane pod różnymi obcymi stopami części siebie, urodziłam się po raz drugi; jako świadoma, dojrzała już kobieta. To doskonały pod każdym względem czas – ja czuję się w nim piękna, bo najbliższa temu, do czego zostałam powołana. Doskonały, ale przejściowy. Jak wszystko, przeminie. I dobrze! Z prawami natury walczą tylko głupcy, w dodatku przegrywając.

  • Jaka nie chciałabym się stać?

Na pewno zgorzkniała, pruderyjna i sarkastyczna.

  • Jaka chciałabym być?

Szczęśliwa, spełniona pod każdym możliwym względem, pełna blasku i jesienNego złotego słońca, wolna, w pełni ze sobą zintegrowana, doceniająca ludzi, choć nie uzależniona od ich obecności, pogodzona ze wszystkim, co we mnie trudne, rozśpiewana, rozniecająca płomienie, inspirująca, ciągle silna i nieustraszona, wdzięczna za każdą chwilę z osobami, które kocham, mądra.

🎼 Muzyczny kącik

Nie jestem fanką całej twórczości Martyny Jakubowicz, ale ta starsza ode mnie o trzy dekady artystka nagrała cztery lata temu piosenkę, którą uważam za arcydzieło.

fot. Marianna Patkowska

P.S. Na deser wrzucam dziś swój cover ważnej dla mnie piosenki „Baby can I hold you tonight” z repertuaru królowej mojej długiej jesienNej playlisty – jedynej w swoim rodzaju Tracy Chapman. W jesienne wieczory zawsze bardzo chętnie przytuliłabym słoiczek domowych przetworów! 🍁🍂🍁

P.S.2 Oczywiście zdaję sobie sprawę z tego, że nie muszę się tłumaczyć, ale ponieważ meble, z którymi pozuję, gdyż pasowały mi do koncepcji zdjęć, trudno zaliczyć do gustownych, chciałabym zaznaczyć, że sesja nie odbywała się w moim mieszkaniu 😉

fot. Marianna Patkowska

NPR Music Tiny Desk Concerts

fot. Marianna Patkowska

Spośród wielu wartościowych youtube’owych zakątków, mam jeden lubiony – Tiny Desk Concerts. Pierwszy filmik został zarejestrowany w kwietniu 2008 roku i był reakcją Boba Boilena (amerykańskiego muzyka, osobowości telewizyjnej oraz pomysłodawcy i prowadzącego internetowy program All Songs Considered) na niedogodności koncertów odbywających się w barach. Kiedy wraz z Stephenem Thompsonem, redaktorem NPR Music, wyszedł z jednego sfrustrowany, że przez hałas miejsca nie słyszy muzyki, Thompson zażartował, że Boilen powinien udostępniać artystom swoje biurko, by ci mogli przy nim dawać w spokoju występy. Miesiąc później Boilen zaaranżował dokładnie taki właśnie mini koncert folkowej artystce Laurze Gibson, wrzucając nagranie do sieci. Od tej pory do dzisiaj przy biurku Boilena w siedzibie National Public Radio w Waszyngtonie, już z udziałem publiczności, odbyło się ponad tysiąc akustycznych koncertów muzyków reprezentujących najróżniejsze muzyczne style. Łączy ich wszystkich jedno – niekwestionowany talent.

Subiektywna lista
nNajlepszych
tinydeskowych koncertów
(w kolejności alfabetycznej):

  • Alicia Keys: NPR Music Tiny Desk Concert – prawdziwą przyjemnością było dla mnie wysłuchanie nie tylko czterech zaśpiewanych przez cudowną Alicię Keys w NPR piosenek, ale też słów, które skierowała do publiczności. Podzieliła się swoją życiową filozofią, niezwykle mi bliską.
  • Anderson .Paak & The Free Nationals: NPR Music Tiny Desk Concert – w całym tinydeskowym cyklu koncert Andersona Paaka cieszy się największą liczbą odsłon. Poziom wykonawczy rozkłada na łopatki, choć nie jest to akurat w przypadku tego cyklu żaden wyróżnik. Obserwowanie doskonałych perkusistów, którzy, grając, jeszcze równocześnie śpiewają (i to świetnie!), nieustająco mnie zdumiewa i zachwyca. (Jeśli granie na fortepianie rozwija mózg, bo równolegle używa się prawej i lewej ręki, co można powiedzieć o mózgu perkusisty, który do gry na swoim instrumencie angażuje obie ręce i obie nogi naraz?)
  • Anthony Hamilton: NPR Music Tiny Desk Concert – twórczości Anthony’ego Hamiltona nie znałam wcześniej. Trafiłam na ten jego występ przypadkiem i już od pierwszych dźwięków ujęła mnie jego gospelowa energia.
  • Coldplay: NPR Music Tiny Desk Concert – ponieważ nie należę do grona fanów Coldplay, ogromnym zaskoczeniem było dla mnie odkrycie, że to właśnie ten koncert stał się jednym z moich najbardziej ulubionych w całym cyklu. Zachwycił mnie nie tylko fenomenalny towarzyszący zespołowi chór (nie sposób nie wspomnieć o piosence „Viva La Vida”, która w oryginale wypada przy koncertowej wersji blado, no i o doskonałym coverze klasyka Prince’a „1999”!), ale też sam Chris Martin, zarówno wokalnymi i pianistycznymi zdolnościami, jak i wielkim dystansem do siebie, skromnością i poczuciem humoru.
  • Erykah Badu: NPR Music Tiny Desk Concert – istnieją artyści kompletni, hipnotyzujący, stanowiący niewyczerpane źródło inspiracji, którzy na scenie nie tyle odtwarzają muzykę, co po prostu się nią stają. Z pewnością można zaliczyć do ich grona boginię soulu, Erykę Badu. Jej obecność wśród zaproszonych przez NPR Music gości to nie lada gratka dla każdego melomana.
  • H.E.R.: NPR Music Tiny Desk Concert – uzależniłam się od tego koncertu, słuchając go swego czasu na okrągło. Niski, ciepły, kojący głos H.E.R., jego przepiękna barwa  oraz intrygujące harmonie (zwłaszcza otwierającej koncert piosenki „Going”) mają właściwości terapeutyczne.
  • Jorja Smith: NPR Music Tiny Desk Concert – Jorja Smith jest jedną z tych wokalistek, które potrafią malować głosem piękne, poruszające obrazy. Jej frazowanie jest zjawiskowe!
  • Lianne LaHavas: NPR Music Tiny Desk Concert – Lianne LaHavas oczarowała mnie, kiedy po raz pierwszy natknęłam się na jej nagranie w sieci. Wykonywała wtedy przepiękny utwór „Midnight”.  Od tego czasu pozostaję pod ogromnym wrażeniem jej twórczości, artystycznego pomysłu na siebie (żeby wspomnieć choćby „No room for doubt”, czy „Forget”), cudownego, unikalnego głosu i bijącego od niej piękna.
  • Mac Miller: NPR Music Tiny Desk Concert – koncert tego dwudziestosześcioletniego artysty został zarejestrowany dokładnie miesiąc przed jego śmiercią. Zawsze ciężko mi się pogodzić ze świadomością, że odchodzą ludzie, którzy mogliby jeszcze tyle osiągnąć, tyle dać światu… Melorecytacja Millera, pozornie niedbała i wykonywana od niechcenia, zdradza niesamowite wyczucie rytmu. Bardzo ciekawe, niebanalne kompozycje i wykonujący je doskonali muzycy to przepis na znakomity koncert. Pozostaje tylko żal, że już ostatni.
  • Masego: NPR Music Tiny Desk Concert – Masego to nie tylko świetny wokalista, ale też saksofonista. Jego muzyka jest przepełniona pozytywną energią i lekkością, a ten koncert jest w stanie zmienić szary i deszczowy dzień w środek słonecznego lata!
  • Moonchild: NPR Music Tiny Desk Concert – świeży, pełen łagodności i delikatności głos Amber Navran rozluźnia i bywa lekiem na całe zło.
  • Sheryl Crow: NPR Music Tiny Desk Concert – Sheryl Crow, bez względu na to, co na ogół myślę o muzyce country, zyskała przed laty mój dozgonny szacunek brawurowym wykonaniem rewelacyjnej bondowej piosenki „Tomorrow Never Dies”. Nie wszystkie jej repertuarowe wybory rozumiem, ale koncertu wysłuchałam z prawdziwą przyjemnością.
  • Summer Walker: NPR Music Tiny Desk Concert – ta utalentowana artystka po raz pierwszy urzekła mnie, kiedy trafiłam w sieci na „Clear visual ep (live)”, gdzie wyglądała jak boska Naomi i brzmiała jak anioł. (Zainspirowana, nagrałam nawet cover jej piosenki „Grave”.) Na koncercie zobaczyłam nieśmiałą i mocno wycofaną śliczną introwertyczną dziewczynkę, która zmienia się w pewną siebie dojrzałą kobietę dopiero, kiedy zaczyna śpiewać; za każdym razem rozkwitając na naszych oczach.
  • Tank And The Bangas: NPR Music Tiny Desk Concert – występ Tank and the Bangas to doskonały przykład na to, że do stworzenia doskonałego teatru muzycznego nie potrzeba fajerwerków – wystarczy siedmioro znakomitych muzyków z wizją, kilka instrumentów… i biurko Boba Boilena!

