CzytanNi

fot. Bożena Szuj

Z zamiarem napisania tego tekstu nosiłam się długo. Temat raz wydawał mi się wart wpisu, inny razem nie wart. Początkowo chciałam się właściwie jedynie podzielić tym, jakie miejsce zajmują w moim życiu książki oraz moim stosunkiem do irytującej mody na licytowanie się na liczbę przeczytanych pozycji.
Ostatecznie pewna wypowiedź Olgi Tokarczuk sprzed jakiegoś już czasu zachęciła mnie, żeby jednak napisać. A przy okazji odnieść się do tej gigantycznej gównoburzy (jak ją ładnie – choć wykropkowując – podsumował Jerzy Sosnowski), która przetoczyła się nad polskimi strzechami. Potem znowu pisanie tekstu odłożyłam i kończę go dziś zupełnie bez związku z niczym.

Literatura nie dla idiotów

fot. Bożena Szuj

Żeby zrozumieć kontekst, z którego słowa Olgi Tokarczuk zostały wyrwane, i przede wszystkim zapoznać się z całą wypowiedzią noblistki, trzeba najpierw przeczytać wpis Jerzego Sosnowskiego, który przeprowadzał z nią tę rozmowę.
Ludzie, którzy najgłośniej jej słynne stwierdzenie:

literatura nie jest dla idiotów

krytykowali i oburzali się nim, kontekstu zgłębić nie chcieli (lub nie potrafili, co stanowi tylko potwierdzenie tezy Tokarczuk, że do czytania potrzebne są kompetencje). Przypomina mi to pewną moją daleką znajomą (wyznawczynię partii obecnie rządzącej, co jest nie bez znaczenia), która wiele lat temu obraziła się na sklep Media Markt, że jest „nie dla idiotów” i od momentu pojawienia się w mediach tej (znakomitej zresztą) reklamy, już tam nie kupuje. Niezwykle mnie to bawi, bo ja na to hasło zareagowałam skrajnie inaczej – pomyślałam sobie, że skoro bywam klientem tego sklepu, a nie jest on dla idiotów, to znaczy, że idiotką nie jestem. I to wszystko oczywiście z ogromnym przymrużeniem oka, bo inteligentny człowiek wie przecież, że założenie, że klienci jakiegoś sklepu są lub nie są idiotami, jest fałszywe. Na tym właśnie polegał żart (co jest bardziej żenujące od niezrozumienia żartu? konieczność wytłumaczenia go).
Jednak w przypadku literatury i zgrabnego – oraz… wypowiedzianego również z przymrużeniem oka – podłożenia jej pod słynne reklamowe hasełko jest już nieco inaczej. Bo literatura naprawdę nie jest dla idiotów. I tak, Tokarczuk ma sto procent racji, mówiąc:

Żeby czytać książki, trzeba mieć jakąś kompetencję, trzeba jakby mieć wrażliwość pewną, pewne rozeznanie w kulturze. Te książki, które piszemy – tak jak mówiłam – one są gdzieś zawieszone, zawsze się z czymś wiążą. Nie wierzę, że przyjdzie taki czytelnik, który kompletnie nic nie wie i nagle się zatopi w jakąś literaturę i przeżyje tam katharsis. Więc piszę swoje książki dla ludzi inteligentnych, którzy myślą, którzy czują, którzy mają jakąś wrażliwość. Uważam, że moi czytelnicy są gdzieś do mnie podobni. Piszę do… jakby do krajanów swoich.

Olga Tokarczuk w rozmowie z Jerzym Sosnowskim

Skąd więc te rzesze osób całkiem nieraz inteligentnych, które poczuły się tymi słowami dotknięte do żywego; które w mediach społecznościowych skarżyły się na to, że gdyby nie dzieci i obowiązki, czytałyby znacznie więcej i które z jakiegoś kompletnie irracjonalnego powodu poczuły się zaliczone do pojemnego wora idiotów? Odpowiedź jest banalnie prosta: z kompleksów wynikających z niskiego poczucia własnej wartości. To bywa znacznie silniejsze niż zrozumienie, że ze zdania „literatura nie jest dla idiotów” ani nie wynika, że nieczytanie jest domeną idiotów, ani jakie są cechy i zainteresowania idioty. O idiotach tak naprawdę niczego się z tego zdania nie dowiadujemy. Jednak z reakcji na te słowa, dowiadujemy się bardzo dużo o tym, co większość społeczeństwa o sobie myśli.
Wartym odnotowania jest tu też oskarżenie Olgi Tokarczuk o klasizm. Przypomina mi to trochę uparte dążenie do tego, żeby przypadkiem nie sprawić komuś przykrości… prawdą. Otóż społeczeństwo (prawdopodobnie każde) rzeczywiście dzieli się na ludzi dorastających w domach z książkami oraz tych, którzy dorastali w domach bez książek. I nie, ci z książkami nie mieli ich, bo ich było na nie stać. Znam wielu posiadaczy imponujących domowych bibliotek i żaden z nich nie jest majętny – znam też właścicieli domów kompletnie książek pozbawionych i żaden z nich nie jest osobą ubogą. I znowu – bo czuję, że to również trzeba wyjaśnić – nie chodzi tu o miarę człowieczeństwa, dobroć czy nawet mądrość. Chodzi tu o pewien nawyk będący konsekwencją posiadania kompetencji, o których mówiła Tokarczuk. Można wychować się w domu bez książek i stworzyć własny dom pełen książek oraz na odwrót. Jednak nie upierajmy się, że to nie ma znaczenia. Ma, bo nas tworzy w określony sposób. I owszem – klasizm to czy nie klasizm – miałam ogromne i całkowicie niezasłużone szczęście wychowywać się w domu nie tylko wypełnionym książkami, ale też doskonałym współczesnym malarstwem. Zawdzięczam temu swoją wrażliwość (która, nie powiem, bywa też moim przekleństwem).
Równocześnie pewną być może ciekawostką jest to, że w całym moim życiu najmocniej zraniły mnie dwie osoby, które bez cienia przesady mogę nazwać erudytami. Czy oczytanie przekłada się w jakikolwiek sposób na bycie dobrym człowiekiem? Absolutnie nie, podobnie jak inteligencja ma się nijak do inteligencji emocjonalnej. Jednak trudno też udawać, że rozmowy z ludźmi oczytanymi nie są ciekawsze i dużo bardziej intelektualnie stymulujące niż z osobami nieczytającymi. (Z tego zresztą powodu nie uważam się za specjalnie interesującego rozmówcę.)

Literatura w moim życiu

fot. Bożena Szuj

Tata przez kilka pierwszych lat mojego życia, kiedy tylko był w domu niepogrążony w depresji, co wieczór mi czytał. Czytanie było ważne też w jego życiu. Dzięki niemu jako nastolatka zetknęłam się z twórczością jego ulubionego pisarza Eliasa Canettiego (na którego kunszcie poznał się długo zanim ten dostał Nagrodę Nobla i stał się w Polsce popularny) czy cudownego Bertranda Russella, którym się zaczytywał. Ale mój najwcześniejszy związek z literaturą, który właśnie tacie zawdzięczam, to przeuroczy „Kubuś Puchatek” A.A. Milnego i chyba absolutnie wszystkie książki Bogini mojego dzieciństwa – Astrid Lindgren. O ile „Małego Księcia” Antoine’a de Saint-Exupéry’ego nigdy nie umiałam odebrać inaczej niż jako atrakcyjnego dla mas zbioru banałów (nie przeproszę miłośników, to moja opinia), o tyle finezja Lindgren wywarła olbrzymi wpływ na moją wyobraźnię. Moją zdecydowanie ulubioną książką jej autorstwa była „Ronja, córka zbójnika”. Czytałam ją jeszcze wielokrotnie, jak już nauczyłam się robić to samodzielnie.
Poezja zawsze przegrywała u mnie z prozą, ale mieliśmy oboje z tatą ogromny sentyment do kompletnie pojechanego i abstrakcyjnego tomiku „Dwa źdźbła” Ryszarda Twardocha, z którego wiersze cytowaliśmy sobie na pamięć. (Do dziś szczególne miejsce w moim sercu zajmuje też poezja Wisławy Szymborskiej i Zbigniewa Herberta.)
Potem poznałam twórczość Vladimira Nabokova, zaczynając oczywiście od arcydzieła „Lolita” i tak poszło. Przeczytałam chyba wszystkie dostępne w polskim tłumaczeniu książki tego autora i była to taka rozkosz, że rzeczywiście trudno było mi wziąć potem do ręki cokolwiek gorszego (np. jakąkolwiek lekturę). Kilku pisarzy zwróciło jednak moją uwagę (oprócz wspomnianego wyżej znakomitego Canettiego i Russela). Na pewno była to magiczna, subtelna i rozkosznie abstrakcyjna Aglaja Veteranyi, absolutny mistrz, zwłaszcza krótkich form, Julio Cortázar czy bóg Gabriel García Márquez. Zakochałam się też bez pamięci w twórczości Rolanda Topora oraz Franza Kafki, a Michel Houellebecq „Uległością” (którą uważam za lekturę obowiązkową dla każdego człowieka) przewartościował moje myślenie…
Nie umiałam się też nigdy oprzeć urokowi pióra Sławomira Mrożka, Witolda Gombrowicza czy Witkacego. Zachwycił mnie też Jacques Derrida („O gramatologii”, ach, jakież to smakowite!) i Arthur Schopenhauer. Zupełnie inną miłością kocham pióro Laurie Anderson, która jest artystką totalną, absolutnie doskonałą we wszystkim, co robi, a pisanie jest tylko pewnym tego wycinkiem. Wymieniam mało nazwisk i jeszcze mniej nazwisk kobiecych. „Biegnąca z wilkami” Clarissy Pinkoli Estés, którą zachwycają się tłumy, mnie wydała się książką dość ważną, ale nie wybitną – być może do niej wrócę, skoro mój biedny Nabokov ma u mnie na czas wojny w Ukrainie bana (spokojna głowa, kto jak kto, ale on by to zrozumiał). No ale tak to u mnie wyglądało.
Studia oczywiście pokazały mi literaturę, po którą sama prawdopodobnie bym nie sięgnęła, uzmysławiając mi, że łatwiej mi się czyta publikacje uchodzące za trudne (np. prace językoznawcze), w których jedno skomplikowane słowo ma tylko jedno znaczenie niż takie, które pozostawiają zbyt duże interpretacyjne pole. Moje myślenie rozgałęzione bardzo utrudniało mi skupienie się na czytanym tekście. Od tego momentu stopniowo coraz rzadziej sięgałam po literaturę piękną.
Dziś najczęściej czytam książki z zakresu neurologii, bo interesuje mnie ludzki mózg (przede wszystkim mózg psychopatycznych morderców). W dalszym ciągu interesuje mnie też filozofia, językoznawstwo oraz psychologia.

