„Na własną nutę” Edward Pałłasz

fot. Bożena Szuj

wydawnictwo: Iskry
rok wydania: 2018

Edward Pałłasz (kompozytor, dyrektor Programu Drugiego Polskiego Radia, wieloletni prezes Stowarzyszenia Autorów ZAiKS) był jedną z tych osób, które znałam właściwie od zawsze. Środowisko muzyczne jest małe i hermetyczne – na wszystkich koncertach spotyka się właściwie te same osoby. Nasze stosunki nie były może zażyłe, ale na pewno bardzo serdeczne. Z ogromną przyjemnością sięgnęłam więc po autobiografię pana Edwarda, zwłaszcza że cytowane z niej w biografii mojego taty fragmenty bardzo się tam wyróżniały znakomitym stylem. Moje pierwsze i najsilniejsze wrażenie po lekturze jest takie, że autor wspaniale włada słowem i właściwie niezależnie od samej treści (która jest nota bene bardzo ciekawa), forma rzeczywiście urzeka.
Ponieważ większość życia tkwiłam w przekonaniu, że urodziłam się za późno i że nie pasuję do obecnych czasów, drugie wrażenie po lekturze było dla mnie swego rodzaju wstrząsem. Otóż uświadomiłam sobie, że nie tylko mogę dziś wiele temu ukochanemu onegdaj muzycznemu środowisku zarzucić, ale też jaką jestem szczęściarą, że czasy, w których dorastałam, przeszły już do historii. Uderzający okazał się dla mnie zarówno powszechnie panujący kiedyś seksizm (w którym, jak zauważyłam, sama byłam chowana), jak i pewne nieznośne poczucie wyższości i skłonność do oceniania bliźnich charakteryzujące prawdopodobnie wszystkie małe i hermetyczne środowiska.
Czy to moje zarzuty do książki lub jej autora? Nie, to obserwacje. Wspomniany seksizm (odczuwalny w sposobie formułowania myśli – co ciekawe tym mocniejszy, o im bardziej oddalonych w czasie wydarzeniach mowa) nie sprawia wrażenia cechy wrodzonej, lecz nabytej. Pałłasz w sposób piękny i przejmujący, z wielkim szacunkiem i miłością opowiada o najważniejszych kobietach swojego życia: matce, pierwszej – tragicznie zmarłej – oraz drugiej żonie. Równocześnie pozwala sobie na taki oto fragment (poprzedzony zresztą sugestią, że Witold Lutosławski „nie mógł się powstrzymać, by z upodobaniem nie zerkać na piękny zarys biustu Kaliny Jędrusik”, w której każdy, kto Lutosławskiego znał osobiście, dopatrzy się fikcji literackiej zdradzającej ogromne pokłady wyobraźni autora):

Kalina szczerze podziwiała muzykę swojego szwagra, Witolda, choć zapewne część tego podziwu rodziła się również z jego ukradkowych spojrzeń w załomki jej szlafroka. Z przejęciem potrafiła opowiadać o najnowszym utworze Witolda zatytułowanym „Muzyka żałobna”. Śmiało zrównywała go z muzyką Jana Sebastiana Bacha, z jego precyzją wywodu i oszczędnością materiału wyjściowego. Z przyjemnością się z nią zgadzałem. Tryton i półton jako jedyne elementy konstrukcyjne pierwszej i końcowej części tego znakomitego utworu były dowodem na trafność jej porównania.