PodsumowanNie

Refleksja, jaka mi się nasuwa po wielokrotnym wysłuchaniu koncertów z serii Tiny Desk (nie tylko tych opisanych wyżej), jest taka, że (niezależnie od popularności i sławy występujących muzyków) wykonawczo są na niewiarygodnie wysokim poziomie. Poziomie często niestety nieosiągalnym dla naszych rodzimych artystów. Na każdym tinydeskowym koncercie, bez wyjątków, występuje większa lub mniejsza grupa równorzędnych, fenomenalnych muzyków, zdających się mieć absolutną świadomość, że grają do jednej bramki. Liczy się wspólny cel, jakim jest znakomite zaprezentowanie każdego utworu. Chórki nie są przechowalnią mniej zdolnych wokalistów, tylko konkretną odpowiedzialną funkcją, tak samo ważną, jak główny wokal, gra na gitarze, basie czy perkusji. Najlepszym na to przykładem jest chór występujący z zespołem Coldplay. W coverze „1999” Prince’a słychać doskonale, że każdy z chórzystów mógłby osiągnąć solową karierę na miarę Alicii Keys, nie słychać za to kompleksów, że jej nie osiągnął. To niczego zresztą przecież nie zmienia. Wspomniana równorzędność wszystkich muzyków i emanująca z nich radość płynąca ze wspólnego grania to również coś niestety bardzo rzadko spotykanego na polskiej scenie muzycznej. Powodów dopatruję się przede wszystkim w szkole i tym, że nie jesteśmy jako naród uczeni od najmłodszych lat pracy zespołowej. Żeby zrozumieć o czym mówię, wystarczy włączyć sobie którykolwiek z powyższych tinydeskowych koncertów, a potem prześledzić piosenki nagrywane przez polskich artystów z okazji różnych akcji charytatywnych (choćby „Moja i twoja nadzieja” dla powodzian). Te ostatnie nawet, jeśli jakimś cudem nadają się do słuchania (jak podlinkowana, pochodząca oryginalnie z repertuaru zespołu Hey), są przeglądem wokalnych możliwości każdego z uczestników. Punkt ciężkości położony jest na wykonawcy, nie na utworze. A to nigdy nie służy utworowi… Całe szczęście, że mamy w internecie tak wspaniałe wzorce!

P.S. Na deser wrzucam dziś cudowną, niespełna dziewiętnastoletnią Billie Eilish, nagrywającą dla NPR Music swój występ – z wiadomych powodów – w domu, na tle kartonu imitującego (fenomenalnie!) tak dobrze znane wszystkim fanom Tiny Desk Concerts wnętrze.

„Paszkwile” Tymon Tymański

fot. Marianna Patkowska/Bożena Szuj

wytwórnia: Neigong Music
rok wydania: 2019

Jakiś czas temu we wpisie z okazji Dnia Mężczyzn wspominałam o stopniowym pokonywaniu swojego irracjonalnego lęku przed Tymonem Tymańskim. Szło mi (to pokonywanie) dosyć opornie do momentu, w którym dostałam wspaniały prezent – najnowszą jego płytę zatytułowaną „Paszkwile”. (Na marginesie, to naprawdę fantastyczne słowo, którego pierwsze spolszczone zapisy datuje się już na drugą połowę XVI wieku.) Mój lęk ustąpił absolutnemu zachwytowi i wzruszeniu. Te z kolei towarzyszą mi zawsze, kiedy czuję, że obcuję z prawdziwą Sztuką.

fot. Marianna Patkowska/Bożena Szuj

Co sprawia, że ta płyta jest tak wyjątkowa? Przede wszystkim jej forma. Tymański, pisząc o dzisiejszej Polsce, porusza temat niesamowicie trudny i bolesny. Robi to jednak w zaskakujący sposób… Zaczyna krążek znakomitym utworem „Pislam”. Znając go wcześniej, spodziewałam się mocnego, agresywnego albumu przepełnionego niezgodą na zastaną rzeczywistość. Dużym szokiem było więc dla mnie to, co usłyszałam później…
„Pislam” w sposób bezkompromisowy nazywa sprawy po imieniu. Refren („Pislam, Pislam, über alles”) nawiązuje do hymnu także przecież III Rzeszy, a fantastyczna, intrygująca muzyka przywodzi na myśl – choćby najlżejsze, ale jednak – skojarzenia z klimatem piosenek niemieckiego zespołu Rammstein. Nastrój grozy, a także bardzo czytelne potępienie głupoty i braku umiejętności wyciągania wniosków z nieodległej przecież historii, zwiastują ciężkie brzmienia, do których jednak Tymański już więcej na płycie nie wraca (nawet znakomity i zadziorny kawałek „Jestem legendą” ma całkowicie inny rodzaj pazura). Naszym uszom ukazują się przepiękne bajeczne muzyczne krajobrazy: beatlesowe chórki, powalające na kolana harmonie, fascynujące aranżacje. Czy temat stawania się zabobonnym, zakompleksionym państwem wyznaniowym już więcej się nie pojawia? Pojawia się, ale inaczej.

fot. Marianna Patkowska/Bożena Szuj

Motywem przewodnim płyty jest przypomnienie, że stanąć w prawdzie możemy tylko, robiąc krok do tyłu i patrząc na wszystko z szerszej perspektywy. Tymański odwołuje się w swoich tekstach do kosmosu i buddyjskich nauk. Ze wzruszającą czułością pisze o unikalnym pięknie każdego człowieka, równocześnie piętnując doszukiwanie się go jedynie w plemienności i narodowych barwach. Jeśli jesteśmy częścią jakiejkolwiek całości, to jest nią Wszechświat. Czy jest to antypolskie? W powierzchownym rozumieniu być może tak. W rozumieniu skalanym głębszą refleksją, wręcz przeciwnie. Podobnie jak dbanie o swoje miasto nie stoi w żadnej sprzeczności z dbaniem o własny ogródek przecież,  tak miłość do świata czy kontynentu nie przeszkadza nam w miłości do własnego kraju, regionu czy miejscowości. Cóż warta jest nasza miłość do małej geograficznej przestrzeni, kiedy na dużo większą, tę naszą zawierającą, jesteśmy skłonni pluć jadem?

fot. Marianna Patkowska/Bożena Szuj

Rozdźwięk między energią pierwszej piosenki, a energią pozostałych interpretuję jako bezwzględną uczciwość. Nie sposób mówić o czymkolwiek ważnym w sposób magiczny, pomijając bolesną i niewygodną o tym prawdę. Tylko na jej fundamentach można cokolwiek zbudować.
Tymański samym stworzeniem tak doskonałej zarówno tekstowo, jak i muzycznie płyty  w tym kraju i języku, pokazuje na czym polega w czasach mimo wszystko pokoju i istnienia na mapie prawdziwy mądry współczesny patriotyzm. Dziękuję wszystkim Twórcom tej płyty!

fot. Marianna Patkowska/Bożena Szuj

Spis utworów:

  1. Pislam
  2. Polska
  3. Bracie Bliźniaku
  4. Introspekcja
  5. Hej, Polaku!
  6. Tamte dni
  7. Jestem legendą
  8. Polska to zbiorowa halucynacja
  9. Zmiana
  10. Sekta
  11. Anty-Polska
  12. Wolność

    fot. Marianna Patkowska

P.S. A na deser łączę fantastyczny teledysk do piosenki „Pislam”.