#52BookChallenge

fot. Bożena Szuj

Nie wiem, czy bardziej mnie śmieszą, czy mierżą wyścigi w mediach społecznościowych na przeczytanie jakiejś konkretnej liczby książek w roku. Bo o co w tym tak naprawdę chodzi? O szpan.  Nic więcej. Tymczasem czytanie jakiejkolwiek literatury na kilogramy samo w sobie nie ma żadnej wartości.

(Serio studiowałaś polonistykę?
Serio, nawet u profesora Bralczyka i mam do tego dyplom z wyróżnieniem!)

Owszem, czytanie rozwija mózg, zwłaszcza na wczesnym etapie życia. Jednak już później równie ważny jak samo czytanie jest wybór literatury, jaką się czyta. Wyobraźmy sobie, że jedna osoba wśród tych 52 książek, które pochłonie w ciągu roku, by to dumnie ogłosić na fejsbuku, przeczyta: 3 książki telefoniczne, „50 twarzy Greya”, powieść Blanki Lipińskiej i 47 dzieł Danielle Steel… A druga przeczyta tylko „Odeyseję” Homera czy choćby „Mini-wykłady o maxi-sprawach” Leszka Kołakowskiego (o „Ulissesie” Joyce’a nie wspominając). Ktoś tu coś wygrał? No i kto? Druga zyskuje dwukrotnie – nie tylko nie ma zaśmieconego mózgu słabizną intelektualno-językową, ale dostaje też dla niego solidną pożywkę. Nie warto więc czytać? Warto, ale rzeczy mądre! Pełna zgoda, co do tego, że lepiej przeczytać 52 wspaniałe książki w ciągu roku niż nie przeczytać żadnej. Myślę jednak, że zacząć należy od podstaw, pokazując już w szkole dzieciom z różnych domów (i tych z książkami, i tych bez nich), jak odróżniać literaturę wartościową od bezwartościowej. Ludzie zaopatrzeni w taką wiedzę nigdy nie wpadną na pomysł ścigania się na liczbę przeczytanych pozycji, rozumiejąc, dlaczego jest to niedorzeczne.

Czytanie „ze zrozumieniem”

fot. Bożena Szuj

Zwolennicy czytania grzmią nie tylko, że „nie czytamy”, ale również, że nie czytamy „ze zrozumieniem”. Ten językowy potworek przywędrował do nas ze Stanów i tak się w polszczyźnie zadomowił, że już nikt nie rozumie (nomen omen) nawet, czemu nie ma on najmniejszego sensu. Otóż „czytanie ze zrozumieniem” tyczyło się dzieci nieanglojęzycznych, z którymi praca wymagała od nauczycieli monitorowania, na ile przeczytany przez nie angielski tekst jest dla nich faktycznie zrozumiały.
Sam szybko podchwycony pomysł, żeby Polak mógł przeczytać polski tekst „bez zrozumienia” (na poziomie, rzecz jasna, podstawowym) jest kuriozalny. Czy chcę przez to powiedzieć, że każdy Polak rozumie, co czyta? Jestem idealistką, ale nie aż taką! Chcę powiedzieć jedynie, że w samym słowie „czytanie” zawiera się rozumienie czytanego tekstu. Oczywiście, można rozprawiać o różnych interpretacjach, a więc „rozumieniach” tego, co się czyta. Można rozprawiać o tym, jak nasza kondycja psychiczna, nasze doświadczenia czy w końcu oczytanie wpływa na rozumienie tego, co przyswajamy. Nie można jednak twierdzić, że statystyczny zdrowy Polak da radę płynnie przeczytać zdanie:

Ala ma kota,

ale nie zdoła go zrozumieć. A sformułowanie „czytanie ze zrozumieniem” dotyczyło takich właśnie sytuacji, mogących się przydarzyć każdemu, kto uczy się wymowy i znaczenia słów w nowym języku. W tym miejscu warto przypomnieć też, że wodzenie oczami za tekstem czytaniem nie jest.

Czy za mało czytamy?

fot. Bożena Szuj

Istnieje pewna pokusa, żeby postępujące zidiocenie społeczeństwa tłumaczyć spadkiem czytelnictwa graniczącym z wtórnym analfabetyzmem. Byłabym tu jednak ostrożna, stawiając tezę odwrotną. Nie dlatego głupiejemy, że mniej czytamy, ale mniej czytamy wartościowej (!!!) literatury, bo głupiejemy. Pytanie też czy rzeczywiście czytamy mniej. Statystyki pokazują, że tak. Z drugiej jednak strony nastąpił jakiś renesans wydawniczy i niemal każdy (pisarz, polityk, celebryta) pisze dziś i wydaje książkę, tylko w inny sposób niż przed laty. Autorzy często odwracają się od wielkich wydawnictw i wydają książki własnym sumptem, dzięki czemu zyskują niezależność. Drugą stroną tego medalu są ceny, które mogą wywoływać mylne wrażenie elitarności tych książek, podczas kiedy różnie z tym bywa. Dawniej wyznacznikiem jakości była renoma wydawnictwa, a w tym wypadku ten czynnik odpada. To z kolei też się zresztą zmienia, bo słynne niegdyś wydawnictwa (np. Znak) znacząco obniżają swoje loty, nie dbając już, jak kiedyś, o poprawność językową i zatrudniając redaktorów z przypadku (lub – to tylko moje przypuszczenie – wcale ich nie zatrudniając). Książki, których w księgarniach oraz w sieci pełno, to tak naprawdę jakościowa ruletka. Powrócę więc do przykładu wyścigów w social mediach na przeczytanie jak największej liczby książek. Czy naprawdę wolimy dziś, żeby rodacy czytali rocznie 180 słabych książek (załamując dłonie nad tym, że czytają rocznie jedną książkę), czy może zacznie nam zależeć, żeby nie tylko przeczytali, ale przede wszystkim potrafili wybrać do przeczytania choćby trzy arcydzieła?
Bo gdzie tak naprawdę tkwi problem? W szkolnictwie, w omawianiu z dziećmi lektur (w dodatku najczęściej słabych) pod jakiś klucz (???), w tępieniu samodzielnego myślenia, oryginalnych, nieraz odjechanych interpretacji. W zajmowaniu się tym, co autor miał na myśli zupełnie, jak by to miało jakiekolwiek znaczenie. To tu jest popełniany największy błąd.