Dla mnie np. bardzo ciekawe i w pewnym sensie zaskakujące było to, że ktoś z tak mimo wszystko odległego estetycznie świata jak aktorka i piosenkarka parająca się muzyką rozrywkową, rzeczywiście cenił wysublimowaną i niesłychanie wymagającą twórczość Witolda Lutosławskiego. Tymczasem Pałłasz – niezależnie od faktycznych intencji – dosyć mimo wszystko lekceważąco poddaje w wątpliwość czy (niekwestionowany zresztą) symbol seksu naprawdę mógł tę muzykę podziwiać i rozumieć (z własnego doświadczenia wiem, że jedno z drugim nie stoi w sprzeczności). Ostatecznie zresztą przyznając, że jej spostrzeżenia dotyczące muzyki Lutosa były słuszne. Po co więc w ogóle najpierw sugestia, że część jej podziwu miała jakikolwiek związek z jej seksapilem, a potem oficjalne przyznanie jej racji, jak by przytoczenie jej własnych obserwacji niepopartych męskim stanowiskiem nie było wystarczające? Jak by była małą dziewczynką… Nasuwa mi się tylko jedna odpowiedź: patriarchat, będący kolebką seksizmu, tak bardzo nie radził sobie z kobietą równocześnie seksualnie wyzwoloną i inteligentną, zakładając, że takie zjawisko w przyrodzie nie występuje, że jak ktokolwiek się z nim jednak zetknął, to – nie będąc wyposażonym w narzędzia do jego przyswojenia i opisania – nie potrafił reagować inaczej niż tuszowaniem swojego zmieszania głupawymi żartami (więcej miejsca temu zjawisku poświęciłam w tekście „Głupia cycatka”). Nie oznacza to złej woli autora, a raczej pewne skrzywienie, jakim obarczyły go czasy i miejsce, w jakich wzrastał.

fragment książki oraz dorodnej Marianny

Drugim fragmentem, z którym mam ogromny problem, był ten odnoszący się do molestowania seksualnego, jakiego autor padł ofiarą. Z  jednej strony mam pełną świadomość, że w autobiografiach ludzie nie przedstawiają prawdy, lecz wycinki rzeczywistości, które pamiętają. W dodatku robią to w sposób, w jaki je widzą (nawet jeśli będzie nim zerkający w czyjkolwiek najpiękniejszy nawet dekolt Witold Lutosławski). Z drugiej wiem też, że ofiary przemocy radzą (lub nie radzą) sobie z nią bardzo różnie – obracanie więc traumatycznych sytuacji w żart czy odbieranie im faktycznego ciężaru jest zjawiskiem często spotykanym. Mając to wszystko na uwadze, kiedy czytam w wydanej w 2018 roku książce, że kilka dekad wcześniej pewien profesor na lekcji z młodym chłopakiem (żeby nie powiedzieć, chłopcem) dopuścił się „demonstracyjnego samogwałtu”, a jedynym komentarzem do tej – przytoczonej jednak – historii są heheszki, że cudze fallusy nie budziły w ofierze podniecenia, ponieważ już zdążyła zakosztować rozkoszy, jakie daje kobiece ciało, przechodzą mnie ciarki. I nie wiem, co jest gorsze – czy kreowana w książce nieświadomość autora, czy komunikat, jaki zostawia ludziom młodym, którzy być może po tę lekturę sięgną. Zabrakło mi, choć na marginesie, jasnego zaznaczenia, że sytuacja musiała być bardzo niezręczna i przekraczająca granice chłopaka wcale nie dlatego, że nie był homoseksualny (bo czy gdyby jego orientacja była inna lub samogwałtu dopuściła się nauczycielka, wszystko byłoby w porządku? Musiałby mieć chęć?)! Zły był brak wyraźnej zgody. Z drugiej strony wystarczy przeczytać prawną definicję gwałtu, żeby zrozumieć, że w Polsce przez tyle lat właściwie niewiele się zmieniło.
Kolejnym fragmentem, którego przemożną potrzebę skomentowania czuję, jest ten o wyrzuceniu taty z Polskiego Radia.

Twórca Studia Eksperymentalnego został z Polskiego Radia wyrzucony. Po dwudziestu pięciu latach pracy. Wszystko dlatego, że na spotkaniu artystów z generałem Jaruzelskim, tuż przed wprowadzeniem stanu wojennego, palnął coś niebacznie o pustyni muzycznej w PRL. Może i nieco przesadził w ferworze dyskusji, ale prezes, pułkownik Mirosław Wojciechowski, przesadził z całą pewnością. Z czystej, wyrachowanej zemsty.