„Jak malować ogień” Natalia Przybysz

fot. Marianna Patkowska

fot. Marianna Patkowska

wytwórnia: Kayax
rok wydania: 2019

Kiedy po raz pierwszy usłyszałam w całości „Siłę Sióstr” Sistars, Natalia Przybysz stała się dla mnie objawieniem – wokalno-wizualnym zjawiskiem, w którym zakochałam się bez reszty. Każda kolejna jej solowa płyta zachwycała mnie coraz bardziej (no, prawie każda, o czym za chwilę): od odjechanego soulowo-jazzowo-funkowego debiutanckiego anglojęzycznego krążka „Maupka Comes Home” przez jego rozwinięcie w postaci znakomitego albumu „Gram duszy” (gdzie dominowały już intrygujące polskie teksty artystki), a potem fantastyczną woltę, czyli doskonały „Kozmic Blues: Tribute to Janis Joplin” (zmierzenie się z piosenkami Janis Joplin otworzyło w Natalii jakieś kompletnie nowe wokalne przestrzenie), utrzymany w tym samym klimacie, ale już autorski „Prąd”, aż po nieszczęsne (nie z powodu jakości muzycznej, ale swojej nadbudowy filozoficznej) „Światło nocne” i w końcu opisywaną dziś przeze mnie płytę „Jak malować ogień”. Uważam też Natalię Przybysz za jedną z niewielu wokalistek (obok m.in. Brodki), które, umiejąc śpiewać znakomicie, nie boją się poszukiwań na nieznanych i często ryzykownych niwach, na których nie zawsze chodzi o ładne wokalne brzmienie.
Pamiętny wywiad Natalii dla „Wysokich Obcasów” w 2016 roku wystawił moją miłość do niej na poważną próbę. Ludzie podzielili się wtedy na dwa skrajne obozy. Pierwszy, liczniejszy, uznał Przybysz za niedojrzałą, głupiutką i wygodnicką osobę bez sumienia i serca, zasługującą na potępienie i przynoszącą swoim wyznaniem więcej szkody niż pożytku ważnemu ruchowi, jakim był wówczas #CzarnyProtest, którego celem nie była wcale walka o aborcję na życzenie. Drugi, mniej liczny, stwierdził, że macica Natalii należy tylko do artystki (co byłoby być może jakimś argumentem, gdyby nie zaczęła opowiadać o niej na łamach prasy) i wara wszystkim od niej, jak również że ci, którzy ją krytykują, są zacofanym ciemnogrodem, a ona sama wykazała się, otwarcie przyznając się do swojej aborcji, wielką odwagą (za co zresztą – co może się wydawać kuriozalne, ale jednak – wygrała nawet nagrodę „Superbohaterki 2016”).
Myślące osoby dorosłe od razu odrzuciłyby argumenty drugiej strony, jednak z tymi pierwszego obozu również trudno mi się było w pełni zgodzić. Nie ukrywam, że sam wywiad bardzo mocno mnie poruszył i bardzo długo trudno mi się było z niego otrząsnąć. Po latach wydaje mi się, że nie z powodu jej wyboru, którego prawdopodobnie w swoim własnym życiu nie uznałabym za słuszny, ale z powodu oblania mnie jakimś brudem, na który nie byłam gotowa. Nie wierzę w to, że fakt mówienia prawdy usprawiedliwia przerzucanie swoich własnych (na pewno ciężkich, czego nie kwestionuję i czego po ludzku współczuję) obrzydliwości na innych ludzi, których nie dotyczą. Czy wolałabym żyć w kłamstwie? Nie, wolałabym nie znać wszystkich intymnych szczegółów z życia prywatnego artystki, którą, owszem cenię, ale której przyjaciółką nie jestem. Nie lubię też być przymuszana do oceniania, a od niego trudno się powstrzymać, kiedy piosenkarka tak często podkreślająca swój weganizm, ekologiczne podejście do życia i miłość do otaczającej natury twierdzi (głośno, w wywiadzie), że ciążę co prawda niechcianą, ale która przydarzyła się parze z wieloletnim stażem i dwójką dzieci, można po prostu usunąć z powodu „zbyt małego mieszkania”. Gdyby sprawa nie była aż tak poważna, powiedziałabym nie mój cyrk, nie moje maupki.
Po dłuższym czasie wysłuchałam jednak całego „Światła nocnego” i choć jest to naprawdę intrygująca muzycznie i bardzo poważna płyta (kilka piosenek naprawdę znakomitych), jednak już od pierwszej „Vardo” (protest song?), w której Natalia wyśpiewuje imiona wszystkich kobiet, które usunęły swoje dzieci w słowackiej klinice, w której była, robiąc z nich niejako bohaterki, nasilało się we mnie poczucie, że nie chcę w tym uczestniczyć, nawet wyłącznie jako słuchacz.
Kiedy niedawno przez przypadek trafiłam na premierę teledysku, który mnie mocno poruszył, do piosenki „Ogień”, promującej najnowszą płytę Przybysz – w ten sposób dowiadując się też o całym krążku – od razu pobiegłam do sklepu ją kupić. Przesłuchałam ją od tej pory chyba ze sto razy i choć nie była to miłość od pierwszego usłyszenia, mogę dziś z czystym sumieniem powiedzieć, że jestem nią zachwycona. Uderzyło mnie przede wszystkim brzmienie głosu Natalii, które jest przeraźliwie smutne. I choć właściwie już od „Kozmic Blues: Tribute to Janis Joplin” Przybysz zdecydowanie bardziej skupiła się na swoich cudownych, głębokich dołach, przez co może sprawiać wrażenie, że ogólnie śpiewa smutniej niż kiedyś, jednak na „Jak malować ogień” to z niezwykłą siłą rzuca się w uszy.
Nie będę ukrywać, że choć nie bardzo chcę wracać myślami do wspomnianego wywiadu, nie umiem niestety słuchać „Jak malować ogień” – płyty poruszającej problem ekologii, natury i rodziny – nie przez jego pryzmat.
Kilka tekstów zrobiło na mnie duże wrażenie, m.in. te:

Namaluj mój portret
Spalonym kawałkiem drewna
Światło to biel papieru
Światła jestem pewna
Myślę że cała sztuka
Leży w czułości dla cieni
Dla śladów i ran z przeszłości
Których nikt już dziś nie zmieni

„Cienie”

Pamiętam stałam w oknie
I zimno było w Polsce
I twoje ciepłe słowa
Że wkrótce wyjdzie słońce
Ta przestrzeń jest dla mnie święta
I wiatr co niesie ją do mnie
Nigdy nie będę przeklęta
Powracam tu po nadprzyrodzone

I to subtelne i smaczne nawiązanie do hitu Jacka Cygana:

A ja
Papierowa marionetka
Na dnie wrak
fot. Marianna Patkowska

Muzycznie na wspomnienie zasługuje na pewno przedziwny i klimatyczny „Ciepły wiatr” z niesamowitymi rozstrojonymi gitarami oraz cover piosenki Maanamu „Krakowski spleen”, której nigdy dotąd nie lubiłam i, jak się okazuje, chyba też nie rozumiałam. Mam wrażenie, że utwór ten – choć nie bardzo zmieniony – zabrzmiał wreszcie tak jak powinien.
Płyta jest bardzo spójna – i tekstowo, i muzycznie. Jej ciepłe brzmienie idealnie wpasowało się też w aurę cudownej, złotej polskiej jesieni, na którą przypadła jej premiera. Krążek jak mało który oddaje klimatem tę magiczną porę roku!

Spis utworów:

  1. Ogień
  2. Kochamy się źle
  3. Cienie
  4. Ciepły wiatr
  5. Wyspa
  6. Że jestem
  7. Po naszej stronie
  8. Przestrzeń
  9. Krakowski spleen
  10. Słodka herbata z cytryną

P.S. Polecam też zobaczenie krótkiego filmiku, na którym Natalia opowiada o tym, w jakim sensie płyta i winyl „Jak malować ogień” są ekologiczne.

