Od niemal piętnastu lat (miną tuż po Świętach Bożego Narodzenia) mieszkam w swojej podhalańskiej chatce z prowizoryczną kuchnią, w której gotuję na jednym turystycznym palniku. Stąd się zresztą zrodził pomysł stworzenie lata temu kulturalnego bloga kulinarnego Jednopalnikowa, do którego odwiedzenia serdecznie zapraszam. Dziś kontynuuję tamtą pyszną przygodę na tym blogu, w kategorii „Smak absolutny” (od trzech lat nie jem mięsa innego niż rybie, więc mięsożerców zapraszam na Jednopalnikową, a wegetarianów tutaj). Nie publikuję swoich przepisów już jednak tak często jak kiedyś. W kuchni cieszy mnie najbardziej improwizacja, stwarzanie czegoś od początku. Dlatego już późniejsze zapisywanie tego, co zrobiłam, nieco psuje mi zabawę. Choć oczywiście czasem to robię, jeśli przepis okazał się trochę wymagający, a efekt końcowy mi tak zasmakował, że chciałabym móc go jeszcze kiedyś powtórzyć. Z przepisów sama niemal nie korzystam, a jeśli już, to jedynie, żeby sprawdzić proporcje składników ciast lub czas gotowania albo pieczenia. To ostatnie nastręczało mi wcześniej pewnych trudności, gdyż nie miałam piekarnika. Dostałam kiedyś od mamy dwa wspaniałe garnki do pieczenia i one rzeczywiście znacznie podniosły komfort mojego życia.
Od kiedy wprowadził się do mojego gospodarstwa domowego Partner, w kuchni zamieszkał też piec do pizzy, mikrofala i frytownica, które ucieszyły mnie, jego, nas, wszystkich naszych nielicznych gości, a najbardziej dostawców prądu. Ostatnio do cudownych zdobyczy technologii dołączył też… piec z prawdziwego zdarzenia! Piec do zabudowy, więc zabudowaliśmy go od góry stołem, ustawiając na cegłach. Stałam się więc oficjalnie Jednopalnikową z piecem. Od tego czasu wypiekam jak szalona wszystko, co się da. Ciasta, warzywa, zapiekanki makaronowe i co mi tylko przyjdzie do głowy, a ostatnio przyszła mi do głowy… wege pieczeń rzymska. Zdaje się, że nie robiłam jej nawet z mięsa, kiedy je jeszcze jadłam, więc tym ciekawsze wyzwanie. Efekt przerósł moje oczekiwania i myślę, że z powodzeniem mogę ją zaserwować podczas nadchodzących Świąt.
Składników jest sporo, bo korzystałam z tego, co akurat miałam i raczej staram się miewać w domu. (Na przykład od kiedy próbuję naśladować potrawy mięsne, mielona kozieradka i mielona słodka papryka wędzona to moje kulinarne must have.) Dlatego wydaje mi się, że większy fun ma się wtedy, kiedy stwarza się coś samemu, niż kiedy odtwarza się czyjś gotowy przepis, w dodatku z długą listą składników. Jednak może nie wszystkich to zniechęci. Nie jestem z tych, którzy swój brak kulinarnych umiejętności okraszają sentencjami typu:
gotowanie posiłku nie powinno trwać dłużej niż jego spożywanie.
Idąc tym tropem, kompozytorzy swoje godzinne symfonie powinni komponować w godzinę, a reżyserzy dwugodzinne filmy, realizować w dwie godziny. O pisarzach już nie wspominając – jest przecież cała masa naprawdę szybko czytających miłośników książek! Myślę, że stwarzanie każdej sztuki (nawet, jeśli będzie to sztuka – wege – mięsa) wymaga czasu, uwagi i serca. Mnie gotowanie odpręża. Ale rozumiem, że nie każdy musi je lubić.
fot. Marianna Patkowska
SKŁADNIKI:
– 3 wędzone tofu
– główka czosnku
– 4 liście laurowe
– 2 ziela angielskie
– ocet winny
– oliwa z oliwek
– sól
– pół bochenka czerstwego chleba (lub 2 – 3 czerstwe bułki)
– 3 cebule
– mleko
– szklanka suszonych borowików
– 3 spore marchewki
– kostka warzywna (kupna lub własnej produkcji)
– 2 kostki grzybowe (kupne lub własnej produkcji)
– szklanka suszonych pomidorów w wiórkach
– pół szklanki suszonej słodkiej papryki w wiórkach
– Olej Kujawski z rozmarynem, oregano i bazylią – Olej Kujawski z pomidorem, czosnkiem i bazylią
– łyżka mielonej kozieradki
– szczypta mielonej słodkiej papryki wędzonej
– 2 surowe jajka
– odrobina masła (lub bezzapachowego oleju kokosowego)
– mąka (trochę, do zagęszczenia sosu)
PRZYGOTOWANIE:
Do miski z wodą wrzucić 3 – 4 przekrojone w poprzek ząbki czosnku, liście laurowe i ziele angielskie i dolać kilka kropli octu winnego oraz oliwy z oliwek. Całość zamieszać. Wędzone tofu przekroić na plastry i włożyć do przygotowanej marynaty. Czerstwe pieczywo pokroić na kawałki i razem z pokrojoną w plastry obraną cebulą włożyć do miski z mlekiem. Suszone borowiki włożyć do kolejnej miseczki i zalać zimną wodą. Marchewki umyć, obrać i pokroić w drobną kosteczkę. Ugotować z kostką warzywną i grzybową, odsączyć z bulionu (bulionu nie wyrzucać!) i odstawić. Wszystko zostawić na noc.
Następnego dnia wyjąć plastry tofu z marynaty i drobno posiekać. Zblendować na jednolitą masę z wyłowionymi z mleka pieczywem i cebulą. Do masy dodać sól, kozieradkę, paprykę wędzoną i kilka kropli oleju z rozmarynem, oregano i bazylią, a także kilka kropli oleju z pomidorem, czosnkiem i bazylią. Wszystko porządnie wymieszać. Do masy dodać ugotowaną marchewkę, suszone pomidory oraz suszoną paprykę i znów wymieszać.
fot. Marianna Patkowska
Dwie pozostałe cebule drobno posiekać. Borowika wyłowić z wody i również drobno pokroić. Na patelni rozgrzać oba smakowe oleje, zeszklić cebulkę, posypać solą, dodać pokrojonego borowika i smażyć chwilę. W ostatnim momencie wycisnąć na patelnię 2 ząbki czosnku.
fot. Marianna Patkowska
Wszystko wymieszać, dodać dwa surowe jajka, a potem przełożyć do naszej masy.
fot. Marianna Patkowska
Masę jeszcze chwilę mieszać, a potem przełożyć do formy do pieczenia (wyłożonej papierem do pieczenia, albo wysmarowanej masłem).
fot. Marianna Patkowska
Wierzch posypać bułką tartą. Całość piec ok. 80 – 90 minut w nagrzanym wcześniej piekarniku w temperaturze 200°C z termoobiegiem.
fot. Marianna Patkowskafot. Marianna Patkowska
Bulion, w którym gotowała się dzień wcześniej marchewka, i którego mieliśmy nie wyrzucać, podgrzać z drugą kostką grzybową i dwoma obranymi ząbkami czosnku (ząbków nie wyciskać, wrzucić całe do bulionu). W oddzielnym rondelku rozpuścić odrobinę masła, dodać mąkę i dolać niedużą ilość zagotowanego bulionu, cały czas mieszając. Zasmażkę połączyć z bulionem, wymieszać.
fot. Marianna Patkowska
Gotowym sosem polać naszą pieczeń, nie przejmując się, że może się trochę rozpadać. W smaku jest doskonała!
fot. Marianna Patkowska
P.S. A na deser po wspaniałym obiedzie, mogę zaserwować tylko przepyszną Kelis!
Każdy, kto obserwuje mojego bloga wie, jak cenię pióro i wrażliwość Pauliny Młynarskiej. Dlatego, choć jej najnowszą książkę przeczytałam tuż po ukazaniu się (a więc w czerwcu), długo biłam się z myślami, czy w ogóle tu o niej pisać. Zastanawiałam się, ponieważ niestety nie uważam, że jest dobra. Dziś wreszcie pomyślałam, że nie chcę udawać, że jej nie czytałam (zwłaszcza, że w tym okresie będę zamieszczać na blogu sporo recenzji książek), a tym bardziej, że nie zawiodła moich oczekiwań. Nie chcę jej przemilczeć. Choćby w ramach pracy nad starymi przyzwyczajeniami wynikającymi z wieloletniej tresury, jakiej została poddana kobieca część mojego pokolenia. Piszę tu o niepodejmowaniu żadnych działań, które w jakikolwiek sposób mogłyby sprawić komuś przykrość. Nie ma we mnie złych intencji, co powinno definitywnie zamknąć temat.
Ci, którzy obserwują w mediach społecznościowych profil Pauliny Młynarskiej, wiedzą, że mieszka na przepięknej Krecie z uroczą gromadką czworonogów – z trzema psami i czterema kotami, które zrządzeniem losu po prostu stanęły na jej drodze. Wykonuje fantastyczną robotę, przygarniając bezpańskie zwierzęta. Oprócz postów wojujących oraz zaangażowanych społecznie i politycznie, wstawia też co jakiś czas zdjęcia swoich futrzastych pociech, czasem odkrywając przed obserwatorami ciekawe, urokliwe historie z nimi związane. Prawdopodobnie tak właśnie zrodził się pomysł na książkę „Miłość to pies”. Książkę przez wielu – w tym mnie! – bardzo wyczekiwaną. Książkę zdobioną pięknymi ilustracjami Gosi Kulik i wypełnioną nie tylko ciekawymi opisami specyficznego życia na greckiej wyspie (coś o tym wiem) i trudnego na niej losu bezdomnych zwierząt, ale też baśniowymi historiami; zmyślonymi urzekającymi mitami na temat ich alternatywnego życia, co miało być pomysłem na wciągnięcie do grona czytelników również dzieci. W samym założeniu pomysł świetny, tym bardziej, że jego realizacja spadła na barki naprawdę dobrej i doświadczonej pisarki. Co więc poszło nie tak? Zbyt dużo naraz? To na pewno. Pierwsze, co mnie uderzyło, to zdecydowane uproszczenie języka, które kwalifikuje książkę do bardzo poprawnej, ale jednak literatury młodzieżowej. To być może nie jest nawet zarzut, dobra literatura młodzieżowa jest też przecież potrzebna, niemniej jednak po kampanii promocyjnej myślałam, że jedynie zwierzęce mity będą napisane z myślą o najmłodszych, a cała reszta nie odbiegnie zbyt mocno stylem od poprzednich książek Młynarskiej.
Zarzut zdecydowany mam natomiast do (już czuję, że rozpętuję nieuniknioną jatkę)… pretensjonalnego, a przede wszystkim zaburzającego podstawową funkcję języka, jaką jest komunikacja, wciskania rodzaju żeńskiego liczby mnogiej wszędzie tam, gdzie nie jest to potrzebne. Przykład znajdziemy już w dedykacji:
Wszystkim tym, które i którzy ratują bezdomne zwierzaki.
I teraz chciałabym się dowiedzieć, kto (która i którzy…) z myślących, czytających i poprawnie władających polszczyzną czytelników tak z ręką na sercu zdanie:
Wszystkim tym, którzy ratują bezdomne zwierzaki.
zrozumie w następujący sposób:
Wszystkim mężczyznom, którzy ratują bezdomne zwierzaki.
I proszę o uczciwą odpowiedź tych, którym język polski naprawdę nie nastręcza żadnych trudności. Już w pierwszym rozdziale kolejny kwiatek:
Przypomnę tylko, choć zapewne każda i każdy to wie […].
Tak już będzie niestety do końca. W nagromadzeniu uniemożliwiającym spokojne czytanie, a przynajmniej odbierającym całą z niego przyjemność. I ja znam na pamięć wszystkie argumenty zwolenników takiego pisania. Najbardziej lubię, kiedy osoby, które nie zajmują się językiem zawodowo robią mi długi wykład o tym, że „język buduje świadomość”. Zwłaszcza internet pełen jest takich samozwańczych specjalistów. Dzięki za przypomnienie, wiem to – studiowałam filologię polską u najlepszych językoznawców w kraju (miałam to niebywałe szczęście i zaszczyt), coś niecoś mi tam przekazali. Odrobinę liznęłam zagadnień uznawanych za skomplikowane, zaliczyłam na bardzo dobre oceny kilka ważnych egzaminów. Obserwując i badając język od lat wiem, że chwilowe językowe mody, jeśli kolidują z funkcją komunikacyjną, dość szybko zanikają. Czekam więc cierpliwie. Nie mam pretensji do Pauliny Młynarskiej aktywistki i feministki, że wpada w irytującą językową manierę w imię wyznawanych wartości. Mam pretensje do Pauliny Młynarskiej pisarki (i nie piję tu do braku kierunkowego wykształcenia – autorką jest znakomitą, a dorobek ma imponujący!) oraz do Wydawnictwa Prószyński i S-ka o zaśmiecanie tekstu, który staje się przez to nieczytelny. I zanim ktoś spróbuje włożyć mi w usta tezę, której nie wypowiedziałam, mianowicie, że śmieceniem są feminatywy, doprecyzuję, że śmieceniem jest tu nawarstwienie słów niepotrzebnych, zaburzających sens całości i kolidujące z ekonomizacją języka. Zdanie:
Przypomnę tylko, choć zapewne każdy to wie […].
czytam bez problemu. Rozumiem je. Autorka odrobinę asekuracyjnie zaznacza, że być może napisze oczywistość, coś, co my – czytelnicy już wiemy, ale to dla niej ważne, by dany fakt został w jej książce odnotowany. Kiedy natomiast napotykam na:
Przypomnę tylko, choć zapewne każda i każdy to wie […].
muszę stanąć na krótkie:
Wait! Whaaaat???!