Pogarda vs. ignorancja

fot. Bożena Szuj

Z niezrozumiałego dla mnie powodu, kiedy dochodzi do (na ogół internetowych) starć osób czytających z nieczytającymi, ci pierwsi odnoszą się do tych drugich z pogardą, zupełnie jak by serio wierzyli, że z jakiegoś powodu są od nich lepsi, natomiast ci drudzy obnoszą się z ignorancją, którą bezpieczniej byłoby zachowywać jedynie dla najbliższych.
Owszem, znajomość literatury to znajomość pewnych kulturowych kodów, a więc pewnego języka niedostępnego tym, którzy mają czytelnicze braki. Znajomość języka i możliwość porozmawiania w nim to frajda. Ale na tym polega różnorodność, że istnieją różne frajdy i w zależności od gustów/potrzeb/możliwości możemy ich szukać i je znajdywać w różnych rzeczach. One nie są lepsze czy gorsze od siebie. Są inne.
Nie umiem się umieścić po żadnej ze stron. Każdą z nich tak samo rozumiem i żadnej z nich w równym stopniu do końca nie rozumiem. Raczej nie byłam nigdy i w dalszym ciągu nie bywam osobą, która rocznie czyta tylko jedną książkę, ale są lata, w których pochłaniam książki w zawrotnych liczbach, a są i takie, kiedy czytam naprawdę mało. Nie umiem powiedzieć, od czego to zależy. Najprawdopodobniej od mojej koncentracji i stanu psychicznego. Czasem czytać uwielbiam, czasem trudno mi się do czytania przemóc. Jestem z pewnością idealnym odzwierciedleniem stwierdzenia, że „dziś się więcej pisze niż czyta”, bo zdecydowanie więcej piszę niż czytam. Może wynika to z tego, że piszę kompulsywnie, a czytam, próbując kompulsję pisania opanować (z różnym skutkiem).
Puenta będzie może nawet nie na temat, ale ważna – uczmy dzieci od najmłodszych lat samodzielnego myślenia, czytajmy im jak najwięcej w pierwszych latach ich życia, a potem pytajmy o ich interpretacje przeczytanych przez nie książek, no i – najważniejsze! – tępmy nauczycieli tępiących samodzielne myślenie naszych dzieci. Zadbajmy też o to, żeby miały jak najlepszych nauczycieli z przedmiotów ścisłych. Reszta przyjdzie sama.

fot. Bożena Szuj

P.S. Na deser łączę swoją wersję piosenki dość luźno związanej z tematem wpisu.

Histrioniczne zaburzenie osobowości nNi

fot. Bożena Szuj/Marianna Patkowska

Jak pisałam w tekście poświęconym mojej terapii na oddziale dziennym psychiatrycznym w Nowym Targu, dopiero niedawno, po trzymiesięcznych specjalistycznych obserwacjach, dostałam diagnozę, z którą powoli się godzę i mierzę – histrioniczne zaburzenie osobowości.
Moje znakomite terapeutki przy wypisie dokładnie mi wytłumaczyły, jak to zaburzenie się objawia u mnie, w których punktach utrudnia mi życie oraz na co powinnam postawić nacisk w dalszej pracy autoterapeutycznej. Nie robiły mi wykładów, czym jest histrioniczne zaburzenie osobowości w ogóle, czy jak może przebiegać u innych pacjentów. Skupiły się na mnie. Ja to przyjęłam (lub przynajmniej tak mi się wydawało), a potem zaczęłam przekopywać teksty źródłowe, by z nich dowiedzieć się czegoś… o sobie. Niedorzeczne, prawda?
Opisy konkretnych zaburzeń w literaturze fachowej są wskazówkami dla specjalistów, więc pewną klasyfikacją mechanizmów, przedstawieniem ich spektrum czy w końcu informacją, z czym terapeuta będzie się w swoim gabinecie spotykać. Próba dopasowywania opisu swojego zaburzenia do siebie na własną rękę mija się z celem. Choć na pewno mnóstwo w głowie uporządkował mi wykład Magdaleny Paszko w ramach Strefy Psyche Uniwersytetu SWPS, czyli uczelni, na której studiowałam:

W ramach oswajania tej diagnozy, chciałam się podzielić na blogu tym, czego dowiedziałam się o sobie podczas terapii.

Ktoś mi kiedyś powiedział, że

nie powinno się mówić, że jest się zaburzonym, tylko, że ma się zaburzenie lub ewentualnie, że jest się osobą z zaburzeniem.

Już pomijając mój stosunek do tego, co się powinno, na początku ten apel wydawał mi się całkiem sensowny. Jednak z biegiem czasu, a zwłaszcza po terapii, widzę to inaczej. Sytuacja jest złożona. Z jednej strony zarówno nasza depresja, nasze stany lękowe, nasze zaburzenia czy też nasze myśli nie są nami. Są częścią nas. Trochę nas tworzą, trochę to my tworzymy je, ale my jesteśmy dla wszystkich swoich przypadłości zawsze największym zbiorem. Ale z drugiej strony skoro nas tworzą, to jakoś się w nas zatapiają. I robią to na tyle mocno, że trudno fantazjować, jacy byśmy byli, gdybyśmy zaburzenia nie mieli. My jako niezaburzony byt to coś, czego nie da się oddzielić od zaburzenia, które mamy. Debata o tym, czy jestem zaburzona czy zaburzenie mam, to trochę jak przyrównywanie zaburzenia do kataru. I już nawet nie chodzi o to, że katar mija, a nie każde zaburzenie można w pełni wyleczyć, ale o to, że katar nic w naszym postrzeganiu świata nie zmienia, natomiast zaburzenie to jak przytwierdzone do naszych oczu okulary, które obraz świata zniekształcają.
Oczywiście widzę też inny aspekt tego apelu – uwrażliwianie ludzi na to, by nie stygmatyzowali osób zaburzonych. W pełni się pod nim podpisuję, bo rzeczywiście zaburzenie jest tylko częścią prawdy o nas i nie powinniśmy się przez nie definiować. Jednak pewna moda na tworzenie nowego języka na siłę, niestety ten język zubaża i spłyca. I na często słyszany w tej sytuacji argument, że od języka wszystko się zaczyna i to, jak mówimy ma znaczenie, mogę odpowiedzieć tylko jedno: NO WŁAŚNIE!!! Te wszystkie rzeczy, o które wielu (surprise, surprise, w słowie „wielu” zawarłam również kobiety!) tak walczy, w języku już są. To nie z językiem mamy problem, a z językową edukacją społeczeństwa.

Kiedy mówię:

jestem zaburzona,

mam na myśli coś jednak trochę innego niż:

mam zaburzenie/borykam się z zaburzeniem/cierpię na zaburzenie.

Co wrażliwsi użytkownicy języka zrozumieją.

Tak, zdiagnozowano u mnie zaburzenie histrioniczne. Mam je. Poznanie diagnozy nic nie zmieniło (choć we mnie zmieniło dużo), bo to, co mi dolega, wykształciło się w bardzo wczesnym dzieciństwie i towarzyszy mi od zawsze, podobnie jak ciężkie bóle głowy, wrażliwość czy słuch muzyczny. Nie znam siebie bez nich. Czy jestem swoim bólem głowy, swoją wrażliwością czy muzycznym słuchem? No nie jestem. Jednak czy jestem z kolei osobą z bólem głowy, osobą z wrażliwością czy z muzycznym słuchem? No też nie. Ta dziwna maniera dodawania przed naszymi cechami lub dolegliwościami „z” sztucznie wydłuża między nami a nimi dystans. Analogicznie nie jestem osobą z troskliwością, z upartością czy feminizmem. Jestem troskliwą, upartą feministką.
Reasumując, tak, mam zaburzenie osobowości oraz tak, jestem zaburzona. To bardzo ważna część, ale też tylko część mnie.

fot. Bożena Szuj/Marianna Patkowska

Jedną z najczęściej wymienianych cech osobowości histrionicznej jest teatralność. Histrionia dotyka w zdecydowanej większości kobiety (bardzo polecam wysłuchanie wspominanego wyżej wykładu Magdaleny Paszko, bo jest w nim również ciekawa teza, jak takie zaburzenie objawia się u mężczyzn) i długi czas kojarzyła mi się z kobietami bardzo zauważalnymi. Kobietami wyraźnymi, w dużych kapeluszach i przykuwających wzrok stylizacjach, stukających obcasami, i będących zawsze w centrum uwagi. I to opis pasujący do wielu histrioniczek (kilka nawet poznałam). Ta zauważalność zresztą nie ogranicza się tylko do ich wyglądu, ale też zachowania. Są głośne, egzaltowane i teatralne właśnie. Więc kiedy tylko usłyszałam swoją diagnozę, mój bunt wobec niej zawarł się w tym jednym pytaniu:

Ale że ja??? Teatralna???

Egzaltacja – jak każdy inny przejaw pretensjonalności – szczerze mnie odpycha. Lubię zwracać na siebie uwagę, ale tylko na swoich zasadach, czyli:

  1. nie zawsze
  2. niemal wyłącznie w sytuacjach pozarelacyjnych (do tego dojdziemy)
  3. wtedy, kiedy czuję się stuprocentowo bezpiecznie.

