Nadeszła jesień, a wraz z nią dużo większa niż podczas lata chęć gotowania. Od czterech już lat nie jem mięsa (w dalszym ciągu oprócz ryb), z czym bardzo mi dobrze, jednak jeśli za czymś czasem tęsknię, to za tatarem wołowym, uczciwą golonką oraz podrobami. Na początku naszego związku mój Partner był ciekaw, jakie są mankamenty mieszkania ze mną, więc postanowiłam zapytać o to partnera poprzedniego, z którym łączą mnie miłe wspomnienia i wzajemny szacunek. Ten, po niedługim namyśle, stwierdził:
Nie no, generalnie fajnie się z Tobą mieszka. Jeśli już mam coś irytującego wymienić, to może to, że ciągle te podroby gotujesz…
Bardzo nas to rozśmieszyło, bo wstąpiłam wtedy na wege drogę, ale fakt faktem, dotykanie i krojenie surowych podrobów to coś, co faktycznie większość życia sprawiało mi jakąś niemal metafizyczną rozkosz. (Mogłam do tego zresztą na chwilę wrócić, gotując psu, zanim się dowiedziałam, że różnorodność dań to zdecydowane przeciwieństwo tego, czego potrzebują psy.)
Czy wymyślając przepis na boczniaki udające ozorki chciałam oszukać samą siebie, że oto zjem znowu tę pyszną mięsną potrawę? Nie. Odtwarzanie smaków od zawsze było dla mnie tylko (albo aż) ćwiczeniem kreatywności, zabawą, rodzajem łamigłówki; aktywnością, którą kocha i której potrzebuje mój ADHD-owy mózg. Nadal nie rozumiem, czemu wege wersje mięsnych potraw wzbudzają w niektórych mięsożercach tak duże emocje i rodzą niesprawiedliwe zarzuty o „hipokryzję” roślinożerców. Przecież w niejedzeniu mięsa jesteśmy konsekwentni.
Moja improwizacja na temat ozorków zaczęła się od sosu chrzanowego. Znakomicie gotująca przyjaciółka w pewnej telefonicznej rozmowie przypomniała mi o prostym i pysznym daniu, jakim są jajka w sosie chrzanowym. Po jakimś czasie sama nabrałam na nie apetytu, stwierdzając, że idealnie wpisują się w obecną aurę i poszłam czarować do kuchni. Partner był rezultatem zachwycony, niemal ze łzami w oczach wspominając bary mleczne ze słusznie skądinąd minionej epoki PRL-u. Miałam w planach przygotowanie potrawy dziękczynNej dla Tymona Tymańskiego za jego znakomite „Republikacje” (o których wkrótce napiszę), więc plany te zaczęły się nagle krystalizować. Sos dziękczynNy przygotowałam nieco inaczej niż ten, którego sukces mnie zainspirował. Po pierwsze, dlatego że gotowanie jednej potrawy dwa razy w ten sam sposób mnie nudzi, a zwłaszcza jesienią muszę walczyć z własnym życiem o dopaminę jak lwica, a po drugie… Drugiego w sumie jednak nie ma. Na horyzoncie moich wizji zaczęły majaczyć ozorki, a internet w sugerowaniu ich wegetariańskich zamienNików okazał się nad wyraz bezużyteczny. Pomyślałam więc, że dobra marynata będzie kluczem do sukcesu w kwestii smaku, a do oryginału trzeba zbliżyć konsystencję i wygląd. Boczniaki okazały się wyborem najbardziej oczywistym.
Puenta tej historii jest następująca: gotujmy wielkim artystom, nawet, gdyby miał to być nasz jedyny wkład w polską kulturę (lub zagraniczną, jeśli mieszkamy zagranicą). Oczywiście tylko, jeśli gotować umiemy, lubimy, a tym artystom nasze wypełnione po brzegi słoiczki sprawiają realną przyjemność. Kto nie zna jeszcze „Republikacji”, niech szybko biegnie je nabyć. Tak, jak wege ozorki z sosem chrzanowym, również fantastycznie komponują się z aktualną pogodą.
SKŁADNIKI:
WEGE OZORKI:
– 2 opakowania boczniaków
– 3 ząbki czosnku
– oliwa z oliwek
– Przyprawa do flaków biesiadnych (czymkolwiek by były) Kamisa
– mielona wędzona słodka papryka
– 4 liście laurowe
– kilka świeżych liści lubczyku
– sól
– pieprz
– kilkanaście kropli sosu sojowego
– kilka kropli octu
– cebula czosnkowa
SOS CHRZANOWY:
– 2 tacki świeżej włoszczyzny
– garść suszonej włoszczyzny
– cebula
– 2 ząbki czosnku
– świeży lubczyk
– 5 – 6 liści laurowych
– kilka ziaren ziela angielskiego i pieprzu czarnego (lub piramidka smaku do rosołu)
– suszony lubczyk
– 3 – 4 kostki warzywne (polecam oczywiście kostki lub bulionetki domowej roboty)
– ok. pół kostki masła
– mąka
– kilka łyżek domowego chrzanu (ja miałam jeszcze swój własny wielkanocny, utarty z jabłkiem i wymieszany z odrobiną wody, octu, soli i pieprzu)
– kilka łyżek ulubionego kupnego chrzanu
– ok. 3 łyżki jogurtu greckiego
– kilka kropli mleczka do kawy
– kilka kropli śmietanki 30%
– kilka kropli sosu sojowego
– kilka kropli soku z cytryny
– sól
– pieprz
PRZYGOTOWANIE:
I dzień…
WEGE OZORKI:
Do miski wlać trochę oliwy z oliwek i wymieszać z przyprawą do flaków i mieloną wędzoną słodką papryką. Dopełnić miskę chłodną wodą. Dodać obrane i przekrojone wzdłuż ząbki czosnku, liście lubczyku i liście laurowe, a następnie wymieszać z sosem sojowym, octem, solą i pieprzem. Boczniaki umyć i odkroić kapelusze. Czyste kapelusze wrzucić w całości do naszej marynaty. Nóżki pokroić na mniejsze części i również dodać do marynaty. Wszystko raz jeszcze wymieszać i zostawić na noc pod folią. O cebuli nie zapominamy, przyda nam się następnego dnia.
fot. Marianna Patkowska
II dzień…
SOS CHRZANOWY:
*Swój sos chrzanowy przygotowałam od początku do końca w tym samym dniu, jednak jeśli mamy więcej czasu pierwszego dnia, a mniej drugiego, można pierwszy etap sosu chrzanowego (koniec zaznaczony gwiazdką) zrobić – razem z marynatą – dzień wcześniej.
