Nic stałego

fot. Bożena Szuj

W wodzie, owej płynnej materii, nie ma nic stałego.

– „Selenographia” Jan Heweliusz

Słowa słynnego gdańskiego astronoma zdobią Fontannę Heweliusza na ulicy Rajskiej w Gdańsku, a mnie idealnie pasują do dzisiejszego wpisu o drugiej części mojego pobytu w Trójmieście. Pobytu od końca czerwca do połowy września. (Czas od kwietnia do czerwca opisywałam TUTAJ.)

⚓ Nie wchodzi się dwa razy
do tego samego morza

fot. Bożena Szuj

Heraklit z Efezu powiedział onegdaj, że

nie wchodzi się dwa razy do tej samej rzeki.

– Heraklit z Efezu

Jego wypowiedź przetrwała do tej pory w formie przysłowia. Niestety bardzo często błędnie używanego, więc moja językoznawcza strona spieszy wyjaśnić, które rozumienie słów Heraklita jest właściwe.

Nie należy wchodzić dwa razy do tej samej rzeki, czytaj tego samego miejsca, a więc np. drugi raz w sytuację, w której raz się już raz było. ZŁE ROZUMIENIE!!!

Wszystko płynie i rzeka, do której wejdziemy po raz drugi, nie będzie już tą samą rzeką, do której wchodziliśmy po raz pierwszy. Czyli jeśli wejdziemy w sytuację, w której już byliśmy po raz drugi, to będzie to już inna sytuacja. DOBRE ROZUMIENIE!!!

Łatwo zobaczyć, że podstawowym problemem z interpretacją tego powiedzenia jest doszukiwanie się w nim sformułowania „nie należy”. Tymczasem Heraklit nie mówi, czego nie należy robić, ale jak jest, gdyż wszystko płynie. To, co z tym zrobimy Heraklita już nie obchodzi. I właściwie czemu miałoby…

Teraz, kiedy wszystko jasne, mogę zacząć ten rozdział. Mój zarys planu na życie, jeszcze kiedy byłam nad morzem od kwietnia do czerwca był taki, że w czerwcu pojadę na chwilę na Podhale, załatwić kilka spraw, w tym najważniejszą – czwartą, ostatnią konsultację w szpitalu, na której miałam się dowiedzieć, czy zostanę przyjęta na prawie półroczną terapię (i, jeśli tak, to od kiedy), czy nie. Bilet powrotny nad morze już miałam, ale liczyłam się z tym, że mogę spędzić nad nim też tylko kilka dni, jeśli szpital mnie przyjmie już, bo postawiłam wszystko na tę jedną kartę – porządną, kompleksową terapię. Po ostatnim pobycie nad morzem zaczęłam mieć co prawda wrażenie, że te moje medytacyjne spacery, bycie z sobą i w swojej prawdzie jakoś mnie uzdrawia, ale miałam równocześnie świadomość, że samemu można sobie bardzo pomóc, ale leczenie należy jednak pozostawić wykwalifikowanym specjalistom.
Jak potoczyła się moja czwarta konsultacja, o nieprzyjęciu na oddział, ale też o przemocy, jakiej padłam ofiarą, pisałam szczegółowo w tekście „Niezgoda na przemoc”. Wizyta odbyła się zresztą w dniu mojego powrotu. (Nie mam pojęcia, jak bym to wszystko przetrwała, gdyby nie czekała mnie perspektywa znalezienia się wieczorem w ramionach Ukochanego.)
Ostatnie czerwcowe spojrzenie na morze przed zrobieniem jednego z ważniejszych kroków dla siebie, swojego związku i relacji z ludźmi, jak o tym przyjeździe myślałam, okazało się więc długim procesem wychodzenia z traumy wywołanej przez panią kierownik oddziału, załamaniem i świadomością znalezienia się na dnie (przez perspektywę ewentualnej możliwości dostania się do szpitala nie mogłam zorganizować sobie żadnej pracy sezonowej, jak robiłam dotychczas).
Poczułam wyraźnie, że moje poprzyjazdowe nadmorskie spacery są inne niż dotąd, bo moje postrzeganie siebie i świata jest inne. Wszystko płynie. Morze za każdym razem jest inne, bo za każdym razem rezonuje z czymś innym w nas. Jedyne, co w nim niezmienne, to to, że koi. Czasami potrzeba na to więcej czasu i uwagi, ale koi.

⚓ Pierwsze razy

fot. Bożena Szuj

Niedługo po czerwcowym przyjeździe do Gdańska miałam okazję przeżyć jeden ze swoich najcudowniejszych pierwszych razów, mianowicie dwutygodniową opiekę nad psem! Jak już pisałam w poświęconym temu fantastycznemu doświadczeniu tekście, psa nigdy wcześniej nie miałam, więc stanie się psią opiekunką było dla mnie niesamowicie nowe i wspaniałe! Każdy dzień z naszym kochanym, pięknym, wyjątkowym i jedynym w swoim rodzaju Kochim był na wagę złota. Przez cały ten czas tylko dwa moje depresyjne zjazdy uniemożliwiły mi wieczorny kilkunastokilometrowy spacer z nim (co zastąpiłam krótkimi, ale za to czterema spacerami w ciągu dnia). Pies to nie tylko odpowiedzialność. Pies to – nawet, kiedy mamy słabszy dzień – najlepszy antydepresant. Nie zawsze  jest nas w stanie wyrwać z najczarniejszej otchłani, ale na pewno pomaga złapać dystans i wywołuje uśmiech na twarzy.
Kolejnym pierwszym razem tych wakacji było moje ponowne – po dłuższej przerwie – wejście na rower. Stanie się, od momentu samodzielnego wyjechania na miasto, jeszcze bardziej świadomym uczestnikiem ruchu drogowego, uświadomiło mi, że spoczywa na mnie spora odpowiedzialność. Ponoszenie jej dawało mi ogromną satysfakcję.
Pierwszy raz też – krótko, bo krótko, ale jednak – pracowałam w sex shopie, co doskonale wspominam z kilku powodów. Po pierwsze przypomniałam sobie czasy, w których szybko musiałam przyswoić multum nowym informacji oraz uporządkować w głowie stare. Ten trening mózgu był czymś fantastycznym, ożywczym i bardzo dla mnie dobrym. Po drugie, poznałam pracujące tam cudowne osoby, z którymi na pewno mogłabym się szybko zaprzyjaźnić. A po trzecie, czułam, że w tej pracy szczególnie liczy się wrażliwość i empatia, które mogłam zaoferować. Powierzenie sprzedawcy tak delikatnego tematu, jak własne seksualne preferencje, niektóre osoby niezwykle spina i krępuje (co jest dla mnie całkowicie zrozumiałe). Spoczywała więc na mnie, znowuż, odpowiedzialność za to, jak ktoś się w tym na początku obcym, ale fascynującym miejscu poczuje.
Te trzy pierwsze razy miały więc wspólny mianownik – odpowiedzialność, której wzięcie na siebie pomogło mi odzyskać kontrolę nad swoim własnym życiem.

⚓ Kolorowych jarmarków

fot. Bożena Szuj

Po wszystkich mniej oraz bardziej spektakularnych porażkach związanych z szukaniem pracy sezonowej (w ostatniej chwili, na obcym dla siebie terenie), dotrwałam jako wolny strzelec do początku wielkiego trzytygodniowego gdańskiego święta, mianowicie Jarmarku Dominikańskiego. Sprzedawanie na jarmarku wydawało mi się – nie wiem dziś nawet czemu – najmniej atrakcyjną ze wszystkich możliwych prac. W akcie desperacji zaczęłam jednak swoją wędrówkę od straganu do straganu z pytaniem o zapotrzebowanie na pracownika. Zadziwiająco szybko okazało się, że pracownika potrzebowali… akurat na stoisku z oscypkami! Przemiła, ujmująca swoim ciepłem rodzina z Czarnego Dunajca nie tylko dała mi szansę, ale też obdarowała mnie ogromną serdecznością. Ponad dwa tygodnie, przez które było mi dane dla nich pracować, dodało mi wiatru w żagle w każdym możliwym sensie. Tak więc dosyć płynnie przeszłam ze sprzedawania dild i wibratorów do handlowania m.in. gałką dużą i gałką małą.
Choć mogłabym przysiąc, że tęsknoty za Podhalem nie było we mnie ani krztyny, zetknięcie się z czystą gwarą, doskonałymi, uczciwymi produktami z tamtych stron, a nawet z góralską dumą dało mi poczucie, że jestem w domu; wśród swoich. A praca z klientem po raz kolejny mi udowodniła, że żyjemy w kraju specjalistów. Samozwańczych, bo samozwańczych, ale specjalistów. Z jednej strony co trzecia przechodząca obok naszego straganu osoba wykrzykiwała:

Oscypki??? W Gdańsku???

lub wszelkie pochodne, takie jak:

Oscypki??? Nad morzem???

W Gdańsku/nad morzem oscypków na pewno nie kupię, bo są jakieś nieprawdziwe.

I nieważne, że Jarmark Dominikański polega na przybliżaniu ludziom różnych kultur i produktów z całego świata. Nieistotne, że po jednej naszej stronie Turek sprzedawał tureckie specjały, a  po drugiej Hiszpan hiszpańskie. Nie turecka chałwa i nie hiszpańskie oliwki budziły w ludziach zdumienie. Zdumiewały ich góralskie przysmaki sprzedawane w centrum Gdańska. No bo jak to tak, górale nad morzem. Jak tu w ogóle dojechali? Koniem?
Z drugiej jednak strony prawie każdy napotkany w Gdańsku (!) klient miał rozległą „wiedzę” dotyczącą produkcji oscypków. Jak to podsumował mój szef, góral z krwi i kości:

On wie, bo on w górach był. Roz. Na Krupówkach.

Wyjaśnijmy więc może raz na zawsze, że nie istnieje coś takiego, jak stuprocentowo owczy oscypek. Jeśli ktoś nas do tego na Krupówkach przekonywał, to kłamał. Ot, cała tajemnica! Oscypek to nazwa zastrzeżona dla serów, które muszą mieć konkretny kształt i wagę, a także konkretny wzorek. Minimalna zawartość mleka owczego w oscypku to 60%, a maksymalna – na ogół 80%. Zanim wprowadzono certyfikowane sery, górale oscypki (czyli zarówno ten ser, który dziś spełnia określone standardy, jak i wszystkie pozostałe, których dziś oscypkiem nazwać nie można) robili na oko. Nigdy jednak żaden góralski ser nie miał stuprocentowej zawartości mleka owczego.
Wbrew wcześniejszym obiekcjom, dziś uważam, że praca na Jarmarku Dominikańskim to znakomita przygoda i świetna zabawa, bo klimat jest wyjątkowy. Poznałam wspaniałych ludzi, a przyjeżdżanie do pracy (oczywiście rowerem) było dla mnie ogromną przyjemnością.

⚓ Być turystą, być turystą

fot. Bożena Szuj

Pod koniec sierpnia odwiedziła nas moja mama i z nią mogłam się poczuć jak prawdziwa turystka. Na plaży wytrzymałam, ledwo, trzy dni. Wcześniej zdarzało mi się przyjeżdżać na opalanie, jednak będąc w pojedynkę, rozkładałam ręcznik na ogół blisko morza i fale zagłuszały mi ludzi. Opalanie się w dwie osoby wymaga wygospodarowania sobie troszkę większej połaci plaży, no i tu już było mniej możliwości. Uzmysłowiłam sobie, jak bardzo irytują mnie ludzie, zwłaszcza w masie. Jak drażni mnie konieczność bycia mimowolnym słuchaczem ich rozmów lub – co jeszcze mimo wszystko chyba gorsze – ich ulubionej muzyki, puszczanej przez głośnik, zupełnie jak w czasach, w których nie wynaleziono słuchawek. Jak szokuje mnie, że można, mając całkiem sporo miejsca obok, wbijać się komuś prawie na jego rozłożone rzeczy i nie reagować na zwrócenie uwagi. (Ponieważ jedna pani, rozkładając się na nas, kompletnie mnie zignorowała, wstając, wytrzepałam na nią ręcznik z piasku. Może nie było to super uprzejme, ale wszystkim serdecznie polecam.) Ludzie w tłumie budzą we mnie mordercze instynkty i myśli, do których wolałabym nie musieć się przyznawać.
Druga strona bycia turystką podczas wizyty mamy była jednak zdecydowanie przyjemniejsza – miałam mianowicie ogromną przyjemność zjeść kilka przepysznych obiadów w restauracjach na Garnizonie we Wrzeszczu. Z przyjemnością je opiszę, dodając do tej listy jeszcze kilka, które poznałam już wcześniej.

🍽 nNajciekawsze restauracje na Garnizonie

🍣  MaMi Sushi

W MaMi Sushi jadłam tylko raz, a ściślej zamówiłam stamtąd doskonały zestaw z okazji swoich urodzin, który zjadłam na swoim pięknym tarasie, patrząc w niebo i czując się najszczęśliwszą osobą na świecie. Wszystko było naprawdę doskonałe, świeże, przygotowane ze znawstwem, ale też z pomysłem.

🍕 Ferrara Cucina

Pyszne włoskie jedzenie dostaniemy w niedalekiej odległości od MaMi Sushi w restauracji Ferrara Cucina. W przeciwieństwie do MaMi Sushi jest to miejsce po pierwsze większe, a po drugie naprawdę pięknie i równocześnie przytulnie urządzone. Jedzenie jest rzeczywiście obłędne, w dodatku codziennie dostaniemy tu zestaw lunchowy (zupa i drugie danie) za 35 zł, co nie jest wcale ceną wygórowaną, zwłaszcza zważywszy na jakość składników, ale też rozmiar porcji. Znakomite pizze, fantastyczne zupy, doskonałe ryby, a do tego przemiła obsługa. Jedyny minus to brak świadomości, że ryba to mięso i opisywanie potraw rybnych w karcie jako wegetariańskich. Mam nadzieję, że wkrótce się to zmieni, bo sporo potencjalnych klientów może to zwyczajnie zniechęcić.