bo automatycznie pod słowem „każdy” rozumiem „każdy człowiek” (czyli inaczej „wszyscy ludzie”) i dopiero nieoczekiwana „każda” wcześniej przypomina mi o innym znaczeniu „każdego” w rodzaju męskim. Czyli „każdy mężczyzna” (co byłoby z kolei domyślne np. w sformułowaniu „każdy, kto cierpi na problemy z prostatą” lub innym, odnoszącym się do cech lub doświadczeń typowo męskich, albo też gdyby zostało wypowiedziane w męskim gronie). To nazywam zubażaniem języka, bo rodzajowi męskiemu w liczbie mnogiej odbiera się jedno z jego dwóch znaczeń, jakim jest określenie większej liczby ludzi i zostawia mu się tylko znaczenie określające większą liczbę mężczyzn, „bo to rodzaj MĘSKI” (nie będą nam tu jacyś mężczyźni określać wszystkich, w tym kobiet!). I nie naśmiewam się z próby wyrugowania patriarchatu z miejsc, w których się zagnieździł. Wystarczy przeczytać kilka moich przypadkowych tekstów, żeby zobaczyć, za jak bardzo opresyjny i zły go sama uważam; jak wiele cierpienia wyrządził w moim życiu. Jestem zdania, że w języku można z nim walczyć na bardzo wielu polach, ale wybranie do tej walki właśnie rodzaju męskiego liczby mnogiej to akurat strzał w kolano. Prawdopodobnie nie jestem jedyną osobą, która widzi w tym dosyć prymitywne uproszczenie i odebranie językowi fantastycznej możliwości, jaką dotąd dawał. Wieloznaczność polega właśnie na tym, że wszyscy (i wszystkie?) od razu wyczuwamy w zależności od kontekstu, które znaczenie ma na myśli nadawca komunikatu. Stąd moje trudności w przyswajaniu takich tekstów, bo po wzmiance np. „i wszystkie” muszę zweryfikować słowo „wszyscy” i zrozumieć je jeszcze raz. Pojąć, że nie chodziło – jak pierwotnie je odebrałam – o „wszystkich ludzi”, ale „wszystkich mężczyzn”. (Tak samo w zacytowanych wyżej fragmentach książki, kiedy rodzaj żeński liczby mnogiej zostanie umieszczony wcześniej – kolejność nie ma tu znaczenia, utrudnienie jest to samo.) Mózg zaczyna mi się buntować, a czytanie staje się męczące i wydłuża się tam, gdzie nie musi. Proste kwestie się komplikują. Jeśli to ma być żeński wkład w budowanie równego świata w polskim pisaniu, to nie o takie feminizmywalczyłam.Jeśli chodzi o używanie feminatywów – spór na ten temat uważam za bezzasadny, bo reguły językowe są w tym względzie akurat jasne. Istnieje dowolność – feminatywów można używać, albo nie, w zależności od preferencji. Co z założenia zamyka dyskusję. Niech każda kobieta zadecyduje, co jej pasuje, co najlepiej ją wyraża i tyle. I niech nikt nie waży się narzucać żadnej kobiecie ani używania, ani nieużywania feminatywów! Niech nie karci za częściowe ich używanie! W znakomitym zbiorze esejów „Okrutna jak Polka”, ale też w wielu swoich wpisach w mediach społecznościowych Młynarska wewnętrzny przymus Polek szastania na prawo i lewo zawsze dobrą (i nieproszoną) radą nazywa „kompulsją”. Myślę, że próba zaznaczenia kobiecej obecności poprzez nieustanne zubażanie bogatego języka w niemal każdym akapicie jest również kompulsją. Oby równie możliwą do terapeutycznego przepracowania.
Przy okazji recenzji książki „Związek na zakręcie. Rozstać się, czy być razem?” Natalii Tur pisałam, że słuchanie audiobooków było mi wcześniej obce, ale zaszalałam wtedy, kupując pakiet: książka papierowa + audiobook. I że śledzenie tekstu podczas słuchania kojącego, niewiarygodnej urody głosu Nishki było fantastycznym doświadczeniem. Postanowiłam i tym razem zdecydować się na taki pakiet (choć żadnego pakietu tak naprawdę nie było – kupiłam oddzielnie książkę, oddzielnie audiobooka), wiedząc wszak, że Paulina Młynarska ma miły głos. A ponadto kiedy sam autor czyta to, co napisał, to wszystko razem nabiera jakiejś dodatkowej głębi. Niestety, zawiodłam się. Może intonacja, może sposób czytania, może w końcu dwa rozdziały dwunaste, w których mieścił się jeden właściwy, a drugi szósty przy tym, że cena audiobooka znacznie przewyższała cenę wersji papierowej, dosyć mnie zdegustowały.
Jednak, żeby nie kończyć zbyt gorzko, „Miłość to pies” ma swój urok. Są tam fragmenty, które niezwykle ze mną rezonują (autorka wspomina nawet moje Thassos). Wzmiankę o towarzyszącej jej całe życie nieumiejętności zakotwiczenia się gdziekolwiek i wreszcie o nowym, poruszającym doświadczeniu zapuszczenia korzeni z wyboru na Krecie czytałam, przeżywając dokładnie to samo, tylko że z Gdańskiem. (Zarówno na Podhalu, na którym od lat mieszkam, jak i na Thassos, gdzie pomieszkiwałam, nie umiałabym żyć dłużej właśnie przez niemożliwy do wyplenienia patriarchat. Trzeba go w tych miejscach przyjąć z dobrodziejstwem inwentarza – o czym Młynarska również pisze, – a ja jestem tym już zmęczona.) Nie ukrywam, że zakręciła mi się w oku łza. Ładnych i mądrych sformułowań znajdziemy w książce zresztą sporo. Problem w tym, że znakomitą „Moją lewą jogą” Paulina Młynarska wywindowała samej sobie poprzeczkę tak wysoko, że ładne sformułowania czy smakowite zwierzęce mity (które na pewno warto przeczytać dzieciom, by rozbudzić ich wyobraźnię) to jednak za mało. Za mało od autorki takiej klasy.
fot. Bożena Szuj
Jeśli podoba Ci się, jak piszę, i chcesz mnie docenić,
kliknij w poniższą ikonkę i postaw mi, proszę, wirtualną kawę
scenariusz na podstawie powieści
Jakuba Żulczyka pod tym
samym tytułem: Kacper Wysocki
reżyseria: Leszek Dawid
gatunek: dramat, thriller produkcja: Polska
rok powstania: 2023 pełny opis filmu wraz z obsadą
Co jakiś czas stajemy z Partnerem przed dylematem, jaki serial wybrać, bo zależy nam, żeby uczynić ze wspólnego oglądania rozrywkę wartościową. Na naszej liście najwyższe pozycje zajmują kultowy „Breaking Bad” (ze wszystkimi przyległościami), ale też wstrząsający „Kalifat” oraz równie mocne „Ruchome piaski”. Wiele seriali zdobyło nasze serce na początku (jak choćby „House of Cards” czy pierwsze cztery sezony znakomitego „Sex Education”), ale potem okazało się, że twórcom nie udało się ich niestety kontynuować w tak dobrym stylu, jaki sobie wyznaczyli.
Z jakiegoś powodu nie ciągnie mnie do seriali rodzimych. Nie twierdzę rzecz jasna, że wszystkie polskie seriale utrzymują niezmiennie poziom brawurowego „Klanu” czy nieodżałowanej „Plebanii” (nie należy zapominać znacznie lepszych, choć mniej popularnych „Złotopolskich” z podobnego okresu czy późniejszego „Rancza”). Oczywiście wiem, że „Glina”, wiem, że „Pitbull”. Znam i wielbię (zwłaszcza „Glinę”), niemniej jednak kiedy mam wybrać serial, polskie produkcje budzą we mnie pewną obawę, że będzie albo zbyt biesiadnie, albo zbyt seriozno, albo Tomasz Karolak.
Do obejrzenia „Informacji zwrotnej” w pewnym sensie zmusiło nas życie. Partner dowiedział się od kolegi, samego Olafa Deriglasoffa – najstarszego dziecka Kapitana Klossa, niezwykle ważnej postaci trójmiejskiej sceny muzycznej oraz autora jednej z moich ulubionych piosenek z płyty „P.O.L.O.V.I.R.U.S” Kur „Sztany, glany” – że na platformę Netfilix właśnie wjechał pięcioodcinkowy miniserial w reżyserii Leszka Dawida na podstawie powieści Jakuba Żulczyka, do którego tenże Deriglasoff napisał muzykę i że naprawdę warto go zobaczyć. Rozbiliśmy sobie tę autentyczną przyjemność na dwa dni. Pierwszego dnia po dwóch odcinkach czuliśmy ekscytację, że ciekawa fabuła, znakomite dialogi, fenomenalna gra aktorska (Arkadiusz Jakubik w roli głównej) i rzeczywiście doskonała muzyka. (Ogromne wrażenie zrobiła na mnie w pierwszym odcinku scena kłótni, w której wraz z narastaniem napięcia, narastała też coraz mocniej zagłuszająca słowa muzyka. Ostatnio z okazji seansu filmów Hitchcocka zastanawialiśmy się, czy przypadkiem nie był on prekursorem często później eksploatowanego pomysłu zagłuszania tego, co mówią aktorzy odgłosami z zewnątrz. W przywołanej kłótni z pierwszego odcinka „Informacji zwrotnej” zagłuszanie słów nie pełniło roli ukrycia przed widzami istotnego szczegółu, który ma wyjść na jaw dopiero później, ale niezwykle plastycznie ukazało, że same słowa często nie są ważne. Ważne jest napięcie i to zazwyczaj ono jest w kłótniach tak trudne do zniesienia.) Drugiego dnia po zobaczeniu serialu do końca… długo oboje płakaliśmy. Ten film otwiera rany, dociera do ciemnych, zaryglowanych miejsc. Wydobywa na powierzchnię to, co trudne, bolesne i z czym nie wiadomo, co potem zrobić. Jak poradzić sobie z informacją, że – mimo wpojonych podczas wychowania norm (zwłaszcza nam, kobietom) – może nie każdemu da się współczuć, może nie każdego da się zrozumieć czy usprawiedliwić. Co zrobić z uczuciem pogardy – nie nienawiści, nie złości, lecz pogardy dla człowieka, który ją w nas wzbudza. Chcielibyśmy w katolickim kraju wierzyć, że jesteśmy miłosierni, dobrzy, pomagający. Co jednak wiemy o pomaganiu, jeśli nikt nam nigdy nie wytłumaczył, na czym polegają problemy otaczających nas bliźnich w potrzebie? Skuteczna pomoc, to taka, w której nie odbiera się sprawczości osobie, której się pomaga. Pomoc krzywdząca to ta wynikająca z potrzeby kontroli oraz narcystycznego przeświadczenia o własnym dobru i super mocach, które uzdrowią drugiego człowieka, ale na naszych warunkach. Główny bohater ma nam, widzom, jedynie przypominać ojców, mężów, partnerów, opiekunów, synów dotkniętych alkoholizmem z naszego własnego życia lub życia najbliższych (a może i nas samych), więc serial przepełniony jest triggerami. Dla każdego pewnie będą one trochę czym innym.
O fabule nie chcę pisać za dużo. Główny bohater Marcin Kania (Arkadiusz Jakubik) jest byłym muzykiem rockowym i niepijącym alkoholikiem. Poznajemy go tuż po złamaniu dwuletniej abstynencji i zaginięciu jego dorosłego syna Piotra (w tej roli intrygujący Jakub Sierenberg), z którym kilka godzin wcześniej się spotkał. Budzi się rano, nie pamięta, co się stało i podejmuje heroiczną próbę odtworzenia przebiegu wydarzeń z poprzedniego wieczora, mającą na celu odnalezienie syna. Tu zaczyna się niezwykle wciągająca, pełna zupełnie niespodziewanych zwrotów akcja. Napięcie sięga zenitu i będzie już tak do samego końca.
Powieści Jakuba Żulczyka, na podstawie której powstał scenariusz do tego serialu niestety nie czytałam, ale mogę się tylko domyślać, że jest to językowa uczta. Bo siłą „Informacji zwrotnej” jest przede wszystkim język. Marcin Kania, alkoholik niepijący, alkoholik wysoko funkcjonujący, jest człowiekiem inteligentnym. Ma dar wnikliwego obserwatora, co zawsze łączy się z pewną wrażliwością. Można więc pomyśleć, że to ta wrażliwość i umiejętność bacznego obserwowania często trudnej do zniesienia rzeczywistości pchnęła go niegdyś w szpony nałogu. Kiedy jest trzeźwy, jest bystry, sensowny, wzbudzający sympatię. Kiedy jest pijany, jest żenujący. Owszem, również agresywny, ale przede wszystkim żenujący. Poznajemy go takim przede wszystkim poprzez retrospekcje, które dla mnie (dla nas) były niesłychanie trudne do oglądania. Wyłania się z nich dzieciństwo jego dzieci. Pełne niepokoju, lęku, podlewane alkoholem. Jestem – a może raczej byłam, bo odcięłam z najbliższego kręgu nałogowców – osobą współuzależnioną. Znam mechanizmy, które wytwarzają się w związkach z ludźmi uzależnionymi. Nie jestem jednak DDA (Dorosłym Dzieckiem Alkoholików). I choć mam wśród najbliższych takie osoby, jakoś nigdy nie umiałam sobie wyobrazić jednego wyłaniającego się z serialu – dosyć przecież oczywistego – aspektu alkoholowego domu. Mianowicie przeraźliwego wstydu, jaki musi odczuwać dziecko, kiedy jego rodzic jest pijany. Świadomość zrzucenia tej wstrząsającej mieszaniny strachu, niepokoju i wstydu na barki kształtującego się dopiero małego człowieka mnie – mającą z alkoholem trochę inne doświadczenia – przerasta. Trudno mi sobie wyobrazić ból, jaki oglądanie niektórych scen tego serialu może wzbudzić w widzach DDA, którzy nie przeszli jeszcze całej długiej i żmudnej drogi terapeutycznej. Mimo wszystko myślę, że „Informacja zwrotna” ma terapeutyczny wymiar. Jakub Żulczyk mówi głośno o swoim nałogu, tym, że od siedmiu lat nie pije i o terapii, którą przeszedł. Doskonale zna różnicę między światem trzeźwym a alkoholowym i potępia romantyzowanie picia, tak mocno zakorzenione w naszej kulturze. Wie, że rzeczywistość alkoholika jest zupełnie inna od tej, w której funkcjonują osoby alkoholikami nie będące. Dlatego tak trudno ją uchwycić, zrozumieć, przełożyć na swój język. Chociaż alkoholizm jest oczywiście chorobą, nie tak łatwo oddzielić ją od chorego, jak w przypadku innych przypadłości. To jesteś ty, a tu twój zachrypnięty przez grypę głos, zagipsowana po złamaniu noga, zaklejony plastrem odrastający paznokieć. Choroba alkoholowa zatapia chorego, wciąga go na dno, niszcząc i – co chyba najgorsze – zmieniając jego mózg, piorąc go z uczuć. I dramatem wcale nie jest to, że nie ma dla takiej osoby ratunku. Dramatem jest to, że tylko ona może się uratować. Pytanie, czy znajdzie w sobie wystarczająco dużo siły.