fot. Marianna Patkowska
Pracę nad sosem chrzanowym zaczynamy od przygotowania uczciwego wywaru warzywnego. Umytą i obraną włoszczyznę kroimy (polecam kroić na duże kawałki, bo łatwiej ją potem odcedzić i wykorzystać np. jako dodatek do obiadu) i wrzucamy do gotującej się wody. Nieobraną cebulę i ząbki czosnku opalamy z każdej strony i dodajemy do reszty wraz z włoszczyzną suszoną, połową doniczki ściętego, umytego świeżego lubczyku, liśćmi laurowymi i resztą przypraw do bulionu. Kiedy nasz wywar zacznie wrzeć, zmniejszamy ogień i gotujemy 1,5 do 2 godzin. Po tym czasie dodajemy kostki i suszony lubczyk i gotujemy jeszcze 15 – 20 minut. Odcedzamy wywar. Warzywa warto zachować jako dodatek do obiadu lub na sałatkę warzywną. (Osobiście wyrzucam tylko cebulę, czosnek, liście laurowe i piramidki smaku.) Z czystego wywaru do sosu odlewamy ok. 1,5 szklanki do dzbanuszka i zachowujemy na później – przyda nam się podczas przygotowywania wege ozorków.*
fot. Marianna Patkowska
W nowym garnku rozpuszczamy na małym ogniu masło i dodajemy stopniowo mąkę, cały czas mieszając (najlepiej sprawdzi się do tego silikonowa łopatka). Kiedy nasza zasmażka zrobi się już gęsta, stopniowo dodajemy nieduże ilości przecedzonego wywaru do sosu (dzbanuszek zostawiamy na razie w spokoju), cały czas wszystko mieszając. Oddzielnie miksujemy chrzan z jogurtem greckim, mleczkiem do kawy, śmietanką, sosem sojowym i sokiem z cytryny. Kiedy rozpuścimy zasmażkę w całym wywarze, dodajemy trochę tego sosu do zmiksowanego chrzanu z wyżej opisanymi dodatkami i miksujemy wszystko razem. Potem bardzo powoli, cały czas mieszając, łączymy zmiksowane składniki z sosem. Znacznie zmniejszamy ogień, nie dopuszczając do wrzenia i chwilę grzejemy wszystko razem. Dodajemy do smaku sól i pieprz. Jeśli całość okaże się zbyt rzadka, możemy dorobić zasmażkę, ale w oddzielnym rondelku, również łącząc ją potem z niewielkimi ilościami sosu, a dopiero później przelewamy zawartość rondelka do garnka z resztą sosu.
fot. Marianna Patkowska
II dzień…
WEGE OZORKI:
Wyjąć boczniaki z marynaty i osuszyć na ręczniku papierowym. Kiedy wyschną, delikatnie obtoczyć tylko tyle z nich, ile wygodnie zmieści się na patelni, z jednej strony w mące.
fot. Marianna Patkowska
Pokroić cebulę w plastry i rozgrzać oliwę na dużej patelni. Wrzucić na rozgrzaną oliwę zanurzone jedną stroną w mące boczniaki i plastry cebuli, delikatnie i szybko obsmażając z każdej strony, a następnie dodać resztę wysuszonych boczniaków, podlać wszystko zachowanym do tego celu w dzbanuszku bulionem i dusić ok. 20 – 30 minut na małym ogniu, od czasu do czasu mieszając.
fot. Marianna Patkowska
Wyjąć i odsączyć boczniaki z bulionu.
fot. Marianna Patkowska
Na tym etapie można oczywiście wrzucić odsączone duszone boczniaki z cebulą do przygotowanego uprzednio sosu chrzanowego. Ja jednak proponuję włożyć je do pustego garnka, w którym zalejemy je tylko połową sosu.
fot. Marianna Patkowska
Dzięki temu sos z wege ozorkami stanie się bardziej aromatyczny, a sos sauté pozwoli nam na przygotowanie alternatywnej wersji obiadu – jajek w sosie chrzanowym. Do obydwu wariantów jako dodatek wyśmienicie sprawdzą się kluski śląskie.
fot. Marianna Patkowska
P.S. A na deser łączę dziś przepyszną piosenkę „Odchodząc” ze wspomnianej płyty Tymona Tymańskiego „Republikacje”; płyty będącej nie tylko hołdem złożonym Republice, ale też harmonicznym arcydziełem.
Minęło już trochę czasu od wydania tej książki i choć od początku byłam nią zaintrygowana, nie przypuszczałam, że w końcu jednak po nią sięgnę. Nie przypuszczałam, bo mam problem z pisanymi przez Marię Peszek tekstami piosenek, co nie jest najlepszą wróżbą. Ponieważ jej teksty uchodzą za kontrowersyjne, jest całkiem sporo osób mających z nimi problem. Zanim więc ktoś odruchowo zaliczy mnie do szufladki „święcie oburzonych obrazoburczą Marią”, wyjaśnię, w czym dokładnie tkwi mój problem. Otóż, mówiąc w skrócie, w jej literackiej nierówności. Byłabym w piórze Marii zakochana po uszy od wysłuchania krążka „Jezus Maria Peszek” z 2012 roku – mojej ulubionej płyty tej artystki. Każdy tekst na tym albumie (może z wyjątkiem bardzo odstającej od reszty piosenki „Amy”) jest małym arcydziełem; przemyślanym, konsekwentnym. Nawet niezbyt oryginalna maniera posługiwania się naiwnymi, częstochowskimi rymami nie drażni – całość jest spójna. I jest o czymś. Do całkiem niezłych, choć niewybitnych tekstów z debiutanckiej „Miasto Manii” mam jeszcze pewien sentyment, ale już te z następnej „Marii Awarii” irytują mnie niesamowicie swoją pretensjonalnością. Na tamten czas (2008 rok) były być może „odważne” czy przełamujące jakieś tabu, jednak nie jest to kryterium nadrzędne, jeśli mamy oceniać literacką jakość. Mogłabym to jednak zrzucić na karb stopniowego rozwoju artystki. Obie płyty powstały przed przełomową „Jezus Maria Peszek”. Ale w 2016 roku ukazuje się „Karabin”, na którym czuć wyraźny spadek tekściarskiej formy autorki. Kilka tekstowych perełek (mowa o fragmentach, a nie całych tekstach), reszta niedbała, niedopracowana, zbyt łopatologiczna. Ważne tematy spłycane nieumiejętnością odpowiedniego ich przedstawienia. Ta dziecięca naiwność narracji, która była jakimś urokiem czy wręcz siłą płyty „Jezus Maria Peszek”, tu staje się nieznośnym grafomaństwem. I ostatnia „Ave Maria” to powtórka z rozrywki, z tym że do częstochowskich rymów wplecione są jeszcze angielskie sformułowania, co zmienia teksty w swoje własne karykatury. Nie piszę tego z przyjemnością, tym bardziej czując, że autorka podejmuje próby mówienia o tematach trudnych i bolesnych, a jej stanowisko w wielu kwestiach podobne jest do mojego. Do tego naprawdę lubię każdą z tych płyt od strony muzycznej, jednak wychowana na literackiej wrażliwości Jeremiego Przybory, którego nawet najsłabsze wydane na światło dzienne teksty były nadal wybitne, nie uważam tekściarstwa Marii Peszek za dobre, a raczej przypadkowe i chaotyczne. Każdy twórca ma prawo do gorszej formy, oczywiście. Problemu nie widzę w tym, że Maria pisze słabiej, lecz w tym, że coś, co powinno pozostać szkicem, który warto byłoby dopracować, bo tkwi w nim spory potencjał, pokazuje światu jako dzieło skończone. Więcej, uważa „Ave Marię” za „najpiękniejszą płytę, jaką nagrała”, co przyjmuję jako deklarację, że wszystkie jej elementy autorkę satysfakcjonują. Cóż więc z tego, że potrafi pisać teksty doskonałe, skoro nie umie odróżnić ich od tych niedopracowanych?