🍛 Kucharia

Kucharia na Garnizonie (która przez długi ostatnio czas była nieczynna) to przemiły bar z fantastycznym polskim jedzeniem. Placki ziemniaczane są tu naprawdę pyszne i dostępne w wielu ciekawych odsłonach, naleśniki również trzymają fason. Więcej dań co prawda nie próbowałam, ale na placki ziemniaczane naprawdę warto się tu wybrać!

🍕 Ristorante Limoncello di Mielnik

Limoncello to kwintesencja klasy. Wspaniałe, niewymownie wykwintne, w dodatku przepięknie podane jedzenie usatysfakcjonuje najbardziej wymagające kubki smakowe! Kulinarnymi odkryciami były dla mnie: znakomity krem z pieczonej żółtej papryki z szafranem podany z plackiem z zielonego groszku, białą czekoladą, ricottą i migdałami oraz dwie fantastyczne pizze rzymskie. Jedna z cukinią, bazylią i świeżymi truflami, a druga z kurkami, cieniusieńkimi plasterkami ziemniaków i koperkiem. Orgia smaków, feeria barw, a do tego przemiła i fachowa obsługa. Czego chcieć więcej?

🥗 Masna Micha

Masna Micha – elegancki bar, głównie z bowlami, ale nie tylko – jest z kolei doskonałym miejscem dla wszystkich, którzy chcą zjeść nie tylko bardzo smacznie, ale też zdrowo i w dodatku najeść się do syta. Ogromne porcje, duży wybór (w karcie dania wegetariańskie i wegańskie!), a przede wszystkim wcielana w życie filozofia zero waste to coś, za co Masną Michę szanuję.

🍲 Pobite Gary

Pobite Gary szlachetnością potraw dorównują Ristorante Limoncello, choć nie jest to stricte restauracja włoska – serwuje, jak przeczytamy na ich stronie, „nowoczesną kuchnię europejską”. Miałam niebywałą przyjemność spróbować tam wyśmienitej pizzy z kaszubską gruszką, gorgonzolą i orzeszkami, obłędnego burgera z serem halloumi, tapenadą, pomidorem, rukolą i majonezem truflowym oraz chrupiącego filetu z polędwicy z dorsza. Wszystkie te pozycje najgoręcej polecam!

⚓ Nadmorskie refleksje

fot. Bożena Szuj

Dopiero wracając do swoich codziennych nadmorskich spacerów, uświadomiłam sobie, że w trakcie najbardziej ścisłego sezonu je przerwałam. Główną przyczyną była praca do późnych godzin i wyczerpujące upały. Chodzenie zastąpiłam jeżdżeniem niemal wszędzie na rowerze, a morze oddałam męczącym mnie tłumom. Chyba nawet bez żalu. Śliczne landschafty oglądane z pielgrzymką ich amatorów są dla mnie zbyt nudne i przewidywalne.
Powroty nad opustoszały już brzeg morza, znowu w ciepłej bluzie z kapturem, przypomniały mi ważne dla mnie chwile podczas mojego przedczerwcowego pobytu. Uświadomiłam sobie coś kompletnie oczywistego, ale doszło do mnie z całą mocą. Mianowicie cytowane dziś już słowa Heraklita, że wszystko płynie. Patrzyłam na morze, na rozbijające się o brzeg fale i uświadomiłam sobie, że wszystko się zmienia i tylko to jest niezmienne. Patrzyłam na morze, które obserwowałam jeszcze w maju pełna obaw, ale też nadziei związanych z pobytem w szpitalu, który miał mi pomóc. Patrzyłam na morze, nad które tuż po moim czerwcowym powrocie chodziłam zapłakana, przepełniona lękami i bólem po przemocy, jakiej ze strony tego szpitala doświadczyłam. Wreszcie patrzyłam na morze, którego widok mi towarzyszył, kiedy układałam w głowie treść skargi, będącej moją próbą przekonania siebie samej, że zawsze mogę na siebie liczyć, a potem patrzyłam na to samo morze w dniu, w którym swoją skargę ostatecznie wysłałam, a także wiele, wiele dni później. Patrzyłam na nie z odzyskanym z wielkim trudem spokojem i dumą. Czy za każdym razem było to to samo morze? Nie, za każdym razem było inne, bo za każdym razem rezonowało z trochę czym innym we mnie. Niezwykle silnie doszło do mnie, że wszystko, czego się boimy, na co się cieszymy lub co budzi w nas określone emocje, bo łączy się z jakimiś wspomnieniami, w rzeczywistości będzie inne, niż zakładamy. Ta perspektywa może przerażać, ale może też – i myślę, że powinna – wlewać w nasze serca spokój. Jak pisała, parafrazując Heraklita, Noblistka:

Nic dwa razy się nie zdarza.

– Wisława Szymborska

***

Zupełnie nieoczekiwanie, w przededniu planowanego w połowie września wyjazdu na Warszawską Jesień, zaatakowały mnie kolejne pierwsze razy. Dwie wyraźne kreski na teście, smaki na bardzo konkretne potrawy i utrzymujące się długo mdłości jak stąd na Księżyc. Jednym słowem – covid. Ominęła mnie ponoć wspaniała w tym roku edycja WJ (udało mi się przyjechać tylko na ostatni, doskonały koncert), a chorowanie rzeczywiście wypompowało mnie z wszelkiej energii. Trudno zresztą powiedzieć, żebym w stu procentach wydobrzała, ale jest nieporównywalnie lepiej niż było. Na mimo wszystko delikatniejszy przebieg choroby wpłynęły trzy dawki szczepionki, które przyjęłam do tej pory. Wiem, że nikogo rozsądnego do szczepień namawiać nie trzeba, ale apeluję do nierozsądnych: szczepcie się i nie słuchajcie bzdur, a już tym bardziej nie wymyślajcie nowych!

P.S. Na deser łączę coś, czego nazwę dopiero niedawno poznał aspirujący do miana Człowieka Mema Tomasz Lis, mianowicie playlistę, którą stworzyłam ze słuchanych podczas moich nadmorskich spacerów najczęściej właśnie w takiej kolejności piosenek Alicii Keys.

fot. Bożena Szuj

Rower jest wielce okej

fot. Bożena Szuj

Tytuł dzisiejszego wpisu (tak samo, jak rozdziału o mojej rowerowej przygodzie we wpisie „Bezpieczna przystań”) zaczerpnęłam ze znakomitego tekstu wspaniałej piosenki Lecha Janerki „Rower”. Po kilku miesiącach poruszania się rowerem po Trójmieście mogę całkowicie się pod tym hasłem podpisać: rower naprawdę jest wielce okej!

fot. Bożena Szuj

Trudne początki

fot. Bożena Szuj

Moje pierwsze od wypadku (mającego miejsce ponad dwie dekady temu) wejście na rower w maju tego roku opisałam szczegółowo w rozdziale „Do byle gdzie” we wpisie„Bezpieczna przystań”. Nie będę się więc powtarzać. W największym skrócie – mam fantastycznego Partnera, który pomógł mi przezwyciężyć największe lęki i poradzić sobie w utrzymaniu na rowerze równowagi.
Wspomniany wypadek na koloniach, jak to wypadek – efektownym łukiem przeleciałam nad swoim, wjeżdżającym już do górskiego potoku, rowerem prosto w żwir, który pozostawił w moim kolanie ciągle widoczne blizny. Byłam wtedy twarda, a rozpłakałam się dopiero, kiedy w szpitalu wspomniano o konieczności zrobienia mi przeciwtężcowej szczepionki. Od tego czasu jednak na rower już na wszelki wypadek nie wsiadałam.
Teraz, ucząc się jeździć na rowerze niejako od początku, uświadomiłam sobie po pierwsze rozmiar traumy, jaką pozostawiło w mojej głowie tamto wydarzenie, a po drugie, że za pierwszym razem nie nauczyłam się jeździć dobrze. I nie mam tu na myśli jakiejś wirtuozerii, lecz spokój, opanowanie i przede wszystkim zrozumienie, jak utrzymywać równowagę na tym niepozornym wehikule.
Partner okazał się nauczycielem świetnym, ale wymagającym. Pierwszy nasz wyjazd był krążeniem wokół domu, a potem ścieżką rowerową. Drugi ścieżką już dalej, a trzeci – do sąsiedniego miasta, czyli do Sopotu (i Boto) wieczorem, z którego jeszcze trzeba było w środku nocy wrócić.
Od samego początku swojej trójmiejskiej rowerowej przygody zdecydowanie najbardziej lubiłam te ścieżki rowerowe, które są wydzielone z pasa jezdni, bo czułam się na nich częścią ruchu drogowego, co wymusza pewne skupienie, odpowiedzialność i ciągłe myślenie. Ogromnym ich plusem jest to, że nie plączą się po nich ludzie. Minusem to, że czasami trzeba część takiego pasa dzielić z autobusem lub skręcającym samochodem, ale kierowcy na ogół raczej w takich sytuacjach na rowerzystów uważają. Najlepsze doświadczenia mam z jadącą tuż obok ciężarówką, której delikatność była wręcz wzruszająca! Miałam nieodparte wrażenie, że za każdym razem ruszała tak, żeby mnie nie przestraszyć.
Czy jednak można powiedzieć, że te dwa miesiące mojego jeżdżenia na rowerze do czerwcowego wyjazdu na południe były czasem, w którym się w rowerowaniu zakochałam? No nie. Jak już kiedyś pisałam, doceniłam rower i uznawałam go wyłącznie za środek transportu z punktu A do punktu B, który jest:

  • dużo zdrowszy (i bardziej ekologiczny!) niż samochód,
  • zdecydowanie szybszy od poruszania się wszędzie pieszo,
  • darmowy, więc nawet nie konkurencyjny do bandycko drogich biletów na komunikację miejską.

Tak więc, wydawać by się mogło, same plusy. Jednak, pomijając już pierwszy tydzień moich zakwasów jak stąd na księżyc w nogach, nie dość, że było mi szalenie na siodełku niewygodnie, to jeszcze zsiadanie z niego (np. w Boto), oznaczało kilkunastominutowe dochodzenie do siebie mojej umęczonej pupy. Czyli nic przyjemnego. Bardzo jednak chciałam udowodnić Partnerowi, że dam radę nauczyć się jeździć przyzwoicie i że jeszcze będzie ze mnie dumny. I – choć nie mówi tego często – dość szybko przyznał, że jest.

fot. Bożena Szuj

Odrzucenie lęku

fot. Bożena Szuj

Kiedy pomyślałam sobie, że przez wspomniane wyżej niewygody rower nie stanie się raczej moim przyjacielem, a koniecznością w niektórych wypadkach, nie wzięłam pod uwagę jednej rzeczy: zmiany optyki, która nastąpi wraz z kolejnymi przejechanymi kilometrami.
Czy miałam za nisko ustawione siodełko? Oczywiście! Jednak ponieważ moja damka wydawała mi się strasznie wysoka, perspektywa niedosięgania nogami do ziemi w przypadku konieczności zatrzymania się (np. przed przejazdem rowerowym na czerwonym świetle) mnie przerażała. Czy wiedziałam, że wystarczy ustawić wtedy rower pod lekkim kątem? Znowu, oczywiście! Ale ten lęk był w głowie. To zresztą ten sam lęk, który każe mi się zaczynać topić za każdym razem, kiedy, płynąc, uświadomię sobie, że gdybym próbowała stanąć, mogłabym nie dosięgnąć stopami dna. Nie jest to racjonalne, ponieważ potrafię pływać, ale tak właśnie działają lęki.
Po powrocie do Gdańska z południa Polski pod koniec czerwca moja rowerowa przygoda nabrała rumieńców. Poprosiłam Partnera o podwyższenie siodełka (nadal twierdzi, że jest zdecydowanie za nisko, choć ja jestem pewna, że jest właśnie idealnie) i zmierzyłam się z tym, czego się bałam. (Czyli, najkrócej mówiąc, utraty panowania nad pojazdem i w rezultacie również zębów.) Jednak kiedy przezwyciężyłam projekcje swojej głowy, zaczęło mi się jeździć dużo, dużo lepiej. Oczywiście pomijając pierwszy tydzień moich zakwasów jak stąd na księżyc w kompletnie innych miejscach w nogach.
Na pewno, kiedy działamy w lęku i strachu, jesteśmy nieobliczalni i możemy stanowić realne zagrożenie dla siebie i innych. Dlatego w ruchu drogowym nie boję się ludzi, którzy jeżdżą szybko. Boję się tych zlęknionych, niepewnych, no i tych nieznających przepisów.
Czy to, że przestałam się bać, ochroniło mnie przed upadkiem? Nie, ale pomogło mi zachować się w tej nieprzyjemnej sytuacji z głową. Kiedy poczułam, jadąc ścieżką rowerową, że rozwiązało mi się sznurowadło i wkręciło w łańcuch, zjechałam ze ścieżki na pusty chodnik i tam upadłam. Brak lęku i racjonalne przemyślenie tego, co jest w takiej sytuacji najbezpieczniejsze dla mnie i innych, sprawiło, że łatwiej mi było przejść do porządku dziennego nad tym, co się stało. Plus od tego czasu przed każdym wejściem na rower kilka razy sprawdzam, czy sznurowadła mam zawiązane dobrze i mocno. No i wiem już, że upadek naprawdę straszny jest tylko w mojej głowie (zarówno pamięć o tym sprzed lat, jak i lęk przed tym hipotetycznym, kiedy tracę wszystkie swoje zęby). W rzeczywistości, jeśli upadniesz z sensem, raczej nie stanie się nic złego. Parafrazując więc inną polską piosenkę:

wyrzuć ten lęk!