Pan Edward miał z pewnością (czemu daje zresztą wyraz w wielu miejscach swojej książki) dużo mniej radykalny stosunek do konformizmu niż mój tata. Domyślam się więc, że nie mógł inaczej zrozumieć postawy taty niż tak, jak ją opisał, ale jako właścicielka genów Patkowskiego mam potrzebę wyjaśnienia, że wszystko, co tata powiedział przy Jaruzelskim nie było palnięciem niebacznym, ale aktem odwagi wynikającym z głębokiego przekonania, że nie ma ceny, której nie byłoby warto zapłacić za mówienie prawdy. W tym przypadku zapłacił akurat cenę najwyższą i z całą pewnością się tego nie spodziewał. Wiem jednak, że gdyby miał możliwość cofnięcia czasu, zrobiłby to samo po raz drugi. Bo tak było trzeba. I on to czuł.
Podsumowując, „Na własną nutę” Edwarda Pałłasza przez swoją lekkość, porywający język i naszpikowanie interesującymi historiami z największymi nazwiskami świata teatru (początki STS-u) oraz muzyki współczesnej w tle to fantastyczna, wciągająca lektura. Urzekła mnie też sama jej forma – tytuł każdego rozdziału to przedmiot (lub mebel) w mieszkaniu autora, przez co możemy poczuć z nim swoistą więź. Pokazuje nam palcem obraz lub wiszące na ścianie skrzypce i zaczyna snuć swoją opowieść.
Z pewnością jeszcze pięć, dziesięć lat temu (gdyby była napisana) odebrałabym tę książkę zupełnie inaczej – być może z pewną tęsknotą za czasem minionym i bezkrytycznym odbieraniem wszystkiego, co przypominało mi moje środowisko. Dziś uświadomiła mi terapeutyczną drogę, jaką przeszłam. I za to jestem panu Pałłaszowi wdzięczna najbardziej.

Work work work

fot. Marianna Patkowska

Mój dzisiejszy wpis początkowo miał nosić tytuł „Rzecz o mych smutnych pracodawcach”, ale obawiałam się, że jedna część czytelników go nie zrozumie, a druga… zrozumie. Zdecydowałam się więc finalnie na nawiązanie do hymnu wszystkich osób pracujących z repertuaru czarnoskórej królowej seksapilu – Rihanny.
Doświadczenie pracownicze mam dość bogate, a ponieważ nie uczę się wystarczająco szybko na błędach i wciąż popełniam zarówno te same, jak i nowe, postanowiłam zebrać tu garść swoich spostrzeżeń, które być może uchronią kogoś przed znalezieniem się w sytuacji niekomfortowej.

📌 Prawo pracy w małym palcu

Jedną ze najważniejszych konstatacji jest dla mnie ta, że decydując się na podpisanie umowy o pracę, warto wcześniej dogłębnie poznać podstawy prawa pracy. Wiedza daje nam zarówno pewność, że w porę wyłapiemy wszelkie nieprawidłowości i nie damy się zmanipulować, jak i jasność, na co, jako pracownicy, nie możemy sobie pozwolić.
Warto też pamiętać, że choć umowa ustna jest w myśl prawa obowiązująca, to jednak w praktyce niezwykle trudno ją obronić (mnie jeden z byłych zwierzchników obiecał przedłużenie umowy przy świadkach, wiedząc, że ma już na moje miejsce innego pracownika). Dlatego dobrze wszelkie istotne sprawy ustalać w formie pisemnej. I znowu jest to korzystne dla obydwu stron. Obie chroni. Z własnego doświadczenia mogę powiedzieć, że najlepsi pracodawcy, z jakimi miałam kontakt, prosili mnie, bym wszystkie swoje prośby do nich i nasze ustalenia ustne wysyłała im również mailem, by pozostał po nich ślad.
Co jednak, jeśli nie wiemy, czy pracodawca przypadkiem nie łamie naszych praw? Najprostszym i darmowym rozwiązaniem jest skontaktowanie się z Inspekcją Pracy, która udziela telefonicznych porad prawnych. W ten sposób np. dowiedziałam się, że kontaktowanie się z pracownikiem przebywającym na L4 w sprawach służbowych jest niezgodne z prawem, a pracownik nie tyle nie musi, co nie wolno mu w tym czasie podejmować żadnych związanych z pracą czynności. Wiem, że często powoływanie się na prawo wydaje się wielu osobom niezręczne, ale ta niezręczność wynika właśnie na ogół z braku znajomości prawa, które bardzo jasno określa relację pracodawca-pracownik.