Wbrew, być może, pozorom, ten wstęp przyda nam się w późniejszej analizie książki.
„Naku*wiam Zen” Maria Peszek
fot. Marianna Patkowska
Tym razem nie używam zapałek. Nie wzniecam rewolucji. Nie krzyczę: „Róbmy dym”. Zeszłam z barykad. Chcę się podzielić opowieścią o niełatwej, ale wspaniałej relacji z ojcem, i ogrzać nią serca. Chcę zabrać was w podróż do źródła mojej siły, a przy okazji sama zrozumieć, skąd się wzięłam, taka, a nie inna. To opowieść o sensie rozmowy i szansie na szczęście w każdych okolicznościach. O afirmacji życia. Jest trochę jak kompas, dzięki któremu łatwiej nawigować przez niespokojny czas.
– wewnętrzne skrzydło okładki, „Naku*wiam Zen” Maria Peszek
Po „Naku*wiam Zen” sięgnęłam, kiedy okazało się, że mamy ją w naszej stogowej bibliotece. Po lekturze „Sclavusa” Tymona Tymańskiego nie mogłam do siebie dojść. Potrzebowałam czegoś lżejszego, ale na przyzwoitym poziomie. Pomyślałam, że rozmowy córki artystki z ojcem artystą będą odpowiednie. I po niedługiej chwili książka zaczęła mnie drażnić swoją – a to niespodzianka! – nierównością. Odłożyłam ją więc i wróciłam do niej dopiero po jakimś czasie.
Z początku miałam wrażenie, że zderzyły się tu dwa światy: autystyczny z ADHD-owym. Maria zadając ojcu pytania, oczekuje, że odpowie jej on „konkretnie”: krótko, zwięźle i na temat. Ten jednak nie umie, bo rzeczy, o które pyta go córka, nie są czarno-białe. Odpowiada z sensem, ale nie w sposób, który sobie zażyczyła, więc – jak uparte dziecko – przerywa mu zniecierpliwiona. Wtedy z kolei ja się niecierpliwię, bo to, że ona nie rozumie jego sposobu odpowiadania, nie oznacza wcale, że ja go nie rozumiem, a Jan Peszek mówi pięknie i mądrze. Po jakimś czasie to się jednak nieco zmienia i w głowie coraz nachalniej pojawia mi się zwrot „pamiętnik starego pierdoły”. Nie chodzi o tytuł pewnego dzieła i idące za nim specyficzne poczucie humoru, wyjątkowy styl czy abstrakcyjność Rolanda Topora, lecz o nazwę coraz bardziej adekwatną dla wspominków Peszka z dzieciństwa, które są w wielu miejscach – mówiąc brutalnie – zwyczajnie nudne. (Podobnie zresztą, jak opis pochodzenia mojego taty nakreślony wątpliwej jakości piórem Agnieszki Pindery, z tym, że w przeciwieństwie do jej książki, „Naku*wiam Zen” jest przyzwoicie napisane.) Z tyłu głowy miałam wrytego w nią „Sclavusa”, ale nie tylko. Również zupełnie inne, ale doskonałe i wstrząsające „Chłopki. Opowieść o naszych babkach” oraz niedawno przeczytane „Służące do wszystkiego” Joanny Kuciel-Frydryszak i w żaden sposób nie udało mi się tych przydługich opisów dzieciństwa Peszka obronić: ani wartością merytoryczną, ani historyczną, ani humorystyczną. Piękne są natomiast końce rozdziałów, w których Maria maluje słowem zdumiewające, poetyckie obrazy, uciekając w swoje własne światy. Potem znowu robi się ciekawie. Maria zaczyna nieco odpuszczać. Przestaje być natarczywa i powoli wychodzi z roli dziecka. Chce zrozumieć, czemu jest taka, jaka jest. W dodatku, przechodząc kryzys twórczy i – jak rozumiem – egzystencjalny, bardzo chce się dowiedzieć, jak jej ojcu udaje się zachowywać pogodę ducha. Skąd bierze się jego pogodzenie z życiem. Rozpaczliwie próbuje uszczknąć tego trochę dla siebie.
Zastanawiałam się, czemu ta książka wzbudza we mnie tak mieszane odczucia. W „Naku*wiam Zen” wszystko teoretycznie powinno grać. Rozmówca Marii, Jan Peszek, to wszak osobowość twórcza, mądra, intrygująca. Znakomity, ceniony aktor, który z racji wykonywanego zawodu obracał się w świecie elitarnym, interesującym, inspirującym; członek doskonałego awangardowego Zespołu MW2 (Ensemble MW 2). Do tego (wbrew tezie mojej mamy, że aktor nie powinien mówić swoim własnym tekstem, bo wtedy cały czar pryska) pięknie i ze swadą władający językiem, a na domiar dobrego ciągle młody duchem. Ciekawy świata, ale życiowo doświadczony. Idealny interlokutor! Co więc nie gra? Przecież nie kilka dłużyzn, dla mnie zbytecznych, ale dla innego czytelnika być może ważnych. Wielu recenzentów podkreśla, że siłą tej książki jest wskazanie, jak można ze sobą szczerze rozmawiać. No i tutaj właśnie czuję pewien zgrzyt. Bo, owszem, Maria rozmawia z ojcem otwarcie. Mogą przy sobie kląć (co, nota bene, w wykonaniu Jana nie brzmi naturalnie), poruszać tematy śmierci, seksu, religii czy puszczania bąków, ale co im to tak naprawdę daje? Ci, którzy takiej otwartości w rozmowach nie zaznali, mogą być zszokowani lub/i zachwyceni, ale prawda jest taka, że mamy do czynienia z dorosłą poranioną kobietą, której umiejętność prowadzenia takich rozmów z rodzicami najwyraźniej nie uchroniła przed znalezieniem się w bardzo ciemnym i trudnym miejscu. (Może nawet tkwi w nim od zawsze, bo o towarzyszącym jej od maleńkości strachu wspomina w książce wielokrotnie.) Chciałabym być dobrze zrozumiana – umiejętność prowadzenia rozmów i otwierania się w nich jest niebywale cenna. Uważam jednak, że źle pojętą „szczerością” jest debatowanie z ojcem na temat jego pożycia z własną matką i słuchanie, co ta w łóżku lubiła, a czego nie (kwestię smaku pozostawiam ocenie czytelników), podczas gdy między wierszami wyrzuca się z siebie niemy krzyk:
Czemu taka jestem?! Czemu mi to ZROBILIŚCIE?!