Wszystko zaczęło się od tego, że całkiem niedawno przez przypadek trafiłam na profil Ogi Ugonoh na Instagramie. Jej starsza siostra Osi była zwyciężczynią programu „Top Model”, stąd – dopiero po czasie – skojarzyłam nazwisko. Ogi jest aktywistką poświęcającą swoją platformę ciałopozytywności oraz walce z rasizmem i uprzedzeniami, więc szybko zaczęłam ją obserwować, czując się na jej koncie dobrze i bezpiecznie. Wczoraj znów przez przypadek, choć z pewnością dyktowany moimi instagramowymi preferencjami, YouTube podsunął mi wywiad z Ogi przeprowadzony dwa lata przez Red Lipstick Monster. Wysłuchałam go z dużym zaciekawieniem. Wiele rzeczy już wiedziałam, ale dowiedziałam się też kilku nowych. I prawdopodobnie nie uznałabym tego za powód do stworzenia blogowego wpisu (problem rasizmu poruszałam już w tekstach: „Nie jestem rasistą, ale…” oraz „Zawsze się trochę dyskryminuje”), jednak nieopatrznie… weszłam w sekcję komentarzy. Wiem, że nie powinno się tego robić, jednak mój wzrok przykuł jeden ewidentnie rasistowski, więc kliknęłam, by go zgłosić (każdy z nas ma taką możliwość, zachęcam do korzystania z niej). Wtedy okazało się, że 99% komentarzy zarzuca wywiadowi „szkodliwość”, obu paniom rasizm (!!!), hipokryzję (!!!), głupotę, brak inteligencji, a prowadzącej dodatkowo „białe umizgi do czarnego gościa” i fatalny poziom przeprowadzenia wywiadu. Co do ostatniego punktu rozumiem i być może nawet podzielałabym, gdybym nie miała świadomości, że kanał Red Lipstick Monster jest oryginalnie poświęcony urodzie i makijażom. Jego prowadząca nie jest Katarzyną Janowską – uznaną, niezwykle kompetentną, kulturalną, elokwentną i inteligentną dziennikarką wykształconą i doświadczoną w tym zawodzie. Działa w kompletnie innej branży i sam pomysł przeprowadzenia wywiadu na temat rasizmu z osobą czarną zajmującą się na co dzień edukowaniem w tym zakresie był słuszny i potrzebny.
Poraziły mnie nie dwa czy trzy chamskie, rasistowskie, prymitywne komentarze hejterów, którzy zawsze i wszędzie gdzieś się przyplączą. Poraziła mnie liczba komentarzy niepochlebnych (znakomita większość) niekoniecznie chamskich i czasem całkiem nawet nieźle napisanych, ale pełnych absolutnego niezrozumienia idei rasizmu. Pełnych autentycznego przekonania, że wytykanie czegokolwiek białej rasie można nazwać „rasizmem wobec białych”.Że na serio można doszukać się symetrii między rasizmem wobec czarnych, a krytykowaniem białych przez czarnych w kraju w 99% białym. I, dobitnie chcę to podkreślić, krytykowaniem konkretnych zachowań, a nie niechęcią opartą jedynie na kolorze skóry. Oczywiście jako rozchwiana histrioniczkaod razu podałam w wątpliwość swój własny pierwotny odbiór wywiadu. Pomyślałam, że skoro wszyscy widzą w nim coś szkodliwego, to pewnie ja jestem w błędzie, widząc w nim – wprost przeciwnie – treści niezwykle potrzebne. Jednak terapia i autoterapia ma to do siebie, że nawet jeśli zrobimy krok w znany nam tył, autorefleksja pomaga nam zrobić dwa kolejne w przód.
JEMU niemiłe
fot. Bożena Szuj
Mój Partner ukuł kiedyś tę piękną parafrazę słów Konfucjusza, mianowicie: „nie czyń drugiemu co JEMU niemiłe”. Wydała mi się ona od samego początku niezwykle mądra i głęboka, ale równocześnie trudna do wprowadzenia we własne myślenie. Całe pokolenia byliśmy wychowywani w ten sposób, by nie czynić drugiemu co NAM niemiłe, zakładając, że inni mają/powinni mieć te same co my potrzeby. Na pierwszy rzut oka brzmi to całkiem nieźle – chodzi przecież o troskę o innych. Jednak… czy rzeczywiście? Czy jest tu przestrzeń dla drugiej osoby na jej własne preferencje, granice, potrzeby? Już zastanawiając się nad tym, możemy napotkać opór. Ja u siebie na niego natrafiałam i w gorszych momentach nadal jeszcze czasem natrafiam. Na szczęście coraz rzadziej.
Odnosząc się do wywiadu i jego treści, pierwszym z brzegu przykładem jest nieszczęsny „murzyn”. Nie będą udawać, że rozumiem, czy kiedykolwiek zrozumiem ciężar znaczeniowy, jaki to słowo dla osób czarnoskórych niesie. Nie rozumiem, nie zrozumiem i nie będę nawet próbowała zrozumieć. Zamiast marnować na to energię, wolę ją przekierować na eliminowanie tego wyrazu z własnego słownika (już mi się udało, ale na początku nastręczało mi to pewnym trudności). Dlaczego? Bo ktoś, kogo to słowo określa mnie o to prosi. Bo mówi mi, że czuje się z nim źle. Bo nie tylko jako językoznawca, ale też jako zwykły użytkownik języka polskiego mam świadomość, że słowo to nabiera pejoratywnego wydźwięku we wszystkich związkach frazeologicznych, w których występuje (sto lat za Murzynami, Murzyn zrobił swoje, Murzyn może odejść, znaleźć Murzyna, itd.), mimo że sama jego pejoratywności, kiedy stoi luzem nie czuję. (O „Bambo” już pisałam, więc w razie wątpliwości, zapraszam do lektury tekstu.)
Nie czyniąc drugiemu, co tylko mnie jest niemiłe, lekceważę to, co może być niemiłe dla niego. I naprawdę nie chodzi tu o źle pojętą polityczną poprawność, która mnie również mierzi. Chodzi o empatię. Mamy też cudowne narzędzie, o którym mówi Ogi, ale o którym mówi też terapia:
Rozmowę!
Nie wiesz? Zapytaj! Istnieje mnóstwo ludzi, którzy zachowują się niewłaściwie, bo „sobie pomyśleli”, że tak będzie dobrze, zamiast zwyczajnie zapytać, jak będzie dobrze. I w kółko popełniają te same błędy, jednak coś ich wiecznie powstrzymuje od powiedzenia wprost:
Nie wiem, jak lubisz, jak chcesz.
Proszę, naucz mnie siebie. Naucz mnie, jak z Tobą postępować, jak Cię traktować, żeby było między nami dobrze.
Jesteś pierwszą czarnoskórą/nieheteronormatywną/odmienną wyznaniowo osobą, jaką spotkałem. Boję się, że popełnię jakąś gafę – pomóż mi, proszę.
I to nie tyczy się tylko jakichkolwiek mniejszości, ale wszystkich ludzi. Ciężko przecież wierzyć w to, że każda osoba innej rasy, orientacji seksualnej, narodowości czy religii jest identyczna. Zbiorowość to zawsze zbiór indywidualnych jednostek.
Jeśli najpierw zrozumiem
fot. Bożena Szuj
Postawą, z którą się często stykam, i która budzi mój ogromny sprzeciw, taki z trzewi, jest pozorne otworzenie się na argumenty drugiej strony poprzez próbę jej kontroli. Wygląda to mniej więcej tak, że wiedząc, że komunikacja bez przemocy powinna się opierać na komunikacie ja i opowiedzeniu o własnych odczuciach, mówimy, że to i to nas boli, więc w związku z tym prosimy o to czy tamto, a druga strona nam odpowiada „jeśli mi to dobrze wytłumaczysz, a ja to zrozumiem, wtedy rozważę, czy twoje argumenty są na tyle słuszne, by spełnić twój postulat”. I wbrew pozorom taką postawę wykazuje bardzo dużo osób. Nie umiem stwierdzić, czy jest to charakterystyczne wyłącznie dla naszego narodu, być może nie, ale nie spotkałam się z tym jeszcze nigdzie zagranicą.
Na pierwszy rzut oka sytuacja nie wygląda źle. Ktoś jest na rozmowę z nami, przynajmniej pozornie, otwarty. Wysłuchuje nas, dopytuje. Jednak daje nam też jasny komunikat, że to on tu ustala zasady. Tymczasem kiedy mówimy o własnych uczuciach, nie podlegają one ocenie. Są jakie są. I dopiero w oparciu o nie i o empatię drugiej strony można wypracować jakiś wspólny pomysł na zdrowe współżycie.
Bardzo wyraźnie widzę to w bezsensownych debatach związanych z zasadnością lub niezasadnością używania wspomnianego słowa „murzyn”. Wielu białym Polakom trudno przyjąć, że być może nigdy nie zrozumieją jego ciężaru dla Polaków czarnoskórych. I rozwiązaniem nie jest przekonywanie czarnych, że „mają nie być urażeni tym słowem”. Nie jest nim też wymaganie od siebie całkowitego zrozumienia ich punktu widzenia. Myślę, że dobrze sobie zadać pytanie, czy rezygnacja z używania tego słowa całkowicie zaburzy nam podstawową funkcję języka, jaką jest komunikacja, czy też nie. (Wspomniane zaburzenie tej funkcji możemy obserwować we wciskaniu na siłę rodzaju żeńskiego wszędzie tam, gdzie znajduje się liczba mnoga rodzaju męskiego, jakby ta ostatnia tyczyła się wyłącznie mężczyzn w liczbie mnogiej, a nie ludzi jako takich; wynika to z – liczę, że przejściowej – mody, źle pojętej równości oraz niekompetencji językowej.) Jeśli nie zaburza – nie ma żadnego problemu. Jeśli zaburza – warto się zastanowić, jak zastąpić słowo drażliwe, by komunikacja nadal była możliwa, a osoby czujące się dziś źle, poczuły się dobrze. Polacy w większości niestety wolą dopytywać
a dlaczego tak?
a po dostaniu odpowiedzi, jej nie przyjąć, uważając prośbę za fanaberię/głupotę.
Z perspektywy przywileju
fot. Bożena Szuj
Myślę, że gigantycznym problemem jest też uznanie, że jest się w jakiejś kwestii osobą uprzywilejowaną. Bycie osobą uprzywilejowaną nie zawsze jest przyjemne, to chyba największy paradoks i być może uświadomienie sobie tego właśnie najmocniej boli. Sama, ponieważ nie używałam nigdy swoich przywilejów z premedytacją przeciw komukolwiek, długo nie wiedziałam, że jako kobieta jestem tylko oczko niżej od najbardziej uprzywilejowanej grupy społecznej, mianowicie białych heteroseksualnych mężczyzn. Mam mniej przywilejów od wspomnianych mężczyzn, ale dużo więcej od osób o odmiennym kolorze skóry lub nieheteronormatywnych. Nie mierzę się z ich problemami (w większości nawet nie znam wszystkich), choć szczerze mnie boli, że oni się z nimi muszą mierzyć. Jednak moje współczucie nie oznacza, że umiem zobaczyć świat z ich perspektywy. W wywiadzie z Ogi poruszyło mnie jej stwierdzenie, że nie lubi hasła „nie widzę koloru skóry”, bo ona, jako osoba czarna, nie ma takiego luksusu, by swojego koloru skóry nie widzieć. Rzeczywiście, będąc białą Polką mieszkającą pośród głównie białych ludzi, nie tyle nie myślę o swoim kolorze skóry codziennie, ale nie myślę o nim niemal w ogóle. Nie będę więc udawać, że umiem sobie wyobrazić, jak to jest, kiedy wszyscy wokół nie pozwalają mi zapomnieć, jakiej rasy jestem, a mnie nie jest z tym komfortowo. Nie umiem. Przyjmuję do wiadomości, że taki problem istnieje i chciałabym się wspólnie z resztą społeczeństwa zastanowić, co możemy zrobić, żeby go wyeliminować. Dlaczego? Pytanie powinno brzmieć: dla kogo? Dla naszych czarnoskórych rodaków. Nawet idiotyczne hasło Polska dla Polaków (z którym się nie zgadzam, bo pragnę Polski otwartej na tych, którzy chcą w niej być niezależnie od narodowości) zakłada, że w pierwszej kolejności mamy zadbać o Polaków. Wszystkich.