„Małomiasteczkowy” Dawid Podsiadło

fot. Marianna Patkowska

wytwórnia: Sony Music
rok wydania: 2018

Dawida Podsiadłę (tak, większość osób ten fakt pewnie zaszokuje, ale to polskie nazwisko jest odmienNe!) poznałam dopiero w drugiej edycji X-Factora, w której wziął udział (w poprzedniej nie przeszedł jakoś na samym jej początku) i… zakochałam się bez pamięci. Był młodziutkim chłopaczkiem tuż przed maturą, nieco chyba onieśmielonym zamieszaniem wokół siebie. Kiedy jednak zaczynał śpiewać, zamieniał się w dojrzałego, doświadczonego życiowo mężczyznę, w którego głosie można było znaleźć zarówno ból, smutek i lęk, jak i radość, odwagę, czy pewną dozę pociągającej nonszalancji. Na scenie rządził. I niewiarygodnie uwodził swoim głosem. To niespotykane jak na tak młodą osobę. Wiedziałam od pierwszych chwil, że Dawid jest wyjątkowy. Moje wątpliwości budził jedynie program, w którym wziął udział – zdecydowanie niedosięgający mu nawet do pięt. Jednak za tym drugim razem wygrał, pozwalając się poznać większej publiczności, która – co jest rzadkością dla wszelkich większości – pokochała go równie mocno, jak ja.
Od tamtego czasu minęło już około siedmiu lat, przez które nagrał doskonałą debiutancką płytę „Comfort and Happiness” – niezwykle ją cenię – a potem drugą, „Annoyance and Disappointment” (której ciągle niestety jeszcze nie mam, ale znam i również bardzo lubię). Warto też przyjrzeć się obu tym tytułom, bo w jakimś sensie nawiązują do siebie przecież. Miałam okazję być na jego koncercie w Zakopanem i do tej pory – choć było to już kilka lat temu – pozostaję pod ogromnym wrażeniem jego profesjonalizmu i brzmienia na żywo. Dostarczył nam wszystkim dużej dawki przeróżnych emocji – od radości do wzruszeń i smutku. I nagle powrócił z trzecim albumem „Małomiasteczkowy”…
Albumem zupełnie innym, w całości wykonanym po polsku. Mam wrażenie, że to najbardziej osobista jego płyta ze wszystkich. I złapałam się na tym, że nie wiem właściwie do końca kiedy (choć przecież już druga płyta coś sygnalizowała, ale…) Dawid… stał się mężczyzną. Niby strasznie banalna to prawda, że „dzieci rosną”, ale uświadomiłam sobie, że już nie ma tamtego zamkniętego w sobie, nieśmiałego chłopaczka o unikalnym głosie, lecz gdzieś w międzyczasie z tego uroczego pąka rozwinął się naprawdę przepiękny wielobarwny kwiat.
Na poprzednich płytach Dawida, piosenki napisane i zaśpiewane przez niego po polsku były rzadkością. Być może dlatego dopiero na płycie „Małomiasteczkowy” uderzyło mnie z tak wielką siłą, jak doskonałym jest również tekściarzem. Wielokrotnie podkreślał, że się za takiego nie ma, ale – cytując mojego cudownego promotora, profesora Jerzego Kłosińskiego:

To ja będę oceniać język, bo ja tu się na nim znam, a nie on!

– prof. Krzysztof Kłosiński o czyjejś krytyce mojego tekstu, z którą się nie zgadzał

Tematyka płyty jest właściwie dosyć – mimo doskonałej, radosnej muzyki – smutna. Podsiadło rozprawia się na niej ze swoją sławą, która mu czasami ciąży, z życiem w stresie z nią związanym. Oglądając wywiady z Dawidem na temat tej płyty, odniosłam wrażenie, że on pisze też trochę o odnalezieniu w sobie granic i wreszcie wyraźnym stawianiu ich światu (często o tym wspominał, a w kilku piosenkach nawet całkiem wprost śpiewa o odmawianiu pozowania do wspólnych zdjęć, czy rozdawania zawsze autografów).
Podsiadło rozprawia się też z relacjami mężczyzn z kobietami. Bardzo nie chciałabym wchodzić w ten temat zbyt głęboko, bo zdaję sobie sprawę, że artysta nie zawsze pisze o sobie samym, a najbardziej naturalną reakcją dla słuchacza jest jednak utożsamianie podmiotu lirycznego piosenek z artystą, który jest równocześnie ich autorem. Nie bardzo mam prawo, nie bardzo też chciałabym debatować nad życiem prywatnym Dawida Podsiadły. Mogę tylko napisać, że teksty o relacjach damsko-męskich niezwykle mnie poruszyły. Być może też trafiły akurat na taki moment mojego życia, kiedy umiem się z nimi utożsamić, a czasem też właśnie z nimi nie zgodzić, równocześnie tak dobrze je rozumiejąc. Czuć w nich zwątpienie w miłość, a może właśnie jakiś rodzaj jej poszukiwania; lęk przed nazwaniem uczuć, kotłujące się w podmiocie lirycznym namiętności.
Jeden z wielu tekstów, które mnie rozłożyły na łopatki, mimo bardzo „pogodnej” oprawy muzycznej całej piosenki (choć może właśnie ten kontrast mnie tak rozbroił), to
„Dżins” (posłuchamy jej TUTAJ):

Przestań, popsujesz klimat
To dobry spacer
Pozwól włosom spaść
I choć wiem że zaraz cię oddam
To przez godzinę cię mam
Nie chce cię słuchać
Nie chcę tu stać
Pojedźmy gdzieś
I ściągnij z siebie płaszcz
Ja się zajmę resztą warstw
Widziałem serial, wiem jak
A gdy wypuszczę cię z rąk
Z rąk, z rąk
Bo przecież musisz uciec stąd, stąd
Chociaż obiecaj jedno
Choć, choć
Że przy nim będziesz więdnąć
Chociaż ostatecznie na związek nas nie będzie stać
I złamiemy sobie serce
Niech skradziony weekend trwa
Wiem że musisz wrócić
Przestań o tym mówić
Tańcz
Nie chcę o nim słyszeć
Niech zginie pośród innych spraw
Przestań, popsułaś klimat
Sam nie wiem, czy w ogóle chciałbym więcej
Jeśli dajesz mi piosenkę
Czy jemu nucisz ją też?
I przez przypadek za parę lat miniemy się ze sobą w czyichś drzwiach
Chyba nosisz inny płaszcz
A ja nie przyszedłem tu sam
A gdy wypuszczę cię z rąk…
Chociaż ostatecznie na związek nas nie było…
Poskładaliśmy swoje serca…
Weekendów już nie trzeba…
Kiedy dzisiaj o nim mówisz nie kłamie tylko twoja…
Szeroko się uśmiechasz, i dobrze że już wszystko…

Warto też, już na koniec, wspomnieć o doskonałym teledysku do piosenki „Trofea”, który jest właściwie fantastycznie zrealizowanym filmem krótkometrażowym. Liczy siedem minut, a wersja piosenki „Trofea” różni się od tej na płycie – jest zdecydowanie ciekawsza muzycznie, zawiera też bardzo intrygujący fragment „trofea to dla mnie zdrada”, który otwiera naprawdę szerokie pole interpretacyjne. Gorąco polecam jego obejrzenie:

Płyta jest naprawdę przepiękna, głęboka i poruszająca do refleksji, choć równocześnie w jakiś sposób także lekka. Na pewno nie sposób przejść obok niej obojętnie. Nad każdym z tekstów warto pomyśleć dłużej, bo roi się w nich od cudownych smaczków, np. takich:

„Dokończ, nie skończyłaś,
no pij do dna,
Ja się wstrzymam,
Jakoś mi cierpi krtań,
Nie płacz po niej”

– „Najnowszy klip”

Nie wspominając już o początkuMatyldy”:

Za wycieraczką zostawił ślad
że kije w oko będzie wkładał, tylko że przez samo „h”
Przez samo „h”, przez samo „h”, po prostu „h”
Muszę mu przyznać – odważny ruch
By komuś tak do szyby podejść i zrobić zrzut
Zostawić garść niemiłych słów, tę całą żółć

Dużym zaskoczeniem było też usłyszeć Dawida wreszcie w chórkach, które harmonią wyraźnie nawiązują do Queen w tym jednym krótkim, ale niesamowitym miejscu (TUTAJ).

Gorąco, gorąco wszystkim tę płytę polecam!

Spis utworów:

  1. Cantate tutti
  2. Dżins
  3. Małomiasteczkowy
  4. Najnowszy klip
  5. „Trofea”
  6. Nie ma fal
  7. Lis
  8. Co mówimy?
  9. Nie kłami
  10. Matylda

P.S. A na deser łączę swój skromny cover piosenki „Nie ma fal” 😉

Keith Flint

zdjęcie znalezione w sieci na tej stronie

Kilka godzin temu dotarła do nas szokująca i wstrząsająca informacja o tym, że Keith Flint odebrał sobie życie. Miał zaledwie 49 lat… Bardzo ciężko mi dojść do siebie.
Zespół The Prodigy, założony tylko kilka lat po moim urodzeniu, niesłychanie mocno na mnie wpłynął. Gdybym miała ułożyć ścieżkę dźwiękową swojego dzieciństwa, to w większości składałaby się ona z utworów tej właśnie grupy, zwłaszcza z trzech ich pierwszych płyt (porażającej debiutanckiej „Experience”, doskonałej „Music for the Jilted Generation” czy rasowej „The Fat of the Land”). Moją miłość do niej podzielał również (o ile nawet nie zapoczątkował) mój tata, od którego dostałam wszystkie ich pierwsze albumy i single (jeszcze na kasetach!). Do dziś ich zresztą słucham  i nie są mi się w stanie znudzić, choć znam na pamięć dosłownie każdy ich dźwięk. To kompletnie ponadczasowe, energetyczne kompozycje pełne dzikości, namiętności, życia i  ogromnej pasji. Choć zespół ciągle się rozwijał i poszukiwał, miał jednak równocześnie własny niepowtarzalny styl i bardzo rozpoznawalne brzmienie. To bardzo rzadkie, bo wielu artystów mocno się pogubiło, balansując na granicy między zwróceniem się ku nowoczesności a zachowaniem swojej wypracowanej przez lata tożsamości artystycznej. Wszystkie płyty The Prodigy – łącznie z ostatnią, zaledwie sprzed roku – są doskonałe, choć każda jest inna.
Kiedy niecały rok temu z okazji Dnia Mężczyzn opublikowałam wpis „10 mężczyzn na 10 marca” (w którym opisywałam panów z szeroko pojętego świata popkultury, którzy najmocniej na mnie wpłynęli), zauważając, że niestety większość z nich już nie żyje, nie przypuszczałam, że tak szybko dołączy do tego grona również Keith Flint, ważny dla mnie nie tylko z muzycznych powodów…