Wyrzuca i udaje, że się go w sobie nie nosi. Co więcej, choć pojawia się kilka słów o żalu dzieci Jana (zwłaszcza brata Marii) do ojca za pewne rzeczy z ich dzieciństwa, Maria sama w pewnym momencie stwierdza, że obwinianie rodziców o to, z czym się dziś, jako dorośli ludzie, borykamy, jest bez sensu. A jeśli nie jest? Reakcja Jana na wytknięcie mu jego zaniedbań jest poruszająca. Robi mu się autentycznie przykro. Z wielu rzeczy nie zdawał sobie sprawy. Choć nie lubię tego argumentu, to jednak czasy i świadomość społeczna były wtedy całkiem inne. Jan słucha, przyjmuje, przeprasza, przeżywa swój smutek, nie stosując wobec Marii żadnej manipulacji, ani szantażu emocjonalnego. Bierze to na klatę. Zapewnienie Marii, że obwinianie rodziców o to, z czym sobie w dorosłym życiu nie radzimy, jest bez sensu, to zamknięcie się na prawdę, która mogłaby wyzwolić. Tak, to na naszych rodzicach (lub prawnych opiekunach) spoczywa odpowiedzialność takiego ukształtowania nas, żebyśmy sobie z mnogością pojawiających się w dorosłym życiu problemów poradzić umieli. Jeśli jesteśmy pozbawieni podstawowych narzędzi do wejścia w dorosłość, to przyczyna tkwi w błędach lub zaniedbaniach rodziców. Nie chodzi o „winę”, a raczej odpowiedzialność za taki stan rzeczy. Dopiero z tego punktu można ruszyć dalej, widząc że nasi rodzice również nie byli dobrze wychowywani, ich rodzice tak samo, itd., itd. Nie ma sensu chować urazy, bo jako dorośli ludzie przejmujemy od swoich rodziców odpowiedzialność za siebie i możemy stać się dla siebie najlepszymi opiekunami. Być może nawet to właśnie Maria Peszek miała na myśli, ale to nie wybrzmiało. Zabrakło mi wiele razy – mimo bezsprzecznej otwartości całej tej rozmowy – prawdziwej szczerości; ponazywania tego, co zostawia w książce ślad w postaci jakiegoś przemilczanego napięcia. W wielu momentach podczas lektury miałam wrażenie, że jestem świadkiem rozmowy, w której jedna osoba bardzo cierpi i – nie mając w siebie do końca wglądu – nie wie, dlaczego, a druga, choć tę pierwszą niezwykle kocha, nie może nic z tym cierpieniem zrobić. I tu się w moim odczuciu kończy magiczna moc rozmowy, a zaczyna konieczność zrozumienia siebie poprzez terapię. I zanim ktoś stwierdzi, że przecież w najbardziej nawet szczerej książce nie trzeba obnażać się ze wszystkim, zaznaczę, że moim zarzutem wobec „Naku*wiam Zen” nie jest nieujawnienie wszystkich tajemnic z życia rodziny Peszków. Moim zarzutem wobec tej książki jest ukazanie tylko powierzchownego obrazu szczerości i autentyczności, którymi wcale nie jest sama swoboda w mówieniu o seksie, śmierci czy bąkach. Autentyczność to odpowiedni do niej punkt wyjścia, czyli bycie ze sobą spójnym, rozumienie, co się w nas aktualnie dzieje, co już wiemy, a czego jeszcze nie, w którą stronę zmierzamy, a która jest nam obca. Wspominałam o tym w recenzji „Sclavusa”, bo autentyczność Tymona mnie zmiażdżyła. Czy pisał o tak mi bliskim wielogodzinnym trudnym do opanowania wzruszeniu po wysłuchaniu jakiejś płyty, czy o robieniu kupy do zlewu (swoją drogą, naprawdę znakomita totartowa anegdota), czy snuł przejmujące refleksje o swoim zmieniającym się przez lata stosunku do Polski, był tak samo sobą. W przeciwieństwie do tego towarzyszącego mi podczas lektury „Naku*wiam Zen”, tu nie miałam wrażenia, że autora jest w jakimś obszarze mniej, więc ucieka w inny; taki, z którym potrafi sobie lepiej poradzić. Bardzo trudno ubrać w słowa coś tak nieuchwytnego. Całą sobą czułam – tak, to tylko, albo aż odczucie, – że szczerość w rozmowie Peszków jest obecna, ale równocześnie też chwiejna. Aż dotarłam w książce do fragmentu, przy którym sobie dopiero przypomniałam medialną burzę, jaką niedługo po premierze książki wywołał. Ponieważ byłam wtedy przed lekturą, nie chciałam się ekscytować czymś, co być może wyjęte z kontekstu zabrzmiało gorzej niż mogło. Teraz jednak wszystko zaczęło mi się składać w całość, bo – uwzględniając kontekst – fragmentowi można zarzucić wiele, ale z pewnością nie brak szczerości i autentyczności. Podczas rozmowy o zawodowej i artystycznej drodze Marii, Jan stwierdza:
Przez twoje pójście w śpiewanie, komponowanie i pisanie tekstów, które stały się dla mnie zupełnie, powiedziałbym, zjawiskowe i odrębne, próbuję zrozumieć, gdzie jest ojciec, który pragnie twojego spełnienia, a gdzie artysta, który jest w stanie ocenić, jakie to robi na nim wrażenie. Każda płyta jest skrajnie inna. To jest tak oryginalne, że z niczym nieporównywalne. Człowiek mimowolnie wchłania różne interesujące zjawiska w sztuce i prędzej czy później gdzieś ma to wpływ na jego ostateczną wypowiedź, ale to, co ciebie cechuje jako artystkę, to że nigdy w twojej twórczości nie ma cechy kopistki. Czym przesiąknięte są te wszystkie cipy z naszego polskiego rynku, które po prostu nie mają nic do powiedzenia. Śpiewają o niczym, posiłkując się jakąś imitacją pseudopoetyckich albo pseudowywrotowych spraw.
Nie chcę rzucać w tej chwili nazwisk, ale te tak zwane skarby narodowe, no, dla mnie to gówno. Szalenie utalentowane, w sensie, że elastyczne, muzykalne, no ale to natura dała. Na przykład piękny głos, barwę. Tylko że to jest totalnie o niczym. Mnie o wiele bardziej stabilizuje w moim poglądzie wypowiedź Jarosława Mikołajewskiego, wybitnego poety, który twoje teksty nazywa nową poezją. I ja też tak je rozumiem. Przede wszystkim ty zawsze piszesz o czymś.