Najtrudniejsze zagadnienia
fot. Bożena Szuj
Nie wycofując się z tezy, że wielu rzeczy wcale nie musimy zrozumieć, choć powinniśmy je wprowadzić w życie, uważam, że im się więcej wie, tym lepiej. Wiedza poszerza nasze horyzonty, otwiera nam oczy na nowe problemy, ukazuje lepiej konteksty. Zjawiskiem, które jest dla mnie ciągle dość obce i którego jeszcze nie czuję jest tzw. zawłaszczenie kulturowe. Do tej pory byłam zdania, że kultury się po prostu między sobą przenikają. (Zresztą do tego stopnia, że Amerykanie są dziś przekonani, że Halloween jest ich świętem, podczas, kiedy jest oryginalnie świętem irlandzkim.) I w jakimś szerszym aspekcie rzeczywiście stwierdzenie, że plecenie dziś białym osobom warkoczyków noszonych przez czarnych tych ostatnich obraża, czy im coś odbiera, wydaje mi się odrobinę zaskakujące. Rozumiem, że stoi za tym historia, również ta bardzo trudna i bolesna, o czym za chwilę, jednak w przeczytanych przeze mnie komentarzach padł jeden dosyć merytoryczny kontrargument – niektóre czarnoskóre kobiety noszą peruki z włosów Europejek. Czy „zawłaszczają” w ten sposób włosy białych, czy może wzajemnie czerpiemy ze swoich kultur i dóbr? Tu oczywiście pojawia się inny problem – włosy białych zawsze i wszędzie były akceptowane, włosy czarnych nie, przez co te musiały owego „zawłaszczenia” włosów białych kobiet dokonywać. Na przykład po to, by dostać pracę. To oczywiście wiele wyjaśnia, ale nie rozwiewa całkowicie moich wątpliwości. Granica między „zawłaszczeniem” a „inspiracją” czy „hołdem” na pewno jest płynna i uświadomiłam sobie to dopiero, kiedy wpadł mi do głowy dosyć chyba adekwatny przykład. Górale sprzedają na straganach pseudo góralskie kapelusze, pasy, chusty czy ciupagi, a także spódniczki i topy made in China z tradycyjnymi góralskimi wzorami. Wygląda to ohydnie, ale turyści się cieszą, a górale przeliczają swoje dutki. Czysty żywy biznes. Nie wyobrażam sobie jednak reakcji górali na cepra odzianego od stóp do głów w oryginalny strój góralski (nawiasem mówiąc, piekielnie drogi), który cały czas wkłada się tu jeszcze na wesela, pogrzeby i inne ważne uroczystości. Jestem ćwierćgóralką i z rozwagą zakładam swoją tradycyjną chustę, nie czując się godną reprezentantką tej kultury. Moja mama jest półgóralką i to też zbyt mało, by mówiła gwarą. Mam wrażenie, że pomijając jakieś małe pola, które górale oddali, czy też może stworzyli przyjezdnym, ich tradycja jest kultywowana w tak hermetycznym gronie, że żaden obcy nie jest się tu w stanie przebić, nawet ze swoim zachwytem i uwielbieniem dla góralszczyzny. Z drugiej strony czy tak, jak nie przychodzi mi do głowy, żeby przebrać się za góralkę, przyszłoby mi do głowy, by przebrać się za członka jakiegoś afrykańskiego plemienia, Aborygenkę, Eskimoskę czy Hinduskę? No też nie. I teraz czy samą fryzurę (w przypadku kultury góralskiej u kobiet to nisko upięty kok, w innych kulturach to czasem ogolona na łyso głowa) można uznać za część kultury, a czesanie się w określony sposób za zawłaszczenie? W moim odczuciu nie. W odczuciu czarnych tak. Słyszę to i szanuję. Nie czuję się jednak dotknięta – co wybrzmiewało w wielu komentarzach – że ktoś mi czegoś zabrania. Mamy ciągle wolność i możliwość dokonywania własnych wyborów. Ktoś z czymś się czuje źle, mówi o tym głośno i na tyle, na ile będę mogła, zrobię wszystko, by się tak nie czuł, nie tracąc jednak z oczu siebie, swoich wartości i wiary we własny rozsądek.
Kolejną trudną do wytłumaczenia i zrozumienia kwestią jest blackface. Jakiś czas temu rozpętała się burza, bo w programie „Twoja twarz brzmi znajomo”, uczestnik udający czarnoskórą gwiazdę, został (dosłownie) wymalowany na czarno. (Po raz kolejny odetchnęłam z ulgą, że nie mając telewizora, nie muszę trafiać na takie głupoty nawet przez przypadek.) Malowanie twarzy białych aktorów na czarno, by mogli odegrać osoby czarne (podczas kiedy te ostatnie w filmach nie mogły grać), ma niestety długą historię. Trudno mi sobie wyobrazić bardziej kuriozalny pomysł w dzisiejszych czasach, bo przecież oprócz koloru skóry każdy ma pewne charakterystyczne cechy, które dobry aktor zdoła znakomicie odtworzyć bez obsmarowania się czarną mazią. To albo się czuje, albo nie. Tak, jak w tej chwili niezbyt czuję kwestię zawłaszczenia warkoczyków, tak czuję całą sobą, że malowanie się czarną farbą, żeby „udawać Murzyna” (użycie tego słowa całkowicie celowe) jest co najmniej niestosowne, a na pewno drastycznie prymitywne. Usłyszałam od osoby białej, że ona „nie rozumie o co ten szum, bo sama nie miałaby nic przeciwko, gdyby czarnoskóry pomalował się na biało, naśladując jej kolor”. Po pierwsze jestem więcej niż pewna, że jednak miałaby, a po drugie… choć nie myślę na co dzień o swoim kolorze skóry, to jednak nie byłabym zadowolona, gdyby ktoś, chcąc mnie imitować, skupił się akurat na moim kolorze skóry. To byłoby co najmniej dziwnie.
Bolesna przeszłość
fot. Bożena Szuj
Ogi porusza w wywiadzie również niezwykle ważne zagadnienie tzw. czarnej kultury i stawia ją w opozycji do „kultury białej”, zadając pytanie, co tę ostatnią tworzy. To pytanie fundamentalne, bo właściwie jako biali ludzie nie czujemy białej tożsamości. Jestem Polką, jestem Europejką, ale czy białą rasę uznaję za swoją tożsamość? Nie. Kiedy myślę „czarna kultura”, mam przed oczami pewien uśredniony stereotyp osoby czarnoskórej, mimo że czarnoskórzy zamieszkują chyba wszystkie kontynenty (moja niepewność dotyczy niezamieszkiwanej przez nikogo Antarktydy), więc ich kulturowe backgroundy niesłychanie się od siebie różnią. Jednak mimo tych różnic, osoby czarne odnajdują swoją tożsamość w sformułowaniu „czarna kultura”, a tym, co je łączy, jest doświadczenie traumy niewolnictwa. Kiedy Ogi zadaje podczas wywiadu pytanie:
Czym jest kultura biała? Nie francuska, nie włoska, lecz biała. Jakie doświadczenie łączy wszystkich białych ludzi?
dość szybko znajduje na nie sensowną odpowiedź:
Kolonializm i rasizm.
No i tego fragmentu najbardziej nie udźwignęli widzowie, czując się jednogłośnie oburzeni. Co mówi o nas takie oburzenie? Bo mówi o nas dużo. Przede wszystkim wskazuje na poziom niesterapeutyzowania. Rzeczywiście tym, co przez wieki łączyło wszystkich białych (wszystkich, nawet najbardziej nam odległych kulturowo ludzi) był właśnie kolonializm i rasizm, co nie oznacza, że Ty i Ty, i Ty, i jeszcze Ty jesteście rasistami lub tym bardziej kolonizatorami. (Rasistą i kolonizatorem nie jest nawet każdy Anglik, choć rodzina królewska ma bardzo dużo za uszami w tym względzie.) Ogi nie powiedziała niczego wywrotowego. Stwierdziła tylko, że wszystkich białych ludzi łączy kulturowo niedużo, ale to, co ich łączy, jest akurat złe. Równocześnie „kultura czarna” została zbudowana właśnie na doświadczeniu tego zła.
Kiedy pomyślimy nie w abstrakcyjnych kategoriach „białej kultury”, ale o kulturze polskiej, nas też łączy trauma. W większości pochodzimy od chłopów pańszczyźnianych, którzy cierpieli podobnie, jak czarnoskórzy niewolnicy (o ile w niektórych przypadkach nawet nie bardziej, choć na mniejszą skalę). Jeśli pochodzimy z rodzin szlacheckich, to jeszcze gorzej, bo mamy przekazywaną z pokolenia na pokolenie krew na rękach. (I wcale nie błękitną.)
Jednak mamy skrajnie inny stosunek do swoich traum niż czarni. Oni od dawna przechodzą własną autoterapię, której pierwszym krokiem jest przyznanie:
tak, byliśmy niewolnikami,
tak, to potworne doświadczenie odcisnęło na nas ogromne piętno,
nie, nie pozwolimy, żeby historia się powtórzyła.
Stąd m.in. dbałość o słowa, zachowania, być może nawet czasami przesada. (Czy na pewno, tego nie wiem, czas zweryfikuje.) Ile przez ten czas zrobili Polacy (liczebnie jest nas zdecydowanie mniej niż wszystkich czarnoskórych na świecie), by poradzić sobie z własną traumą niewolnictwa? Może dlatego tak nas uwierają zachowania zdrowe, że sami nie umiemy się na nie zdobyć? Zamiast się uczyć, wolimy tkwić sto lat za… tymi, którzy odrobili już swoją lekcję.
Mój warszawsko-jesienny pobyt w stolicy nieco się w tym roku przedłużył. Spędziłam w niej kilka pierwszych dni września przed fantastycznym tygodniem na Thassos, a potem jeszcze ponad miesiąc po festiwalu, na który tu przyjechałam, rozkładając się całkowicie na anginę i dosyć powoli wracając do zdrowia. Dzięki tej sytuacji (odliczając czas umierania na łożu śmierci) miałam okazję trochę Warszawą pooddychać i trochę się jej poprzyglądać. Choć – jak pisałam w tekście o moim ukochanym Gdańsku – pierwsze dwadzieścia pięć lat, które tam spędziłam, nie były szczęśliwe. Nie lubiłam jej. Podejrzewam, że ze wzajemnością, choć ją prawdopodobnie przepełniała raczej obojętność. Czułam, że to ciężkie i trudne do mieszkania miasto. Niespecjalnie ładne, a w najlepszym razie nierówne. Męczące, dołujące, pozbawione przyrody z wydzielonymi tylko parkami, co od zawsze wydawało mi się dogłębnie smutne. Tak czy tak, zatrzymując się tu na dłuższą niż zazwyczaj chwilę, mogłam sprawdzić, jak dziś odbieram Warszawę. Jaka dzisiaj dla mnie jest.
fot. Bożena Szuj
Dawne życie, czyli edukacja
fot. Bożena Szuj
Kiedy myślę o swoim dawnym życiu w Warszawie, zawsze prześladuje mnie (również w snach) największy koszmar – wspomnienie podstawówki. Chodziłam do szkoły muzycznej połączonej ze szkołą kształcącą ogólnie, więc nie tylko przedmioty muzyczne, ale również te ogólne były na żenująco niskim poziomie. Kiedy w siódmej klasie (szkoła była wówczas, jak znowu dzisiaj, ośmioletnia) zmieniłam nauczycielkę fortepianu na mamę mojej koleżanki z klasy, znakomitej już wtedy skrzypaczki – pianistkę aktywnie koncertującą, doznałam szoku. Była to pierwsza moja nauczycielka fortepianu, która potrafiła na nim grać. Co więcej, podsuwała mi do repertuaru (miałam zawsze wybór!!!) utwory współczesne, np. Witolda Lutosławskiego. (Reszta nauczycieli była przekonana, że jedynym ledwo nadającym się do grania kompozytorem muzyki współczesnej była patronka szkoły Grażyna Bacewicz.) Dramatem była ciężko chora psychicznie pani od historii, kwitująca wszystko słowami „ku chwale ojczyzny”, podnosząc przy tym rękę jak do hajlowania i ukazując nam w cieplejszych miesiącach bujny czarny busz spod pachy. Dramatem byli nasi kolejni nauczyciele religii od katechetek dewotek (jedna mnie uderzyła, ale w przeciwieństwie do baby od plastyki, która również mnie uderzyła, przynajmniej przyszła do moich rodziców przeprosić) po wszystkich zboczonych księży pedofilów, którzy rozbierali nas wzrokiem i wprowadzali dziwną, niekomfortową i niezrozumiałą dla mnie wtedy atmosferę. (Dziś wiem, że była seksualna, co obrzydza mnie jeszcze bardziej.) Zresztą podstarzały wuefista, pan Wojmir, również nie stronił od kolanek ładnych dziewczynek (mówimy o przedziale wiekowym 7 – 14), kładąc się czasem na nich. Taki żartowniś. Dramatem była „polonistka” sadząca takie byki, że moja mama nie była mi w stanie uwierzyć, że przepisałam te błędy z tablicy (nie uwierzyła mi – zrozumiała to dopiero, kiedy porównała mój zeszyt z zeszytami koleżanek). Dramatem była pani od umuzykalnienia, która w pierwszej czy drugiej klasie, kiedy na moje zupełnie naiwne i spontaniczne stwierdzenie po usłyszeniu znajomego nazwiska: „Lutosławski? Był u nas wczoraj!” odparła „Patkowska, przestań się przechwalać znajomościami ojca!”. Dramatem była geograficzka z mopem na głowie (modna wówczas mokra włoszka), która braki w swojej własnej wiedzy nadrabiała niewyobrażalną wobec nas surowością. Dramatem była w końcu nasza wychowawczyni, pani od biologii, z której lekcji zapamiętałam tylko tyle, że istnieją dziewczynki, które podczas miesiączki wrzucają zużyte podpaski za szafę. Opowiedziała nam o tym, nakazując, żeby tak nie robić, „bo to potem śmierdzi” i na wszelki wypadek potraktowała nas wszystkie, jakbyśmy robiły tak samo. Zero rozmowy o wstydzie (było tylko potępienie zachowań, do których wstyd doprowadza), zero znormalizowania nowego dla nas wtedy zagadnienia miesiączki, zero wsparcia dla dziewczynek, które już się stały lub dopiero zaraz staną kobietami. Za to kiedy z przyjaciółką (obecną właścicielką naszego psa) w ramach godziny wychowawczej poruszyłyśmy bardzo trudny dla większości dziewczynek, których bezpośrednio dotknął, problem pedofilskich zapędów pana przewodnika uczestniczącego w wycieczce naszej klasy i klasy równoległej do Jury Krakowsko-Częstochowskiej, zostałyśmy zbesztane i nazwane kłamczuchami, bo przecież „pan Piotr ma żonę”. Na końcu pani wychowawczyni pozwoliła sobie na ohydny komentarz dotyczący mojej „być może zbyt krótkiej czerwonej sukienki” na wycieczkowej dyskotece. Sukienkę – niezbyt urodziwą, przyznaję – wydziergała mi z czerwonej wełny ciocia, a ja miałam wtedy dwanaście lat. Moi rodzice na przemian przychodzili do szkoły, gdzie musieli się stykać ze światem, w którym na co dzień nie funkcjonowali (ja musiałam…). Mama regularnie wykładała pani od polskiego gramatykę języka polskiego na poziomie podstawowym (choć jest redaktorem z kilkudziesięcioletnim doświadczeniem, skończyła muzykologię), pani od umuzykalnienia podziękowała, że podsunęła ośmioletniej wówczas mnie pomysł, że znajomościami ojca w ogóle można „się przechwalać”, pani od geografii wyjaśniała (nie pamiętam z jakim skutkiem), że nie może mi wpisać uwagi za trzyminutowe spóźnienie na lekcję, w momencie, kiedy mam usprawiedliwienie od pielęgniarki, przez wizytę u której się spóźniłam (cierpiałam długie lata na przewlekłe silne bóle głowy). Rozmowy z wychowawczynią z kolei przebiegały w ten sposób, że ta zawsze zakładała, że rodziców w jakiejś kwestii okłamałam i kiedy okazywało się, że oni wiedzą wszystko o zdarzeniu, o którym przyszli porozmawiać, była tak samo zdziwiona. Tata więc – co już kiedyś cytowałam na tym blogu – na jej agresywną sugestię:
Albo ja kłamię, albo pana córka kłamie!
uraczył ją jednym ze smakowitszych swoich tekstów. Mianowicie spokojnym i wyważonym:
Proszę pani, moja córka nie kłamie. A do pani sumienia nie będę zaglądał.