Terapeutki uspokoiły mnie, że teatralności akurat we mnie nie widzą, a swoją diagnozę opierają na innych przesłankach. Jednak po przemyśleniu wszystkiego uświadomiłam sobie, że odrobinę teatralności muszę w sobie mieć i realizuję ją sobie właśnie tutaj, na blogu oczami nNi. Z jednej strony od samego powstania bloga opisuję świat widziany moimi oczami, a z drugiej, siłą rzeczy, sama go jakoś kreuję, chociażby swoimi przemyślanymi stylizacjami. Nie podejmę się wchodzenia w dyskusję, czy jestem na swoich zdjęciach sobą czy nie sobą. (Już pomijając fakt, że zdjęcia rządzą się swoimi prawami i to, co na nich wygląda intrygująco, często w realu jest już intrygujące mniej.) Jednak na pewno pokazuję bardzo intymną swoją stronę; pokazuję kobietę, która spełnia się, tworząc. Która ukazuje, nie jaka chciałaby być, tylko jaka gdzieś w środku jest. Lub też jaka czasami bywa.
W pełnym makijażu i na dwudziestocentymetrowych szpilkach z sex shopu nie jestem mniej czy bardziej prawdziwa niż bez makijażu i w dresie. Różnica jest tylko taka, że w całkowitym rynsztunku lepiej mi się stwarza sesje zdjęciowe, które na blogu zamieszczam, a sauté i po wygodnemu lepiej mi się pracuje nad tekstami.

fot. Bożena Szuj/Marianna Patkowska

Terapeutka, do której uczęszczałam kilka lat, powiedziała kiedyś słowa, które mocno mnie poruszyły:

Ale zaraz! Czy ja dobrze rozumiem, że kiedy pani przyjaźń z mężczyzną zaczynała nabierać romantycznego charakteru, była pani ZA KAŻDYM RAZEM TAK SAMO zdziwiona, że on pomyślał o seksie z panią?

No… tak! Za każdym razem byłam tak samo zdziwiona i równie mocno zdziwiło mnie jej pytanie o to. Wtedy powiedziała mi coś jeszcze dziwniejszego, mianowicie, że:

Wie Pani, ale takie rzeczy się wyczuwa. Są sygnały. To nie musi wcale znaczyć, że do seksu dojdzie, ale dorośli ludzie są na ogół świadomi tego, że mają na seks ochotę i że przy sprzyjających okolicznościach mogłoby do niego dojść.

No i to był punkt, w którym ja zawsze wymiękałam, bo w moim idealnym świecie,ludzie mówiliby sobie wprost, czy chcą ze sobą iść do łóżka, czy nie. Ja nie mam pojęcia, jak się tego domyślić przed wejściem w związek. Jakie są symptomy, co na to wskazuje… No nie wiem i już. Więc byłam trochę jak ten piesek, co wychodzi na spacer i za każdym razem, widząc to samo drzewo, cieszy się, jak by je widział po raz pierwszy. Z jednej strony super uczucie, ale z drugiej… nie jest to bezpieczne.
Dopiero podczas terapii grupowej uświadomiłam sobie, że jest jeszcze jedna strona medalu. Skoro nie wiem, kiedy ktoś uwodzi mnie, to nie wiem też, kiedy to ja uwodzę kogoś. I moment, w którym to dostrzegłam sprawił, że wszystkie elementy pewnej układanki złożyły mi się w sensowną całość. Ile ja razy znosiłam fochy urażonych muzykologów, kompozytorów czy innych artystycznych królewiczątek; fochy, których kompletnie nie umiałam zrozumieć! A powód był prosty. Ja nie byłam – jak mi się wydawało – po prostu miła (swoją drogą ta irytująca moda na wychowywanie dziewczynek na miłe i grzeczne powinna przejść wreszcie do lamusa!). Ja uwodziłam, rozgrzewałam do czerwoności, a potem mówiłam „Dobra, no to nara!”. Teraz, kiedy się wreszcie po latach wyjaśniło, niezwykle mnie to bawi, ale wtedy byłam przerażona. Zastanawiałam się, czemu ktoś w ogóle miał czelność wyobrazić sobie, że mogłabym go rozpatrywać w kategoriach erotyczno-romantycznych. Przecież gdybym go rozpatrywała, to bym mu to powiedziała w twarz, a skoro nie powiedziałam, to powinien przyjąć, że jestem tylko uprzejma. (Kawy czy jedzenia nie odmawiam przecież nigdy. Nikomu.) No ale jednak, okazuje się, że ludzie są w tych kwestiach niestety dużo bardziej subtelni, nad czym ubolewam. Rozumienie mechanizmów nie ma nic wspólnego z posiadaniem racji (tę wiadomo, że mam ja – nie ma nic lepszego od komunikacji wprost). Pomaga się jednak odnaleźć. Wielokrotnie słyszałam, że mogę mieć każdego. Zawsze wtedy zastanawiałam się:

Po co mi „każdy”?

Tylko sygnały, które wysyłałam, będąc miła, musiały być całkowicie sprzeczne z moimi intencjami. I wiąże się to bezpośrednio z brakiem umiejętności stawiania granic, a ich brak jest bardzo istotnym elementem histrionicznego zaburzenia osobowości.

fot. Bożena Szuj/Marianna Patkowska

Chęć podobania się była mechanizmem, który wykształcił się we mnie na bardzo wczesnym etapie rozwoju. W tym miejscu warto zaznaczyć, że zaburzenia osobowości to tak naprawdę nieprawidłowy rozwój osobowości, za który odpowiedzialność ponoszą osoby opiekujące się dzieckiem. I ta nieodpowiednia opieka to może być zarówno nadopiekuńczość, jak i emocjonalna nieobecność jednego lub dwojga opiekunów. Z każdym zaburzeniem jest trochę inaczej. Magdalena Paszko bardzo rzetelnie wyjaśnia, jak to wygląda w przypadku zaburzenia histrionicznego, z czego łatwo można wywnioskować, jakich błędów nie popełniać, by takiego zaburzenia w dziecku nie wywołać.
Kiedy terapeutki podczas wypisu z oddziału dziennego podzieliły się ze mną obserwacją, że zabiegam o akceptację i zależy mi na podobaniu się grupie i personelowi (i to wcale nie fizycznie, o czym za chwilę), rozpłakałam się. Natychmiast każda z nich zaczęła mnie przekonywać, że nie jest to absolutnie zarzut, tylko stwierdzenie faktu i że w chęci podobania się czy potrzebie akceptacji nie ma przecież niczego złego. Moje przerażenie (w konsekwencji którego zaczęłam płakać) wynikało z odtworzenia w głowie słów, które słyszałam od najmłodszych swoich lat, wypowiadanych ze zniecierpliwieniem, złością i wywracaniem oczu ku niebu:

Bo ciebie zawsze trzeba chwalić!
Od wszystkich żądasz pełnej akceptacji!

Okrucieństwo tych słów zrozumiałam w pełni dopiero trzy tygodnie temu w gabinecie terapeutek, kiedy wytłumaczyły mi, że chcę się podobać i być akceptowana nie z powodu rysu narcystycznego czy egotyzmu, ale dlatego, że to mnie uspokaja. Ponieważ we wczesnym dzieciństwie zdrowe poczucie własnej wartości się we mnie nie wykształciło w naturalny sposób, musiałam go sobie poszukać sama. I znalazłam je w niezwykle niebezpiecznym miejscu – aprobacie innych ludzi. Niebezpiecznym z kilku powodów:

  • ludzie mają przeróżne światopoglądy i mogą w nas cenić wcale nie to, co rzeczywiście jest w nas cenne
  • z biegiem czasu ludzie się zmieniają, zmieniają się ich potrzeby, więc to, że na jakimś etapie ich życia możemy się cieszyć ich aprobatą, nie znaczy wcale, że na innym też tak będzie
  • manipulatorzy szybką wyczują, że potrzebujemy ich aprobaty i będą nam ją dawać pod określonymi warunkami; oczywiście za nic w świecie się tego nie domyślimy, odurzeni wyczekaną aprobatą i wycieńczeni wiecznym zabieganiem o nią
  • brak aprobaty od tych, na którym nam zależy będzie dla nas równoznaczny z odrzuceniem, a prawda jest taka, że o ile do prawidłowego funkcjonowania potrzebujemy poczucia własnej wartości, o tyle nie potrzebujemy do niego ani tego, żeby bliscy się z nami we wszystkim zgadzali, ani żeby nas bezustannie podziwiali, ani nawet, żeby akceptowali każde nasze zachowanie.