fot. Bożena Szuj

Samodzielność

fot. Bożena Szuj

Na początku sierpnia, kiedy dostałam najpierw jedną pracę, (a potem drugą, tuż obok tej pierwszej, której utratę opłakuję do dziś), uświadomiłam sobie jedną rzecz. Może i jeżdżę coraz lepiej, i przede wszystkim pewniej, ale… tylko i wyłącznie z Partnerem. W mojej głowie nawet nie pojawił się pomysł, by wyruszyć rowerem gdziekolwiek samodzielnie. Wystarczyło, że Partner znał drogę, a nawet – o zgrozo! – przepisy, a ja miałam tylko zgrabnie tuż za nim pomykać, jak ta gąska za gąsiorem. Partner był dla mnie trochę, jak duża L-ka na samochodzie. Może nie do końca, ale mnie się przynajmniej wydawało, że wszyscy wiedzą, że on już jeździć umie, a ja się dopiero uczę. No i to było niesamowicie wygodne. On na siebie brał całą odpowiedzialność, a ja miałam tylko z jazdy przyjemność (pomijając początkowe zakwasy i bóle).
Partner stwierdził więc, że pierwszego dnia pracy ze mną pojedzie, pokazując mi – prostą akurat jak drut – drogę, a potem mam sobie radzić sama. I chyba dopiero wtedy zaczęłam wreszcie jazdę na rowerze lepiej rozumieć i faktycznie lubić. Stałam się panią swojego jeżdżenia. Ta odpowiedzialność, która nagle na mnie spadła, okazała się właśnie tym, czego mi do tej pory brakowało. Odpowiedzialność za siebie na drodze, ale też za dobre na niej wybory, za rower, kiedy go parkowałam. Chyba nie ma niczego fajniejszego!
Być może wbrew pozorom (nikt z moich znajomych nie umie mnie sobie wyobrazić za kółkiem), ale już z moich wczesnych i niestety dawnych doświadczeń samochodowych wiem o sobie to, że do ruchu drogowego podchodzę śmiertelnie poważnie i nie szarżuję. Mogę być roztrzepana, nie pamiętać o rzeczach dla siebie nieistotnych, czy nie zauważać tego, co mnie nie interesuje, ale na drodze zmieniam się w osobę odpowiedzialną, rozsądną i niesamowicie uważną. Czy to znaczy, że mam się za znakomitego kierowcę? Nie. Po pierwsze przejechałam jeszcze zbyt mało kilometrów, żeby wiedzieć, jakim kierowcą jestem, a po drugie wiem, że taka pewność siebie może zgubić. Jednak dopiero kiedy prowadziłam samochód, zrozumiałam, jak wielkie pokłady szacunku do ludzkiego życia w sobie noszę. To samo przekonanie uderzyło mnie, kiedy zaczęłam jeździć na rowerze. Na początku, kiedy się uczyłam i Partner wybierał drogi, które na jakimś odcinku mnie przerażały, ani nie robiłam z siebie ofiary, obwiniając go o cokolwiek, ani nie starałam się udowodnić jemu i światu, że jestem gotowa na coś, na co gotowa nie byłam. Po prostu pokornie schodziłam z roweru i prowadziłam go aż do miejsca, w którym znowu czułam się wystarczająco pewnie, by znów zacząć na nim jechać. Dziś jestem szalenie dumna, że przejeżdżam bez problemu wszystkie te miejsca, które mnie na początku spinały (bo były zbyt wąskie, zbyt pod górę, zbyt w dół, zbyt ostro w bok). Ale przejeżdżam je bez problemu być może dlatego, że nie wywierałam na sobie wcześniej żadnej presji. Samodzielność wymaga wzięcia pełnej odpowiedzialności za siebie i swoje wybory.

fot. Bożena Szuj

Każdy dzień zwłoki

fot. Bożena Szuj

Dziś nie rozumiem, czemu aż tyle lat zajęło mi przeproszenie się z rowerem. Kiedy doszło do mnie, że moja przyjaźń z Partnerem stała się nieoczekiwanie relacją miłosną, najbardziej bałam się nie różnicy wieku czy tego, że mieszkamy w przeciwległych krańcach Polski. Najbardziej bałam się, że skoro on jest zapalonym rowerzystą, oznacza to, że prędzej czy później dobrze byłoby chociaż spróbować mu na rowerze potowarzyszyć. Odwlekałam jednak ten moment tak długo, jak się dało. Dziś, oprócz tego, że to opóźnienie jest moją wielką stratą, mogę dodać, że faktycznie po Gdańsku i Sopocie naprawdę jeździ się świetnie. (Bo Gdynia i jej ścieżki rowerowe to akurat temat na książkę.) Nie pamiętam ścieżek rowerowych w ogóle ani z czasów mojego dorastania w stolicy, ani nie znam ich z Podhala, gdzie strach jeździć po ulicach, bo góralscy kierowcy pomimo boga i honoru na ustach, naprawdę w większości na drogach za nic mają ludzkie życie.
Nadal jednak nie jestem z Partnerem w Gdańsku po raz pierwszy i każdy dzień zwłoki w jeżdżeniu rowerem dzisiaj uważam za błąd.

fot. Bożena Szuj

Ruch drogowy

fot. Bożena Szuj

Ruch drogowy i jego uczestnicy to temat rzeka. Choć, poruszając się zarówno pieszo, jak i jakimkolwiek pojazdem, trzeba myśleć za siebie, ale też trochę za innych i przewidywać różne sytuacje oraz przygotowywać się na nie, jednak permanentne łamanie niektórych przepisów burzy mi krew.

  1. Pierwszy z brzegu przykład to zatrzymywanie się samochodów na przejeździe rowerowym. Przejazd rowerowy jest często tuż obok przejścia dla pieszych. Większość kierowców ogarnia, że na przejściu dla pieszych nie można się zatrzymać. Jednak kiedy światło powoli zmienia się na czerwone, zamiast stanąć przed przejściem dla pieszych i przejazdem rowerowym, potrafią przejechać przez przejście dla pieszych i stanąć na przejeździe rowerowym. Po pierwsze jest to wykroczenie, za które grozi mandat, a po drugie, już na samą logikę, jest to zachowanie generujące niebezpieczeństwo na drodze. Rowerzyści są wtedy zmuszeni albo wjechać na przejście dla pieszych (czego im również nie wolno), albo gwałtownie się zatrzymać, co może skutkować kolizją.
  2. Drugim przykładem są piesi na ścieżkach rowerowych. Choć muszę uczciwie też przyznać, że nie zdarza się to często, jednak najgorsze są okolice przystanków naprzeciwko Dworca Głównego w Gdańsku oraz ścieżka rowerowa wzdłuż plaży. Jeśli chodzi o okolice dworca, trudno winić tylko pieszych, bo ścieżka jest tam naprawdę źle oznaczona (powinna być odgrodzona od przystanku słupkami). Jednak wchodzenie na nią przez pieszych często nosi znamiona kompletnej bezmyślności, bo kiedy widzi się na niej jednego rowerzystę, za jakiś czas drugiego, a potem jeszcze trzeciego, naprawdę można się jej przyjrzeć i zobaczyć namalowane na niej rowery, a potem z niej zejść.
    Promenada nad morzem to już inny temat. Tu zarówno piesi nie myślą, zachowując się tak, jakby przejścia uprawniały ich do absolutnie wszystkiego (stania, zawracania, biegania), jak i niektórzy rowerzyści, którzy nie zatrzymują się na żadnych przejściach, lawirując wśród pieszych. Owszem, na rowerze łatwiej zwolnić niż musieć stanąć, ale nieraz nie da się inaczej.
    Zastanawiają mnie na ścieżkach rowerowych (na których, mimo nazwy, można jeździć też na hulajnogach elektrycznych, rolkach i urządzeniach transportu osobistego)… biegacze. Ale i tak mistrzem tego sezonu była pani, która popylała po ścieżce rowerowej w Sopocie (w trakcie naprawdę wzmożonego ruchu)  pieszo z pustym wózkiem. Można? Można!
  3. Trzeci przykład to coś, co naprawdę wyprowadza mnie z równowagi, czyli uczestnicy ruchu drogowego (zarówno rowerzyści, jak i piesi), którzy nie trzymają się prawej strony. To jedna z najbardziej intuicyjnych zasad, której nie trzeba uczyć się na pamięć, czy dokładnie studiować. Wiadomo, że trzymanie się prawej strony jest najbezpieczniejsze. Łatwo nas wtedy wyprzedzić, jeśli ktoś jedzie lub idzie szybciej. Doprowadzają mnie do szału rowerzyści, którzy jadą niby jeszcze swoim pasem, ale bardziej środkiem drogi przede mną, w związku z czym nie do końca widzę, czy mogę ich wyprzedzić, czy nie. Szlag mnie też trafia, kiedy między ścieżkami rowerowymi mam do przejechania fragment chodnikiem – po którym mogę jechać, tylko piesi mają na nim pierwszeństwo – i przede mną idą tylko dwie osoby, zajmując całą jego szerokość. Bo żadna z nich nie myśli o ruchu drogowym, w którym uczestniczy, jak o pewnym systemie. Każda z nich myśli tylko o sobie, czyli – biorąc pod uwagę fakt, że jest częścią ruchu drogowego – nie myśli.

Ale są też miejsca, w których zawsze jestem przez samochody przepuszczana, mimo że czasem wolę nawet, żeby sobie przejechały pierwsze. Jeżdżąc, oprócz błędów innych kierujących pojazdami (oraz pieszych), doświadczyłam też sporo wyrozumiałości dla swoich początkowych potknięć.

fot. Bożena Szuj

Road rage

fot. Bożena Szuj

Zjawiska road rage nigdy nie rozumiałam i słuchałam o nim z lekkim zdziwieniem. W końcu tłuc to się mogą w podstawówce mali chłopcy, którzy nie są jeszcze na tyle dojrzali, żeby inaczej komunikować swoje racje. A kiedy dorośli mężczyźni na drodze wysiadają z samochodów i rzucają się sobie do gardeł, to jest to, obiektywnie rzecz biorąc, dosyć żenujące.
Jednak wystarczył mi miesiąc jeżdżenia, żeby szybko zrozumieć ten mechanizm. Jestem osobą, która jeszcze do niedawna raczej przepraszała, że żyje, próbowała wyjaśniać, tłumaczyć, krygować się, umniejszać sobie. Na drodze, zwłaszcza kiedy czyjaś bezmyślność (lub nieznajomość przepisów) może cię zabić, nie ma czasu na ukwiecone wszelkimi możliwymi zwrotami grzecznościowymi pogadanki. Jest natomiast czas na proste komunikaty, na przykład:

Gdzie, k…a?

Nie krzyczę na ludzi, nie mając pewności co do swojej racji. Ale kiedy wiem, że ją mam, to mogę nawet zsiąść z roweru i iść na solo. I to nas, z moim Partnerem też łączy. Nieustępliwość.
Jakiś czas temu, kiedy wracaliśmy do domu razem, znowu jakiś kiep zatrzymał samochód na przejeździe rowerowym, uniemożliwiając nam przejazd. Partner zrobił to, co robi w takich wypadkach zawsze, czyli otwartą dłonią uderzył w tylną szybę samochodu (jako perkusista wie, jak zrobić hałas, nie uszkadzając auta) i przejechał przez puste przejście dla pieszych. Nie zauważył, że zostałam przed przejazdem (widząc, że się nie zmieszczę, stanęłam). Pan wytoczył swoją niską okrągłą osobę z samochodu i poszedł go oglądać z tyłu, myśląc chyba, że Partner coś mu zniszczył.

– Pan się zabierze w końcu ze ścieżki rowerowej, a nie samochód ogląda! – mówię, zniecierpliwiona. – Nic panu nie zrobił, tylko puknął w szybę.
– Jak go dorwę – dyszy pan, – to mu nogi z d…y powyrywam.
– Proszę spróbować go dorwać! Nie ma pan z nim żadnych szans – mówię już na wk…wie, bo nie będzie mi tu pyskata kulka Partnera obrażała.
– Słucham? – nie dość, że mały i gruby, to jeszcze głuchy.
– Proszę spróbować go dorwać! Nie ma pan z nim żadnych szans – powtarzam. – I proszę wreszcie zwolnić przejazd.
– Ja mam prawo tu stać, to wy macie uważać!
– Nie ma pan!
– Mam!
– Proszę mi wreszcie zjechać ze ścieżki!
Wturlał się z powrotem do auta, mrucząc pod nosem i dosyć cicho, niby do mnie, ale jednak do siebie:
– A, spi…alaj!
I to mnie tak uruchomiło, że niewiele myśląc, wrzasnęłam na cały Wrzeszcz:
– Sam spierdalaj, stary dziadu!

Myślę, że najbardziej mnie wkurzyło jego tchórzostwo – gdyby tchórzem nie był, powiedziałby mi to, co powiedział w twarz, a nie w przestrzeń pod swoimi butami. Mam alergię na tchórzy. A już zwłaszcza odkąd usłyszałam o człowieku, który zwracając w biały dzień uwagę motocyklistom straszącym inne osoby, został przez jednego z nich zaatakowany po tchórzowsku, czyli od tyłu, a trzy dorosłe (!!!) osoby, które z nim wtedy były, pouciekały, jak szczury z tonącego okrętu, zamiast mu pomóc. (W tym miejscu przypomnę też, że nieudzielenie pomocy jest przestępstwem.)
Czy jestem dumna ze swojej odzywki? Nie, ale też się jej nie wstydzę i na pewno nie zamierzam się z jej powodu przed nikim kajać. Wielokrotnie zdarzało mi się być w sytuacji, w której ktoś nie zjechał w porę z przejazdu rowerowego. Jeśli widziałam przepraszające machnięcie ręki, a w oczach kierowcy przerażenie, rozumiałam, że to zwykły błąd, na którym kierowca się pewnie sporo nauczy. Trudno robić z tego aferę. Wyrozumiałość na drodze też jest ważna. Ja otrzymałam jej sporo. Jednak buta pana zdradzała, że ma przepisy za nic, nie zna ich i będzie je dalej łamać, przekonany o tym, że może, bo ma duży samochód i jeszcze większe ego. I to działa na mnie, jak płachta na byka.
Kiedy dojechałam do Partnera i opowiedziałam o sytuacji z panem z samochodu, ten chciał go gonić i wyjaśniać ręcznie. Powiedziałam mu tylko:

Nie. Zrobimy to po mojemu, bo zemsta na zimno smakuje lepiej.