Wyszła obrażona. A potem wróciła. Taka rozmowa osoby stabilnej z niestabilną. Zabawna, choć nie kiedy chodzi o sprawę tak ważną, jak edukacja dziecka.
Rówieśników ze szkoły prawie nie pamiętam. Kilkoro z nich robi dziś zawrotne muzyczne kariery zarówno w branży rozrywkowej, jak i poważnej. Z kilkoma osobami z klasy utrzymuję wirtualny kontakt, bo po latach nasze drogi się przecięły, ale nie patrzę na nich przez pryzmat wspólnych szkolnych doświadczeń. Są teraz dorosłymi ukształtowanymi ludźmi. Wtedy w większości klasy (wyłączając z tego chyba tylko moją przyjaciółkę) widziałam stado owiec zapatrzonych w „surową, ale sprawiedliwą wychowawczynię”. Nie widzieli zła i przemocy, którą moglibyśmy powstrzymać, bo było nas więcej. Byli potulni, tchórzliwi i ulegli. Nigdy nie ceniłam takich ludzi.Może dlatego niezwykle szybko zapomniałam, z kim spędziłam siedem lat dzień w dzień, pięć dni w tygodniu z przerwami świątecznymi i wakacyjnymi. W połowie siódmej klasy zaczęłam po prostu odmawiać wstania z łóżka i pójścia do szkoły. Mocno zaniepokojeni rodzice poszli ze mną do psychologa, który dość szybko stwierdził tzw. nerwicę szkolną i zalecił natychmiastową zmianę szkoły. Nie byłam na to gotowa po pierwsze dlatego, że bałam się wejścia w zupełnie nowe środowisko w połowie roku, a po drugie byłam beznadziejnie zakochana w pianiście z klasy ósmej. Był to najbrzydszy chłopak nie tylko w całej szkole, ale prawdopodobnie też w całym powiecie. Z jakiegoś powodu uznałam, że jeśli ulokuję swoje uczucia w kimś, kto – mówiąc eufemistycznie – nie jest urodziwy, on z dozgonnej wdzięczności je odwzajemni i będziemy żyli długo i szczęśliwie. Oczywiście nic bardziej mylnego i niezdrowego równocześnie. Niestety miałam się o tym przekonać już jako dorosła kobieta po kilku tego typu poważniejszych i tym razem nieplatonicznych relacjach. (Podobnie zresztą jak z wchodzeniem w związki z dużo starszymi partnerami – myślałam, że będę dzięki takim wyborom z kimś dojrzałym, tymczasem okazywało się, że dzielę życie z mężczyzną nie tylko niedojrzałym, ale też starym a w dodatku niezbyt pięknym.)
Szkołę zmieniłam więc w klasie ósmej. Wylądowałam w fantastycznej, jak nam się wtedy wydawało szkole społecznej (tak wyszło, w moim roczniku było dużo dzieci i trudno było się dostać pod koniec podstawówki do szkoły publicznej). Niestety jej pretensjonalna do granic możliwości nazwa „Stowarzyszenie Kultury i Edukacji” nie zapaliła w nas czerwonej lampki. Dyrektorem szkoły (podstawówki łączonej z liceum) był brat ówczesnego dyrektora „Warszawskiej Jesieni”, z którym w biurze festiwalu pracowała z kolei mama, muzyki zaś uczył obecny dyrektor „Warszawskiej Jesieni”. Na naszym pierwszym spotkaniu dyrektor szkoły zapytał mnie, jak rozumiem termin „makdonaldyzacja społeczeństwa” (co pasowało jak ulał do pretensjonalności nazwy szkoły), a potem, kiedy rozmawiał z moimi rodzicami już sam na sam, oznajmił, że „uśmiecham się w odpowiednich momentach, co wskazuje na moją wysoką inteligencję”. Taki był z niego samozwańczy znawca IQ. Po co robić testy Mensy, kiedy można przez pięć minut porozmawiać z takim fachowcem i od razu człowiek wie, na czym stoi.
Sama klasa ósma była całkiem fajna. Czy pamiętam chociaż trzy osoby, z którymi do niej chodziłam? Oczywiście nie, ale nie czułam się wykluczona, co było mi wtedy potrzebne. Pamiętam natomiast, że poznałam tam jedną z najbardziej toksycznych osób w moim życiu, która potem przez jedenaście kolejnych lat podtruwała mnie, udając przyjaciółkę. Egzaminy do szkoły średniej zdawałam do kilku wybranych przez siebie szkół, również tej. Dostałam się do kilku, również do tej. Ostatecznie w tej właśnie postanowiłam pozostać. Klasa się trochę zmieniła (nie, nadal nie pamiętam rówieśników), ale w dalszym ciągu było w porządku. Największe wrażenie zrobił na mnie pan od filozofii, który chociaż miał straszliwie zaślinione kąciki ust, mówił niezwykle ciekawie. Filozofia interesowała mnie od zawsze, ale on zaszczepił we mnie jeszcze większą do niej pasję. Od ósmej klasy przeczołgała mnie – ucząca również w liceum – pani od historii. Przeczołgała, bo przyszłam z zaległościami sięgającymi klasy czwartej, ale była sprawiedliwa. Niebywale wymagająca, ale uczciwa w ocenach, przez co mocno się z historii podciągnęłam. Najsłabszym ogniwem okazał się pan od polskiego, który przejął potem niestety też filozofię. Przypominał wielkiego leniwca i miał żółte od tytoniu zęby. Został naszym wychowawcą, przez co miałam się z kim regularnie kłócić. Zakończyłam tę szkołę po dwóch latach liceum (i trzech w sumie, wliczając w to ósmą klasę podstawówki) z dwóją z polskiego. Dwóje dostawałam regularnie z pisania, bo „pisałam zbyt krótko” (kto by dziś pomyślał…). Kiedy odeszłam, dowiedziałam się, że w trzeciej, a potem czwartej klasie liceum wszedł w dwa romanse z moimi koleżankami z klasy, co nawet mnie z moim ówczesnym gustem nie mieściło się w głowie. Jego żona z kolei nie kryła romansu z inną polonistką z tej szkoły, a cichym obserwatorom tej sytuacji najbardziej szkoda było ich dwójki maleńkich synów, którzy jeździli z nami na wszystkie klasowe wycieczki. Doszły też do mnie słuchy, że dyrektor w międzyczasie utworzył jakieś fikcyjne stanowisko dla swojej kochanki, a ja się zastanawiałam czemu, świadomie nie czytając prasy plotkarskiej, muszę o tym wszystkim wiedzieć.
Na dwie ostatnie klasy ogólniaka trafiłam do najlepszej szkoły pod słońcem. Wreszcie narkotyki, alkohol i papierosy nie były używane pokątnie, panował cudowny luz, w dodatku na swojej studniówce poznałam samego Kazika Staszewskiego, którego syn chodził do klasy równoległej. Mieliśmy szczęście do wybitnej polonistki i równocześnie naszej wychowawczyni, pod okiem której z kolei robiłam wiele lat później, na studiach, praktyki przygotowujące do zawodu nauczyciela. Przemiła pani od niemieckiego (całkowite przeciwieństwo baby od niemieckiego w Kulturze i Edukacji) przywróciła moją miłość do tego języka. Pokochałam go po raz pierwszy, kiedy usłyszałam, jak perfekcyjnie posługiwał się nim mój tata. Choć różniłam się od kolegów z klasy statusem finansowym czy abstynencją narkotykową, byłam akceptowana taka jaka jestem. Dostałam przestrzeń umożliwiającą mi efektywne uczenie się. To był wspaniały czas, jeśli chodzi o szkołę, ale równocześnie jeden z gorszych, jeśli chodzi o moje życie prywatne. Ciężkie załamanie psychiczne związane z barbarzyńskim porzuceniem przez starszego o trzydzieści trzy lata pierwszego facecika (bo na żadne inne miano nie zasługuje) przyszło w okolicy matury. Podniosłam się i dałam radę, dostając się na naprawdę dobre studia. A na nich mogłam wreszcie poznać autorytety (prof. Jerzy Bralczyk, prof. Krzysztof Kłosiński, prof. Włodzimierz Gruszczyński, dr Jacek Wasilewski, Jerzy Sosnowski), z którymi już samo przebywanie niesamowicie mnie wzbogaciło i dało mi skrzydła. Ludzie z roku chyba fajni, ale… oczywiście kompletnie ich nie pamiętam.
Co być może ciekawe – większość moich historii prywatnych rozgrywała się poza Warszawą. Znajomości na odległość miały mnie być może wyrwać z tego, co w tym mieście było dla mnie zbyt trudne.
fot. Bożena Szuj
Stare kąty
fot. Bożena Szuj
Słowo „stare” w odniesieniu do kątów, w których się wychowałam, jest z pewnością wieloznaczne. Moją dzielnicą, o czym już kiedyś wspominałam, jest w Warszawie Stara Ochota.
Od dawna mam podejrzenie, że „stara” w nazwie ma jakiś związek z tym, że jest to najbardziej geriatryczna dzielnica Warszawy. Średnia wieku jej mieszkańców to 98 lat, a kiedy umierają, na ich miejsca pojawiają się nowi… w tym samym wieku, co sprawia, że to miejsce jest w całości w jakimś sensie spowite jesienią życia.
I owszem, okolice Placu Narutowicza są nadal geriatryczne, ale coś się też powoli zmienia. Począwszy od zdetronizowania w naszej spółdzielni zarządu, czyli typowych dziadów borowych z wąsem, którzy tam przez całe dekady przede wszystkim pili kawę i – mówiąc delikatnie – nieudolnie zarządzali pieniędzmi mieszkańców. Dziś pojawili się na ich miejsce młodsi, znakomicie wykształceni (stopień doktora brzmi dumnie), inteligentni… (wreszcie) społecznicy! Lubię okolice Filtrowej i zabytkowy Park Wielkopolski, z którego można dojść na Pole Mokotowskie. (Tak, nadal uważam, że parki w miastach są smutne, ale z braku laku lepsze to niż nic.) Ostatnio odkryliśmy z Partnerem i mamą uliczkę wcześniej mi nieznaną – Bł. Ładysława z Gielniowa. Nasz wieczorny po niej spacer wśród liści z nastrojowym oświetleniem latarni był całkiem magiczny. Partner zachwycony przepięknym budownictwem dał nam ciekawy wykład, po czym stwierdził, że zachwycam się starym Wrzeszczem, a nie doceniam warszawskich perełek. Pomyślałam wtedy, że zachwycam się zawsze, kiedy jesteśmy w pięknym miejscu, a On opowiada o architekturze.
Miałam też szalony pomysł, żeby pojechać po latach do swojej muzycznej podstawówki, sprawdzić, czy nadal jest tak straszna, jak w moich snach. Jednak ostatecznie nie dałam rady. Choć brzmi to przerażająco, słysząc w dzieciństwie wszystkie te doniesienia ze Stanów Zjednoczonych o szaleńcach, którzy wpadali z karabinami do szkoły i strzelali na oślep, całkowicie umiałam ich zrozumieć. Oczywiście nie pochwalałam, ale rozumiałam. Myślę, że lata frustracji, tłumienia złości i gnębienia mogą z łatwością doprowadzić do tragedii.
Na Starówkę pojechałam tylko raz – odbierając książkę programową „Warszawskiej Jesieni”. Nie umiem dziś stwierdzić, czy kiedykolwiek te okolice lubiłam. Były – wraz z Parkiem Szczęśliwickim i Carrefourem na Reducie – stałym miejscem moich częstych wagarów, ot co. Dziś poczułam, że nic mnie tam nie ciągnie. Za to spacer na piechotę do domu przez Krakowskie Przedmieście, Nowy Świat i Chmielną był przyjemny.