„[…] Zawsze szanowałam Liama Howletta – mózg zespołu, byłam onieśmielona urodą Maxima Reality, ceniłam Leeroy’a Thornhilla, choć „znałam” go właściwie najmniej, jednak tylko jeden członek zespołu stał się od razu moim pierwszym poważnym ideałem mężczyzny – był nim Keith Flint. Szalony, inteligentny, utalentowany, przystojny (ten dziwny przypadek mężczyzny, którego osobiście wolę w makijażu), dowcipny, pełen pasji, mający pomysł na siebie i równocześnie wielki dystans do siebie. Jedną z moich ulubionych anegdot z nim związanych jest ta opisana przez Martina Roacha w książce „The Prodigy. Elektroniczny Punk”. Na jednym z lotnisk u Keitha znaleziono narkotyki. Po raz kolejny… Znudzony celnik spytał:

– Musisz brać narkotyki, żeby wykonywać swoją pracę?
– Nie, ale musiałbym je brać, gdybym wykonywał twoją – odparł Keith.

– Martin Roach „The Prodigy. Elektroniczny Punk”

Keithowi Flintowi zawdzięczam to, że stał się dla mnie na dosyć wczesnym etapie mojego rozwoju pierwszym modelem mężczyzny kompletnie różnego od mojego taty (choć równocześnie bardzo przez niego cenionego), z którym jednocześnie się utożsamiałam i który mnie fascynował, ciągle zapewniając o tym, że inność jest naprawdę fajna i porywająca.
Thank you, Keith!”

– fragment wpisu  „10 mężczyzn na 10 marca”

Samobójcza śmierć młodych osób, które uwielbiamy i które nas inspirują, boli chyba najbardziej. Głównie dlatego, że jej nie rozumiemy. Poza tym, w tym konkretnym przypadku nie wiemy jeszcze zbyt dużo (i prawdopodobnie nigdy wszystkiego się nie dowiemy), więc lepiej wstrzymać się od jakichkolwiek spekulacji…
Trudno mi sobie nawet wyobrazić, co musi teraz przeżywać rodzina Keitha, jego przyjaciele i członkowie zespołu. Czas leczy rany, ale w muzyce elektronicznej z tą śmiercią skończyła się pewna epoka…

P.S. Znane są już okoliczności śmierci artysty. Opisałam je TUTAJ.

Stromae – Jacques Brel muzyki tanecznej

O Stromae usłyszałam – podobnie jak reszta świata – w 2009 roku, kiedy wyszedł jego cudowny singiel „Alors On Danse”, do dziś jeden z moich absolutnie ulubionych tanecznych hitów (o czym wspominałam niedawno we wpisie „Let’s dance”). Długi czas czułam odrobinę pewnie irracjonalny lęk przed zgłębieniem reszty jego twórczości, bo wspomniana piosenka wydawała mi się tak dobra i wyjątkowa, że nie chciałam sobie tego wrażenia w żaden sposób zepsuć (ten sam rodzaj lęku towarzyszył mi zresztą także po lekturze mojej ukochanej książki wszech czasów – „LolityVladimira Nabokova, na szczęście go przemogłam, odkrywając geniusz Nabokova w pełnej krasie).
Kilka lat później zaczęłam szukać w internecie kolejnych piosenek Stromae, stwierdzając z radością, że są bardzo dobre, choć ta pierwsza działa na mnie w zupełnie niepowtarzalny i jedyny w swoim rodzaju sposób. Nie poświęciłam jednak wystarczającej ilości czasu i energii na przyjrzenie się temu artyście tak uważnie, jak na to zasługuje. Dopiero kilka tygodni temu, przy okazji swojego karnawałowego wpisu, nadrobiłam te zaległości i zachwyciłam się wielowymiarową znakomitością Stromae.

1. Stromae, kto zacz

W największym skrócie – Stromae to belgijski perkusista, raper, piosenkarz, producent muzyczny i autor tekstów pochodzenia rwandyjskiego. Swoją muzyczną przygodę zaczął od fascynacji rytmem i gry na perkusji. Potem wyrażał siebie również poprzez rap, a dopiero na końcu zajął się śpiewaniem.
Największy rozgłos, o czym pisałam już wyżej, przyniósł mu pierwszy singiel – „Alors On Danse”. Stromae śpiewa tylko po francusku, gdyż – jako perfekcjonista – twierdzi, że jego angielski nie jest wystarczająco dobry (co nie do końca jest prawdą, wnioskując po wywiadach, których udziela czasem w tym języku).

2. Maestro Stromae

Artysta ten mnie fascynuje, począwszy już od samego swojego pseudonimu, który jest anagramem słowa „maestro”. Jako językowca ciekawi mnie bardzo różnica wymowy członu „mae” w każdym z tych słów („maestro” [maestro], ale przecież „stromae” [stromè]!).
Język francuski nigdy mnie specjalnie nie ujmował swoją melodią (w każdym razie nigdy aż tak jak niemiecki, grecki, islandzki czy czeski), jednak Stromae jest w swojej twórczości tak spójny i przekonujący, że zachwyciłam się nim z tym wszystkim, co ze sobą wniósł do mojego świata, więc również jego językiem. A ciekawość tego, o czym śpiewa, skłoniła mnie do szukania tłumaczeń tekstów jego piosenek. Towarzyszyła mi jakaś intuicyjna pewność, że są one znacznie głębsze, niż znakomita większość tekstów tanecznych piosenek. Gdyby tak nie było, mógłby z powodzeniem, nawet mając mały zasób słów, śpiewać po angielsku (co jest gwarancją większego komercyjnego sukcesu).
Szybko okazało się, że się nie pomyliłam, bo z taką pasją, zaangażowaniem, a równocześnie przejmującym miejscami smutkiem, można śpiewać tylko o rzeczach, które nie są błahe.

3. Stromae – co mnie kręci,
co mnie podnieca

Parafrazując tytuł filmu jednego z moich ukochanych reżyserów, Woody’ego Allena, to, co mnie kręci, co mnie podnieca w cudownym artystycznym tworze, jakim jest Stromae, to niesamowita spójność obranej przez niego drogi, przy równoczesnej imponująco szerokiej gamie barw, z których się składa. Wszystko jest w nim nieoczywiste, a równocześnie bardzo charakterystyczne. Poczynając już od wyglądu; potrafi być równocześnie sympatycznym brzydalem, skromnym intrygującym chłopakiem, magnetyzującym i przystojnym dojrzałym mężczyzną, diabłem wcielonym, czy nawet przepełnioną po brzegi seksapilem kobietą! W każdej z tych odsłon jest jednak niezmiennie doskonale ubrany i w nienachalny sposób, jednak zawsze elegancki!
Z kolei od strony muzycznej urzeka mnie u Stromae wspominany tu już wielokrotnie smutek, intrygująca barwa głosu połączona z cudowną ekspresją, porywający rytm,  niebanalna harmonia i mocno przemyślana całość kompozycji.