Co prawda nie miałam pojęcia, czy zemsta na zimno naprawdę smakuje lepiej, ale następnego dnia przesłałam policji zdjęcie, które zdążyłam  stojącemu na przejeździe rowerowym samochodowi z wyraźnie widoczną tablicą rejestracyjną zrobić. Mam poczucie dobrze spełnionego obywatelskiego obowiązku oraz nadzieję, że całkiem wysoki mandat nauczy pana chociaż tego przepisu.

fot. Bożena Szuj

Rowerowe love

fot. Bożena Szuj

Po kilku miesiącach jeżdżenia mogę napisać, że jestem w rowerze zakochana i jest on dla mnie przede wszystkim źródłem ogromnej przyjemności i satysfakcji (😈). Od kiedy zakwasy zniknęły i nic mnie po jeżdżeniu na nim nie boli, rozumiem już słowa Partnera, że

rower to wolność.

Wreszcie w pełni mogę tego doświadczyć. Uwielbiam też, jadąc, śpiewać. Na ogół jadę na tyle szybko, a ludzi jest wokół na tyle niedużo, że nikt mnie nawet nie słyszy. Najczęściej śpiewam właśnie „Rower” Lecha Janerki, a jeśli trasa jest dłuższa, to „Bicycle Race” Queen. Potrzebuję na tę drugą piosenkę więcej czasu, bo rozkładam to sobie na głosy i śpiewam je – jak Chuck Norris – wszystkie. Raz jeden, kiedy Partner złapał flaka i musieliśmy pojechać na stację, napompować koło, wzięło mnie na śpiewanie „Killing me softly” Roberty Flack (choć Partnera śmieszyło to trochę mniej).
Mam poczucie, że w krótkim czasie pokonałam wiele przeszkód, w tym tę największą – lęk w mojej głowie, którego istnienie jeszcze sprzed mojego wypadku zaczęłam sobie dopiero teraz przypominać. Czy jeżdżę świetnie? Myślę, że jeżdżę uważnie i całkiem nieźle daję sobie radę. Partner trochę się o mnie boi, ale myślę, że to bardziej poza, którą musi utrzymywać, żeby wyjść z twarzą z danej mi onegdaj obietnicy, że jak stanę się wiarygodnym kierowcą roweru, pomoże mi w powrocie do prowadzenia samochodu (w czym – z racji nieposiadania samochodu – mam dłuższą przerwę). Myślę, że po prostu ani on, ani ruch drogowy nie są jeszcze na mnie gotowi. Ale mam czas, poczekam.

fot. Bożena Szuj

P.S. Ponieważ bez zapakowanej do plecaka butelki wody na rower nawet nie wsiadam, wiedziałam, że prawdopodobnie posłuży mi za rekwizyt do zdjęć ilustrujących dzisiejszy wpis. Pomyślałam, że można dla żartu przykleić na nią napis wodami nNi, więc zrobiłam w programie graficznym jakieś szybkie logo, nieopatrznie prosząc Partnera o ładny wydruk na papierze samoprzylepnym. A on, będąc specjalistą w dziedzinie opakowań, spojrzał z niemym politowaniem na mój pomysł i w pięć minut wyczarował mi naprawdę piękną etykietę, dodając krawatkę z nazwą „Marianka”, a na etykiecie jeszcze informację o pojemności oraz tę, że jest to woda „Niskoczadowa”. Pozostaję pod ogromnym wrażeniem jego możliwości oraz swojej ulubionej dziś butelki!

fot. Marianna Patkowska

P.S.2 A na deser mogę załączyć tylko jedną piosenkę – wspomniane małe harmoniczne arcydzieło grupy Queen.

fot. Bożena Szuj

Niezgoda na przemoc

fot. Marianna Patkowska

We wpisie „Bezpieczna przystań”, napisałam, dość enigmatycznie, że:

Czekałam w napięciu na czerwiec, w którym miałam otrzymać informację, czy będę musiała na pół roku zniknąć dla świata zewnętrznego.

„Bezpieczna przystań”

Dziś mogę zdradzić, że pod koniec czerwca czekała mnie czwarta konsultacja na Oddziale Leczenia Zaburzeń Osobowości i Nerwic w Szpitalu Klinicznym im. dr. Józefa Babińskiego w Krakowie. Czekała mnie też po niej oficjalna decyzja szpitala, czy po czteroetapowej procedurze kwalifikacyjnej (a więc czterech konsultacjach z lekarzami i terapeutami) dostanę się na prawie półroczną terapię na tym oddziale, czy też nie. Taką możliwość zaproponowała mi prowadząca mnie od roku – jak dotąd najbardziej uważna i empatyczna – pani doktor psychiatra. Pierwszy lekarz, który dostrzegł, że zamiast faszerować mnie w nieskończoność lekami, lepiej postawić nacisk na psychoterapię, na którą jestem otwarta. Pani doktor uwzględniła w tym rozwiązaniu zarówno moją sytuację finansową, jak i możliwość poświęcenia ponad pięciu miesięcy swojego życia wyłącznie terapii (w jej trakcie nie można pracować).
Pierwszą moją myślą było przerażenie. Perspektywa na dobrą sprawę zamieszkania w szpitalu psychiatrycznym, w dodatku w Krakowie, na niemal sześć miesięcy (z wyjątkiem weekendów i nielicznych przepustek w dni powszednie), napawała mnie strachem. Ale im dłużej o tym myślałam, tym więcej zaczynałam zauważać plusów. Pół roku to i długo, i krótko. W końcu terapie często trwają całymi latami, a tu miałabym szansę zrobić bardzo dużo, w znacznie krótszym czasie.
Kilka ostatnich miesięcy mojego życia upłynęło więc pod jednym wielkim znakiem zapytania, bo nie byłam w stanie planować kompletnie niczego na dwa miesiące do przodu (w tym oczywiście również pracy). Dostanie się na oddział było moim priorytetem. Kwalifikacja składała się z czterech etapów, miałam więc świadomość, że mogę jej też nie przejść. Trudno mi się było jakkolwiek do niej przygotować. Chciałam zostać przyjęta, a moje zaufanie do kompetencji tamtejszych lekarzy było tak ogromne, że powtarzałam sobie:

Jesteś w dobrych rękach, nawet jeśli tylko przez chwilę.

Mogą z różnych powodów nie chcieć przyjąć cię tutaj, ale na pewno podpowiedzą wtedy, co dalej.

To przecież lekarze. Znają wszystkie zaburzenia na pamięć. Łatwo i szybko rozpoznają, co się z tobą dzieje.

No i poszłam taka pełna nadziei i pokory na pierwszą konsultację, a ta rozsypała mnie w drobny mak. Pan doktor (🔴) miał – jak później przeczytałam na forum internetowym poświęconym temu oddziałowi – „empatię młota pneumatycznego”. Patrzył zniecierpliwiony w okno, dopytując:

Zamyka panią, kiedy traktuje się panią obcesowo. Czyli właściwie jak?

A ja, już pozamykana na pięć spustów, w gigantycznym spięciu i stresie musiałam mu szybko wytłumaczyć nie tylko zawiłości postrzegania świata przez nadwydajnych, ale też wszystkie swoje relacyjne problemy, których się wstydzę, bo sobie z nimi nie radzę. Pan doktor w końcu, kiedy mu wyznałam, że mam duży problem z odbiorem krytyki i że, mając tego świadomość, bardzo chcę to przepracować ze specjalistą, stwierdził:

No to ja nie wiem, czy pani sobie tu da radę. Terapie grupowe są mocno konfrontacyjne. Wszyscy mówią sobie wszystko. A jeśli odbierze to pani jako krytykę?

spytałam tylko:

Czy dobrze pana doktora zrozumiałam, że przeszkodą do dostania się na terapię dla osób z problemami relacyjnymi mogą być… moje problemy relacyjne? Czy źle zrozumiałam?

Pan doktor nie odpowiedział, ale pod koniec wizyty podsumował mnie jako osobę, która „używa skomplikowanych słów, bo wydaje jej się, że to będzie mądrzej brzmiało”. (Dopiero kiedy dostałam swoją dokumentację medyczną ze szpitala i zobaczyłam, jak pan doktor włada polszczyzną, zrozumiałam, że to nie była metafora.) Kiedy ktoś oczekuje ode mnie bardzo prostych i precyzyjnych odpowiedzi, a ja poczuję się przez to przyparta do muru, na ogół umiem z siebie wydusić tylko „nie wiem”. Nauczyłam się więc – owszem, na około i owszem, nieudolnie – określać opisowo to, co się we mnie dzieje. Moim podstawowym narzędziem porozumiewania się ze światem jest język pisany, nie mówiony.
To spotkanie kosztowało mnie tydzień dochodzenia do siebie, bo lekarz rozgrzebał bardzo dużo ciężkich, trudnych i niesamowicie delikatnych tematów i przejechał po nich walcem swojej finezji. Dziś mogę o tym pisać lekko, ale tuż po wizycie, przez dwa pierwsze dni nie wychodziłam z łóżka i przestawałam płakać tylko zasypiając. Mój wspierający Partner zapewniał mnie, że to fachowcy, że na pewno wiedzą, co robią. Że sprawdzają moje reakcje, że im gorzej, tym lepiej, bo swoją reakcją udowadniam im tylko, że powinni mnie przyjąć.
Drugiej konsultacji bardzo się bałam, ale okazała się wspaniała. Pani terapeutka (🔵) – spokojna, wyważona, kulturalna i empatyczna stworzyła mi przestrzeń, w której mogłam się otworzyć. Pomyślałam, że gdybym mogła wybierać, chciałabym właśnie z nią pracować indywidualnie.
Trzecia konsultacja znowu mnie rozczarowała. Pani terapeutka (⚫) była tak zaaferowana tym, jaka z niej równiacha, że w ogóle nie zwracała na mnie uwagi. Nie była w stanie dotrwać do żadnej mojej kropki, wyciągając od razu bardzo daleko idące wnioski i podsumowując rzeczy nieistotne, w dodatku błędnie.
Natomiast konsultacja czwarta z panią kierownik oddziału (⛔), na który próbowałam się dostać, po pierwsze rzuciła inne światło na moją pierwszą konsultację (obnażając przy okazji naiwność mojego Partnera), a po drugie skłoniła mnie do napisania na panią kierownik skargi do władz szpitala, a także do wiadomości NFZ-u, Okręgowego Rzecznika Odpowiedzialności Zawodowej oraz Rzecznika Praw Pacjenta. Jej treść zamieszczam poniżej.
Opisałam w niej szczegółowo przebieg tego przemocowego, strasznego spotkania, na myśl o którym do teraz się trzęsę, bo wywołało u mnie nawrót myśli samobójczych. Od dawna się z nimi borykam, ale udało mi się je znacznie złagodzić i już długo czułam się całkiem dobrze. Dziś najtrudniejsze dla mnie do zaakceptowania jest to, że pani kierownik nie dość, że doprowadziła mnie do stanu kompletnego rozsypania, to jeszcze zostawiła mnie w nim samej sobie, wypuszczając ze szpitala. Warto w tym miejscu zaznaczyć, że choć na terapiach wylewa się na ogół sporo łez, terapeuta, kończąc sesję, ma obowiązek zadbać o to, by pacjent był uspokojony.
Nie wiem nawet dlaczego, ale pierwszą osobą, do której się po wyjściu z gabinetu zapłakana odezwałam, była Paulina Młynarska. Zanim zadzwoniłam do Partnera (czekającego na mnie w Gdańsku; który – gdyby ze mną był – rozniósłby to miejsce w drobny mak), napisałam o tym, co mnie spotkało Kobiecie, której nie znam osobiście (i z którą nie koresponduję na co dzień), ale której doskonałe pisanie, przejmująca wrażliwość i nieustępliwość w tłumaczeniu ludziom, czym jest przemoc, nieustannie mnie inspiruje. (I równocześnie trochę też smuci ciągła konieczność tego tłumaczenia.) Jej ciepłe i mocno czułam, że szczere:

Ogromnie współczuję.

było terapeutyczne. I odrobinę pomogło mi się choć trochę posklejać. Zamiast medycznych studiów wystarczyła więc mądrość i empatia. W jakim to świetle stawia specjalistów, z którymi miałam nieprzyjemność?

fot. Marianna Patkowska

Skarga na panią kierownik
Oddziału Leczenia
Zaburzeń Osobowości i Nerwic
⛔

20 czerwca 2022 roku na Oddziale Leczenia Zaburzeń Osobowości i Nerwic w Szpitalu Klinicznym im. dr. Józefa Babińskiego odbyłam czwartą konsultację – z panią doktor ⛔. (Po niej, na podstawie wszystkich czterech, dostałam oficjalną odmowę przyjęcia na oddział.)
Do szpitala zgłosiłam się po pomoc. Prowadząca mnie psychiatra uznała, że właśnie na Oddziale Leczenia Zaburzeń Osobowości i Nerwic ją otrzymam. Przyjeżdżałam na każdą konsultację w ogromnym stresie (jestem osobą cierpiącą na stany lękowe, mam silnie zaniżone poczucie własnej wartości, kontakty z ludźmi, których nie znam, są dla mnie bardzo trudne), ale równocześnie była we mnie duża nadzieja na to, że jestem w dobrych rękach; że nawet, jeśli nie będę przyjęta na oddział, zostanę skierowana tam, gdzie otrzymam pomoc.