[…]
Jak będziesz spisywać, to chcę, żeby te „cipy” padły.
– str. 193, 194, „Naku*wiam Zen” Maria Peszek
I gdzieś się nagle rozmywa obraz dobrego, mądrego, nowoczesnego i nastawionego do świata z życzliwością feministy. Obraz, w którym od początku wyczuwałam fałsz (nawet jakoś to sobie wyrzucając), by ustąpić miejsca innemu – zbyt dobrze znanemu. Oto rozparty w swoim wygodnym, przetartym patriarchalnym fotelu dziaders autorytarnie rozdaje kobietom łatki i objaśnia nam wszystkim świat. To znaczy wyczytuję z epitetu, że rozdaje je kobietom i jeśli się w tym nie mylę, to nasuwa mi się pytanie, czemu porównuje swoją tworzącą muzykę córkę wyłącznie z kobietami z rodzimej muzycznej sceny, a nie po prostu ze wszystkimi, którzy się na niej znajdują? Ta karykaturalnie pojęta „odwaga” kończy się jednak tam, gdzie mogłoby się za swoje słowa ponieść odpowiedzialność. Chętnie dowiedziałabym się więc, czy te wszystkie „śpiewające o niczym niechcęrzucaćwtejchwilinazwisk cipy” to: Katarzyna Nosowska, Ramona Rey, Monika Brodka, Natalia Kukulska, Paulina Przybysz, Kasia Stankiewicz, Anita Lipnicka, Mery Spolsky, Anja Garbarek, Alicja Janosz, Julia Marcell (żeby wymienić tylko kilka artystek, które mają w swoim dorobku co najmniej jedną płytę, która bez problemu mogłaby ze znakomitą „Jezus Maria Peszek” konkurować i nawet wygrać)?
Ta wypowiedź jest fatalna na bardzo wielu płaszczyznach. Już nawet nie o obnażenie swojej gigantycznej ignorancji tu chodzi, bo Jan Peszek ma do niej prawo – nie musi orientować się w polskim rynku muzycznym ostatnich dwóch, trzech dekad. Ma prawo myśleć, że oprócz Marii Peszek istnieje tylko Edyta Górniak. Ma też prawo się mylić, uważając, że w rzeczywiście niezwykle oryginalnej twórczości Marii Peszek nie da się odnaleźć żadnych inspiracji muzyką i tekstami już istniejącymi. Da się i nie jest to zarzut. Chodzi o pogardę. Jeśli nosimy w sobie rzeczywistą miłość bliźniego oraz jesteśmy orędownikami równości i wolności (a taki wizerunek Jana Peszka nakreśla nam książka), nie przyjdzie nam do głowy, by obrażać kogokolwiek tylko dlatego, że irytuje nas lub boli zjawisko, w które się on swoim zachowaniem wpisuje. Tworzenie wyrobów sztukopodobnych dla mas jest rzeczywiście zatrważające. Warto o tym mówić, warto nie przebierać w słowach, jednak nazwanie chłamu chłamem jest czymś kompletnie innym od nazwania konkretnych osób (których nazwisk się jednak nie wskazuje) „cipami”.
Zrozumiałam też, dzięki temu wielce niefortunnemu fragmentowi istotę swojego problemu z tą książką. Gdyby mój tata – akurat również, co mi schlebiało, ceniący moją muzyczną twórczość – mówiąc mi szczerze, co o niej myśli, czułby się zobligowany do porównywania jej do czegokolwiek, zwłaszcza obrażając przy tej okazji innych, nasza relacja nie byłaby tak bliska i dobra, jak była. Gdyby musiał, chwaląc mnie, sięgać po zachwycone mną autorytety, żeby umocnić swoją opinię, byłoby mi przykro. W końcu jakie znaczenie ma to, że ten czy inny wybitny kompozytor był moją wczesną twórczością zainteresowany. Nasza relacja była nasza, nie musieliśmy znajdywać żadnych zewnętrznych punktów odniesienia.
Reasumując, mimo wielu pięknych i niewątpliwie cennych momentów w „Naku*wiam Zen”, nie mogę się po lekturze pozbyć wrażenia, że zostałam nabita w butelkę.
Jeśli podoba Ci się, jak piszę, i chcesz mnie docenić,
kliknij w poniższą ikonkę i postaw mi, proszę, wirtualną kawę
Sierpień był gorący i słoneczny. W dodatku miałam pracę, którą uwielbiałam i w której czułam się coraz pewniej. Dość elastyczny grafik pozwolił mi dopasować godziny pracy do pomagania Partnerowi w sprzątaniu apartamentu. Jeździłam na Stogi sześć razy w tygodniu: pięć do pracy, a szósty (w sobotę lub niedzielę – w zależności od pogody i pracy w apartamencie), na najpiękniejszą trójmiejską plażę trochę się poopalać i popływać. Woda była obłędna, w dodatku w porównaniu z innymi miejskimi plażami, całkiem czysta. Dwie, trzy, maksymalnie cztery godziny tych słoneczno-wodnych kąpieli ładowały moje akumulatory na cały tydzień. Wygrałam życie! Niemal regularnie raz w tygodniu spotykaliśmy się z naszą gdańską przyjaciółką u niej. Na piwko (ja bezalkoholowe), pyszności, w których przygotowywaniu jest mistrzynią, ploteczki i gry planszowe. Braliśmy ze sobą Żulinkę, dla której nasza przyjaciółka szybko stała się Ciocią Chipsikową, rozpieszczając rzeczonymi niezdrowościami naszą sunię. W okolicach września mała dała się jej już nawet pogłaskać, co było ogromnym osiągnięciem. Cierpliwość, systematyczność i życzliwość okazały się w tej kwestii kluczowe.
Cotygodniowe wypady do Boto przestały być dla mnie cotygodniowe z kilku powodów. Często byłam po prostu zmęczona, ale też – powiedzmy to sobie szczerze – lęk separacyjny dotknął nie tylko Żuli, ale również mnie. Mnie może nawet w większym stopniu. Dłuższa rozłąka z psem była dla mnie torturą. Ciągle myślałam tylko o małej. Kiedy zorientowałam się, że już lepiej sobie radzi w domu sama, wychodziłam do Boto czasem wręcz na siłę. Nie ma w końcu nic zdrowego w całkowitym uzależnieniu od siebie psiórki, a ja chcę być mądrą adopcyjną matką. Matką kochającą z całego serca, ale mającą też swoje życie (i pozwalającą podopiecznej mieć swoje, beze mnie). Zawsze zresztą okazywało się, że umalowanie się i wyjście chociaż na dwie godziny – jak bym z początku nie wolała zostać w domu w dresie – było dobrym pomysłem. Partner i tak grał na kongach na scenie (to dla niego przede wszystkim rehabilitacja ręki), a ja mogłam przy wodzie z cytryną i sokiem imbirowym pospędzać jeszcze trochę czasu z naszą przyjaciółką i coraz większą grupą botowych znajomych, śmiejąc się do łez.