Jak zmienić lokalizację poczucia własnej wartości? Jeszcze nie wiem. To proces. Za każdym razem, kiedy czyjeś słowa podziwu dodadzą mi zbyt dużych skrzydeł, a czyjeś milczenie, kiedy będę wyczekiwać słów podziwu sprawi, że znowu w siebie zwątpię, staram się analizować w głowie to, co się właśnie stało. Nazwać po imieniu swoje uczucia, uzbrojona w wiedzę, którą wyniosłam z terapii. Czasem  udaje mi się znaleźć harmonię i wyczekiwany spokój, czasem wręcz przeciwnie. Ale się nie poddaję.

fot. Bożena Szuj/Marianna Patkowska

Po jednej z pierwszych terapii, na których terapeutki mocniej się nade mną pochyliły, pojawił mi się przed oczami następujący obraz. Mianowicie pies, który patrzy błagalnym wzrokiem na swojego człowieka, gdy ten kroi mięso, a kiedy w końcu dostaje od niego duży kawał, zatapia w nim zęby i odchodzi ze zdobyczą w ustronne miejsce, gdzie będzie się mógł z nim w spokoju rozprawić. Otóż, to historia wszystkich moich relacji w jednej rodzajowej scence! Ja zaczynałam każdą swoją relację pełna nadziei i oczekiwań, i kiedy ktoś mi wreszcie rzucił jakiś relacyjny ochłap, ja go zabierałam i wracałam do swojej samotni. Dopiero podczas terapii dowiedziałam się, czym jest relacyjność. Relacyjność, mówiąc w największym skrócie, to tu i teraz przeżywane z drugą osobą. A kiedy ma się chroniczną alergię na tu i teraz, to się odpływa albo w rozpamiętywanie przeszłości, albo w planowanie przyszłości. Czym więc będzie kawał mięsa z mojej metafory? Realną relacyjnością! Czyli: rodzajem konfrontacji ze wspólną rzeczywistością, z granicami drugiego człowieka, ale też własnymi oraz z sytuacjami, które niekoniecznie muszą być miłe (tu w sukurs może przyjść asertywność), ale służą budowaniu bliskości.
Większość swojego życia uważałam, że w dobrych relacjach ma być miło i przyjemnie. I kiedy tylko przestawało tak być, czułam się skrzywdzona, odtrącona, a czasem nawet zdradzona. Dziś widzę dopiero, że z większości relacji rezygnowałam dokładnie w momencie, w którym stawały się realne. Wtedy przywiązywałam chorobliwą wręcz wagę do formy wypowiedzi lub tonu, którym dana osoba coś mi zakomunikowała. Czyli de facto wszystkich kompletnie nieistotnych w relacji rzeczy. Zaczynało mi być niewygodnie, kiedy ktoś chciał się do mnie realnie zbliżyć. Uszanować mnie poprzez powiedzenie mi swojej prawdy o tym, jak mnie postrzega, jak postrzega moje zachowanie. Co go we mnie urzeka, co drażni. Za każdym razem, kiedy ktoś chciał ściągnąć z naszej relacji kołdrę kurtuazji, ja wpadałam w panikę i uciekałam. I to być może byłoby tylko częściowym problemem, ja jednak oprócz ucieczki, chwytałam w zęby – jak ten pies kawał mięsa – wszystko to, co trudne, by rozgryzać to i przeżuwać w samotności. Innymi słowy trudności w każdej relacji trzeba rozwiązywać tylko i wyłącznie w relacji. Jeśli ktoś przekroczy naszą granicę, powie coś, co nas rozczaruje czy nawet sprawi, że nie będziemy go już chcieli w gronie bliskich osób (dla mnie taką granicą są wszelkiego typu dyskryminacje), to jedyne, co z tym możemy zrobić, to porozmawiać na ten temat z tym konkretnym człowiekiem. On zrobi z tym, co będzie chciał i w danej chwili umiał, jednak musimy nauczyć się adresować swoje trudniejsze emocje i komunikować je. Dotychczas brałam na swoje barki wszystkie słowa, które mnie zraniły (zarówno wypowiedziane w tym właśnie celu, jak i te opacznie przeze mnie zrozumiane) i odchodziłam z relacji… z nimi. Po co? One poza relacją nie były mi ani trochę potrzebne. Opowiadałam o swoim bólu innym bliskim, bo wydawało mi się, że przyniesie mi to ukojenie. Nic bardziej złudnego. To rodzaj masochizmu, z którego nie wynika nic konstruktywnego.
Czy od momentu, w którym zaczęłam pisać ten tekst nie przeżyłam poza daną relacją niczego pozarelacyjnie? Ależ miałam co najmniej cztery takie sytuacje! Stare nawyki są niezwykle trudne do wyplenienia. Boimy się mówić bliskim, co nas w ich zachowaniu czy słowach boli z różnych powodów. Nie chcemy ich stracić, nie chcemy ich urazić. Z powodu źle pojętej troski o nich nie dajemy im prawdy, na którą zasługują, bo mamy przeświadczenie, że jej nie zniosą. Zupełnie, jak byśmy byli wszechmocni i wszechwładni. Jak byśmy mogli zniszczyć odrębne istnienie wskazaniem naszych granic. Jak byśmy mieli władzę nad innymi. Czy to narcystyczne? Bardzo! Nawet, jeśli kierują nami jak najczystsze intencje.

fot. Bożena Szuj/Marianna Patkowska

Podczas terapii usłyszałam od terapeutek, że wtapiam się w tło. Że przez to swoje rozumienie każdej strony, przez empatię i troskę o każdego z grupy oraz matkowanie i zagłaskiwanie, kiedy robiło się ciężko, staję się niewidzialna. Że istnieję jako dobry wspierający wszystkich duch, ale nie jak osoba z krwi i kości. Że mimo wszystko grupa niedużo o mnie wie, że kiedy próbuje mnie dotknąć, zapytać jakie jest moje zdanie, nagle uciekam, wymykam się. Grzęznę w swoim nie wiem.
Poczułam, że muszę po raz szósty czy siódmy chyba, ale po wielu, wielu latach, zobaczyć „Zeliga” Woody’ego Allena. Fabułę zdążyłam niemal całkowicie zapomnieć, ale film utkwił mi w głowie jako najwybitniejszy w dorobku tego reżysera, do którego mam słabość (nawet jeśli poprawność polityczna nakazywałaby się do tego nie przyznawać). No i… znalazłam kolejne dno tego filmowego majstersztyku! Po części bowiem opowiada on właśnie o histrionii i całkiem dosłownym stapianiu się z tłem. Nikt nie wie, kim Zelig naprawdę jest, ale wszystkich fascynuje, bo jest wszędzie i… każdym. Kiedy rozmawia z osobami otyłymi – podczas rozmowy rośnie mu brzuch i trudno go po czasie odróżnić od reszty. Kiedy z brodaczami – rośnie mu broda. Podczas rozmowy z psychiatrą oznajmia, że sam jest słynnym psychiatrą, a kiedy w jego obecności gra jazzowy band złożony z czarnoskórych muzyków, Zelig pojawia się znienacka na scenie w swojej czarnoskórej wersji.
Zarówno terapia, jak i ponowne zobaczenie „Zeliga” otworzyły mi szeroko oczy. Ja bywam wyraźna i określona, ale… jedynie poza relacjami. Poza relacjami prowadzę tego bloga, piszę piosenki, nagrywam płyty, ostatnio podcast. Tylko, że to wszystko zajęcia samotnicze. Równocześnie relacja z jakiegoś powodu odbiera mi tożsamość. I to wynika u mnie właśnie z zaburzenia histrionicznego. (Wyjątkiem jest chyba tylko mój związek, ale to też za sprawą mojego niesamowitego Partnera.)
Zelig, kiedy jego terapia zaczęła przynosić rezultaty, pokłócił się ze swoim rozmówcą, który stwierdził, że „mamy piękny dzień”. Zelig stanowczo zaoponował, że „wcale nie”. Jego rozmówca, nieustraszony, pocisnął z ciężkiej artylerii, zauważając, że „dzień jest piękny, bo świeci słońce i nie ma chmur”, więc Zelig przeszedł od słów do czynów i rzucił się na interlokutora z grabiami. Marzę, by znaleźć się w tym punkcie, choć wiadomo, że nie jest jeszcze idealny, ale na pewno można go nazwać przełomowym.

fot. Bożena Szuj/Marianna Patkowska

Pisałam wyżej o podobaniu się. Tak, uspokaja mnie ono, jednak w przeciwieństwie do wielu kobiet z histrionicznym zaburzeniem osobowości, wcale nie przykładam przesadnej wagi do tego, jak na co dzień wyglądam. Podstawą jest dla mnie oczywiście higiena, czystość (własna oraz ubrań), a także ładny zapach. Nie należę do kobiet, które bez makijażu i pełnej stylizacji nie wyjdą z domu. Mam znajomych, którzy nigdy nie widzieli mnie bez makijażu, bo spotykamy się tylko na koncertach lub festiwalach muzycznych. Mam też innych znajomych, którzy nigdy nie widzieli mnie w makijażu (lub widzieli mnie tak tylko na blogowych zdjęciach).
Przez większość terapii przychodziłam na zajęcia nieumalowana i w raczej sportowych, oversizowych ciuchach. Oczywiście szybko przekonałam samą siebie, że o 5:40, o której musiałam wstawać, nie mam weny na malowanie, że i tak będę płakać, więc rozmażę sobie makijaż, czy że terapia to nie rewia mody. Jednak moja piękna koleżanka z grupy, kiedy zobaczyła moje blogowe zdjęcia, zapytała:

Czemu te wszystkie super pomysły na swój wygląd, jakimi się bawisz na blogu, zachowujesz dla siebie, a nie dzielisz się z resztą? Przyjdź na zajęcia w jakimś swoim odjechanym makijażu, pokaż swoją super sylwetkę, odsłoń nogi! Nie chowaj się z tym!