📌 Pracodawca nie jest naszym kumplem

Ta teza może wywoływać sprzeciw, bo przecież dobre relacje w pracy przekładają się na ogół na dobrą atmosferę i są ważne, a szefów się czasem po prostu niesamowicie lubi i nie ma w tym nic złego. Jednak jeśli pracodawca akurat prywatnie jest również naszym kumplem (np. znaliśmy się z nim dobrze przed podjęciem pracy), wymaga to od obu stron pamiętania o rolach, jakie narzuca na nas pozostawanie w stosunku pracy. Od kumpla za pomoc nie przyjmiemy pieniędzy – pracodawca za naszą już nie „pomoc”, lecz wykonywaną pracę, zobligowany jest nam zapłacić. Pomieszanie tych porządków może prowadzić do nadużyć. Z dwóch stron zresztą, choć większe pole manewru ma jednak pracodawca. Moją złotą zasadą, o której pisałam już kiedyś, jest blokowanie na Facebooku swoich potencjalnych pracodawców. Nie dlatego, żebym miała coś przed nimi do ukrycia lub bym darzyła ich antypatią. Po prostu na ogół nie mam potrzeby wpuszczania ich w swoją prywatną przestrzeń (nawet tak bardzo kontrolowaną i wcale nie do końca prywatną). Niemal za każdym razem, kiedy złamałam tę zasadę, żałowałam. (Wyjątek jest tylko jeden, ale myślę, że na to złożyło się kilka różnych czynników.)
Sama w długiej historii swoich zatrudnień mogę wyróżnić dwóch pracodawców wyjątkowych. Każdy z nich reprezentuje zupełnie inny styl. Łączy ich ogromna pracowitość, uczciwość, hojność i profesjonalizm. Z jednym się przyjaźnię (co nigdy nie doprowadziło do najmniejszych nawet niezręczności), drugiego nie mogę powiedzieć nawet, że lubię. Na pewno ogromnie szanuję, a gigantyczny dystans, jaki stwarza, zawsze mi odpowiadał. Każdy z nich znakomicie dba o swoich pracowników.