W sierpniu miałam też ogromną przyjemność – poszliśmy na koncert Kur z materiałem z „Polovirusa”. Byłoby więc niemal idealnie, gdyby nie to, że niedużym, ale jednak cieniem, położył się na to wszystko jeden wyczytany w pewnym memie, boleśnie prawdziwy tekst:
Sierpień to taka niedziela wśród miesięcy. Niby odpoczywasz, ale wiesz, że zaraz wszystko się skończy.
Nie byłam gotowa na koniec lata.
fot. Bożena Szuj
Rozstania
fot. Bożena Szuj
Sierpień w całości upłynął mi pod znakiem rozstań. Wspomniane już zbliżające się i nieuniknione rozstanie z wakacjami i latem oraz drugie, z cudowną, dającą mi mnóstwo satysfakcji i spełnienia pracą były oczywiste. I wiadome na długo wcześniej. Do tego jedną z moich sierpniowych lektur była długo wyczekiwana książka Natalii Tur „I po związku. Jak zrozumieć i przeżyć rozstanie”. Po lekturze literackiego debiutu autorki („Związek na zakręcie. Rozstać się czy być razem?”) cieszyłam się na zapowiedź kolejnej części. Cudownie było wrócić do tego bezpretensjonalnego i przystępnego języka, którym autorka wyjaśnia mnóstwo zagadnień współczesnej psychologii, powołując się na badania oraz autorytety ze świata psychologii i filozofii. (Recenzja pojawi się wkrótce.) Teoretycznie temat nie dotyczył bezpośrednio mojego życia; jestem przecież w związku, o który wspólnie dbamy i którego kończyć nie chcemy (choć rozstajemy się średnio raz w tygodniu, na ogół w mojej własnej głowie). Szybko musiałam jednak zweryfikować pułapkę myślową, w którą wpadłam. Temat rozstań dotyczy nas wszystkich. Zawsze. Za każdym razem coś lub kogoś tracimy, albo się czegoś lub kogoś pozbywamy. Niemal na każdym etapie swojego życia coś lub kogoś zmuszeni jesteśmy odrzucić, ale też przez coś lub kogoś jesteśmy odrzucani. Rozstania nie są zarezerwowane dla kochanków. Rozstajemy się z przyjaciółmi, pracą, środowiskiem, jakimś miejscem, nałogiem, zdrowiem, dziećmi, kiedy przestają nimi być, młodością, pojmowaną w jakiś sposób urodą, własnymi wyobrażeniami, złudzeniami czy bliskimi, którzy umierają. Całkiem tego sporo. Słowo „rozstanie” ma pejoratywny wydźwięk, choć powinno być neutralne. Przywołuje na myśl nierzadko porażkę, choć czasem może stać się naszym największym sukcesem. Oznaką pokory i dojrzałości jest wszak zrozumienie, że nic nie jest nam dane raz na zawsze, a kończąc jakiś rozdział, automatycznie zaczynamy następny. Właśnie w sierpniu też zupełnie niezależnie od siebie, kilka bliskich nam osób doświadczyło rozstań z partnerami. Wspieraliśmy i byliśmy obecni. Nic więcej niestety nie można zrobić, ale wbrew pozorom to nie jest wcale mało. Ten czas jest zawsze trudny, związany z bólem i żałobą, ale też odkrywaniem na nowo siebie i swojej drogi. Z jednej strony obserwowałam rozdzierającą serce rozpacz, znikanie i zapadanie się w mroku własnych demonów i lęków bez ukochanej osoby; walkę o relację z nią, o nową szansę, nowy początek. Nie uważam, że istnieje jakaś jedna rada czy mądrość, której należy się w takich sytuacjach trzymać. Rozstanie nie jest ani dobre, ani złe – czasem bywa nieuniknione i pewnie dobrze umieć rozróżnić, kiedy takie właśnie jest. Wiem jednak, że nawet jeśli po rozstaniu ludzie się ze sobą schodzą i uczciwie pracują nad swoim związkiem, to jest to właśnie wspomniany „następny rozdział”. Rozstanie pomaga nam uświadomić sobie kruchość wszystkiego, co nas spotyka i czyni nas mimo wszystko silniejszymi. Czy swoją nową drogą podążymy już samotnie, z inną osobą, czy z tą samą, z którą się kiedyś rozstaliśmy – nie ma to znaczenia. Najważniejsze, że się na niej w końcu znaleźliśmy. A jak mawiał Heraklit z Efezu:
nie wchodzi się dwa razy do tej samej rzeki,
co jest niestety tak nagminnie błędnie używane i rozumiane, że czuję się w obowiązku łopatologicznego wyjaśnienia jego słów. Wszystko płynie, a naturą świata materii jest ciągła przemiana. Nie można wejść dwa razy do tej samej rzeki, bo ona co chwilę staje się już inną rzeką. Schodząc się więc z byłym partnerem, nie stworzymy nigdy po raz drugi tego samego związku, co wcześniej. (Oczywiście w przypadku osób uzależnionych i odmawiających leczenia, powtarzać się będą wcześniejsze schematy, bo nie mają one związku z samą osobowością czy charakterem konkretnego człowieka, lecz naturą jego choroby, o czym należy pamiętać.)
Z drugiej strony byłam świadkiem innego rozstania, w którym ktoś, z nie do końca nawet własnej woli, ucinając relację niezdrową i przytłaczającą, odblokował w sobie ogromne pokłady siły. Przecierałam oczy ze zdumienia, odkrywając na nowo bliską mi osobę, która jakby nagle znalazła w sobie włącznik do poczucia własnej wartości. Zaczęła świecić nieznanym mi dotąd blaskiem, zdając sobie w jednym momencie sprawę z tego, że wszystko dobre i piękne, co w niej widzimy, nie jest żadną kurtuazją czy grzecznością, tylko niezaprzeczalnym faktem. Możesz znać i uwielbiać jakieś pomieszczenie, w którym nie ma światła, więc oświecasz je mocną latarką, ale kiedy zobaczysz je wreszcie w jego własnym oświetleniu, rozumiesz, że dokładnie tego mu brakowało do całkowitego bycia sobą. (Tak, Kochanie, to była aluzja do braku światła w naszej łazience.) Tym włącznikiem okazało się oderwanie od osoby, która nie tylko światło odbierała, ale jeszcze rzucała duży, przytłaczający cień. Potem niespodziewanie życie ruszyło z kopyta, przyspieszając jak szalone i obsypując naszego Człowieka z Włącznikiem szczęściem, na które naprawdę zasługiwał. Przyglądanie się temu z bliska było dla mnie zaszczytem i niezwykle wartościową lekcją.