W starych kątach mieszczą się też stare przyzwyczajenia, więc kiedy zobaczyłam na jakimś słupie reklamę „Piły X”, wiedziałam, że nie mogę opuścić takiej okazji. Nigdy nie lubiłam chodzić do kina z kimś, jednak na filmy bezdennie głupie chętnie brałam bliskie osoby, jak również wódkę wymieszaną z colą w termosie. Oglądając kuriozalnie idiotyczną „Piłę X”, uświadomiłam sobie, że najprawdopodobniej żadnej z poprzednich dziewięciu części (tak, na wszystkich byłam w kinie) nie widziałam zupełnie na trzeźwo. Być może zresztą tytuł nie jest wcale jednoznaczny. Powiedzieć, że to zły film, to nic nie powiedzieć. Jedną z moich ulubionych jego recenzji z Gazety Wyborczej sprzed bardzo, bardzo wielu lat była ta zakończona słowami:
Krew leje się tu strumieniami, ale naprawdę straszne jest tu jedynie aktorstwo.
– no recenzyjny majstersztyk!
fot. Bożena Szuj
Wyznaczanie nowych tras
fot. Bożena Szuj
Po pierwsze, jak ostatnio wspominałam, podczas mojego pobytu w Warszawie było niebywale ciepło. Nawet na początku października, kiedy już trzeba się było pożegnać z krótkimi spodenkami i przeprosić z lekką kurtką. To mnie zachęciło do spacerów na tyle, by niemal całkowicie zrezygnować z komunikacji miejskiej, której, nie ukrywam, nad wyraz w stolicy nie lubię. W komunikacji miejskiej nasilały się zawsze moje lęki, bo to jednak mała przestrzeń i dużo ludzi. Różnych. I nie ma jak od ewentualnego dyskomfortu uciec pomiędzy przystankami. Chodzenie z domu do bliższego i dalszego centrum pomogło mi poczuć to miasto na nowo. Stwierdziłam, że wyładniało i jakoś się ujednoliciło. Warszawa wreszcie też dostrzegła, że mieszkają w niej ludzie i zaczęła się na nich otwierać (np. tworząc naziemne przejście dla pieszych w okolicach Rotundy). Lepiej późno niż wcale.
fot. Bożena Szuj
Ludzie
fot. Bożena Szuj
Stara prawda głosi, że miejsca tworzą ludzie, więc przyglądałam się im uważnie. Odkryłam, że mam w Warszawie naprawdę fantastycznych sąsiadów (z czym różnie bywało przez lata), na których w trudnych momentach można liczyć. Sąsiedzi nie zatruwający życia to skarb, o czym mieliśmy się w ostatnim czasie niestety okazję przekonać.
Podobno najłatwiej nawiązać ważne i głębokie relacje w młodości, a potem to niemal niemożliwe. W moim przypadku jest całkowicie odwrotnie. Wszystkich ludzi, których spotykałam na kolejnych poziomach edukacji musiałam tolerować, ale nie były to relacje z wyboru. Odczuwałam w nich konieczność, więc się automatycznie odsuwałam na pewien dystans. Dzisiaj z kolei prócz odnowienia po latach przyjaźni z właścicielką naszego psa, nawiązałam też kilka nowych bardzo dla mnie ważnych relacji. Nie tylko podczas terapii w Nowym Targu z ludźmi o problemach podobnych do moich, ale też poniekąd przez swoje pisanie i tkwienie jedną nogą w środowisku artystyczno-muzycznym. Znajomości stały się naturalną koleją rzeczy też nasze – moje i Partnera. Przemiło było wyjść z naszym wspaniałym, utalentowanym, inspirującym kolegą do pubu i fantastycznie spędzić wieczór. Przemiło było też odwiedzić nie tylko naszego psa, ale też przyjaciółkę i jej uwielbiające nas dzieci. Po terapiach, ale też po upływie wielu lat, które mnie zmieniły i ukształtowały, mam już inne, nowe potrzeby. Pewnie dlatego zawsze mi trochę trudno na „Warszawskiej Jesieni”, gdzie za każdym razem widzę tych samych ludzi. Ludzi, których nawet nie wiem skąd znam, bo znam ich od zawsze. Rzadko kiedy nawet dobrze. To świat moich rodziców, ale już nie mój.
Do tego tegoroczne doświadczenia z muzyczną gazetką przypomniały mi o pewnej manierze „noszenia się wysoko” z powodu:
mieszkania w Warszawie
bycia mężczyzną
pracy w kulturze, w prestiżowym przez wiele lat miejscu, które dziś jedynie jedzie na dawnej opinii, ale nikt tego nie powie głośno.
Przerabiałam to przez całe swoje życie w Warszawie. Wymienione wyżej powody występowały pojedynczo lub zbiorowo. Moje dorastanie przypadało na czasy jeszcze niesłychanie unurzane w patriarchacie. Do tego ślepa wiara w prestiż miejsca czy instytucji (która przydarza mi się do dzisiaj) utrudniała nazwanie niekompetencji po imieniu. Nagle wszyscy się oburzali, stwierdzając, że „tak to nie można powiedzieć”. No właśnie nie tyle można, co nawet trzeba, jeśli chcemy mieć prestiżowe miejsca czy instytucje, a nie tylko mrzonki o takich (lub wspomnienia dawnej świetności). Potem przyjechałam do Zakopanego, które jest jakie jest, prawo się w nim nie przyjęło, po ulicach biegają niedźwiedzie, a górale z kulturą się wykluczają, ale jednak w prywatnej firmie (branża sportowo-turystyczna) nauczyłam się takiej etyki pracy, jakiej nigdy i nigdzie wcześniej nie widziałam. Głowy nie unoszone zbyt wysoko potrafiły dostrzec realne problemy i sukcesywnie je rozwiązywać. Tymczasem w warszawskich kręgach kultury często niekompetencja goni niekompetencję, nieudolność jest wręcz groteskowa, a odpowiedzialny za cały ten bałagan wysoko postawiony pracownik pęka z dumy. (Czemu? Tego nie wie nikt.) Ale tu, uczciwie mówiąc, widzę też spore podobieństwo do działań krakowskich instytucji kultury, z którymi również miałam nieprzyjemność. Irytujące, ale tym bardziej doceniam, że jestem od tych wszystkich śmiesznych zależności, układów i układzików całkowicie wolna.
fot. Bożena Szuj
Czy Warszawa da się lubić?
fot. Bożena Szuj
Wbrew temu, jak zawsze postrzegałam różnice między miastem a wsią, przyjeżdżając do Warszawy mam wrażenie, że kiedy idę ulicą ludzie są znacznie bliżej niż np. w Zakopanem. Prawdopodobnie bierze się ono stąd, że w Zakopanem rzadko w ogóle wychodzę z domu. Jednak w stolicy uderza mnie liczba ludzi, których w sporych przestrzeniach jest naprawdę dużo. I w momentach, w których muszę wysłuchiwać tez, z którymi się absolutnie nie zgadzam, ale nie będę przecież dyskutować z obcym, często chorym człowiekiem, czuję się bardzo niekomfortowo. Natomiast niesłychanie podnoszący na duchu był z pewnością Marsz Miliona Serc, który uświadomił mi, że nie jestem sama, że potrzeba normalności tkwi też w wielu rodakach. Zobaczyłam kraj, w którym rzeczywiście chciałabym mieszkać. Kraj ludzi empatycznych i otwartych (zdumiewające, jak miło, grzecznie i kulturalnie odnosiły się do siebie całkiem obce osoby podczas tego marszu). Potem wybory również podnoszące na duchu nie tylko przez wynik, ale też frekwencję. Poczułam się częścią wspólnoty, za czym raczej nie przepadam, ale czego jednak czasem potrzebuję.
Pisałam w recenzji „Zielonej granicy” (na którą nota bene poszłam do kina również w Warszawie), że przedstawia dwie Polski. I dokładnie ten podział jaskrawo widać w stolicy. Podhale jest zaczadzone PiS-em, w Trójmieście czuć z kolei centrowo-lewicowy oddech, a w Warszawie skrajności wręcz unosiły się w powietrzu w czasie poprzedzającym wybory. Polska, której kibicuję, utworzy nowy, sensowny rząd. Zrobi to nawet z przedszkolnymi zagraniami poprzedniej partii rządzącej i podkładaniem przez nią nogi, by zagrać na zwłokę, by jeszcze dokraść i omamić swój żelazny elektorat. Czy nowy sensowny rząd będzie idealny? Czy okaże się rządem marzeń i snów? Potrzeba dużej naiwności, żeby nie powiedzieć głupoty, aby w to uwierzyć. Jednak odsunięcie od władzy chamstwa, nazizmu, złodziejstwa, rosyjskiej agentury, jak również niedopuszczenie, by zapanował totalitaryzm (a było naprawdę blisko) jest sukcesem. Taki kraj mogłabym polubić. Nawet jego stolicę.
fot. Bożena Szuj
P.S. Na deser łączę zawsze wzruszającą mnie piosenkę „Warszawo ma” w wykonaniu Kayah.
Ponieważ kilka pierwszych dni września spędziłam jeszcze w Gdańsku, postanowiłam, że wrzesień będzie ostatnim w tym sezonie miesiącem, który opiszę. Zakończę tym samym niespodziewany cykl opisywania przeżytych nad morzem miesięcy. Wrzesień przez swoją intensywność okazał się porównywalny jedynie do czerwca. Działo się rzeczywiście dużo, co zrekompensował z kolei październik, który w większości przechorowałam.
fot. Bożena Szuj
Ostatnie dni w Gdańsku i wyprawa
do stolicy
fot. Bożena Szuj
Choć rozstanie ze świetlicą Biblioteki Społecznej Stowarzyszenia „Przyjazne Pomorze”, czyli z Janem, wspaniałymi współpracownikami i przede wszystkim dziećmi przypadło na sam koniec sierpnia, to jednak opuszczenie Trójmiasta początkiem września było w moim sercu pożegnaniem ostatecznym. Trudnym i smutnym. W dodatku żegnałam się też z przyjaciółmi i ukochanymi miejscami. Czekała mnie podróż do Warszawy, bo z niej kilka dni po przyjeździe wyruszałyśmy z mamą na Thassos. Podróż mogłaby być prosta, łatwa i przyjemna (w pociągu nadrabiam najwięcej książkowych zaległości), gdybym nie była przykładną i wspaniałą partnerką, która pomaga swojemu ukochanemu w jego interesach. A ponieważ taką partnerką właśnie jestem, z Gdańska do Warszawy jechałam przez Katowice, Kraków i Zakopane, w tym ostatnim zresztą nocując. Załatwiłam wszystko, co było w tamtych stronach do załatwienia i dotarłam do Warszawy po półtorej doby. Zmierzyłam się w ten sposób z lękiem, który od dłuższego czasu mi w Gdańsku towarzyszył – lękiem przed powrotem do Zakopanego. Wróciłam tam dosłownie na noc i uświadomiłam sobie, że te wszystkie rzeczywistości, które jakoś mi ciążą, których się obawiam, po prostu są. Z jakąś swoją energią, z przynależącymi do nich ludźmi, z powietrzem lub jego brakiem. I możemy się w nie zanurzyć i zatonąć, a możemy w nie wejść na szczudłach, tworząc ich nowe i lepsze dla nas wycinki. Ta świadomość pomogła mi spojrzeć z większym spokojem w zbliżającą się przyszłość.
fot. Bożena Szuj
Tropikalne miasto jednej palmy
fot. Bożena Szuj
Warszawa powitała mnie falami upałów, które przetoczyły się przez całą Polskę, zmieniając nieuchronnie nadchodzącą jesień w sam środek lata. Wszystko było rozgrzane do czerwoności. Krótkie spodenki i spódniczki odłożone do wzięcia na Thassos zastąpiły mi przygotowane na spodziewaną warszawską słotę długie jeansy. Zapragnęłam obecności wody i przypomniałam sobie, jaką męczarnią jest lato w mieście. Na szczęście dni do wakacji, na które nie mogłam się już doczekać, były policzone.
fot. Bożena Szuj
Wakacje na Thassos
fot. Bożena Szuj
Mój pierwszy od czterech lat przyjazd na Thassos opisałam szczegółowo w tekście „Wakacje: dogrywka, czyli nNieoczekiwany powrót na Thassos” i nie chcę się powtarzać (zarówno wielbicieli Thassos, jak i tych, którzy tej pięknej greckiej wyspy jeszcze nie poznali, gorąco zachęcam do lektury). Dzisiejszy wpis ma być syntezą całego tego niezwykle dla mnie bogatego w przeżycia miesiąca. Thassos jak zawsze pokazało mi, w którym punkcie podróży do siebie samej się obecnie znajduję. Z ogromną satysfakcją i dumą dowiedziałam się, że zaszłam w tej drodze naprawdę daleko dzięki swojej ciężkiej pracy i determinacji. Oczywiście krokiem milowym była ostatnia terapia, na której efekty wreszcie dostaję namacalne dowody, ale sukces mogę zawdzięczać przede wszystkim sobie, bo żadna terapia się nie uda, jeśli nie podejmiemy świadomych działań. Oczywiście drugą stroną terapeutycznego ponaprawiania choćby części siebie jest utrata tego, co było dotąd pewne. Utrata relacji (albo ich nieakceptowalnej dziś dla nas formy). Utrata aprobaty, którą wcześniej było nam niezwykle łatwo uzyskać od niemal wszystkich, bo staraliśmy się nieustająco zaspokajać ich potrzeby, dając sobie wmówić, że nasza próba wsłuchania się w te własne jest „egoizmem”. Czy w końcu utrata udawanej serdeczności tych, którzy chcieli (i do tej pory mogli) nami do woli manipulować, a dziś im wreszcie manifestujemy nasze granice. Przyjechałam na wyspę, na której nie wszyscy mnie kochają (jak lubiłam wcześniej myśleć), ale też na której nie wszystkich kocham ja. Przyjechałam na wyspę, na której dostrzegam to, co mnie drażni, ale też doceniam zarówno to, co jest wspaniałe, jak i to, co zmienia się na lepsze.