Dopiero wtedy uświadomiłam sobie, że mój brak makijażu i szerokie sportowe bluzy z jakiegoś powodu podczas terapii stanowiły dla mnie strefę komfortu. Podjęłam więc wyzwanie i przez cztery ostatnie dni przychodziłam już umalowana, powoli odsłaniając swoją sylwetkę. Najtrudniejszy był dla mnie ostatni dzień terapii. Koleżanka namawiała mnie, żebym pokazała nogi. Zaszokowało mnie to, co się ze mną działo wieczór przed tym sądnym dniem. Stanęłam przed lustrem, sprawdzając kilka stylizacji, które miałam w głowie. Wszystkie eksponowały moje nogi. Szykowałam też buty na obcasie. Czy planowanie, co chcę na siebie włożyć było dla mnie nowe? Oczywiście nie! We wpisie „WarszawskojesienNe stylizacje – didaskalia” opisuję (pół żartem, pół serio) swój coroczny rytuał planowania w detalach wyglądu na każdą kolejną edycję „Warszawskiej Jesieni”. Czemu więc, kiedy obmyślałam swój wygląd na ostatni dzień terapii, trzęsły mi się ręce? Czemu zasypiałam w strachu i kiedy po obudzeniu się następnego dnia rano przypomniałam sobie, jak mam wyglądać, trzęsłam się, oblana zimnym potem? Czemu malowałam się w przerażeniu? Na te pytania udało mi się odpowiedzieć sobie samej podczas terapii.

Dotychczas szykowanie się na jakąkolwiek imprezę kulturalną łączyło się w mojej głowie z czymś kompletnie nierelacyjnym. Uznawałam, że pojawię się i można mnie albo podziwiać, albo obgadać, albo zwyczajnie nie zwrócić na mnie uwagi, ale robić to wszystko z dystansu, poza mną. Tymczasem rzeczywistość okazywała się skrajnie inna od moich wyobrażeń, bo z niektórymi znajomymi rzeczywiście tylko się witamy i żegnamy, ale spotykam na koncertach też wiele osób, z którymi jest niezwykle serdecznie.

Po chwili zastanowienia dodałam jeszcze:

No a z grupą się zżyłam. Zależy mi na Was wszystkich. I jakoś… może nie chciałam się wyróżniać, zwracać na siebie zbyt dużej uwagi.

Terapeutka się uśmiechnęła i stwierdziła:

Ależ Pani Marianno, Pani zwraca na siebie uwagę! Pani wyróżnia się tym, że jest dobra, ciepła i empatyczna. Że Pani zależy, że chce Pani każdego zrozumieć, złagodzić każdy spór. Dziś zachwycamy się Pani ładnym makijażem i odważniejszym wyglądem, słyszy Pani dużo komplementów, ale bez tego wszystkiego też się Pani wyróżniała. Więc może zaczęła Pani po prostu zdrową rywalizację? Jest w grupie kilka kobiet i Pani wyszła wreszcie z roli matki i staje z nimi w szeregu jako kobieta?

Wtedy zgłupiałam. Bo ja te wszystkie kobiety z grupy przecież uwielbiałam. Gdzieżbym miała z nimi rywalizować? No i przede wszystkim o co? (Bo przecież nie o kogo?…) Więc zaoponowałam:

Ale ja nie chcę z nimi rywalizować! Wręcz przeciwnie, to atrakcyjna, uwielbiana przeze mnie, pełna seksapilu i niezwykłego wdzięku kobieta namówiła mnie do przełamania się i pokazania się w innej odsłonie. Poczułam kobiece wsparcie, a najmilsze rzeczy o swoim wyglądzie usłyszałam właśnie od kobiet!

Terapeutka, wyraźnie czując, że zbliżamy się do sedna, odparła:

I o to również chodzi w rywalizacji! My demonizujemy to słowo, bo kojarzy się nam z agresją czy wojną. Tymczasem zdrowa rywalizacja to nie ciągnięcie się za włosy, tylko np. wspólne inspirowanie się sobą. Proszę sobie wyobrazić Koło Gospodyń Wiejskich. One tam wszystkie coś np. wypiekają na jarmark. Rywalizacją może być gra nie fair, przez podłożenie komuś nogi czy kradzież przepisu. Ale… rywalizacją może być też spróbowanie wszystkich ciast i dołożenie wszelkich starań, żeby to nasze było najlepsze. Jeśli zaczyna Pani – z wielkim trudem i niepewnością, ale jednak – rywalizować, to znaczy, że zaczyna Pani odkrywać własną tożsamość.

To ściśle wiąże się też z syndromem Zeliga (nazwa, którą wymyśliłam na potrzeby tego wpisu). Bardzo nowe, trochę przerażające, a trochę ekscytujące doświadczenie. Można te wszystkie elementy w sobie połączyć. Będąc troskliwą i dobrą, nie muszę wkładać na siebie pokutnego wora. Mogę taka być też w szpilkach. Ten wygląd nie musi być tylko i wyłącznie pozarelacyjny

fot. Bożena Szuj/Marianna Patkowska

Na pewnych zajęciach jedna z terapeutek przypomniała koncepcję Freuda na temat kobiecej zazdrości o penisa. Tutaj nie sposób nie przywołać jednego z moich ulubionych cytatów z „Zeliga”:

W Wiedniu współpracowałem z Freudem. Poróżniła nas interpretacja zazdrości o penisa. Freud twierdził, że należy ją ograniczyć tylko do kobiet.

– „Zelig” Woody Allen

Koncepcja ta zakłada zazdrość nieuświadomioną, ale do mnie doszło, że ja całkiem świadomie jestem zazdrosna o penisa. Wydaje mi się, że gdybym mogła go mieć, byłabym kompletna i samowystarczalna.
Kiedy poznałam Tymona Tymańskiego, zdarzyła się sytuacja, z której śmiejemy się do tej pory. Tymon w pewnym momencie zdjął koszulkę (chyba żeby pokazać nam swoje tatuaże). Ale najwyraźniej zapomniał jej z powrotem włożyć, więc mój Partner powiedział coś w stylu:

Ej, możesz już się ubrać! I tak nie masz szans z biustem Marianny!

Na co Tymon się zaperzył, spojrzał na swój tors, na mój biust, znowu na swój tors i odparował:

No… młoda jest!

I śmiałam się z tego w głos, dopóki mój Partner nie stwierdził:

Jejku, to tak absurdalne, jak byś miała się źle poczuć z tego powodu, że Tymon ma większego penisa niż Ty!

Wtedy poczułam lekkie ukłucie w sercu:

Ej, skąd wiesz???

Mam więc sporo do przerobienia w tym obszarze. Nie chciałabym być matką kontrolującą syna, bo ma coś, co ona sama chciałaby mieć…

fot. Bożena Szuj/Marianna Patkowska

Nie wiem, jak z innymi, ale ze mną jest trudno. W swoim wykładzie Magdalena Paszko mówi niezwykle ciekawą rzecz – osobowość histrioniczna wykształca się też wtedy, kiedy dziecku narzuca się zbyt mało granic. Wiadomo, że te w rozwoju są niezwykle potrzebne. Dziś wiem, że na pewno miałam zbyt mało obowiązków domowych, przez co nie mam naturalnego poczucia odpowiedzialności za miejsce, w którym mieszkam. Uczę się tego dopiero w związku. Owszem, chodziłam do podstawówki muzycznej i kiedy inne dzieci wracały do domu o 13:00, 14:00 , ja niemal codziennie byłam w domu dopiero po 17:00, a tam czekało mnie odrabianie lekcji i znienawidzone ćwiczenie na fortepianie, więc już z innych obowiązków zostałam zwolniona. Jednak dziś myślę, że dziecko od najmłodszych lat powinno być odpowiedzialne choćby za jedną małą rzecz w domu – np. wynoszenie śmieci czy zmywanie (nawet jeśli tylko po sobie). To je uczy dyscypliny, ale też pokazuje mu, że jest w domu ważne, że też ten dom tworzy, że musi o coś dbać, żeby było mu w domu dobrze.
I rzeczywiście sposobem na wytrzymanie mojego zaburzenia dla mojego Partnera jest na pewno stawianie nieprzekraczalnych granic. Jedna rzecz to podział obowiązków domowych, ale druga, to poskramianie moich lęków i nie poddawanie się moim obsesyjnym pytaniom, na które odpowiedzi nie wnoszą nic dobrego dla żadnego z nas. Moje zaburzenie jest moje. I choć w momentach krytycznych rzeczywiście próbowałam wciągnąć Partnera pod wodę, by tonął razem ze mną, to jego świadomość, że nie może się temu poddać, ratowała nie tylko jego, ale też nas i mnie. Kiedyś, przekomarzając się, zapytałam Go:

A kochasz mnie najbardziej na świecie?

A On na to odpowiedział:

Nie. Najbardziej na świecie kocham siebie.