Z boku często wydaje nam się dziwne to, że ktoś z własnej nieprzymuszonej woli tkwi w jakimkolwiek układzie, który nie jest dla niego dobry, podkopuje jego poczucie własnej wartości, nie pomaga się rozwijać, czy uzależnia. Łatwo jednak oceniać cudze życie z kanapy i ferować proste wyroki typu: „przecież nie mają dzieci” lub „dzieci już są dorosłe”, więc w domyśle „może bez problemu odejść”. Tymczasem ludzi wbrew pozorom łączy bardzo dużo mechanizmów. Jednym z nich jest trzymanie się za wszelką cenę schematów, które znamy. Nasz mózg podpowiada nam: „może i zdradza/pije/bije/mną gardzi/mnie nie kocha, ale przynajmniej już to znam, wiem jak się z tym obchodzić; dużo gorsze jest nieznane w samotności lub z kimś nowym”. To oczywiście nie jest prawda – nasz mózg nas okłamuje, ale faktycznie nie wiemy, co czeka na nas poza tym, co już znamy, czyli poza słynną strefą komfortu. Wyjście z relacji nie tylko przemocowej, ale również już nam niesłużącej jest nie lada wyzwaniem i wymaga ogromnej odwagi m.in. dlatego, że dopiero z miejsca, w którym się po wyjściu z niej znajdziemy, widać, że była dla nas nieodpowiednia. Będąc w środku, nie jesteśmy w stanie tego dostrzec.
Oczywiście czym innym jest rozpad związku toksycznego, a czym innym rozpad relacji, która była kiedyś bardzo udana, a po czasie coś się zmieniło, wypaliło, ewoluowało w kompletnie inną niż romantyczna stronę. To trudne do zaakceptowania i bardzo smutne, niezależnie, czy to my już nie chcemy w tej relacji być, czy druga osoba. Niełatwo się po czymś takim poskładać. Myślę, że nie ułatwia tego również narracja, w której rozstanie z partnerem czy rozwód ze współmałżonkiem określane są jako porażka lub wygodnictwo wynikające z braku podjęcia walki o relację. Sami w środku czujemy najlepiej, czy jest o co walczyć, czy już nie. Porażką jest brak rozwoju, a ten czasem nie jest możliwy, jeśli utkniemy w czymś, co oddala nas od esencji nas samych. Każdego dnia się zmieniamy. I my, i nasz partner. (Wszystko płynie…) Związki są nam dane na określony czas. Bywa, że jest nim większość naszego życia, bywa, że kilka lat, miesięcy, tygodni czy nawet dni. I nie ma w tym nic złego, czy niewłaściwego, choć jeśli przywiążemy się do myśli, że mamy być ze sobą do końca życia (równocześnie nic w tym kierunku nie robiąc), uświadomienie sobie innego terminu ważności naszej relacji straszliwie boli. Jeśli coś nas kiedyś wzbogacało, a dziś odbiera nam nas samych, musimy zadbać w pierwszej kolejności o siebie. Nikt za nas tego nie zrobi.
Wydaje mi się, że zbyt mało rozmawiamy o tym z dziećmi. Nie przygotowujemy ich na rozstania z ich miłościami, przyjaciółmi, wymarzoną pracą, zwierzętami, z nami. Nie mówimy im o kruchości życia. Nie mówimy im także o niestałości i nietrwałości, a jeśli tak, to raczej w kontekście obwiniania „młodych, co to się teraz ciągle rozwodzą”. Tymczasem tworząc temat tabu z tego, co naturalne, urządziliśmy sobie świat niezgodny z jego i naszą naturą. Również tą niemonogamiczną. Nie mówimy o codziennych wyborach, wyrzeczeniach, codziennej pracy czy terapii. Oczekujemy, że ze wszystkim, co raz sobie wybierzemy rozłączy nas dopiero śmierć. Gdzie w tym miejsce na rozwój? Rozstania każdego rodzaju mogą być realnymi końcami świata. Ale na ogół są też początkami zupełnie nowej, bardziej dla nas odpowiedniej drogi, na którą wkraczamy silniejsi.
fot. Bożena Szuj
Asertywność
fot. Bożena Szuj
Ważnym punktem mojej psychoedukacji była nauka asertywności oraz komunikacji bez przemocy, a sierpień miał mi pokazać w praktyce, jak z niej korzystać. Mniej przyjemne sytuacje czy spory, które jeszcze rok temu by mnie załamały, urastając w mojej głowie do nieadekwatnych rozmiarów i skłaniając mnie do wyciągania kuriozalnych wniosków, teraz stały się dziwnie… nieistotne. Jestem wrażliwcem, biorę wszystko do siebie, przeżywam każdą bzdurę i to się pewnie nigdy nie zmieni. Jednak po emocji, jaką jest smutek czy złość zawsze nadchodzi moment wyboru, co z nią dalej zrobimy. Kiedyś wybierałam działania histeryczne, dziś okazuje się, że wystarczy trochę poprzeklinać, ponarzekać z tymi, którzy mają podobny punkt widzenia, a potem razem z nimi obrócić wszystko w nieraz złośliwy żart i zdrowo się ze wszystkiego pośmiać. A potem pobawić się z psem i wziąć go na długi spacer. Podzieliłam się z prowadzącą moją (nareszcie dobrą) psychoedukację panią psycholog wątpliwością, że:
właściwie wcale nie wiem, czy to asertywność lub komunikacja bez przemocy, bo przecież nie zawsze nawet podejmowałam merytoryczną rozmowę o tym, co mnie zabolało lub było wobec mnie nie fair. Wiele rzeczy, uczciwie mówiąc, po prostu przemilczałam.
Pani psycholog kompletnie zbiła mnie z tropu, słowami:
najwyraźniej była pani przyzwyczajona do wybierania w trudnych sytuacjach walki, ale ucieczka wcale nie jest złym wyborem. Powiem coś być może mało popularnego, ale w świecie zwierząt ucieczka jest wybierana dużo częściej niż u ludzi. Dla zwierząt walka jest raczej ostatecznością.
– Czy ucieczka chroni je przed niepotrzebnym zużywaniem energii? – zapytałam, zaintrygowana.
– Tak – odparła.
Oczywiście jestem rebeliantką. Walkę ze złem, uciskiem czy niesprawiedliwością mam wpisaną w DNA. Stąd moja – opisana w recenzji książki „Sclavus” Tymona Tymańskiego – niezgoda na umniejszanie zła komunizmu, czy jakiegokolwiek totalitaryzmu. Stąd czynne uczestnictwo w Strajku Kobiet Podhale, skarga na przemocowe zachowanie OLZON-u (skoro wobec mnie, to też wobec innych – o czym zresztą, dzięki Czytelnikom, doskonale wiem i zapewniam, że to nie koniec mojej batalii) czy reagowanie na zachowania haniebne, nawet jeśli dopuszcza się ich osoba znajoma, z tzw. środowiska. Pod tym względem jesteśmy z Partnerem identyczni i uważam to za naszą największą supermoc. Obyśmy nigdy nie przeszli obojętnie wobec zła, które należy najpierw wskazać, a potem sukcesywnie eliminować.