Tymczasem od samego początku byłam traktowana jak niechciany irytujący petent. Zaczynając od spóźnienia pani doktor (konsultacja miała się zacząć o 10.30 i choć – dojeżdżając z Zakopanego – byłam na miejscu przed czasem, pani doktor spóźniła się 15 minut, każąc mi czekać, aż dokończy prywatne rozmowy w pokoju socjalnym), na przemocy za zamkniętymi drzwiami skończywszy. Konsultacja okazała się bowiem dwudziestominutowym festiwalem poniżania, pastwienia się, pogardy i niewyobrażalnej, zupełnie dla mnie niezrozumiałej agresji pani doktor. Konsultacja, podczas której wielu kwestii nie mogłam wypowiedzieć do końca, bo pani doktor ⛔ przerywała mi w pół słowa, podczas której byłam atakowana za problemy, z którymi przyszłam oraz raczona radami z gatunku „trzeba wziąć się w garść”, znacząco podniosła mój poziom stresu, spotęgowała we mnie stany lękowe, a także wpędziła mnie ponownie w myśli samobójcze. (O tym, że miewam od dłuższego czasu takie myśli, wspominałam na konsultacjach, podobnie jak o dwóch próbach samobójczych sprzed lat.) Lekarz ma przede wszystkim nie szkodzić. Pani ⛔ nie tylko pogorszyła mój stan psychiczny, ale też mnie tak zostawiła, nie udzielając pomocy i wypuszczając ze szpitala.

Na powtarzany na konsultacji jak mantra „argument” o tym, że „dostaję od lekarzy prawdę, której nie przyjmuję”, mogę napisać tylko jedno. Do psychiatry nie przychodzę ani po jego prawdę (lub to, co za prawdę uważa), ani po naganę za to, jak postrzegam świat. Do psychiatry przychodzę po diagnozę opartą na wnikliwej obserwacji moich reakcji.
Zachowanie pani doktor uważam za niedopuszczalne także z innego powodu – całkowicie straciłam zaufanie nie tylko do Szpitala Klinicznego im. dr. Józefa Babińskiego, ale do psychiatrii w ogóle, co jest niebezpieczne, bo wiem, że potrzebuję pomocy i obawiam się od dłuższego czasu o swoje psychiczne zdrowie. Napawa mnie przerażeniem, że ktoś tak nieempatyczny i niekompetentny piastuje tak wysokie stanowisko na oddziale zajmującym się ludźmi z zaburzeniami osobowości. Pani ⛔ jest kierownikiem Oddziału Leczenia Zaburzeń Osobowości i Nerwic. Ma władzę, ale również – co za tym idzie – możliwość jej nadużywania. Nadużyła jej podczas konsultacji ze mną.

Oto zaledwie kilka cytatów z konsultacji z panią doktor:

Ja: Zgadzam się z tym, że nie dostanę tego [„bezwarunkowej miłości”] od mamy… – próbowałam opowiedzieć o potrzebie, którą czuję, ale której nie potrafię nazwać.

Pani ⛔: Od nikogo pani nie dostanie.

Ja: Znaczy myślę, że ja sama prawdopodobnie mogę jakoś to sobie dać i na tym…

Pani ⛔: Wątpię.

***

Ja: To pierwsze spotkanie chyba najwięcej mi dało, bo było na zasadzie takiej metody wstrząsowej, tak to trochę odebrałam – kontynuowałam odpowiedź na pytanie, jakie są moje refleksje po trzech konsultacjach. – Natomiast kompletnie inne było to drugie spotkanie, z panią terapeutką, czy panią doktor, przepraszam, nie zapamiętałam nazwiska. Wydawało mi się, że ta pani stworzyła takie warunki, w których najłatwiej byłoby mi się otworzyć.

Pani ⛔: Tam były pytania zadawane. O życiorys przecież – informuje mnie pani doktor z nutą zniecierpliwienia w głosie.

Ja: Ale ja nie mówię o tym, co mówiła, tylko jak to mówiła i jaką sytuację stworzyła.

Pani ⛔: Mnie nie chodzi o ocenę terapeuty. Mi chodzi o to, co pani z tego wzięła, jakie pani ma refleksje. Nie chodzi o to, żeby pani terapeutę czy lekarza oceniała. Tu nie o to chodzi.

Ja: Chodzi mi o moje odczucia…

Pani ⛔: … o pani refleksje – przerywa mi pani doktor.

Ja: … – wybita, nie umiem kontynuować myśli.

Pani ⛔: A trzecia konsultacja?

Ja: Trzecia konsultacja była też zupełnie inna. Bardzo miła, ale miałam wrażenie, że nie umiem się do końca otworzyć. Tak, jak przy pierwszej konsultacji. […] Była bardzo miła, ale miałam wrażenie, że bardzo szybko z tego, co mówię są wyciągane wnioski, a ja też nie potrafię powiedzieć tego tak, żeby to było…

Pani ⛔: … żeby to były takie wnioski, które by pani pasowały – ponownie przerywa, stawiając tezę, pani doktor.

Na marginesie podam pierwszy z brzegu przykład z konsultacji trzeciej. Na podstawie dwóch informacji – pierwszej, że byłam bardzo zżyta z moim tatą i drugiej, że mieszkam w mieszkaniu mojego nieżyjącego dziadka, pani terapeutka wyciągnęła wniosek, że jestem blisko ze wszystkimi mężczyznami w rodzinie, co nie jest prawdą. (Ani o relacje z moim dziadkiem, ani o to, z której strony był to dziadek, nie zostałam nawet zapytana.)

***

Pani ⛔: A dlaczego panią tak interesuje pani matka w tym wieku? Nie ma pani swojego życia? – pyta w napastliwy sposób pani doktor ⛔, kiedy mówię coraz ciszej i jestem bliska rozpłakania się.

Ja: Mam.

Pani ⛔: To o co chodzi?

Ja: Chciałabym się tego dowiedzieć.

Pani ⛔: Ale jeszcze pani nie wie? – z drwiną i pogardą.

***

Ja: Chciałabym najpierw zrozumieć, co się ze mną dzieje – mówię, płacząc; poruszamy temat mojej niemocy związanej z podjęciem stałej pracy, utrata posady nauczyciela w szkole wpędziła mnie w utrzymujący się ponad dwa lata stan depresyjny, poruszenie tego tematu powoduje we mnie ogromne emocje.

Pani ⛔: Nie, proszę pani, pani nie zrozumie! Trzeba się brać za życie, a nie rozumieć! Jakoś pani nie zrozumiała przez 37 lat! Nie ma cudów! Nie dozna pani oświecenia. Bo w tym wieku już się chodzi po ziemi i ma kontakt z rzeczywistością. I najpierw potrzeba bytu, a potem jest możliwość, żeby się tam… zajmować różnymi… konfliktami. Pani nie ma porządnej pracy, a pani się mamą zajmuje?! A co będzie za 10 lat? A na emeryturze? Mamy już nie będzie! A pani z czym zostanie? Z niczym? Kto ma o to zadbać? – dopytuje pani doktor, podnosząc głos.

Jestem rozsypana. Czuję się oceniana, ganiona, jak małe dziecko, zagubiona i skołowana, bo przecież m.in. z tym problemem sama tutaj przyszłam – problemem niemocy w podjęciu pracy. Więc milczę. Milczę, cały czas płacząc.

Pani ⛔: Nic pani nie ma do powiedzenia, nie?! Na konkret nie ma odpowiedzi! Na bujanie w obłokach zawsze! – pani doktor zaczyna podnosić głos.

Ja: Pani jest lekarzem?

Pani ⛔: Owszem. Przedstawiłam się pani, zdaje się. Dlaczego pani pyta?

Ja: Bo dziwi mnie takie podejście.

Pani ⛔: A jakie, przepraszam bardzo? Że czuje się pani zraniona?

Ja: Pani agresja na przykład.

Pani ⛔: Nie, proszę pani. To jest prawda, którą usiłuję pani powiedzieć, a której zdaje się pani nie słyszy od nikogo.

Ja: Nie.

Pani ⛔: No niestety, taką mamy tu metodę leczenia. Rozumiem, że ona pani nie odpowiada.

Spojrzałam, zapłakana, pani doktor w oczy, zastanawiając się, jak bardzo trzeba być wyzutym z empatii, żeby znęcać się nad kimś, kto jest bezbronny, zapłakany i potrzebujący pomocy (nawet, jeśli nie na tym oddziale – zabłądzenie w drodze do odpowiedniego specjalisty nie jest chyba żadnym przewinieniem). Reakcja na niemy kontakt wzrokowy była rozczarowująco łatwa do przewidzenia:

Pani ⛔: Niestety tą wyższościowością, którą pani tutaj sprzedaje, się pani nie naje.

Ja: „Wyższościowością”?

Pani ⛔: Tak, tak… Pani myśli, że pani wie lepiej.

Ja: Aha, czyli brak agresji jest „wyższościowością”. Dobrze.

Pani ⛔: A pani nie jest agresywna wobec swojej mamy?

Ja: Myślę, że czasem jestem.

Pani ⛔: Mhm. To jaki brak agresji?

Ja: Ale nie rozmawiam z panią w taki sposób. Nie za bardzo rozumiem, dlaczego pani mnie tak traktuje. Przyszłam tutaj po pomoc – mówię, znowu płacząc.

Pani ⛔: Jak [traktuję]? Dostaje pani prawdę, z której pani nie chce skorzystać. Za każdym razem, jak coś pani słyszała na konsultacjach, pani tego nie przyjęła, właśnie dlatego, że się pani czuje zraniona, jak dostaje pani bezpośrednią informację na swój temat.

***

Czy Szpital Kliniczny im. dr. Józefa Babińskiego się pod takim sposobem przeprowadzania rozmowy z pacjentem (zwłaszcza zaburzonym) podpisuje?

_____________________

Chciałabym się również odnieść do treści dokumentacji medycznej sporządzonej podczas moich konsultacji, o wydanie której wnioskowałam i za której przesłanie dziękuję. (Dołączam jej skany lub kserokopie w listach skierowanych do Narodowego Funduszu Zdrowia, Okręgowego Rzecznika Odpowiedzialności Zawodowej i Rzecznika Praw Pacjenta, podkreślając cytowane fragmenty.)
Pierwsze moje pytanie brzmi następująco: czy stwierdzenie i postawienie diagnozy „osobowość narcystyczna”, które cenionym na świecie psychoterapeutom zajmuje – jak twierdzą – co najmniej sześć sesji z pacjentem, może nastąpić po 50 minutach konsultacji (bez żadnego testu) i być wiarygodne?
Druga kwestia to przepaść kompetencyjna dzieląca panią 🔵 (z którą konsultację – drugą w kolejności – wspominałam w przytoczonym wyżej dialogu jako najbardziej mnie otwierającą) z resztą konsultujących mnie osób. Odczuwałam to wtedy, ale wyraźnie wynika to też z lektury dokumentacji. Pani 🔵 jako jedyna rzetelnie, neutralnie, nie pozwalając sobie na nieprofesjonalne sformułowania, opisała przebieg naszej rozmowy. Ze wszystkiego, co napisała, wynika przede wszystkim, że uważnie mnie wysłuchała. Choć pewne obserwacje pani 🔵 pokrywają się z obserwacjami innych konsultujących, jednak sposób pozostałych opisów je dyskredytuje.

Dla przykładu pani 🔵 pisze:

Rozwlekle i wielowątkowo opowiada o sobie, dodając wiele własnych refleksji, przez co trudno było utrzymać rozmowę w charakterze wywiadu życiorysowego i bardziej przypominało to sesję terapeutyczną.

Pani ⚫ (z którą miałam trzecią konsultację) ujmuje niemal to samo spostrzeżenie w następujący sposób:

Trudno jej posłuchać, więc wylewa potoki własnych słów.
[pisownia oryginalna]

To rodzaj obserwacji, która poczyniona przez znajomą na targu nie zaskoczy, jednak w dokumentach medycznych rodzi już pewne wątpliwości.
Skoro jestem już przy notatce pani ⚫, pojawia się w niej też taki fragment:

Pacjentka jednak nie rozumie takich symbolicznych komentarzy. Potakuje na nie, ale raczej czuje się przyparta do muru, niż wzbogacona inną perspektywą.

„Symbolicznym komentarzem” było zauważenie, że moja mama mieszka w Warszawie, a ja wyprowadziłam się do Zakopanego. Wszystkie komentarze (wyłączając ten, że byłam blisko z mężczyznami w rodzinie, co zwyczajnie nie jest prawdą) były stertą banałów, na które trudno zareagować inaczej, niż potakiwaniem. Nie usłyszałam niczego, czego bym nie wiedziała. Zdaję sobie sprawę, ile kilometrów dzieli Zakopane od Warszawy. Zdaję sobie też sprawę z tego, że całe nasze spotkanie zajął temat moich relacji z matką. Kiedy powiedziałam, że planuję z nią szczerą rozmowę o tym, jak widzę pewne kwestie z mojego dzieciństwa, usłyszałam, że „mamy nie zmienię i czemu się nie zajmę sobą”. Nadal – od szpitala z pewną renomą oczekuję trochę innego poziomu.
Zastanawia mnie jednak najbardziej końcówka cytowanej notatki:

Jej motywacja wynika też chyba głównie z pokierowania przez psychiatrę. Sama może nie jest pewna, bo prosi o czerwcowy teramin, co motywuje wyjazdami. Raczje nie do nas. [pisownia oryginalna]

Moje życie tak się potoczyło, że mieszkam na dwa domy – w Zakopanem i Gdańsku. Tak się składa, że niedługo po trzeciej konsultacji (z panią ⚫, w kwietniu) były święta wielkanocne i związany z nimi wyjazd na północ kraju. Ponieważ w czerwcu miałam kilka zobowiązań na południu, zapytałam, czy istnieje możliwość umówienia się na czwartą konsultację właśnie wtedy, podkreślając, że jeśli nie, to przyjadę wcześniej, bo „szpital jest dla mnie priorytetem”. (Podporządkowałam ewentualnej terapii na oddziale wszystkie swoje plany.) Wielokrotnie to zresztą powtarzałam. Okazało się, że nie ma najmniejszego problemu. Więc problemu nie było? Czy jednak był?