4. Stromae – dzieła wybrane

Bardzo poruszającą ze względu na swój tekst, ale też fantastycznie współgrający z nią teledysk, jest piosenka „Papaoutai”. Traktuje o braku ojca i tęsknocie za nim. Najbardziej oczywistym wydaje się skojarzenie z biografią artysty, którego tata zginął podczas ludobójstwa w Rwandzie, kiedy muzyk miał dziewięć lat. Stromae jednak podkreśla w wywiadach, że podczas pisania tekstów mocno dystansuje się od swoich prywatnych doświadczeń, a ten konkretny utwór odnosi się do nieobecności lub też niewystarczającej obecności ojca w życiu dziecka, która w pewien sposób jest, zdaniem Stromae, wpisana rolę autorytetu ojcowskiego.
Zupełnie inny w klimacie jest humorystyczny kawałek „Tous les mêmes”, za którym nie przepadam aż tak bardzo jak za pozostałymi i pewnie bym o nim nie wspomniała wcale, gdyby nie objawiający się w wideoklipie aktorski talent Stromae, który gra równocześnie męskiego mężczyznę i kobiecą kobietę, i robi to po mistrzowsku! Jeszcze większy mój szacunek zyskał zresztą tym wykonaniem wspomnianej piosenki na żywo! (Z żartobliwych muzyczno-słownie numerów wart odnotowania jest też fantastyczny „Carmen”.)
Jeśli chodzi o utwory, które rzeczywiście uwielbiam i które mnie urzekają swoją muzyczną przestrzenią, muszę wymienić na pewno „Je cours” i „Ta fête”! A teledyski do obu z nich to fenomenalne krótkometrażowe filmy (zwłaszcza do „Je cours”!).
Wstrząsający jest za to zarówno numer „Formidable”, jak i obraz do niego – pomysł (doskonały i przejmujący w swojej prostocie) oraz sama jego realizacja powodują u mnie za każdym razem ciarki.
Zaintrygowała mnie natomiast sytuacja z inną piosenką – „Te Quiero”, do której oryginalny teledysk do mnie nie przemówił. Nie to, żeby mi się nie podobał, ale nic w nim mnie nie ujęło, dopóki… nie zobaczyłam tego absolutnie brawurowego wykonania, przywodzącego mi na myśl ekspresję przyklejonej do mikrofonu, tętniącej jednak emocjami Édith Piaf. Widzimy teatr jednego aktora, od którego nie sposób oderwać wzroku. Spektakl, który przeżywamy, nawet jeśli nie rozumiemy tekstu…
A jeśli idzie o te teksty, które możemy bez problemu zrozumieć (artysta umieścił w niektórych klipach angielskie napisy), to do tej pory największe wrażenie zrobił na mnie ten do piosenki „Quand c’est?”, którego początek, w moim tłumaczeniu, przedstawiam poniżej:

O tak, znamy się dobrze,
nawet próbowałeś zdobyć moją matkę,
zaczynając od jej piersi
oraz płuc mojego ojca.
Pamiętasz ich?
Raku, raku,
powiedz mi, kiedy…
Raku, raku,
kto jest następny?

Stromae „Quand c’est?”

Na uwagę zasługuje też muzyka (piękne chórki, cudownie zagospodarowana przestrzeń) oraz tradycyjnie sam teledysk – wszystko jest tu idealnie do siebie dopasowane.
Żeby jednak nie pogrążać swoich Czytelników w zbyt dużym smutku i zadumie, zakończę ten swój rozdział bardzo uroczym wykonaniem na żywo piosenki znacznie różniącej się od pozostałych, za to ukazującej jeszcze inną twarz Stromae„Ave Cesaria” in San Francisco.

5. Stromae, Jacques Brel

Porównanie Stromae do Jacques’a Brela nie jest niestety moje, ale pozwoliłam go sobie użyć w tytule tego wpisu, ponieważ wydaje mi się wyjątkowo trafne. Podobieństwa nie kończą się na wspólnej obydwu panom narodowości belgijskiej, czy pisaniu znakomitych, dających do myślenia tekstów w języku francuskim. Zarówno Brela, jak i Stromae można nazwać artystą totalnym, wychodzącym znacznie poza ramy jednej tylko gałęzi sztuki. Równoległe do muzycznych dokonania Jacques’a Brela na niwie filmowej są imponujące – był scenarzystą i reżyserem dwóch filmów, kompozytorem muzyki do ośmiu, a zagrał w jedenastu! Osiągnięcia Stromae w tej dziedzinie są co prawda znacznie skromniejsze (zagrał w jednym filmie i wyreżyserował dwa teledyski innych artystów), jednak łączy swój niewątpliwy aktorski talent z działalnością muzyczną, występując w swoich (zawsze znakomicie wyreżyserowanych!) wideoklipach i wcielając się w zupełnie różne od siebie role. Warto również wspomnieć o tym, że fantastycznie tańczy, wnosząc tym do każdej z opowiadanych przez siebie historii nową jakość.
Ciekawostką było też dla mnie pewne odkrycie: otóż Jacques Brel urodził się w tym samym roku, w którym na świat przyszedł mój tata (choć Brel był o kilka miesięcy od niego starszy), natomiast Stromae urodził się w tym samym roku, w którym na świat przyszłam ja (choć Stromae jest ode mnie o kilka miesięcy starszy). Przypadek?

P.S. Na deser łączę swoją wersję jednej z najpiękniejszych piosenek Jacques’a Brela w tłumaczeniu Wojciecha Młynarskiego – „Nie opuszczaj mnie”). 🎹🎹🎹

Let’s dance

fot. Geo Dask

Traumatyczne wydarzenie z początku tego roku, jakim był Sylwester w Zakopanem, odbywający się w niedalekiej odległości od mojego domu, sprawił że wprowadziłam w życie swoje noworoczne postanowienie – by w najgorszej sytuacji skupić się na pozytywach – znacznie szybciej, niż myślałam, że je wprowadzę. W myśl zasady, by zło dobrem zwyciężać, potraktowałam te kilka godzin tandety czystej wody jako inspirację do pierwszego w 2019 blogowego wpisu. W momencie, w którym Zenon Martyniuk oznajmiał licznie zgromadzonej publiczności odkrywczą frazę, że:

po nocy wstaje dzień,

– Akcent „Przekorny los”

a Sławomir, choć był tu gościem, jednak „witał” nas

z samej góry, tam gdzie polskie Tatry,

– Sławomir

co byłoby, owszem, prawdą, ale tylko gdyby trzymał mapę Polski do góry nogami, ja zaczęłam analizować, dlaczego od tak dawna nie tańczyłam, choć zawsze sprawiało mi to ogromną przyjemność. Przypomniało mi się, że na Thassos, gdzie przetańczyłam niejedną noc do białego rana w wielu różnych parach niebotycznych greckich szpilek, obcy ludzie (niezależnie od wieku, płci i narodowości) potrafili do mnie znienacka podejść i skomplementować mój taniec. Nie, od razu powiem, że nie piłam zbyt dużo. W każdym razie na pewno nie więcej niż inni. Po kilku godzinach przechodziłam na sprawdzoną wodę z cytryną, a wypite wcześniej procenty ulatniały się z ciała.
I kiedy zadałam sobie pytanie, co się właściwie zmieniło i czemu od tak dawna nigdzie nie tańczyłam, nasunęła mi się dość prosta odpowiedź – rzadko kiedy gdziekolwiek muzyka odpowiada tak bardzo moim tanecznym upodobaniom, jak wtedy na Thassos, kiedy DJ-e na mój widok puszczali po prostu to, co uruchamia we mnie taneczny tryb.

Spis treści:

1. Każdy Polak tak naprawdę lubi disco-polo
2. Dance Factor
• PoranNa bosSa
• Biodrowa sprawa
• Całe ciało wraz z nogami
• Tylko mnie poproś do tańca…
• Rozkołysz, rozkołysz, rozkołysz…
• Bujaj się!
3. Można? Można!

1. Każdy Polak tak naprawdę lubi disco-polo

Dość często spotykam się z przekonaniem, że nawet ci, którzy deklarują, że tego „gatunku muzyki” nie słuchają, ponieważ to obciach, jednak jak zaaplikują sobie wystarczającą dawkę odpowiednich trunków, bawią się przy nim przednio. Otóż… przekonanie to jest błędne. Z disco-polo mam dokładnie ten sam problem, co z filmami Smarzowskiego – nagromadzenie tak przytłaczającej ilości zła bez niczego, co stanowiłoby do niego kontrę, wywołuje u mnie niestrawność, bez względu na jakiekolwiek czynniki łagodzące (dobre towarzystwo, znakomity humor, substancje psychoaktywne, itp.). Nie oznacza to jednak przecież, że słucham wyłącznie Xenakisa czy Björk. Cenię wiele zespołów, które nie są może muzycznie świetne, ale za to ich piosenki niezwykle mocno poruszają mnie w warstwie tekstowej (np. moja ukochana Nirvana). Z drugiej strony bogate i intrygujące harmonicznie utwory przeważnie raczej nie wyróżniają się niebanalnymi tekstami (żeby wspomnieć choćby dokonania Abby, Skaldów czy absolutnych muzycznych gigantów – grupy Queen). Jest cała masa wokalistów śpiewających z nadludzką wręcz precyzją i perfekcją, choć nieposiadających żadnego repertuaru (np. Mariah Carey czy Edyta Górniak), którzy siłą rzeczy ciekawią mnie znacznie mniej – żeby nie powiedzieć, że nie ciekawią mnie wcale – niż ci dosyć lub zupełnie nieudolni wokalnie, stwarzający swoje kompletnie odrębne i muzycznie, i tekstowo światy, jak np. Laurie Anderson czy Nick Cave. Innymi słowy, nie każda muzyka mnie zachwyca, natomiast doceniam zawsze jakiś rodzaj równowagi między tekstem, muzyką, wokalnym poziomem technicznym czy artyzmem wykonawcy. Przeważnie jeśli pewne elementy szwankują, to jakieś inne są na wyższym poziomie. Dlatego też nie jestem zwolennikiem odrzucania z góry jakiegokolwiek gatunku muzyki rozrywkowej, bo wiem, że w każdym, nawet najbardziej nam odległym, można znaleźć coś fascynującego. W każdym… z wyjątkiem disco-polo. Tu nie idzie się doszukać żadnego punktu zaczepienia. Tu mamy do czynienia z absolutnym dnem muzyczno-liryczno-techniczno-wykonawczym, a każdą z tych płaszczyzn wyczerpująco opisuje tylko jedno słowo: nieudolność. W pewnym sensie samo zjawisko jest dość interesujące, jednak nie na tyle, żebym chciała spróbować je zgłębić.