Słowa pani psycholog uświadomiły mi, że po prostu nie wszystko jest walki warte. Póki jakaś sytuacja dotyczy wyłącznie mnie samej, mam pełne prawo zadecydować, że nie stanę się jej ofiarą; że podniosę się, obśmieję ją i pójdę dalej. Nie muszę ani „rozumieć wszystkich wokół” (przekleństwo, z którym przyszłam na terapię). Nie muszę rozkładać na czynniki pierwsze, czemu jeden jest złośliwy, drugi antypatyczny, a trzeci niesprawiedliwy. Nie muszę tego „wyjaśniać”, albo „oczyszczać atmosfery”. Mogę, jeśli będzie mi to w danym momencie potrzebne, ale do niczego nie jestem zobligowana. Zobaczyłam, że równie fajnie jest czasem zwyczajnie odpuścić. Robić swoje, nie żywić do nikogo urazy, ale nie dać się też nikomu stłamsić. „Ucieczka” nie brzmi dobrze, ale jak zadałam sobie pytanie:
Od czego?
a potem uczciwie sobie na nie odpowiedziałam, wszystko nabrało sensu. Bo nigdy nie uciekałam przed trudnymi czy nieprzyjemnymi rozmowami (choć często się ich bałam). Zaczęłam w końcu uciekać od nadawania głupotom (średnio fortunnym odzywkom, irytującym nierealnym oczekiwaniom, niemiłym docinkom) rangi wyższej niż ta, na którą zasługują. Czy to nie rozsądniejsze?
W sierpniu zdarzyło się też coś dosyć nieoczekiwanego. Ktoś pozwolił sobie na zbyt dużo, uderzając niestosowną odzywką w mój najczulszy punkt, w dodatku w bardzo trudnym tygodniu i jeszcze gorszym dla mnie dniu. Zareagowałam w sposób uwzględniający mój komfort (pierwsza nowość) – opisując problem jako szersze zjawisko, którego od dłuższego czasu doświadczam i mam już serdecznie dość. Sytuacja koniec końców przerodziła się w słowną jatkę, która obnażyła bardzo wiele, jaskrawo pokazując mi, że moja intuicja od początku była słuszna, tylko jak zwykle jej nie posłuchałam. Stało się, ale po kłótni należy posprzątać, do czego czułam się zobowiązana. Zobaczyłam wtedy, z jaką łatwością przychodzi mi wycofywanie się z własnych przekonań, żeby tylko… „było dobrze”. Dla kogo „dobrze”? Z przerażeniem zauważyłam, że naprawdę gdzieś w środku wierzę w to, że gdybym nie zareagowała, nie byłoby problemu. Naprawdę? A moje poczucie krzywdy? Dlaczego to moja reakcja ma być zła, a już to, na co reaguję lepiej puścić w niepamięć? Jasne, można wybrać ucieczkę, ale nie przy tak silnej emocjonalnej reakcji. Tu chodziło o coś innego – o zaznaczenie swoich granic, mówiąc szumnie, światu.
Więc już spokojniejsza siadłam, zastanowiłam się, za co mogę szczerze przeprosić (w kwestii treści wątpliwości nie miałam, w kwestii formy – to nie był mój dzień) i listownie przeprosiłam. Szczerze. Bez tłumaczenia się i usprawiedliwiania. Nie pozwoliłam jednak sobie samej posłuchać tego zbyt dobrze znanego głosu grzecznej poukładanej dziewczynki, która się przymila, wije, wstydzi i przeprasza za wszystko, błagając, by ktoś o niej źle nie pomyślał. Zdenerwowałam się, bo ktoś mnie zdenerwował. Dlaczego miałabym mu to odbierać? Z pewnością mój list spełniał wszelkie wymogi komunikacji bez przemocy, a ja zaczęłam się zastanawiać, czemu to jest takie trudne. Czemu bycie sobą, stawanie za sobą przysparza tylu lęków? Czy dlatego, że staję się wreszcie widzialna?
fot. Bożena Szuj
Przyjaźń
fot. Bożena Szuj
Nie obserwowałam jako dziecko kobiecej przyjaźni. Jedyny wzór przyjaźni, jaki miałam w zasięgu, był wzorem przyjaźni męskiej (stąd tak mnie wzruszają opowieści mojego Partnera oraz opisy Tymona). Jednak… byłam dziewczynką. Potrzebowałam przyjaciółek. Nie umiałam budować przyjaźni, bo nie wiedziałam, na czym one polegają, więc już od podstawówki wchodziłam w dziwne i często toksyczne układy. (Dopiero po latach okazało się, że istniał tylko jeden od tego wyjątek i – z pewną nieistotną przerwą – trwa do dziś.) Myliłam przyjaźń z fascynacją, a umiejętność dobrego sprzedania się z powodem do zaufania. W dodatku byłam straszliwie naiwna, więc łatwo było mnie wykorzystać.
Dopiero niedawno zdałam sobie sprawę z tego, że po raz pierwszy w życiu jestem w naprawdę właściwym miejscu. Szybciej niż kiedykolwiek wcześniej rozpoznaję fałsz i go ze swojego ogródka wypleniam. Mam trzy wspaniałe przyjaciółki, które stają mi się coraz bliższe i pokazują mi też, kim dziś jestem, czego potrzebuję, ile mogę z siebie dać. Po jedenastu latach wyniszczającej przyjaźni (przypadającej na mój okres dojrzewania), w ciągu których wszystkie moje sekrety były przekazywane dalej, nie mam już potrzeby zwierzania się. Wolę słuchać, niż „się wygadywać”, choć może to nieuczciwe i niewłaściwe. Skąd miałabym wiedzieć? Czasem oczywiście zrzucam jakiś zalegający na barkach ciężar. Nigdy też nie kłamię, choć mam gigantyczny problem z zaznaczaniem, kiedy moje granice są przekraczane i przy wsparciu jednej z przyjaciółek, próbuję go rozwiązywać. Odkrywam też przyjemność w mówieniu o błahostkach. Każda z tych przyjaźni i kobiet jest inna, jednak we wszystkich relacjach czuję się szanowana, co po pięciu latach innej przyjaźni (już w dorosłym życiu) z osobą, która – jak się na końcu okazało – liczyła, że mnie „nawróci”, jest bardzo miłą odmianą. Nie z każdą przyjaciółką dzielę światopogląd, jednak szacunek jest tu właśnie rozwiązaniem. Nikt nikogo nie „nawraca” i nie zmienia. Przyjmujemy siebie takimi, jakie w danym momencie życia jesteśmy i nie musimy nikogo przed sobą udawać. Może po prostu… wreszcie zaprzyjaźniłam się też ze sobą?
fot. Bożena Szuj
P.S. Na deser łączę piosenkę, która towarzyszyła mi przez większość sierpnia – „Marching Band” Natalii Kukulskiej.