Pani ⛔ z kolei, w odręcznie sporządzonej notatce pisze tak:

Rodzice wykształceni ona także a sprzedaje bilety na Gubałowkę.
[pisownia oryginalna]

Czytelnik może odnieść wrażenie, że sprzedawanie biletów na Gubałówce (nie rozumiem, czemu ze wszystkich wspomnianych sezonowych prac ta najmocniej wryła się konsultującym w pamięć) jest czymś, czego powinnam się wstydzić. Cenię swoje wykształcenie i wykorzystuję je w wielu dziedzinach swojego życia, ale w pracy najważniejsza jest dla mnie atmosfera. Zła mnie paraliżuje, co utrudnia mi znalezienie pracy na stałe. I nad tym chciałam się też na terapii pochylić. Czy ludzie, których umiejętność posługiwania się językiem polskim ugrzęzła na poziomie wczesnopodstawowym, naprawdę powinni pozwalać sobie na takie uwagi, które są na granicy wyszydzania? Wiem, że jako językoznawca mam na język szczególną wrażliwość, jednak nie trzeba rozległej wiedzy, by sobie z tego zdawać sprawę. Zwłaszcza, kiedy jest się osobą wykształconą i pracującą zgodnie ze swoimi kwalifikacjami. Wreszcie czy w oficjalnej ledwo półstronicowej odmowie przyjęcia na szpitalny oddział naprawdę nie da się uniknąć pięciu błędów interpunkcyjnych i jednego fleksyjnego? Jak rozumiem, nie są to prywatne brudnopisy osób, które mnie diagnozowały, lecz dokumenty szpitala.

Prace redaktorskie i dziennikarskie, które również wykonywałam – co nie zostało jednak odnotowane – dały mi pewien warsztat i poczucie, że zło trzeba obnażać, przemoc nagłaśniać, a jej sprawców wskazywać palcem. Mogę się domyślać, że to, czego doświadczyłam ze strony pani ⛔ i Oddziału Leczenia Zaburzeń Osobowości i Nerwic w Szpitalu Klinicznym im. dr. Józefa Babińskiego, jest tylko wierzchołkiem góry lodowej.

Reasumując, skarżę się na:

1. zachowanie pani ⛔ podczas czwartej konsultacji 20.06.2022 (szczegółowo opisane na początku listu) skutkujące u mnie:

⦁ podniesieniem poziomu stresu
⦁ spotęgowaniem stanów lękowych
⦁ nawrotem myśli samobójczych,

a następnie pozostawienie mnie w takim stanie bez opieki i wypuszczenie ze szpitala

2. pojawiające się w notatkach pani ⛔, pana 🔴 oraz pani ⚫:

⦁ rażące uproszczenia
⦁ oceny moich życiowych wyborów wychodzące daleko poza obszar diagnostyki lekarskiej oraz terapeutycznej
⦁ skandalicznie niski poziom językowy mojej dokumentacji medycznej w pewnych momentach zaburzający komunikacyjną (a więc podstawową) funkcję języka.

Oczekuję:

1. pociągnięcia pani ⛔ do odpowiedzialności za swoje zachowanie 20.06.2022
2. poprawy mojej, pozostającej w Szpitalu Klinicznym im. dr. Józefa Babińskiego SPZOZ w Krakowie, dokumentacji medycznej na rzetelną.

P.S. Uprzedzając ewentualne wątpliwości, czemu wysyłam skargę związaną z sytuacją z końca czerwca dopiero na początku września, wyjaśniam. Konieczne do napisania, a potem zredagowania tekstu częste odtwarzanie przebiegu rozmowy z panią ⛔ (którą spisałam tuż po wyjściu z gabinetu) było dla mnie tak trudne i bolesne, że musiałam je sobie dawkować.

Przy okazji oświadczam, że treść swojej skargi będę publikować w sieci.

Z wyrazami szacunku,
Marianna Patkowska

Do wiadomości:
1. Narodowy Fundusz Zdrowia
2. Okręgowy Rzecznik Odpowiedzialności Zawodowej
3. Rzecznik Praw Pacjenta

– treść mojej skargi wysłanej 5.09.2022

fot. Marianna Patkowska

Na stronie prywatnego gabinetu pani ⛔ znalazłam o niej tylko dwie opinie:

Jeśli to ta Pani która pracuje w szpitalu psychiatrycznym im. Babińskiego w Krakowie, to stanowczo odradzam i ostrzegam wszystkich: NIEMIŁA, WREDNA, WYŻYWAJĄCA SIĘ NA PACJENTACH WREDNA BABA. NIE POLECAM!!!!!

Niesympatyczna, nieempatyczna, chamska, wredna, MASAKRA!!!! TO OKREŚLENIA NA TĘ debilną psychiatrę. Robota dała jej w kość!!!

Z wielu powodów sama ubrałabym to w inne słowa, ale co do meritum – pełna zgoda. Ludzie piszą w internecie różne rzeczy, wiem. Jednak pojawiające się w tych komentarzach brak empatii i wredność pani ⛔, których sama również doświadczyłam, uświadomiły mi, że nie zwariowałam. Bo oczywiście tak najpierw pomyślałam – że to moja wina, że czuję się tak źle. Doświadczając przemocy, często czujemy się winni, nawet jeśli gdzieś w środku podejrzewamy, że ma ona miejsce. Z drugiej strony nie ma żadnego znaczenia, czy byłam pierwszą ofiarą pani ⛔ (w co nie wierzę), czy kolejną. Zło jest złem i trzeba je piętnować.
Czy mam złudzenia, że ktokolwiek z adresatów mojej skargi potraktuje ją poważnie, z empatią i przede wszystkim zrozumieniem? Nie mam. Jeśli się tak stanie, uznam to za nieoczekiwaną normalność. Napisałam swoją prawdę, doskonale wiedząc, że przy diagnozie, którą dostałam (po 50 minutach pierwszej konsultacji i bez testów osobowości, wartej więc tyle, co nic), łatwo będzie użyć moich zaburzeń osobowości przeciwko mnie. Na co to jednak będzie dowodem? W moim odczuciu na przerażającą kondycję (mało)polskiej psychiatrii.
Z ogromnym smutkiem – choć gdzieś w środku wierzę i w medycynę, i w psychoterapię – muszę stwierdzić, że będę dziś miała wielki problem, żeby psychoterapię komukolwiek polecać w ciemno, wiedząc już, że zajmują się nią też osoby, które ewidentnie powinny być takiej możliwości pozbawione. Nadal uważam, że problemem dzisiejszego świata są ludzie niesterapeutyzowani, niemający kontaktu z własnymi emocjami, toksyczni dla siebie i innych. Widząc ich jednak w roli terapeutów, bardziej niż braku terapii obawiam się efektów terapii przeprowadzanych właśnie przez nich.
Bardzo, bardzo długo dochodziłam do siebie po tym spotkaniu. Nadal czytanie spisanej wtedy słowo w słowo rozmowy wpędza mnie w gigantyczny stres. Sądzę, że mogą mieć z tym problem również bardziej wrażliwi Czytelnicy. Moim celem nie jest jednak wywołanie w nikim cierpienia podobnego do mojego, lecz uchylenie drzwi tamtego zamkniętego gabinetu i każdego innego gabinetu lekarskiego, w którym lekarz się na pacjencie wyżywa. Nie interesuje mnie, ilu osobom pani ⛔ pomogła, ile osób jest z jej pracy zadowolonych. To absolutnie nie zmienia ani moich doświadczeń, ani doświadczeń ludzi komentujących panią kierownik negatywnie w internecie, jak również tych, którzy cierpią z jej powodu po cichu.
Cała rozmowa trwała zaledwie 20 minut, ponieważ wyszłam w jej trakcie. 20 minut, które przeżywam do dzisiaj, choć jestem otoczona miłością i wsparciem swoich bliskich. Z przerażeniem myślę o tych, którzy odbywają półroczną terapię w krakowskim szpitalu, dając sobie najwyraźniej wmówić, że przemoc, jakiej padają ofiarą, jest „metodą pracy” lekarzy i terapeutów, a może nawet w to wierząc. 

Pani ⛔ powiedziała mi podczas spotkania:

Nie chodzi o to, żeby pani terapeutę czy lekarza oceniała. Tu nie o to chodzi.

Otóż – właśnie o to chodzi! Pacjent to szczególny, ale jednak rodzaj klienta, który ma prawo z szerokiej oferty wybrać tę usługę, która mu odpowiada i budzi jego zaufanie, a odrzucić tę, która na kilometr zajeżdża mu amatorszczyzną. Czasy uważania lekarzy za bogów się już skończyły. W każdej dziedzinie zdarzają się i znakomici fachowcy, i pierwszorzędni partacze. Nie mam kompetencji medycznych, ale wiem, że kiedy lekarz popełnia błędy ewidentne (pierwszy z brzegu przykład – szkodzi pacjentowi), nie jest wart powierzania mu swojego zdrowia. Więcej, czuję moralny obowiązek ostrzegania przed nim innych.
Z moją skargą czy bez niej, na Oddziale Leczenia Zaburzeń Osobowości i Nerwic w Szpitalu Klinicznym im. dr. Józefa Babińskiego nic się nie zmieni przy takiej kadrze. Uważam jednak, że problem trzeba nagłośnić.

fot. Marianna Patkowska

P.S. Na deser łączę doskonały odcinek podcastu Tu Okuniewska na temat terapii.

Bezpieczna przystań

fot. Bożena Szuj

Dzisiejszy tekst opisuje dwa miesiące z mojego życia, tuż po świętach wielkanocnych (czyli czas od końca kwietnia do końca czerwca 2022), kiedy trwałam w zawieszeniu. Największym chyba w życiu. Czekałam w napięciu na czerwiec, w którym miałam otrzymać informację, czy będę musiała na pół roku zniknąć dla świata zewnętrznego. Zawieszenie generuje chaos, a z nim dobrze próbować się mierzyć. Jadąc z Partnerem na dwa tygodnie do ukochanego Gdańska, nie sądziłam, ani że zostanę tam dwa miesiące, ani że po krótkim pobycie na południu Polski w sądnym czerwcu – kiedy okazało się, że jednak nie zniknę na pół roku dla świata zewnętrznego – znowu do Gdańska wrócę i będę musiała zacząć żyć, co stanowiło dla mnie w tamtym momencie największe wyzwanie.
Oczywiście najistotniejsze były dla mnie wsparcie i bliskość Partnera, ale jak by to trywialnie nie zabrzmiało, wierzę w energię miejsca. To trochę jak feromony. Nie zdajemy sobie sprawy z tego, że je wyczuwamy, ale do niektórych ludzi nas ciągnie, a od innych nas odrzuca. Myślę, że tak samo jest z miejscami – w jednym jest nam dobrze, w innym marzymy o rychłej śmierci. (Pewną ironią losu jest, kiedy urodzimy się w tym drugim.) Gdańsk ujął mnie od pierwszego wejrzenia. O ile Gdynia może dla mnie nie istnieć – owszem, dość ładna, ale całkowicie mi obojętna – o tyle Gdańsk, a w nim jedyny w swoim rodzaju Wrzeszcz, to miejsce wyjątkowe, dla koneserów i miłośników piękna w czystej postaci. Piękna nie zawsze zresztą oczywistego, ale ujmującego.
Było to więc miejsce idealne do leczenia swojej rozsypanej psychiki, powoli stabilizujących się stanów lękowych i towarzyszących mi od dłuższego czasu myśli samobójczych. Sama nawet nie wiem kiedy udało mi się pozbierać, ale nagle zastałam się w zupełnie innym, lepszym stanie. Napełnił mnie spokój.