Nigdy nie umiem się nadziwić jak bardzo inny od polskiego gorąc mnie tam rozpala. Doświadczałam tego samego powietrza i tego samego obłędnie czystego Morza Egejskiego, co za każdym razem, będąc na Thassos, ale mój umysł był zdrowszy, inny. Głębokie, metafizyczne przeżycie, które podładowało moje akumulatory na, myślę, długi czas.
fot. Bożena Szuj
„Warszawska Jesień”
fot. Bożena Szuj
Wróciłyśmy z Thassos w niedzielę 17 września, czyli dwa dni po inauguracji tegorocznej „Warszawskiej Jesieni”. Przez trzydzieści cztery lata uczęszczania na festiwal samą inaugurację opuściłam tylko raz – w 1996 roku. Akurat wtedy Michael Jackson dał fantastyczny koncert na warszawskim Bemowie. Poświęciłam m.in. utwór „Arcana” Edgarda Varèse, ale było warto, bo mój Mistrz i Król (całkowicie zresztą złoty) dostarczył mi emocji, jakich nie znałam. Wszyscy najwięksi kompozytorzy wówczas żyjący, nie tylko polscy, znali się z moim tatą. Spora ich część była z nim całkiem blisko, więc bywali u nas w domu. Niektórych to myśmy odwiedzali. Iannis Xenakis na przykład rzucił na – trzyletnią w momencie rzucania – mnie swój urok, a ściślej przekupił mnie drewnianą japońską laleczką i najgorszymi na świecie anyżowo-lukrecjowymi kuleczkami. Słodycze były niemal niejadalne, a ja je mimo wszystko zjadłam, bo się w Xenakisie od pierwszego wejrzenia zakochałam. To mi się często zdarzało. Wychowałam się więc w przekonaniu, że nie ma nic dziwnego czy nadzwyczajnego w tym, że ktoś jest z jednej strony muzycznym geniuszem, a z drugiej człowiekiem na wyciągnięcie ręki, z którym można w każdym momencie porozmawiać. Być może dlatego kult idoli mnie niemal całkowicie ominął z jednym tylko spektakularnym wyjątkiem. I był nim właśnie fascynujący, wizjonerski, genialny Michael Jackson.
Wracając jednak do 2023 roku, przyleciałyśmy na Okęcie w niedzielę w nocy, a w poniedziałek wpadłyśmy już w warszawsko-jesienny wir. Do tego ciągle było nieprzyzwoicie ciepło. W tym roku pokonałam chyba swój rekord w wykorzystywaniu każdego możliwego czasu na długi i mozolny proces fotostarzenia skóry, czyli stare dobre rakotwórcze opalanie. Bardzo niezdrowe, wiem. Być może za rok rozważę samoopalacz, ale jakoś się uparłam i byłam w tym zadziwiająco (jak na siebie) konsekwentna, postanawiając nie tylko, że się opalę, ale także, że się opalę równo. Udało mi się to w Trójmieście, więc nieoczekiwany wyjazd na Thassos i wymuskanie opalonego już ciała promieniami greckiego słońca sprawiły, że poczułam się naprawdę sexy. Kiedy okazało się, że w Warszawie przywitały nas upały, odetchnęłam z ulgą, że nie muszę swoich opalonych nóg przyodziewać w rajstopy (i to miało się do samego końca festiwalu nie zmienić). Cieszyłam się więc potrójnie – i z powodu dobrej relacji z własnym ciałem, i na same koncerty (radość, jak się okazało, nieco na wyrost), ale też na myśl o tym, że… moja ich recenzja zostanie opublikowana w ważnym – w tym maleńkim muzycznym środowisku – czasopiśmie z tradycjami. Pewien splot wydarzeń sprawił, że dostałam taką propozycję. Jak zawsze nie myślałam o tym w kategoriach zarobkowych (choć oczywiście nie pisałam za darmo), tylko prestiżowych. Po tym doświadczeniu przypomniałam sobie, czemu nie pozwalam dotykać swoich tekstów redaktorom, których dorobku nie znam, więc nie mogę go sama ocenić. (Przy czym ocena pracy redaktorskiej jest znacznie trudniejsza od oceny czyjegoś pióra – wymaga porównania wielu tekstów przed redakcją i tuż po niej.) Przypomniałam sobie też, czemu żadna zapomoga nie jest warta nerwów i poczucia, że sprzedaje się godziny swojej pracy i rzeźbienia w tak delikatnej materii, jaką jest słowo, by potem przyszedł walec i wyrównał, co gorsza, podpisując wszystko moim nazwiskiem. Na kwestię tzw. autoryzacji tekstu, kiedy to, co dogadane, zostaje w ostatniej chwili zmienione, a moje prośby jako autora ostatecznie zlekceważone, spuszczę zasłonę milczenia. Dowodem na to, że nie zwariowałam (co zaczęłam w pewnym momencie rozważać) były dla mnie głosy osób, które przeczytały obydwie wersje mojego tekstu: na stronie internetowej gazety oraz na tym blogu pierwotną, którą wysłałam gazecie do redakcji (choć była – jak w przypadku wszystkich blogowych tekstów – po redakcji mojej mamy, redaktora z wieloletnim doświadczeniem). Planowałam zamieszczenie tu zresztą jedynie linku do strony gazety, ale przez niedopuszczalną dla mnie formę mojego tekstu w tejże gazecie, postanowiłam pokazać, jak wygląda naprawdę. Dostałam kilka podziękowań za blogową publikację – przeplatało się w nich przekonanie, że gazetowa wersja „nie brzmiała, jak ja”, a moi czytelnicy nie bardzo rozumieli, „co się z moim tekstem stało”, co jest najlepszym podsumowaniem jakości tej redakcji. Ale przychodząc w poniedziałek na koncert byłam jeszcze pełna wiary i w to, że tegoroczna edycja festiwalu będzie wspaniała, i że bez problemu dostanę od czasopisma zlecającego recenzję obiecany karnet na recenzowany festiwal, i że szybko podpiszę ustaloną ustnie umowę, jak również, że współpraca pójdzie gładko czy że na koniec dostanę wynagrodzenie w terminie. (Mam naprawdę bujną wyobraźnię, trzeba mi to przyznać.)
Na pewno nowym było dla mnie przeświadczenie, które rzeczywiście wynikało stąd, że pisałam do gazety, że nie tylko nie muszę, lecz nawet nie powinnam dzielić się swoimi przemyśleniami z innymi. Poczułam, że byłoby to wręcz niestosowne, bo wszystko, co mam w trakcie koncertu w głowie, co we mnie w środku buzuje, to materiał, z którego mam czerpać do napisania tekstu o drugiej części festiwalu. Tekstu, który nie podda się żadnym naciskom czy sugestiom. To z założenia sytuacja niewygodna, bo środowisko – jak już pisałam – jest małe, wszyscy się znają, mniej lub bardziej lubią. Osobom zwłaszcza neurotypowym trudno jest pisać mniej przychylnie o znajomych. Ja akurat nigdy nie miałam tego problemu. Nie tylko dlatego, że niewiele osób lubię (niewielu osób też nie lubię, większość jest mi po prostu dosyć obojętna), ale też z powodu bardzo poważnego podejścia do komponowania nie tylko programów całych festiwali, ale również pojedynczych koncertów. Jestem na to wyczulona jako córka mistrza w tej dziedzinie. Czuję jakiś wewnętrzny przymus wskazywania palcem zarówno tych, którzy robią to brawurowo (w tym miejscu muszę wspomnieć wybitny również w tym względzie Kwartet Śląski oraz doskonałego Roberta Jędrzejewskiego roztapiającego moje serce „Projektem Patkowski”), jak i tych, którzy robią to miernie. (Oczywiście koniec końców ci wybitni równają w górę, a ci mierni się obrażają, no ale odnotować stan rzeczy trzeba.) Tak czy owak, cudownie było wrzucić na luz i owiać tajemnicą wszystkie głosy toczące w mojej głowie zacięte dyskusje. Poczuć, jak nie tylko z wewnętrznego chaosu, ale też zewnętrznej ciszy rodzi się tekst. Cudownie było nacieszyć się tym, zanim praca nad tekstem przerodziła się w ratowanie kuriozalnych efektów dziwnie pojętej redakcji zleceniodawcy.
fot. Bożena Szuj
Rozłąka
fot. Bożena Szuj
Chyba ani ja, ani mój Partner nie wiemy, kiedy to nastąpiło. Nagle okazało się, że po prostu mieszkamy razem. Od tego momentu – którego żadne z nas nie umiejscowi na osi czasu – nie rozstaliśmy się jeszcze nigdy na tak długo jak teraz. Żegnając się z nim w pierwszych dniach września, nie sądziłam, że po drodze wydarzy się tyle nieoczekiwanych zwrotów akcji, z moją anginą włącznie, z powodu których spotkamy się dopiero pod koniec października. Rozłąka jest jedną z lepszych i zdrowszych rzeczy dla związku. Będąc oddzielnie, mogliśmy się nie tylko nacieszyć kołdrą (znaczy mój Partner mógł się nacieszyć, bo on mi w cieszeniu się nią nie przeszkadza nigdy), czy po dłuższym czasie nawet trochę za sobą zatęsknić, ale też – co chyba najważniejsze – poprzyglądać się sobie poza kontekstem naszego związku. Pobyć w odrębności. Dla mnie okazało się to dużo trudniejsze, bo utknęłam w Warszawie, z którą mam własne nieprzepracowane sprawy. Trwałam w odrębności od Partnera, ale w kontekście własnej przeszłości. Z drugiej strony było to w pewnym sensie ciekawe, bo uświadomiłam sobie, że nie mogę przeżywać swojego związku w wypracowany we wczesnej młodości sposób. Mianowicie tak, że przyjeżdża jakiś on na białym koniu (czy innym rzęchem) i wybawia mnie od Wawy/mojej przeszłości/mnie samej (niepotrzebne skreślić). Pokusa była silna, żeby i w tym schemacie osadzić mojego Partnera. Zwłaszcza, że mózg sięga po te rozwiązania, które są mu najlepiej znane, najbardziej ograne, przez to pozornie bezpieczne. Jednak w jakiej mnie to stawia roli? Księżniczki, która jest bezwolna, zależna i niesamodzielna. W roli smutnego wysrywu patriarchatu. Nie taką kobietę spotkałam na Thassos. Choć niestety części takiej kobiety często zbierałam z Warszawy.
W odległości i odrębności zobaczyłam dużo jaskrawiej to, co mnie drażni i w Partnerze, i w naszym związku, i w końcu we mnie w tej relacji. Zrozumiałam też, dlaczego tak się dzieje. Zaczęłam dostrzegać i nazywać to, nad czym trzeba będzie wspólnie popracować. Uderzył mnie moment przyjazdu Partnera, bo uświadomiłam sobie, że wraz z naszym przytuleniem poczułam nagle siłę. Spadło na mnie dziwne, nieznane mi wcześniej przekonanie, że wszystko jest teraz na swoim miejscu. To nie Partner mnie określał czy dopełniał. Nie określała czy nie dopełniała mnie też relacja z nim. Partner i nasza relacja uwolniły te części mnie, które poupychałam głęboko, myśląc, że nie wypada, nie można, nie będę się wygłupiać. On i nasza relacja były kluczem do całej mojej zamkniętej na chwilę w szafie osobowości. Wreszcie mogłam być sobą. Ale… czy to jest zdrowe? Jeszcze tego nie wiem.
fot. Bożena Szuj
Relacje
fot. Bożena Szuj
Przyglądając się sobie w starych kątach, dokonałam pewnego odkrycia. A właściwie nawet kilku odkryć. Malowanie się i szykowanie na wieczorne warszawsko-jesienne koncerty przypomniały mi moje dawne niezdrowe podejście do wyglądu. Przez całe swoje dorastanie i młodość nadawałam zwłaszcza makijażowi zdecydowanie zbyt duże znaczenie. (Pewnym paradoksem jest to, że dopiero dziś, kiedy wiem jak mało jest istotny, potrafię się nim dużo lepiej bawić.) Oczywiście niebezpieczny nie jest sam stosunek do makijażu, lecz bardziej do jego braku. Problem z akceptacją swojej twarzy bez makijażu ma na ogół źródło w braku akceptacji samego siebie. Od końca podstawówki, kiedy zaczęłam stawiać swoje pierwsze makijażowe kroki, każda „Warszawska Jesień” była dla mnie jedynym czasem w ciągu roku, kiedy swoją codzienną starannie dopracowaną stylizacją (makijaż, ubiór, dodatki) mogłam się wyrazić. Nie przypominam sobie, żebym kiedykolwiek miała kompleksy związane ze swoim wyglądem, ale z jakiegoś powodu przyjęłam za oczywistość, że moją atrakcyjność może zbudować tylko makijaż, a jego brak automatycznie mi ją zabiera. Że bez niego jestem „zwyczajna” czy wręcz niewidoczna. (Wszystkich mężczyzn zwracających na mnie uwagę na ulicy, kiedy szłam nią bez makijażu, uważałam za no-makeup’owych fetyszystów.) Dużo dzięki terapii poprzestawiałam w swojej głowie, ale nadal pewnym triggerem jest dla mnie stwierdzenie, że kobieta, która się nie umalowała (zwłaszcza na jakąś medialną uroczystość), wykazała się aktem „odwagi”. (Jak wielką odwagą muszą się więc z tego samego powodu od pokoleń wykazywać mężczyźni, czyż nie?) Przez swoje dawne podejście do atrakcyjności – której źródło tkwi przecież w naszej osobowości i pewności siebie – przyciągałam do siebie osoby równie emocjonalnie niestabilne jak ja. (Dla tych stabilnych musiałam być chodzącą czerwoną flagą.) I to moje tegoroczne szykowanie się na koncerty, na których spotykałam nie tylko znajomych, ale też tych, którym w prehistorii pozwoliłam się skrzywdzić, przypomniało mi siebie samą sprzed lat. Nie było to przyjemne wspomnienie. Pewnie gdyby był wtedy ze mną mój Partner, udałoby mi się je jakoś rozproszyć, przegadać, zracjonalizować. Ale byłam w tym sama. Co jest terapeutycznie dobre, choć trudne.