2. Dance Factor

Utwory taneczne mają swoją bardzo jasno określoną funkcję. Ich celem nie jest pobudzenie nas do głębokiej kontemplacji, lecz porwanie do tańca (choć wbrew pozorom jedno drugiego nie wyklucza).
Nie bardzo rozumiem, co odróżnia utwory, które uwielbiam, cenię i których często słucham (nawet jeśli są skoczne i teoretycznie taneczne, jak np. cała twórczość doskonałego The Prodigy) od tych zupełnie wyjątkowo działających na moje ciało, które od razu podrywają mnie do tańca. Co śmieszniejsze, te drugie, z jakimś tanecznym faktorem wcale nie zawsze są wybitnie wartościowe (w przeciwieństwie do tych pierwszych). Wiem o tym, ale odnoszę wrażenie, że one oddziałują na kompletnie inne części mnie.
Postanowiłam więc – inspirowana fatalnym poziomem masowej zabawy za oknem w sylwestrową noc – przyznać się, jakimi piosenkami można mnie najszybciej zwabić na parkiet. Podzieliłam je nawet na kategorie.

  • PoranNa bosSa

Parkiet parkietem, ale to raczej wieczorową porą, nic natomiast nie stoi na przeszkodzie, by zacząć każdy wolny dzień od włączenia na pełny regulator dobrej muzyki i beztroskiego potańczenia do niej (mam to szczęście, że nie otaczają mnie sąsiedzi)! Wymienione niżej utwory uwielbiam tańczyć, będąc boso. Są trochę jak śniadanie – niebywale energetyczne, pozytywne i bardzo niewinNe.

Lily Allen – „Knock Em’ Out”ten numer uważam za absolutnie fantastyczny, rozpoczynając od bardzo efektownej warstwy muzycznej i intrygującego rytmu, na błyskotliwym, przezabawnym tekście skończywszy.

LION BABE – „Got Body”słuchanie i oglądanie przepięknej córki Vanessy Williams (choć, zamykając oczy, ciężko się oprzeć wrażeniu, że mogłaby być córką Eryki Badu) to przyjemność sama w sobie. A ta akurat piosenka ma jeszcze taką cudowną lekkość i oldskulowy sznyt. Mogę jej słuchać w nieskończoność i nie potrafię przy niej nie tańczyć.

Natalie Cole – „This Will Be (An Everlasting Love)”absolutny klasyk i pozycja obowiązkowa wszystkich moich roztańczonych poranków! (No i… doskonale skomponowana piosenka.)

Aretha Franklin – „I say a little prayer” – podobnie jak wcześniejszy utwór – fantastyczny pod każdym względem (od warstwy muzycznej, poprzez zgrabny tekst po brawurowe wykonanie) klasyk, do którego nie sposób nie zatańczyć rano.

Jimmy Soul – „If you wanna be happy”piosenka idealna do przygotowywania śniadania tanecznym krokiem. To najbardziej szowinistyczny tekst, jaki kiedykolwiek słyszałam, choć jest równocześnie szalenie zabawny.

  • Biodrowa sprawa

Kiedy w grę wchodzą biodra (zwłaszcza moje), przestaje być już zupełnie niewinNie. Są takie utwory, które natychmiast i niemalże automatycznie wprawiają tę część mojego ciała w ruch. I to właśnie je na mój widok najczęściej puszczali tasyjscy DJ-e. I tutaj już obecność szpilek jest oczywiście obowiązkowa!

Shakira – „Hips Don’t Lie”w przeciwieństwie do porannych piosenek tanecznych, nie mam pewności, że wszystkie „biodrowe” są naprawdę dobre. Nie ma to jednak – jak pisałam wcześniej – najmniejszego znaczenia (zwłaszcza dla moich bioder). Kiedy słyszę głos męskiego symbolu seksu, jakim jest boski Wyclef Jean oraz jeden z najdziwniejszych i najtrudniejszych do zdefiniowania kobiecych głosów ślicznej Shakiry, po prostu wbijam na parkiet, nawet jeśli mam być  na nim jedyna. Moje biodra, podobnie jak biodra Shakiry, również nie kłamią!

Shakira – „Rabiosa” dobrze, przyznaję, że udział Pitbulla w jakiejkolwiek piosence na ogół jest zapowiedzią obciachu (może nie aż tak wielkiego, jak którykolwiek wykwit disco-polo, ale jednak obciachu), natomiast moje biodra są zdania, że tego akurat numeru wyjątkowo udało mu się nie sknocić. Prawdopodobnie dzięki Shakirze, do której… cóż, po prostu mam słabość.

Coldplay & Buena Vista Social Club – „Clocks”przy tak jednoznacznych kubańskich rytmach jakikolwiek komentarz jest chyba zbędny. Poza tym ciężko mi pisać, bo moje biodra już kołyszą się na wszystkie strony.

Nelly Furtado – „Party’s Just Begun”szaleję za debiutancką płytą Nelly Furtado „Whoa, Nelly!” (drugą i trzecią też bardzo lubię, ale do pierwszej mam wyjątkowy sentyment). Jeśli chodzi o ten utwór, nie mam najmniejszych wątpliwości – to świetnie napisana, wykonana i zrealizowana, bogata harmonicznie piosenka. Kiedyś nawet sama postanowiłam się z nią zmierzyć. (MOJA WERSJA TUTAJ)

  • Całe ciało wraz z nogami

Jest też kilka utworów, które bezwarunkowo wpływają na całe moje ciało i wtedy sprawa robi się poważna – rzucam znajomych (czasami w sposób niekontrolowany, piszcząc im wprost do ucha), przerywam w pół wypowiadane zdanie, zostawiam wszystko i mknę na parkiet, kiedy usłyszę pierwsze dźwięki. Jedyne, czego nie zostawiam nigdy, to rozpoczętego drinka (lub jakiegokolwiek napoju). Nie to, żebym nie ufała swoim towarzyszom imprezy oczywiście, ale nie mogę oczekiwać od kogokolwiek, by nie spuszczał przez 100% czasu z mojej szklanki wzroku. Albo dopijam, albo biorę napój ze sobą, jednak nigdy nie dopuszczam do tego, by zniknął z mojego pola widzenia i wszystkim, bez względu na płeć, radzę to samo!
Poniższe piosenki działają na mnie najbardziej właśnie w klubach, puszczone głośno na dobrym sprzęcie, w odpowiednio (nie)oświetlonej sali. Myślę, że w każdej z nich jest coś zwierzęcego i prymitywnego, co wyzwala we mnie moje prywatne dzikie zwierzę.

will.i.am ft. Britney Spears – „Scream & Shout”z piosenkami (niektórymi nadspodziewanie dobrze zrealizowanymi), w których śpiewa Britney Spears jest na ogół tylko jeden problem – śpiew Britney Spears. Jednak o dziwo mistrz will.i.am ocalił ten absolutnie fantastyczny numer, a głos Britney został na tyle zniekształcony, że aż możliwy do słuchania!

Stromae – „Alors On Danse”tej piosenki mogę słuchać w nieskończoność, dopóki nie padnę ze zmęczenia, bo oczywiście słuchanie = tańczenie do upadłego! Nie umiem ubrać w słowa tego, co mnie w niej urzeka. Być może właśnie ten specyficzny rodzaj prymitywności wchodzący w ostrą interakcję z moimi zmysłami. Jest zdecydowanie wyjątkowa!

GALA – „Freed from desire”stara jak świat dyskotekowa piosenka z 1997 roku urzeka mnie do teraz (zresztą całkiem sporo w całym moim spisie „staroci”). Przede wszystkim niesamowicie zgrabnym połączeniem bardzo tanecznego rytmu i prostej melodii z jednej strony, z drugiej zaś wyjątkowo nietypowego (żeby nie powiedzieć, że nawet dosyć brzydkiego), dziwnego i surowego wokalu z tekstem odwołującym się do buddyjskich wartości. Stworzenie komercyjnego hitu traktującego o tym, że lepiej być niż mieć, oraz że pieniądze są niczym wobec otwartego, dobrego serca i posiadania moralnych zasad jest w moim odczuciu wielką sztuką.
P.S. Zaciekawiona, poszperałam ostatnio trochę w internecie. Inne dokonania tej artystki nie są mi tak bliskie, jak opisywany numer, jednak natrafiłam na wywiad z GALĄ i zachwyciłam się jej urodą i sposobem mówienia. Niezwykle przypomina mi tu Laurie Anderson.