⚓ Spacery brzegiem morza

fot. Bożena Szuj

Spacery brzegiem morza były dla mnie medytacją i możliwością wejścia w najgłębszy kontakt ze sobą. A w stanie, w którym na początku byłam, ta wizja przerażała najbardziej. Pod koniec kwietnia nie było wcale ciepło. Nad morze szłam w puchowej kurtce, z kieszeni której wyjmowałam rękawiczki, nasuwając na głowę kaptur. Z biegiem czasu udało mi się pozbyć kurtki, ale ciągle jeszcze nie ciepłej bluzy i długich leginsów.
Na początku jechałam tramwajem na jedną plażę, przechodziłam brzegiem morza 3 kilometry do drugiej i stamtąd już innym tramwajem wracałam do domu. Urozmaicałam sobie te spacery raz przyjeżdżając jednym tramwajem z jednej strony, a raz drugim z drugiej. Potem Partner uświadomił mi, że od naszego domu niemal w linii prostej można dojść do molo, które łączy obie plaże. Pewnego razu więc pojechałam tramwajem, jak zawsze, a na drugim końcu swojej spacerowej marszruty zawróciłam do molo (kolejne 2,2 km – bo molo nie wypada w połowie drogi) i wróciłam stamtąd na piechotę (od molo do domu 4,4 km). Tym sposobem ze spaceru trzykilometrowego zrobił się niemal dziesięciokilometrowy. Czy byłam najpierw zmęczona? Tak, bo moją kondycję w tamtym czasie można spokojnie ocenić na minus sto. Jednak w tym zmęczeniu znajdywałam coś, czego niebywale mi do tej pory brakowało. Lubię chodzić, a widok morza – codziennie kompletnie innego, wynagradzał mi absolutnie wszystko. Potem ceny jednorazowych biletów tramwajowych wzrosły w ciągu jednego dnia z 3,60 zł  do 4,60 zł i ta cenowa patologia spowodowała, że zaczęłam chodzić na plażę już z domu na pieszo. W ramach niezgody. Czyli doszło mi kolejne 4,4 km z domu do molo. Od molo niecały kilometr w stronę punktu, od którego dotychczas zaczynałam spacery (lub w którym je kończyłam) i z powrotem – drugie tyle – do molo, a potem kolejne 2,2 km do drugiego punktu i z powrotem, po czym ostatnia prosta molo – dom 4,4 km. Nagle okazało się, że chodzę na piętnastokilometrowe spacery. Codziennie. Wyjątkiem były najpierw poniedziałki, a potem poniedziałki i piątki lub soboty (o czym za chwilę), kiedy mieliśmy już wieczorne plany. Spacery nie tylko przestały mnie męczyć, ale zaczęłam nawet odczuwać ich głęboką potrzebę. Bo morze fascynuje. I jego bezkres, i jego zmienność. Choć im bliżej czerwca, tym więcej pięknych, pocztówkowych zachodów słońca, ja i tak najbardziej lubiłam te nieoczywiste krajobrazy, kiedy morze tonęło w niepokojących szarościach, ukazywało swoje granatowoniebieskie oblicze lub kiedy tworzyło z chmurami obrazy, jakich nie powstydziłby się sam William Turner. Pod koniec maja w spacerach zaczął mi przeszkadzać koszmar każdego introwertyka, czyli inni ludzie w masie. Robienie zdjęć wymagało od mnie znacznie większej gimnastyki i polowania na wolny kadr. Bo z każdego spaceru miałam po kilkadziesiąt zdjęć, którymi dzieliłam się ze znajomymi w mediach społecznościowych. Jedni prosili mnie, żeby ich pod nimi oznaczać, inni – żeby blokować im dostęp do tych zdjęć, bo mi zazdroszczą tych widoków. Wszyscy z nich mieli w sobie jakąś wzruszającą wiarę w to, że na własnej ścianie będę się sugerować kimkolwiek innym niż ja sama. Zdjęcia miały swoich stałych fanów. A ja nie czułam się żadnym fotografem, a jedynie kimś, kto uchwycił otaczające go piękno. Umberto Eco powiedział kiedyś, że fotografując ważne miejsca i chwile, tracimy pamięć o nich. Nie umiem się z tym zgodzić. Dla mnie fotografia jest środkiem wyrazu i możliwością przede wszystkim tworzenia cudownego, magicznego, alternatywnego świata. Na ogół zresztą ciekawszego od rzeczywistości. Moje przeżycia i przemyślenia związane z morzem oraz siła, jaką dawały mi zapierające dech w piersiach odsłony Bałtyku, jakie miałam szczęście i zaszczyt zobaczyć, to coś, czego nikt (może oprócz Alzheimera) mi nie odbierze. Robiłam zdjęcia nie po to, by zapamiętać to, co widzę, lecz po to, by mając przed oczami piękny widok, wykreować w oparciu o niego zachwycający obraz. Niekoniecznie prawdziwy.
Spacery były tylko moim czasem i moją przestrzenią. Jak już kiedyś wspominałam, mój Partner nie jest entuzjastą chodzenia po piasku (tym bardziej doceniam jego ogromne poświęcenie w momentach, w których daje się namówić na zrobienie mi nadmorskich blogowych sesji fotograficznych), przez co żadne z nas nie wpadło nawet na pomysł, żeby chodzić na takie spacery razem. Owszem, zdarzało się, że po tych piętnastu kilometrach, szłam z nim jeszcze na mały, wspólny spacer po Wrzeszczu zakończony posiadówą na naszej ukochanej ławeczce na skwerze, po którym wieczorem chodzą jeże (narysowane na niej penisy nie są naszą sprawką). Najczęściej siadaliśmy tam z piwem, opowiadając sobie o mijającym dniu. I to było cudownie nasze i ważne. Jednak poczucie odrębności tych moich nadmorskich spacerów dało mi dużo siły, której potrzebowałam. W ogóle wydaje mi się, że rytuały w związku – zarówno te, dotyczące każdego z partnerów oddzielnie, jak i te odprawiane przez nich wspólnie – są ważne i budują więzi. I z samymi sobą (co w partnerstwie ma znaczenie kluczowe!), i ze sobą nawzajem.

⚓ Dojście do głosu

fot. Bożena Szuj

Przygoda z nagrywaniem własnego mówienia trwa u mnie już jakiś czas, ale dopiero teraz się wzmogła. Mówiąc w największym skrócie, mam Przyjaciółkę, która mieszka daleko, więc kontaktujemy się właściwie głównie przez komunikator mediów społecznościowych. Najczęściej po prostu rozmawiamy, ale kiedy nie mamy obydwie w danej chwili wystarczająco dużo na to czasu, piszemy do siebie lub nagrywamy sobie wiadomości głosowe. Ja musiałam do tej ostatniej formy komunikacji dojrzeć. Potem wydała mi się wygodna. No i w trakcie odsłuchiwania swoich własnych wiadomości – co robię zawsze, bo istnieje zawsze całkiem spore ryzyko, że mówiąc, pominę meritum – zaczęło do mnie dochodzić, jak terapeutyczną rolę może spełniać zarówno nagrywanie swojego mówienia, jak i potem sprawdzanie, czy powiedziało się to, co powiedzieć się chciało.
Nazywając rzeczy po imieniu, mówca ze mnie marny. Myślę dziś, że z wielu powodów. Jednym z nich jest na pewno moja nadwydajność mentalna i wynikające z niej myślenie rozgałęzione, które w wielu momentach powoduje tak wielki chaos w mojej głowie, że bardzo trudno mi się nad wypowiedzią skupić. Dlatego zdecydowanie łatwiej mi się pisze niż mówi. Reasumując, nawet kiedy mówię dużo, to i tak wiem, że to nie jest moje pole i wolałabym móc się komunikować ze światem tylko poprzez pisanie.
Ponieważ moja Przyjaciółka również jest osobą prawopółkulową (nadwydajną mentalnie), rozmawia się nam znakomicie, bo rozumiemy, czemu nasze mówienie wygląda tak, jak czasem wygląda i nie budzimy w sobie nawzajem irytacji. Wręcz przeciwnie – rozumiemy procesy zachodzące w głowie drugiej strony i umiemy odebrać komunikat na poziomie innym niż samych wypowiadanych, nieraz nieudolnie, słów. Kiedy więc nagrywam się jej, czuję się bezpieczna. I dopiero niedawno, kiedy tych nagrań zaczęło być więcej, uzmysłowiłam sobie, ile głos niesie w sobie emocji. O ilu własnych emocjach sama nawet nie wiem, póki nie usłyszę ich w swoim nagranym osobie bliskiej głosie.
Wieczorne nadmorskie spacery bardzo często stanowiły tło dla naszych rozmów. Przyjaciółce morze potrzebne jest do życia tak samo, jak mnie, więc uwielbiałam się nim z nią dzielić. Bardzo też często spacery były tym spokojnym momentem, w którym mogłam odsłuchać wiadomości, które nagrała mi wcześniej ona, a potem nagrać jej swoje (i też ich odsłuchać). W akompaniamencie morskich fal. Obserwowanie własnego głosu, uważne przyjrzenie się temu, co robię z językiem mówionym (który mnie od zawsze przerastał) i pochylenie się z czułością nad tym, co da się przecież jeszcze wypracować; to wszystko zrodziło w mojej głowie pomysł, którego realizacja pochłonęła dużo mojego czasu, pracy i energii, ale stworzyłam coś, czym już niedługo się z moimi Czytelnikami podzielę. A to niebywale mnie cieszy i ekscytuje!

⚓ Rytuały towarzyskie

fot. Bożena Szuj

Nasz przyjazd do Gdańska rozpoczął się od przemiłego zaproszenia do wystąpienia w teledysku Tymona Tymańskiego. Okazało się, że  to teledysk do jednej z moich ulubionych jego piosenek, ale na razie nic niestety nie mogę zdradzić. No, może oprócz tego, że mój Partner kleił Tymonowi po nocy Tupolewa (pięknego!) oraz że – kiedy tu nie przyjadę – nie ma seksowniejszej laski w całym Trójmieście od przebranego za kobietę Tymona! (Macałam, więc wiem!) Ogromnym zaszczytem było dla mnie poznanie wreszcie na planie tegoż teledysku Jarka Janiszewskiego, którego niesamowity głos i charakterystyczny sposób śpiewania już dawno mnie urzekł. Jak więc było mi miło, kiedy zaśpiewał coś specjalnie dla mnie!
I choć branie udziału w teledysku Tymona nie jest dla nas, kiedy jesteśmy w Trójmieście, towarzyskim rytuałem, już samo spotkanie z Tymonem – owszem!
Kolejnym rytuałem, cyklicznym, bo cotygodniowym, są bluesowe poniedziałki w Teatrze Boto w Sopocie, gdzie mój Partner regularnie grywa na perkusji. Robi to od kilku lat, przez które nawiązał relacje z wieloma fantastycznymi ludźmi (niektórych zresztą znał już wcześniej). Szybko poczułam się przyjęta do tej wyjątkowej muzycznej wspólnoty i dziś czuję się w Boto jak w domu. Ogromnym zaszczytem było dla mnie poznanie Glenna Meyera, który był m.in. wokalistą znakomitej, słynnej w czasach mojej podstawówki grupy Blenders. To człowiek o wybitnym mózgu, ogromnej językowej wrażliwości i cudownym, oryginalnym pomyśle na sposób śpiewania. Plus… jest to jedyna osoba, której do twarzy w pomarańczowym!
Wschodzącą gwiazdą jest też intrygujący zespół The Dames. Jego charyzmatyczny wokalista Piotr Łuba i sceniczne zwierzę – gitarzysta Piotr Słodkowski, kiedy wedrą się na scenę Boto, robią prawdziwy show! Choćby tylko dla nich, warto przyjść. Przy odrobinie szczęście, można w Boto usłyszeć również legendę polskiego punk rocka – Gary’ego Hella.
Poniedziałkowe wieczory w Boto to też doskonała okazja, żeby spotkać się z ludźmi, z którymi w tygodniu nie ma na to czasu. W ten sposób poznałam wreszcie Dorotę Korbut – dziennikarkę, pisarkę, poetkę oraz autorkę przepięknej biżuterii, którą mam na zdjęciach. Osobę niezwykle kreatywną, fantastycznie posługującą się piórem i znaną mi dotąd tylko z mediów społecznościowych, a dokładnie z grupy zrzeszającej ludzi uwielbiających językowe zabawy, na której poznałam onegdaj swojego Partnera.
Inny nasz tegoroczny towarzyski rytuał był też w pewnym sensie jakoś z Boto związany, a ściślej z naszą dobrą koleżanką poznaną (najpierw przez Partnera) właśnie tam. Otóż jakoś się tak przecudownie za tym moim pobytem przyjęło, że raz w tygodniu – w piątek lub sobotę – spotykaliśmy się u niej w domu, często z jeszcze jednymi znajomymi. Kiedy „nie miała czasu nic przygotować”, stół uginał się od pyszności: sałatek, ogórków, pomidorków, chipsów, dipów i innych przystawek. Kiedy „miała czas coś przygotować”, uginały się od nich trzy stoły, a na talerzykach wjeżdżał jeszcze domowy tort i inne smakołyki!
Rozmawialiśmy, żartowaliśmy, graliśmy w różne planszowe gry, a wszystko to obowiązkowo przed telewizorem nastawionym zawsze na program, z którego sączyła się polska muzyka minionych lat. Zasiadaliśmy bowiem równocześnie w Loży Szyderców. Komentowanie fryzur, makijaży i ubioru artystów, którzy trzy dekady temu wyglądali na siedemdziesiąt lat, mimo że dziś dobijają dopiero do pięćdziesiątki, było jedną z wielu naszych cotygodniowych aktywności. Obowiązkowe było też picie piwa i trzeźwienie podczas kilkukilometrowego spaceru powrotnego.

⚓ Do byle gdzie

fot. Bożena Szuj

Mój wspaniały Partner oprócz tego, że jest wegetarianinem i całkiem jawną opcją niemiecką, to jeszcze do tego cyklistą! Wiedziałam więc, że prędzej czy później, będę musiała się z rowerem przeprosić (o tym, jak ponad dwadzieścia lat temu zakończył się mój rowerowy romans, pisałam więcej w tekście „Duchowy triathlon”). Zresztą nie tyle nawet będę musiała, bo przecież niczego nie muszę, ale chciałam zrozumieć aktywność, która jest dla mojego Partnera ważna. Chciałam wejść w jego świat, lepiej go zrozumieć.
Kiedy jednak nastał sądny dzień, wiedząc, że mam dosiąść jednego z dwóch rowerowych potworów wielkości małego słonia, stojących pod naszym domem, zapytałam nieśmiało:

Czy damka to ten mniejszy?

i otrzymałam odpowiedź przeczącą, coś we mnie pękło. Niewielu rzeczy się boję. Rzadko mam świadomość potrzeby bania się – co nie zawsze jest dla mnie dobre. Jednak z jakiegoś niezrozumiałego powodu wejście na rower (co było w ogóle możliwe dopiero po znacznym obniżeniu siodełka), mnie dosłownie sparaliżowało. Łzy cisnęły mi się do oczu i choć ego pcha mnie na ogół w kierunku pokonywania własnych słabości, byłam niemal gotowa odpuścić. I w tym właśnie momencie mój Partner wzniósł się na wyżyny swojej ujmującej cierpliwości. Widząc mój lęk mieszający się z zawodem samą sobą i zmaganie się z demonami (nie sądziłam, że mój wypadek rowerowy sprzed lat ciągle we mnie tkwi w postaci traumy), okazał mi mnóstwo serdeczności i życzliwości, pozwalając powoli – podczas kiedy sam trzymał moją damkę mocno – oswajać się z rowerem od nowa. Dał mi tyle czasu, ile potrzebowałam, nie oceniając, nie wyśmiewając i nie pospieszając. To wystarczyło, żebym dość szybko z bocznej garażowej drogi wyjechała samodzielnie na prawdziwą rowerową ścieżkę. Drugi nasz rowerowy wyjazd był już bardziej wymagający, a za trzecim razem pojechaliśmy razem do Boto, więc – jak by nie patrzeć – do innego miasta (no i rzecz jasna z powrotem).
Na początku podchodziłam do jeżdżenia na rowerze sceptycznie. Wydawało mi się, że nie przestanę po zejściu z roweru chodzić jak paralityk oraz że zakwasy po nim nigdy nie miną. Siodełko – na wysokości pozwalającej mi z łatwością dotknąć nogami ziemi – trudno było nazwać wygodnym, więc coś takiego jak jeżdżenie dla przyjemności nie mieściło mi się nawet w głowie. Rower rozumiałam jak atrakcyjny środek komunikacji z punktu A do punktu B. Darmowy, szybki, dobry dla ciała i ducha. Nie miałam w dodatku nigdy do końca pewności, czy wszystko w mojej (wydającej podczas jazdy przeróżne dźwięki) damce działa, gdyż reperował ją Pan Waldek. A Pan Waldek – jeśli wierzyć szacunkom mojego Partnera – urodził się jakoś w okolicach tysiąc osiemset siódmego roku i tuż po naprawie naszych rowerów udał się na zasłużoną emeryturę.
Ten z początku, nie ukrywam, trudny związek z rowerem znacznie ewoluował po powrotnym przyjeździe do Trójmiasta, ale o tym następnym razem.