I to było najpiękniejsze zdanie, jakie mogłam usłyszeć! O takim partnerze marzyłam, który się ode mnie nie uzależni, którego nie zdominuję, który będzie w trudnych chwilach pamiętać przede wszystkim o sobie i który będzie umiał o siebie zadbać. Partnera, który jest ze mną nie z poczucia winy, albo obowiązku czy z przerażenia, tylko dlatego, że chce ze mną być.
Plus… odkrywam swoje zaburzenie, powoli zaczynam je rozumieć i im większą mam świadomość tego, co we mnie trudne, tym bardziej nad tym pracuję.

fot. Bożena Szuj/Marianna Patkowska

P.S. A na deser cover piosenki „My Way” w wykonaniu wokalistki posiadającej jeden z najciekawszych w moim odczuciu głosów – Miley Cyrus, która także jest dotknięta zaburzeniem histrionicznym.

fot. Bożena Szuj/Marianna Patkowska

Jeśli podoba Ci się jak piszę i chcesz mnie docenić,
kliknij w poniższą ikonkę i postaw mi, proszę, wirtualną kawę ☕️

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Toksyczna miłość

fot. Bożena Szuj

Dziś Walentynki – święto, do uwielbienia którego już się tu zdążyłam przyznać. Mogłabym oczywiście znowu rozwodzić się (nomen omen zresztą) nad tym, jaką jestem szczęściarą, mając u boku tak wyjątkowego Partnera, ale o tym już wielokrotnie pisałam, również rok temu z tej samej okazji. Dobry zdrowy związek natomiast nie jest już kwestią szczęścia, ale codziennej pracy. Bez pracy… nie, nie to nawet, że nie ma kołaczy… Bez pracy nie zauważymy toksyn, a niezauważane, nawarstwiające się toksyny mogą zatruć związek tak mocno, że jego odbudowanie nie będzie już możliwe.

To się czuje!

fot. Bożena Szuj

Kiedy byłam bardzo młodą, wchodzącą powoli w dorosłość dziewczyną, męczyło mnie pytanie:

A kiedy już spotkam jakiegoś mężczyznę i mi się spodoba, to skąd właściwie będę wiedzieć, że to jest TO?

– pytanie, które mnie męczyło, kiedy byłam bardzo młodą, wchodzącą powoli w dorosłość dziewczyną

Pytanie ogólne, niekonkretne, mało jasne, ale spotykające się zewsząd z taką samą, równie ogólną, niekonkretną i mało jasną odpowiedzią:

To się czuje!

– odpowiedź, z którą się spotykało

Miałam w głowie bezgraniczny chaos, bo czułam bardzo, bardzo dużo. Przede wszystkim ogromną, rozsadzającą mnie od środka potrzebę seksu i ucieczki od roli grzecznej dziewczynki, a także obsesyjny lęk przed byciem wziętą za cnotkę. Czułam, że chcę być podziwiana i pożądana przez starszego mężczyznę, który będzie mógł być tylko mój (więc może jednak kompleks Elektry?). Czułam, że chcę mieć swój własny związkowy, niedostępny nikomu z zewnątrz, pełen wolności i rozerotyzowania świat. Świat, w którym uzależnię się w pełni od mężczyzny, równocześnie jego też od siebie uzależniając. Czy to, co wtedy czułam było zdrowe? Ani trochę! Co na fali tego, co czułam, do siebie przyciągnęłam (jakie poprane indywiduum, a potem jakie kolejne), można się tylko domyślić…
Ostatnio trafiłam gdzieś w sieci na bardzo mądre słowa o tym, że w relacji ważniejsze od tego, co czujemy w stosunku do drugiej osoby jest to, jak my sami się w jej obecności czujemy. Możemy kogoś bardzo podziwiać, doceniać jego intelekt, pasję czy mądrość, ale jeśli w naszych kontaktach z nim dominuje strach, poczucie własnej bezwartościowości czy jakiś niezrozumiały dyskomfort, to to jest właśnie prawdą o naszej relacji. Dziś dawnej mnie na to dziwnie postawione pytanie odpowiedziałabym:

Jeśli TYM nazywasz uczucie, w które warto zainwestować, relację z człowiekiem, która ma szansę przetrwać całkiem długo, to przyjrzyj się temu, jaka się pod jego wpływem stajesz. Nie, nie zlewaj się z nim w jedno (jeśli seks Ci to zaburza, to z nim zaczekaj). Przyglądaj się przede wszystkim właśnie sobie dużo uważniej niż kiedykolwiek wcześniej. Po pierwsze sprawdź, jak się w jego obecności czujesz, a po drugie – co jeszcze moim zdaniem ważniejsze – czy dokonują się w Tobie zmiany na lepsze. Zmiany, które nie dokonałyby się bez niego. Czy on jest Twoją inspiracją…

Oczywiście doszłam do tego dopiero, kiedy poznałam swojego Partnera. Naszą niesamowitą historię opisywałam TUTAJ.

fot. Bożena Szuj

Zmienianie się

fot. Bożena Szuj

Zmiany są wpisane w rozwój. Kiedy niewiele się w naszym życiu czy myśleniu zmienia, to znaczy, że się nie rozwijamy. Nie ma więc nic dziwnego w tym, że zaczynając nowy związek nastawiamy się na zmiany. Gorzej jeśli to partnera chcemy zmienić na własną modłę (w tym niestety celują kobiety), sami nie zmieniając się ani o milimetr. Oczekiwać zmian możemy tylko i wyłącznie od siebie, bo tylko na siebie mamy wpływ. Partnerów wręcz przeciwnie – powinniśmy brać takimi, jacy są tu i teraz, rozumiejąc, że będą się rozwijać, a wraz z rozwojem też zmieniać w coraz lepszą wersję siebie. (Wiara w to, że w lepszą wynika po pierwsze z miłości, a po drugie z zaufania do partnera, ale też naszej wobec niego intuicji.) Kiedy poznając kogoś, od razu oczekujemy od niego zmiany lub zmienienie go stawiamy sobie za cel, to znak, że nie jesteśmy zauroczeni tym człowiekiem, lecz swoim wyobrażeniem na jego temat. Jedynym człowiekiem (poza nami samymi), jakiego możemy w jakimś sensie – i tylko do pewnego momentu – ukształtować, jest nasze dziecko. Nigdy partner.
Jeśli zaczynamy się z kimś spotykać, a potem wdrażamy tajny plan usidlenia go (np. szybkim ślubem) i zmienienia go w kogoś, kim nie jest i nigdy nie był, to jesteśmy toksykami pierwszej wody!

fot. Bożena Szuj

Być z toksycznym partnerem

fot. Bożena Szuj

I tak właśnie przechodzimy do sedna tego wpisu – relacji toksycznych. Nie ma jednej definicji toksyczności, bo nie jest to naukowy termin. Ja używam go jako antonimu do słowa „zdrowy”. Wszystko, co nie jest w relacji zdrowe, prędzej czy później stanie się toksyczne.
Toksyczny związek to nie tylko układ, w którym jeden partner jest katem, a drugi ofiarą. Toksyczny związek to taki, w którym np. przez problem z używkami lub/i agresją jednej strony, druga wpada w bardzo skomplikowany, trudny i niebezpieczny mechanizm współuzależnienia. Nie chcę przez to powiedzieć, że odpowiedzialność za toksyczność związku ponosi osoba uzależniona (lub/i agresywna) i współuzależniona w stopniu równym. Absolutnie nie. Jednak wciąż nie dość dużo mówi się o tym, że osoba współuzależniona również jest toksyczna. To straszliwy mechanizm przystosowawczy, który pozwala ofierze przetrwać w koszmarze związku przemocowego, ale równocześnie nie pozwala się jej z niego wydostać. Dla osób, które nigdy w takiej sytuacji nie były, to wszystko może brzmieć dosyć abstrakcyjnie. Próbując to jakoś wyjaśnić, mogę tylko spytać:

Czy będąc przystosowani do życia w nieustającym lęku o siebie, ale też o partnera, do życia, które toczy się tylko wokół uzależnienia (lub ataków agresji) partnera i jest właściwie nieustannym czuwaniem, wyrzeczeniem się siebie, a nawet wyrzeczeniem się trzeźwej (zdrowej) części partnera, by całym sobą służyć tej nietrzeźwej, chorej i toksycznej możemy być zdrowi i nietoksyczni?
Czy będąc przystosowani do toksycznego, wyniszczającego życia możemy być nietoksyczni?