Alex Gaudino feat. Crystal Waters – „Destination Calabria”samą energię tej piosenki, wokal i główny motyw, a także nagrany do niej teledysk można określić tylko jednym słowem: SEKS! Więcej chyba nie trzeba dodawać.

Crystal Waters – „Gypsy Woman”ten sam wokal i energia, choć piosenka dużo starsza, bo z 1991. Nadal jednak porywa mnie do tańca.

Lykke Li – „I Follow Rivers”coś jest chyba na rzeczy z tym, że dziwne, nietypowe głosy bardzo się sprawdzają w muzyce dyskotekowej. Dodają utworom surowości, zwłaszcza, jeśli te mają proste, nawet w jakimś sensie pierwotne rytmy. Jednak mnie urzeka jeszcze coś, co starałam się oddać w mojej wersji tej piosenki, bardzo różniącej się od oryginału. Dostrzegam tam jakąś magię i tajemnicę… (MOJA WERSJA TUTAJ)

Ellie Goulding – „Burn”ta pozycja jest prawdopodobnie muzycznie najkoszmarniejsza z całej listy, dodatkowo puszczana przez komercyjne rozgłośnie radiowe miliony razy (więc wszyscy mają jej pewnie po dziurki w nosie), ale nie umiem nic poradzić na to, że od pierwszych dźwięków wpływa na moje ciało bardzo jednoznacznie. Mam do niej  po prostu słabość.

Everything But The Girl – „Missing”znów niełatwy do zdefiniowania, przedziwny głos, w którym mnóstwo smutku, choć śpiewana przez niego piosenka jest pozornie skoczna i „wesoła”. Bardzo mnie takie zderzenie pociąga.

ATB feat. Olive – „You’re Not Alone”tu właściwie mogłabym słowo w słowo powtórzyć swój komentarz do piosenki poprzedniej.

Moloko – „The Time Is Now” utwór, który uważam za prawdziwe taneczne dzieło sztuki. Instrumentacja, realizacja dźwięku, przestrzeń, lekkość, wokal: wszystko to wiruje i porywa do tańca. Majstersztyk!

Gorillaz – „Feel Good Inc.”kolejny z serii niestarzejących się w ogóle numerów, przy których moje nogi automatycznie ruszają w tan.

will.i.am feat. Cheryl Cole – „Heartbreaker”sympatyczna, „płynąca” piosenka, którą być może traktowałabym jak jedną z wielu podobnych, dość monotonnych muzycznie, gdyby nie ta cudowna kwarta (interwał muzyczny, odległość pięciu półtonów), w której w refrenie śpiewają ze sobą wll.i.am z Cheryl Cole (TUTAJ).

Chaka Khan – „Ain’t Nobody”nieśmiertelny hit, który mimo upływu lat ani odrobinę się nie starzeje i porywa do tańca coraz młodsze pokolenia. Chociaż podjęto różne próby odmłodzenia go, jednak wersja oryginalna pozostaje najbardziej energetyczną i elektryzującą ze wszystkich!

  • Tylko mnie poproś do tańca…

Partner w tańcu z wielu powodów na ogół wydaje mi się zbędny, jednak istnieją wyjątki. Jeśli ten umie tańczyć, wymieniłabym następujące tytuły:

The Stranglers – „Golden Brown”jedna z najbardziej niesamowitych piosenek, utkana z klawesynowego brzmienia przeplatanego z sennym, kojącym wokalem. Można naprawdę pięknie pisać o narkotykach, unikając ordynarności.

India.Arie – „The Truth” India.Arie jest mistrzynią pisania mądrych, głębokich tekstów o prawdziwej miłości i jej duchowym wymiarze. A do tego ta akurat piosenka aż zaprasza do pobujania się przy niej w parze.

The Roots ft. Erykah Badu – „You Got Me” nieśmiertelny klasyk, przy którym zawsze trudno mi powstrzymać z jednej strony łzy, a z drugiej wyrywające się do tańca nogi.

  • Rozkołysz, rozkołysz, rozkołysz…

W poniższych piosenkach obecność dobrze tańczącego partnera mi nie przeszkadza, ale nic nie stoi też na przeszkodzie, by pokołysać się w pojedynkę…

Ayo – “Down On My Knees”ten cudowny numer poznałam na Thassos i nieraz kołysałam się do niego zupełnie sama na parkiecie, raz nawet bez butów. Uwielbiam każdy takt całą sobą!

Tricky – „Puppy Toy”energię tego utworu (podobnie, jak w przypadku „Destination Calabria”), wyczerpująco określa tylko jedno słowo: SEKS! 

Lenny Kravitz – „I Belong To You” dobre głośniki, choć odrobina wolnego parkietu i ta właśnie piosenka to gwarancja zobaczenia mnie w akcji!

  • Bujaj się!

Biodra – biodrami, nogi – nogami, ale pozostają jeszcze ramiona! Niektóre utwory potrafią mnie najzwyczajniej w świecie rozbujać. Rozbujać szybciej lub wolniej, ale zawsze przyjemnie!

Eliza – „Wasn´t Looking”niesamowicie zmysłowy numer, w którym wszystko – dosłownie i w przenośni – gra: cudowny, oryginalny, idealnie dopasowany wokal, perkusja i obłędna partia basu!

Kelis – „Trick Me”przebój, który już od piętnastu lat potrafi mnie rozbujać w ten sam sposób. No i… głos Kelis… ❤

Blu Cantrell – „Breathe”to też jedna ze zdecydowanie mniej wartościowych muzycznie pozycji, ale jednak przez swoją niewątpliwą chwytliwość ciągle umie mnie rozruszać.

Mary J. Blige – „Family Affair głos Mary J. Blige – jego niezwykła barwa i jakiś taki nierozerwalny z nim smutek – już dawno skradł moje serce i myślę, że to przede wszystkim przez niego mam taką słabość do tej niezwykle prostej przecież piosenki.

Justin Timberlake – „Señorita”komentarz jest tu chyba zbędny. Zresztą trudno komentować, bujając się…

*NSYNC – „Girlfriend”znów młody Justin Timberlake i zespół, który nie był może muzycznym gigantem, jednak ten kawałek uważam za naprawdę zgrabnie napisany. Zwłaszcza w bridge’u (TUTAJ) dzieją się ciekawe rzeczy.

Christina Aguilera – „Can’t Hold Us Down” choć szanuję jej niewątpliwie imponujący warsztat wokalny, nie jestem jednak fanką barwy głosu Christiny Aguilery. Ta piosenka nie stanowi w tej kwestii wyjątku, jednak urzeka mnie w niej wszystko inne – rytm, instrumentacja, przestrzeń i dobry feministyczny tekst, którego autorka domaga się równego traktowania obydwu płci.

Calvin Harris feat. Pharrell Williams, Katy Perry, Big Sean – „Feels”jednak żeby nie utknąć w przebojach sprzed niemal dwóch dekad, warto pamiętać o tych nielicznych perełkach zrealizowanych niedawno. Pharell Williams jest na ogół gwarantem dobrze napisanej tanecznej piosenki, a ta porywa mnie na parkiet za każdym razem.

3. Można? Można!

fot. Geo Dask

Mam nadzieję, że udało mi się tym wpisem udowodnić, że między ambitnymi dziełami sztuki (do których odbioru nierzadko trzeba mieć fachowe przygotowanie, co może zniechęcać laików) a prostactwem rytmów, tekstów i wykonania w jednym istnieje jeszcze cała gama piosenek bardziej lub mniej wymagających, jednak zawsze przynajmniej w jakimś sensie ciekawych.
Nie twierdzę, że mój prywatny „Dance Factor” będzie się pokrywał z czyimkolwiek innym i że utwory, przy których nie umiem spokojnie wysiedzieć, muszą w ten sam sposób oddziaływać na pozostałych bliźnich. Pragnę jedynie zauważyć dwie rzeczy, mianowicie że:

a) w (prawie) każdego typu muzyce da się znaleźć coś wartego uwagi

b) nie trzeba od razu tolerować chłamu, żeby się dobrze bawić przy nawet mniej ambitnej muzyce.

Wszystkim Czytelnikom życzę cudownego karnawału, pełnego tańca, który jest w  życiu bardzo potrzebny. Dopiero dzięki pracy nad tym wpisem uświadomiłam sobie, jak bardzo!
                                                         👠👠👠👗👗👗💄💄💄