📌 Za pracę się płaci

Ta, wydawałoby się, oczywista zasada jest dla zdumiewająco dużej części pracodawców ciągle dyskusyjna. Wśród perełek, jakie udało mi się od swoich szefów usłyszeć, była m.in. sugestia, żebym większość swojej pracy wykonywała po koleżeńsku (w domyśle – jak się okazało – nieodpłatnie) oraz – hit hitów! – zaskoczenie moją niezgodą na niewypłacenie mi ujętego w podpisanej umowie wynagrodzenia i użycie jako argumentu wykonywania wiele lat wcześniej przez mojego tatę prac społecznych (nota bene miał w tym czasie jeszcze dwie prace etatowe, ale nie ma to oczywiście absolutnie żadnego znaczenia w kontekście moich życiowych wyborów). Warto w tym miejscu zaznaczyć coś, co nie było wtedy dla mnie przejrzyste: absolutnie nikomu nie musimy się tłumaczyć z naszych finansowych potrzeb i poczynań. Pracodawca jest do wypłacania nam wynagrodzenia za pracę (lub gotowość do niej, ale o tym za chwilę) zobowiązany umową. Nasze kredyty, brak kredytów, rodzina na utrzymaniu, brak rodziny na utrzymaniu, drogie lub tanie pasje, rozrzutność czy oszczędność nie podlegają dyskusji z osobą wypłacającą nam pensję. Próba wykorzystywania wiedzy o naszej sytuacji (np. niższe potrzeby finansowe, drugie źródło dochodów itd.), by uchylić się od płacenia za wykonaną przez nas pracę (w tym również nadgodziny), jest perfidną manipulacją, na którą niestety czasami się nabieramy. Ja przynajmniej nabierałam się często, czując się wielokrotnie w obowiązku wytłumaczenia, że te pieniądze potrzebne mi są tylko do przeżycia. Zupełnie, jak by zarobienie większej kwoty, którą można odłożyć (albo wydać na głupoty) miało mi ujmować, jak by świadczyło o mnie źle. Absurd, prawda? Mówiąc najkrócej, nasze finansowe potrzeby nie są sprawą pracodawcy. I to również działa w dwie strony. Nie możemy więc faktu, że np. wysokość naszej pensji (na którą się, podpisując umowę, zgodziliśmy) nie wystarcza nam na utrzymanie, wykorzystywać przeciw pracodawcy. To nie jego problem.
Choć długi czas żyłam mitem, że można posiadać znakomitą, być może średnio płatną, ale zwyczajnie fajną pracę, z której nie chce się odejść, udało mi się przez lata poczynić dość ciekawą obserwację. Mianowicie najlepsza atmosfera pracy panowała zawsze w tych miejscach, w których zarabiałam najwięcej (albo, inaczej mówiąc, po prostu godnie). Kiedy prześledzę w pamięci doświadczenia związane z miejscami pracy proponującymi wynagrodzenia żenujące, to właściwie schemat zawsze wyglądał tak samo: za każdym razem byłam przekonywana, że pensja jest aż tak niska „na początek”. Zależało mi na zdobyciu doświadczenia, na jakimkolwiek zarobku, zahaczeniu się w branży, więc chętnie wierzyłam w obietnice, które oczywiście nie miały żadnego pokrycia w rzeczywistości. Jaki widzę związek między marną płacą a atmosferą pracy? Otóż taki, że od początku panuje pewnego rodzaju nierówność. Pracodawca oferuje gorsze warunki „na początek” (czasem trwający nawet dwa lata), bo jesteśmy nowi, jednak my nie mamy możliwości zaoferowania mu pracy na pół gwizdka, dlatego że nie mamy pewności, czy się sprawdzi jako szef. I oczywiście nie mam tu na myśli klasycznej ścieżki kariery i możliwości awansu dopiero po jakimś czasie pracy, lecz udawanie przed potencjalnym pracownikiem, że już za chwilę będzie się interesującym finansowo miejscem pracy, podczas kiedy w rzeczywistości nie będzie się nim nigdy. To marnotrawienie czasu kogoś, kto mógłby w jego trakcie znaleźć znacznie ciekawszą ofertę. Ze wspomnianej nierówności rodzi się frustracja, co przekłada się na brak motywacji do pracy, ale też spełnienia.
Tam, gdzie zarobek budził moje zadowolenie, czułam się doceniania za swoje działania, co mobilizowało mnie do nieustannego udoskonalania swoich umiejętności. Bo – jak bardzo byśmy się z nim nie kolegowali – pracodawca okazuje podwładnym szacunek przede wszystkim adekwatnością zarobków do wykonywanej przez nich pracy.

Oczywiście, jest pandemia, rynek pracy stał się trudny, a firmy, które jeszcze do niedawna proponowały przyzwoite wynagrodzenia, dziś nie mogą sobie na ich wypłacanie pozwolić. Często stajemy przed wyborem podjęcia czegokolwiek za jakiekolwiek pieniądze. Postarajmy się w tym wszystkim jednak – przy wyrozumiałości dla trudnej pozycji pracodawców – ponosić pełną odpowiedzialność za nasze decyzje i ustalać wszystko w formie pisemnej.