Kiedy już zrozumiałam siebie jako kobietę, której makijaż nie określa, a jest formą zabawy i artystycznego wyrazu, dotarłam do niezwykle trudnego i niewygodnego punktu – odkryłam, że w rozmowach z mężczyznami mogę być widoczna. Trudno mi to wytłumaczyć, ale zrozumiałam, że przez większość swojego życia, wchodząc w relacje z mężczyznami, miałam dziwne przekonanie, że spełniam w nich rolę słuchającego posągu. Osoby, które poznały mnie niedawno nigdy w to nie uwierzą, ale mówiłam mało. Skupiałam się na wyglądaniu (żeby mnie w ogóle dostrzegł) i uważnym słuchaniu (żeby połechtać jego ego), a potem wylewałam z siebie kilometrowe odpowiedzi w formie pisemnej. I dopiero teraz, kiedy opuściła mnie jakakolwiek presja, kiedy nie potrzebuję szczęścia z zewnątrz siebie oraz jestem kobietą spełnioną w związku, okazało się, że nie bardzo umiem tworzyć zdrowe relacje z mężczyznami. A przynajmniej umalowana i w warszawsko-jesiennym anturażu. Oczywiście część osób mogłaby zapytać, po co chcę tworzyć relacje z mężczyznami. Z prostej przyczyny – nie żyję na pustyni. Otaczają mnie ludzie płci obojga i chciałabym tworzyć z nimi relacje. Jeśli ktoś urzeka mnie swoją wrażliwością, inteligencją i mądrością, to jego płeć nie jest dla mnie istotna. Chcę chłonąć to, co mnie napędza i inspiruje. Nie każda relacja musi być romantyczna, ale bycie w zdrowej relacji romantycznej nie może wykluczać wchodzenia w inne relacje z ludźmi.
Po raz pierwszy uświadomiłam sobie, że od kiedy zaczęłam zdrowieć, wrzucona w dawny kontekst nie do końca umiem się odnaleźć. Przełomowa była dla mnie rozmowa z kolegą, w której nie tylko słuchałam, ale też mówiłam. W której czułam się szanowana i – co najważniejsze – traktowana jak osoba dorosła (a więc też sprawcza oraz odpowiedzialna). Nagle zrozumiałam, że nie jestem już „dziewczyną”, która wróci do domu, zmyje makijaż i zacznie pisać lub tworzyć we własnej głowie odpowiedzi na to, co się jej być może nie spodobało, z czym się nie zgadza, co ją dotknęło (pozarelacyjne przeżywanie relacji – pisałam o tym kilka razy). Byłam kobietą, która zareaguje, kiedy coś jej się nie spodoba, powie, gdy się z czymś nie zgodzi, zaznaczy swoje granice, zanim ktoś zechce je przekroczyć.A po miłej konwersacji wróci do domu i zajmie się sobą. Przed prysznicem zmyje makijaż, rozpoczynając tym przyjemny proces wieczornej pielęgnacji twarzy (tak, kosmetykami wiecie jakiej firmy). To wszystko mnie… przerosło. Nie to, że zaczęli mnie otaczać dobrzy ludzie, którzy traktują mnie tak, jak chcę być traktowana. Przerosło mnie, że opanowałam niemal do perfekcji zdrowe zachowania oraz reakcje na nie… jedynie w obrębie swojego romantycznego związku. Poza nim wszystko okazuje się nowym nieznanym terenem, w którym grzęznę. Wpadam w dawne schematy pogubionej młodziutkiej niepewnej siebie dziewczyny, którą już nie jestem. I ta rozbieżność miedzy tym, jak siebie postrzegam właśnie podczas festiwalu (bo z taką mną jego przeżywanie kojarzę), a tym, kim naprawdę dziś jestem (po terapii, w trakcie swojej własnej autoterapeutycznej pracy) jest wstrząsająca. Oczywiście jedyne, co nam zawsze pozostaje, to mówienie o tym, co się w nas w danym momencie dzieje. Ludzie, którzy mają zostać w naszym życiu zrozumieją to i zostaną. Innych lepiej odstraszyć zawczasu. Partner choć dojechał do mnie trochę później, był na wyciągnięcie telefonu. Z daleka uczestniczył w moich pierwszych, nie zawsze udolnych krokach ku normalności.
Zrozumiałam też – zarówno w kontekście relacji z ludźmi, jak i powrotu na Thassos, – że moje zaburzenie obsesyjno-kompulsywne przejawiało się również tym, że pragnęłam posiąść na stałe wszystko to, co wzbudziło mój zachwyt. W przypadku mężczyzn była to potrzeba stworzenia z nimi związku (nie umiem w one night standy). Oczywiście nazywałam to zawsze wielkimi słowami, dużo na wyrost, wierząc w wielkie uczucia, międzyludzką magię oraz połączenie dusz. Jednak motorem było zaburzenie. Obsesja, by zdobyć, wchłonąć, skonsumować to, co staje się dla mnie ważne. W tym sensie zawsze rozumiałam to, co mogło powodować Jeffrey’em Dahmerem, choć chciałabym wierzyć, że dzieli nas znacznie więcej, niż mój brak wiary w kreacjonizm. Po przyjeździe z Thassos odkryłam, że pośród wielu rzeczy, które odróżniły ten pobyt od pozostałych był spokój, że nic i nikt nie zburzy relacji, jaką z nim mam. W tym wcześniejszym miotaniu się, próbie udowodnienia, że mogę coś powiedzieć po grecku, że znam więcej magicznych miejsc na wyspie niż jakikolwiek turysta, że wiem, jak spędza się na niej zimę, a nawet widziałam ją pod śniegiem… była obsesja. Obsesja podszyta strachem, że bez niej będę nikim. Otóż nie. Zaznałam tego, że mogę być odrębna. I że ona jest. Inni ludzie – czy będą mnie oglądać w makijażu podczas jakichś uroczystości lub koncertów czy obcować z moją codzienną bezmakijażową odsłoną – też są. I nie muszę robić z tego niczego ostatecznego (i nie mam na myśli zjadania). Brak ostateczności wcale nie odbiera relacjom głębi. Nawet chyba wręcz przeciwnie.
Mam poczucie, że dzisiejszy wpis jest bardzo osobisty. Choć nie było to zaplanowane, czuję, że wykorzystana w nim sesja dobrze to obrazuje. Odsłoniłam (po raz pierwszy po nie wiem ilu latach, nie bez oporów) brzuch. Nie tylko dosłownie.
fot. Bożena Szuj
P.S. Na deser łączę piosenkę z płyty „Renaissance” Beyoncé. Płytę przesłuchałam w całości po raz pierwszy dopiero w sierpniu i szybko stała się jedną z moich ulubionych w ostatnim czasie. Jej słuchanie umilało mi przyjazdy na gdańskie Stogi do najlepszej pracy, jaką miałam – Świetlicy Biblioteki Stowarzyszenia “Przyjazne Pomorze”. Energia i dobro, jakie tam otrzymałam, tkwią we mnie do dziś, pomagając mi w trudniejszych momentach.
scenariusz: Jasmila Žbanić
reżyseria: Jasmila Žbanić
gatunek: dramat
produkcja:Bośnia i Hercegowina, Austria, Niemcy, Chorwacja rok powstania: 2006 pełny opis filmu wraz z obsadą
Po siedmiu miesiącach wróciliśmy w końcu do Zakopanego. Powitała nas ulewa wstrzymująca na dłuższy czas możliwość rozpakowania auta. Czekając, aż się trochę uspokoi, siedzieliśmy zmęczeni w zimnym, zakurzonym i pokrytym w kątach pajęczynami mieszkaniu. Prawdziwe Halloween. Wyłamałam się i zepsułam klimat pobieżnym odkurzaniem. Po jakimś czasie udało się przynieść i rozpakować najistotniejszy bagaż, a tego – jak można się domyślać – było po takim czasie mnóstwo. Marzyliśmy o ciepłym prysznicu i filmowym seansie. Szybko okazało się, że z powodów technicznych odpalenie czegokolwiek z sieci nie będzie chwilowo możliwe, więc pozostały płyty DVD. Sięgnęłam po leżącą na pianinie kupkę płyt, które Partner odłożył do wspólnego zobaczenia i od razu zaintrygował mnie na jednej z nich bośniacki tytuł „Grbavica”. Partner również jak ja go nie znał, więc żadne z nas nie miało pojęcia, jak bardzo ten film rozłoży nas na łopatki i w jak znakomitym czasie go zobaczymy. Dzień Wszystkich Świętych zmuszający do zadumy i refleksji nad nieuchronnością śmierci, jak również kruchością życia – więc też jego sensem i jakością – był dla mnie idealnym momentem do przeżywania „Grbavicy”, która wdarła się we mnie i jeszcze na długo we mnie pozostanie.
Tytułowa Grbavica to dzielnica Sarajewa, które od 1992 do 1996 roku było oblężone przez siły Republiki Serbskiej oraz Jugosłowiańską Armię Ludową. Równo dekadę od zakończenia tego tragicznego okresu bośniacka reżyserka Jasmila Žbanić zadebiutuje filmem o kobietach, wojennych traumach i oczyszczeniu, jakie może przynieść… jedynie terapia. Głównymi bohaterkami filmu są Esma (w tej roli znakomita Mirjana Karanović) i jej dwunastoletnia córka Sara (zjawiskowa Luna Zimić Mijović). Esma to kobieta w średnim wieku, pozornie zupełnie zwyczajna – pochłonięta pracą, samotnie wychowująca dorastające dziecko, lubiana przez koleżanki, nienarzekająca, utrzymująca się na powierzchni. Od pierwszych scen widać, że bardzo kocha swoją córkę, która nadaje kolor i świeżość smutnej szarej codzienności (Bośnia ukazana w filmie przypomina Polskę z początku lat 90.). Sara jest szalona, zbuntowana, odważna. Odczuwa, ale też generuje u innych, emocje skrajne. Niezwykle cieszy się na zbliżający się obóz, który organizuje jej szkoła. Wycieczka nie jest tania, ale dzieci bośniackich szahidów, uznawanych za bohaterów wojennych, dostają sporą zniżkę. Trzeba tylko dostarczyć do szkoły zaświadczenie o tym, że ojciec poniósł śmierć na froncie. Sara, która swojego taty nigdy nie poznała, za każdym razem, kiedy prosi o potrzebne do uzyskania upustu zaświadczenie, spotyka się z unikami matki. Równocześnie Esma podejmuje nocną pracę kelnerki w ohydnym i podejrzanym klubie, żeby na upragnioną wycieczkę córki zarobić. Można powiedzieć, że napędza ją jedynie miłość do córki, jednak sama miłość nie czyni z niej dobrej matki. Choć bywa ciepła, kochana i troskliwa, bywa też całkowicie emocjonalnie niedostępna, a swoje granice komunikuje wybuchami niekontrolowanej złości. W momentach irytacji córką nagle z miłej, dobrej, zaradnej kobiety zmienia się w lodowatą, przepełnioną wściekłością i bólem istotę. Balansuje między dwoma trybami. Paradoksalnie to ją z córką łączy, bo dwunastolatka również funkcjonuje naprzemiennie w dwóch trybach: zadziornej młodej rebeliantki i malutkiej dziewczynki, która potrzebuje przytulenia, ciepła i zapewnienia, że nigdy nie zostanie opuszczona. Swoją drogą ukazanie tej prawdy o dzieciach w tym wieku jest porażająco prawdziwe i niestety rzadkie w filmach. To „trudny wiek”, ale przede wszystkim dla przeżywających wtedy burzę hormonów i zmienność nastrojów nastolatków. Jedyne, czego wtedy potrzebują, to mądrego, zrównoważonego opiekuna, który po prostu będzie. I w razie czego pomoże im ponazywać ich emocje. Jednak Esma mimo najszczerszych chęci, bezgranicznej miłości do Sary i starań, by zapewnić córce jak najlepsze życie nie jest „zrównoważonym opiekunem”. Nie może być. Jest ofiarą okrutnej, przerażającej wojny; ofiarą swoich traum. Tak samo jak 200 tysięcy innych bośniackich kobiet, z którymi dzieli swoją straszną historię. Żeby się takim opiekunem stać, musi najpierw zadbać o siebie, a to jest dla niej zbyt trudne. Potrzebuje wsparcia, na które ciągle nie jest niestety gotowa. Z oferowanej przez państwo pomocy terapeutyczno-finansowej, wybiera tylko tę drugą. (Co jest na pewno dobrym początkiem.) Jest jak spłoszone zwierzę w trybie przetrwania. Nie wie, że przekazuje swoją traumę dziecku, nie lecząc się. A leczenie, czyli terapia jest niczym innym, jak rozmową o swoich uczuciach. Opuszczeniem gardy, odrzuceniem lęku przed oceną i opowiedzeniem własnymi słowami (wszystko jedno, że chaotycznie czy niespójnie) swojej historii. Uzdrawia nas poczucie bycia wysłuchanym, ale też to, że mówimy w „bezpiecznej przestrzeni”. Że mówimy do osób, z którymi łączy nas podobieństwo doświadczeń (jestem głęboko przekonana, że nie powinno to być nasze dziecko). No i że odbywa się to w obecności kogoś, kto ma wiedzę, jak terapię poprowadzić. Terapia jest procesem długim i trudnym. Jednak koniecznym, by wrócić do zdrowego funkcjonowania, a w swojej tragedii znaleźć źródło siły.
Ogromną wartością filmu jest opowiedzenie o wojnie głosem kobiet. Uderzyło mnie, że szkolna zniżka na wycieczkę była tylko dla dzieci, których ojcowie zginęli podczas wojny. Bez wątpienia byli bohaterami i taki gest jest pięknym hołdem. Jednak co z dziećmi bohaterek, które wojnę przetrwały, tracąc w niej tożsamość oraz godność i dziś żyją, będąc samotnymi matkami? Wspomnienie otwierającej film sceny grupowej terapii z wstrząsającą pieśnią w tle robi porażające wrażenie, kiedy pod koniec poznamy już sekret Esmy (pod takim tytułem film ukazał się na Zachodzie) i zrozumiemy lepiej kontekst. Jej historia jest jedną z dwustu tysięcy historii. Dwustu tysięcy traum przekazywanych kolejnym pokoleniom.