Nie możemy! Moje kilkunastoletnie współuzależnienie (histrionia wpychała mnie od samego początku w związki, w których mogło się rozwinąć) to nie tylko bycie potulną, biedną, pokrzywdzoną, doświadczającą mnóstwa przemocy (również fizycznej) ofiarą. Moje kilkunastoletnie współuzależnienie to też kontrolowanie (nigdy rzeczy osobistych, ale najczęściej stanu spożycia), dające złudne poczucie panowania nad chaosem; a toksyczne związki to jeden wielki chaos. Moje kilkunastoletnie współuzależnienie to też ataki furii, szantażowanie kolejnych partnerów (najczęściej odejściem, którego nigdy tak naprawdę nie miałam w planie), opanowana do perfekcji sztuka okłamywania najbliższych w kwestiach związanych z nałogiem partnera oraz szaleńcza, chora, rozwalająca mnie od środka zazdrość o alkohol, która wydawała mi się tak kuriozalna i zawstydzająca, że kanalizowałam ją w jakichś nieistniejących kobietach, bo to wydawało mi się mimo wszystko łatwiejsze do zniesienia. Mniej upokarzające.
Kiedy po terapii weszłam w swój pierwszy nietoksyczny związek, byłam gotowa na wszystko, co nigdy nie miało się w nim szans przytrafić właśnie dlatego, że nie był toksyczny. Byłam więc gotowa na nieoczekiwane pretensje partnera i jego nagłe zmiany nastrojów, na wrzaski, wyzwiska, akty pogardy. Dodatkowo miałam nieustające wrażenie, że siedzę już spakowana na walizkach, gotowa do odejścia w każdym momencie, trzymając gardę. Tylko o ile to działało w związkach przemocowych, o tyle stanowiło duże utrudnienie dla budowania wzajemnego zaufania i zdrowej relacji, gdzie zagrożenia, na które byłam wiecznie gotowa, po prostu nie było. Równocześnie też fakt zbudowania relacji bezpiecznej i zdrowej nie gwarantuje wcale, że ta będzie trwać wiecznie…

fot. Bożena Szuj

Być toksycznym partnerem

fot. Bożena Szuj

Swoje współuzależnienie zrozumiałam i przepracowałam na kilkuletniej terapii. Toksyczność, do której musiałam się przed sobą przyznać, odeszła w zapomnienie wraz z wyeliminowaniem z najbliższego otoczenia nieleczących się alkoholików. Od tamtej pory do niedawna byłam święcie przekonana, że bycie toksyczną partnerką sprowadza się wyłącznie do potajemnego przeglądania telefonu partnera, odcinania go od jego pozazwiązkowego życia (które każdy z nas ma prawo, a nawet dla dobra związku powinien, prowadzić), obsesyjnej zaborczości, manipulowania seksem bądź jego brakiem, ciągłych pretensji o wszystko czy wreszcie narzekania na niego osobom trzecim (np. jego matce). Każdą z tych rzeczy uważam za odrażającą, żadnej z nich się nigdy nie dopuściłam i oczywiście są to zachowania cechujące partnerów toksycznych. Jednak nie oznacza to, że poza długim epizodem współuzależnienia nie byłam toksyczną partnerką. Tak, byłam toksyczną partnerką, a ściślej, bywałam taka w bardzo konkretnych momentach. Momentach napięcia, którego genezy, ale też nasilenia kompletnie nie rozumiałam. I bardzo chciałabym być dobrze zrozumiana. Nie usprawiedliwiam się, bo dla toksycznych zachowań nie ma usprawiedliwienia. Jest za to wyjaśnienie stojących za nimi mechanizmów, których każdy dorosły człowiek powinien być świadomy, ale bez terapii (a czasem nawet, pomimo bycia w terapii) niestety nie jest.
Jestem osobą mocno refleksyjną, do wielu rzeczy w sobie mam wgląd. Dysponuję całkiem dobrą intuicją, odbyłam kilkuletnią terapię indywidualną. Do tego mam zaszczyt tworzyć związek z Mężczyzną o niebywałej, niespotykanej wręcz inteligencji emocjonalnej. Bez profesjonalnej pomocy doszliśmy sami bardzo daleko, rozgrzebując bolesne rany i dokopując się niezwykle głęboko. Jednak dopiero moja zakończona niedawno znakomita i niesłychanie intensywna terapia grupowa, poddanie się obserwacji specjalistów i w końcu diagnoza pozwoliły mi lepiej zrozumieć, co mną powoduje, kiedy zaczynam zachowywać się w sposób toksyczny dla partnera, a więc również dla samego związku. Zrozumieć, by umieć przewidywać swoje reakcje i dusić je w zarodku. Często używamy złości do zatuszowania zupełnie innej emocji, która tkwi w nas głębiej. Czasem przykrywamy złością smutek, czasem gigantyczny strach. Jeśli dotrzemy do tego, co jest pod spodem, co nami kieruje, co wywołuje w nas napięcia, będziemy mogli wziąć odpowiedzialność za nasze zachowania. Co jest, nawiasem mówiąc, naszym obowiązkiem. Pisząc wyżej o duszeniu reakcji w zarodku, miałam na myśli reakcje wynikające z tych emocji, którymi tuszujemy nasze prawdziwe uczucia. Dzisiaj wiem, że pod moją złością kryje się strach. Odrzucam więc złość i reakcje, które u mnie wyzwala. Nie odrzucam jednak strachu. Nim się staram zaopiekować. Zamiast, przerażona, krzyczeć na mojego biednego Partnera (lub wymyślać absurdalne powody do sprzeczek), mówię Mu od jakiegoś czasu tak:

Jest we mnie ogromne napięcie. Chyba bardzo się boję. Nie wiem czego. Nie wiem, czemu teraz. Nie rozumiem, co się ze mną dzieje, ale potrzebuję Cię. I nie chcę Cię źle potraktować.

I – to działa! On mnie przytula, długo wtedy rozmawiamy. W moich oczach pojawiają się łzy. Często nie wiem dlaczego, ale pozwalam sobie czuć i nie rozumieć. Terapeutycznie to dla mnie milowy krok.

fot. Bożena Szuj

Jeden jedyny na zawsze

fot. Bożena Szuj

Przedostatni rozdział zakończyłam słowami:

Równocześnie też fakt zbudowania relacji bezpiecznej i zdrowej nie gwarantuje wcale, że ta będzie trwać wiecznie…

– „Być z toksycznym partnerem”

Wpadłam niechcący w pułapkę narracji o tym, że właściwy (?) związek to taki, w którym wszyscy będą żyli długo i szczęśliwie dopóki śmierć ich nie rozłączy. A to znowu też nie jest prawdą. Narrację tą cechuje nie tylko pewna infantylność czy – jak kto woli – idealizm, ale też nieuświadomiona pycha i egoizm. Chcemy nie tylko posiąść i mieć. Chcemy też posiąść i mieć na zawsze. O ile ze śmiercią najbliższych bardzo trudno się pogodzić, ale czujemy wobec niej jakiś respekt, o tyle rzadko kiedy czujemy go wobec odrębności osoby, z którą w związek wchodzimy. Chcemy jej dobra i szczęścia… ale tylko w naszych ramionach! Rzadko kiedy uwzględniamy we wspólnych planach scenariusz, w którym nasz partner będzie się rozwijać i zmieniać w innym tempie oraz w inny sposób niż my. Rzadko kiedy uwzględniamy we wspólnych planach scenariusz, w którym nasz związek przestanie naszemu partnerowi lub nam za jakiś czas służyć. Rzadko kiedy uwzględniamy we wspólnych planach scenariusz, w którym nasz związek zacznie któreś z nas unieszczęśliwiać. Wbrew pozorom ta świadomość kruchości związku wcale go nie skraca. Myślę, że wręcz przeciwnie. Sprawia, że zaczynamy rozumieć, że mamy siebie tylko tu i teraz. I podczas tego tu i teraz możemy zrobić tylko dwie rzeczy:

  1. cieszyć się sobą najpełniej, jak się da
  2. pracować nad tym, by następna chwila również mogła być wspólna

Czy podałam właśnie przepis na stworzenie związku, który będzie trwać wiecznie? Nie! O rozpadzie związku (nawet najlepszego) decyduje szereg różnych czynników i prawdopodobnie nieskończona liczba ich kombinacji. Myślę tylko, że w dobrych związkach potrzebna jest uważność na drugą osobę oraz świadomość samego siebie; bezustanne monitorowanie tego, co dzieje się ze mną, co dzieje się z ukochaną osobą, co dzieje się ze związkiem. W dobrej relacji trzeba dbać o każdą z tych trzech płaszczyzn, które się ze sobą w niektórych miejscach zazębiają, tak samo dobrze.
To o czym piszę, jest bardzo trudne. Myślę, że dla wielu niedostępne (chociażby ze względu na kulturę, światopogląd, religię czy wychowanie). Ból rozstania – nawet, jeśli ostatecznie przynosił ze sobą też ogromną ulgę – nie jest mi obcy. Ryzyko utraty osoby, którą kocham, wzbudza we mnie paniczny lęk, co pewnie potęgują u mnie zdiagnozowane zaburzenia depresyjne i lękowe. Konieczność umiejscowienia najważniejszej dla mnie relacji w trybie tu i teraz jest dla mnie z kolei przez zaburzenia histrioniczne szalenie trudna. Wiem natomiast – co jest pewnym paradoksem, – że praca, którą chcę i muszę codziennie wraz z Partnerem wykonywać, żeby nasz związek był zdrowy, uleczy także mnie samą. I to jest chyba właśnie potęga miłości! Nie białe konie, zbroje, warkocze czy wianki, tylko żmudna, nudna i nierzadko irytująca praca u podstaw…

fot. Bożena Szuj

P.S. A na deser łączę najbardziej chyba oczywistą piosenkę, z tym że w nieoczywistej, obłędnej aranżacji…

fot. Bożena Szuj