W tym miejscu warto przypomnieć towarzyszącą mi często podczas jazdy piosenkę Lecha Janerki:

⚓ Sprawa mniejszej wagi

fot. Bożena Szuj

Historia mojej wagi jest bardzo prosta. Do dwudziestego piątego roku życia miałam niedowagę. Opowieść, że od jedzenia się tyje, znałam tylko ze słyszenia i uważałam ją za mit i zabobon. Przypominałam kościstą, modelkę o chłopięcej sylwetce z mokrego snu każdego homoseksualnego projektanta mody. (Może wyłączając z tego mój biust, który nawet wtedy był dość zauważalny.) Mój metabolizm obudził się pewnego lata na Thassos i po czterech miesiącach jedzenia pokaźnych obiadokolacji wyłącznie wieczorami (dopiero, kiedy można było oddychać), przytyłam 10 kilo. Ta zmiana… napawała mnie dumą! Czułam się wreszcie kobieca i atrakcyjna. Nabrałam fantastycznych kształtów i pociągałam jeszcze bardziej nie tylko swojego ówczesnego partnera, ale też miejscowych amatorów kobiecego ciała. Wszyscy wokół mnie widzieli moją przemianę i uważali, że na ich oczach rozkwitłam, co było rzeczywiście piękne. Być może byłoby takie dla mnie nawet do tej pory, gdybym nie wróciła do Polski i nie usłyszała od bliskiej kobiety na dzień dobry:

Jesteś gruba.

Czy byłam gruba? Nie byłam. Moja waga mieściła się idealnie w samym środeczku wskaźnika BMI. Moje kości przestały być wreszcie wystające, moje kształty zrobiły się obfite i apetyczne. Wyszłam wreszcie z chorobliwej niedowagi, ale do otyłości, czy nawet nadwagi było mi jeszcze bardzo, bardzo daleko. Gdyby oprócz mojego ciała, uleczona była także dusza, rozumiałabym, że te okrutne słowa są o osobie je wypowiadającej, a nie o mnie. Moja dusza nie była jednak zdrowa, więc ten idiotyczny i przemocowy tekst zadał mi ranę, która goiła się jeszcze wiele, wiele lat. (Zakładając, że w ogóle już jest zagojona.) Jak ta, nie przymierzając, Ewa z raju, co się raptem dowiedziała, że ma się swojej nagości wstydzić, nagle przestałam lubić to, co jeszcze przed chwilą przez innych ludzi, w innej kulturze, było uznane za piękno w czystej postaci.
No a potem, to już sama to sobie robiłam. Ciągle nie dość ze swojego ciała zadowolona, traktowałam je – jak większość pokaleczonych patriarchatem kobiet – jak kartę przetargową do relacji z mężczyzną, która miałaby mnie definiować. Równocześnie wystawiałam swoje ciało na wieczne porównywanie do innych kobiecych ciał, choć osią tego porównywania był zawsze jakiś mężczyzna (realny lub hipotetyczny). Wielokrotnie marzyłam o tej cudownej, zabranej mi przez okrutną Polkę greckiej beztrosce i wolności od porównywania się. Beztrosce, która płynęła z poczucia wolności, pogodzenia się z własną seksualnością i miłości do siebie, miejsca i ludzi. To dosyć znamienne, że długi czas nie udało mi się tego stanu osiągnąć właśnie w Polsce.
Nie jestem dziś niestety zupełnie od porównywania się wolna. Praca nad tym jest długim i żmudnym procesem. Wiem już natomiast, że moje ciało jest najbardziej na świecie wyjątkowe, bo jest jedyne takie i przede wszystkim jedyne moje! Jego atuty są unikalne i jedyne w swoim rodzaju. Podobnie, jak jego niedoskonałości. To ono doprowadza do szaleństwa i utraty tchu Osobę, którą kocham. To ono Ją nieustająco zachwyca. To ono daje mi znać, kiedy powinnam zadbać o swoje psychiczne zdrowie; wskazuje mi, które sytuacje i którzy ludzie mi nie służą. To ono jest źródłem rozkoszy i przyjemności. Przekierowanie swojej energii na rozpieszczanie go, opiekowanie się nim i wsłuchanie się w nie, odciąga mnie od niezdrowego porównywania się.
Od tamtego czasu jeszcze wiele razy przybierałam na wadze, a potem nadprogramowe kilogramy traciłam. Zdarzała mi się czasem też realna nadwaga. Depresja, problemy z tarczycą, stres – wszystko to przekładało się na moje wahania wagi. A teraz, po dłuższym czasie aktywności zerowej i zaburzonej w pewnym momencie relacji z jedzeniem, czułam, że powinnam potraktować siebie – a więc i swoje ciało – lepiej. Z czułością i uważnością. Pobyt nad morzem i codzienne spacery były pewną niezwykle mi potrzebną rewolucją. Nowe nawyki żywieniowe (absolutnie nie diety!) sprowadzające się do jedzenia mniejszych porcji, włączenia do jadłospisu wielu różnych warzyw i owoców, żywienia się głównie sycącymi sałatkami oraz picia w dużych ilościach wody, a także zdecydowanego ograniczenia słodyczy w połączeniu z ruchem, mnóstwo mi dały. Docelowo po kilku miesiącach również spadek wagi, ale przede wszystkim inne samopoczucie, kontakt z własnym ciałem i poświęcenie tak mu potrzebnej uwagi. Czuję się lepiej, wiedząc, że moje ciało jest nie tylko wyjątkowe, ale i wyjątkowo dobrze przeze mnie zaopiekowane!

⚓ Piwo, kobieta i śpiew

fot. Bożena Szuj

Tytuł tego rozdziału nawiązuje oczywiście do mojego tekstu sprzed roku – „Wino, Kobieta i śpiew” o czasie spędzonym również w magicznym Gdańsku. O śpiewie (w Boto) trochę już było, o kobiecie – było dużo. Czas więc napisać o piwie. W tym roku stało się ono, dość nieoczekiwanie, alkoholem mojego pierwszego wyboru. Piwo pite raczej często niż rzadko, umilające wspólne chwile, czasem powodujące w głowie lekki szum, czasem – mimo zawartości procentów – niemal alkoholowo nieodczuwalne, jak również piwo bezalkoholowe, na które musiałam się przerzucić w momentach, w których byłam kierowcą roweru. Zimne cudownie i szybko gasiło pragnienie, pomagając przetrwać najgorętsze dni. Po kilku miesiącach mam pewne spostrzeżenia. Nie jest to reklama, lecz bezinteresowne wskazanie piw, które wydały mi się warte – albo właśnie niewarte – uwagi.

🍺 Piwa jasne

Łomża – zarówno Łomża Jasne, jak i Łomża Pils smakują mi chyba najbardziej z jasnych, kiedy nie da się ich potraktować sokiem imbirowym. No tak już mam, że jasne, niepszeniczne piwa są dla mnie na ogół zbyt nudne lub zbyt gorzkie. Łomża okazała się piwem, jakiego od dawna szukałam.

Namysłów Pils – Namysłów też mnie bardzo pozytywnie zaskoczył. Dużo od Łomży łagodniejszy, żeby nie powiedzieć, że nieco mdły, idealny na dłuższe piwne posiedzenia.

🍺 Piwa ciemne

Kozel Černý – od jasnych piw zdecydowanie wolę ciemne, a czeski Kozel Černý – delikatny, niezbyt goryczkowy i bardzo przyjemny w smaku – to wybór, którego dokonywałam często, również z powodu niewielkiej zawartości procentów.

Bytów Ciemne – bardzo ciekawym odkryciem było dla mnie piwo Bytów Ciemne. Piłam je tylko raz, w Boto, i na pewno jeszcze do niego wrócę. Lekko mleczne, delikatne, mało goryczkowe, intrygujące.

Browar Pilsweizer z Grybowa Zakopiańczyk Ciemne – czemu w moim nadmorskim rankingu piw znalazł się Zakopiańczyk i Ciupaga, niebawem się wyjaśni, gdyż dzisiejszy wpis będzie miał za jakiś czas swoją kontynuację. Zakopiańczyka znam z nazwy oczywiście z południa Polski. Nigdy go nie piłam, ale widywałam reklamy. Dopiero nad morzem dane mi było spróbować i muszę powiedzieć, że ciemne jest rzeczywiście fantastyczne! Urzeka lekko miodowym posmakiem.

Ciupaga Porter – za to Ciupaga Porter jest dla mnie nieporozumieniem. Niby wyczuwalny szlachetny porterowy smak, ale mieszający się z dziwną spirytusową ostrością, smakuje jak niewykończone i nieprzemyślane piwo. Moc swoją ma, ale i cenę. Porównywalny efekt daje podłe, ale lubiane przeze mnie Halne Mocne. I w cenie jednego Portera od Ciupagi dostaniemy Halnych Mocnych aż siedem…

🍺 Piwa smakowe

Browar Pilsweizer z Grybowa Zakopiańczyk Wiśniowy – w przeciwieństwie do Zakopiańczyka Ciemnego, Zakopiańczyk Wiśniowy nie jest wart próbowania. Tak jak lubię piwa smakowe, tak to jest trochę zbyt słodkie; przypomina sok. A szkoda.

Browar Pilsweizer z Grybowa Zakopiańczyk Żurawinowy – podobnie sprawa się ma z Zakopiańczykiem Żurawinowym. Jest na pewno ciekawszy w smaku od wiśniowego, ale nadal lata świetlne za znakomitym Zakopiańczykiem Ciemnym.

Browar na Jurze Wiśnia w Czekoladzie – odkryciem tego sezonu było dla mnie natomiast (znów dzięki Boto) piwo Wiśnia w Czekoladzie Browaru na Jurze. Znakomite, szlachetne, głębokie. Docenił je nawet mój, nieprzepadający za słodkimi piwami, Partner. Jest trudno dostępne, więc jeśli komuś uda się je zdobyć – polecam gorąco!

Książęce Cherry Ale – szukanie ciekawego smakowego piwa w Lidlu, zakończyło się znalezieniem Książęcego Cherry Ale. Doskonałe, nie za słodkie, głębokie. O ile wcześniej opisywana Wiśnia w Czekoladzie smakowała trochę jak śliwka (co absolutnie nie jest zarzutem), a tyle Książęce uchwyciło to, co w wiśni najdoskonalsze!

🍺 Piwa bezalkoholowe

Łomża 0,0% – ktoś, z bezalkoholowych piw, polecił na Łomżę 0,0%, więc kiedy ją tylko gdzieś znalazłam, natychmiast nabyłam. I muszę powiedzieć, że choć król bezalkoholowych piw – o którym za chwilę – jest tylko jeden, to Łomża zero naprawdę daje radę! Nie ma wstydu.

Kormoran 1 na 100 Lite APA – no i pora wreszcie na króla, czyli kolejne fantastyczne odkrycie sezonu, również za sprawą Boto. Kormoran 1 na 100 przypomina rasową alkoholową APĘ. Czyżby piwa bezalkoholowe przestały wreszcie smakować jak karykatury piw alkoholowych?

Ciupaga AIPA Bez Prądu – na to pytanie odpowiada, niestety przecząco, Ciupaga Bez Prądu, która w smaku przypomina rozwodnione siki. Nie ma się co łudzić, że pomoże jej dodanie soku malinowego. Tej obrazy kubków smakowych nie da się uratować niczym. Zdecydowanie nie polecam!

To tylko subiektywny wybór piw, które piłam podczas tego lata często lub które tylko raz czy dwa spróbowałam. Nadal pozostaję fanką piw kraftowych, ale miło było się też przekonać również do niektórych przemysłowych.

P.S. A na deser łączę piosenkę, która towarzyszyła mi przez niemal cały opisywany czas. Piosenkę, o której kompletnie zapomniałam i na którą nigdy wcześniej nie zwróciłam jakoś specjalnie uwagi, a niesłusznie. Warto wsłuchać się w jej detale – od samej niezwykle przemyślanej emisji głosu, przez lekko miejscami eightiesowe brzmienia po to, co dzieje się tam z przestrzenią. Najbardziej polecam jej słuchanie podczas samotnych spacerów plażą w środku maja.

Zapraszam do lektury drugiej części wpisu:

fot. Bożena Szuj