📌 Elastyczność i dysponowanie czasem
pracownika

Elastyczność jest cechą bardzo pożądaną zarówno u pracownika, jak i pracodawcy, pod warunkiem że mieści się w ramach podpisanej przez obie strony umowy. Dla przykładu, jeśli umawiamy się z na jakąś liczbę godzin pracy w miesiącu za konkretną kwotę, wymaganie od pracownika, żeby przepracował dużo więcej w ramach tego samego wynagrodzenia nie jest oczekiwaniem elastyczności, lecz próbą wyzysku.
Jeśli możemy, warto czasem się nagiąć – np. posiedzieć w pracy dłużej lub wziąć za kogoś zastępstwo, ale dobrze wiedzieć od razu, co dostaniemy w zamian. Przy stawkach godzinowych sprawa jest przejrzysta – pracując więcej, zarabiamy więcej, ale przy innym systemie płatności czasem jedyne, na co możemy liczyć, to odjęcie nadprogramowych godzin pracy z pierwotnego grafiku.  Niejednokrotnie spotykałam się z przekonaniem, że pracownik zawsze ma ochotę wyjść z pracy wcześniej, więc danie mu tej możliwości powinno go ucieszyć. Jednak wypuszczenie pracownika do domu wcześniej (np. dlatego, że „się nic nie dzieje”) i niezapłacenie mu za czas, który już sobie na tę pracę zarezerwował, nie jest zgodne z prawem (mówię tu o umowach o pracę). To, czy w danym miejscu pracy są klienci czy nie, nie jest zmartwieniem pracownika, a pracodawcy, który płaci swoim podwładnym nie tylko za intensywną pracę (w przypadku dużej liczby klientów w ciągu dnia), ale też za tzw. gotowość do pracy oraz jego czas (w którym mógłby hipotetycznie zarobić gdzie indziej).

📌 Pracodawca psycholog

Jeśli na rozmowie kwalifikacyjnej nasz ewentualny przyszły pracodawca wyciągnie szklaną kulę i zacznie z niej wyczytywać nasz psychologiczny portret lub chwalić się swoją nadzwyczajną umiejętnością rozszyfrowywania ludzi poprzedzonego jedynie krótką ich obserwacją, mam jedną radę (z której niestety już kilka razy udało mi się nie skorzystać) – UCIEKAĆ JAK NAJDALEJ! Jako absolwentka Szkoły Wyższej Psychologii Społecznej, studiująca na tej uczelni mimowolnie – oprócz filologii polskiej i kulturoznawstwa – również psychologię, mogę napisać jedynie, że im się głębiej psychologię poznaje, tym bardziej się jest sceptycznym wobec wszelkich teorii prosto (żeby nie powiedzieć prostacko) kategoryzujących i diagnozujących ludzi. Czy nie wierzę w to, że niektórzy mają dar wyczuwania innych? Wierzę, ale wiem też, że nie mają potrzeby, by ogłaszać to światu. A poza wszystkim, dobry pracodawca ma tak dużo na głowie, że nie powinien już znaleźć czasu na odciążanie naszego psychoterapeuty.

P.S. Na deser mogę podać tylko jeden utwór.

Krem kalafiorowy z mleczkiem kokosowym i prażonym białym sezamem

fot. Marianna Patkowska

Ostatnio w ramach improwizacji w kuchni odkryłam nowe oblicze kalafiora. Z dumą przedstawiam więc swój autorski pomysł na krem kalafiorowy w indyjskim stylu.

SKŁADNIKI:

– 2 opakowania mrożonego kalafiora (różyczek)
– ½ opakowania mrożonej włoszczyzny (serdecznie polecam samodzielne przygotowywanie mrożonej włoszczyzny)
– szklanka suszonej włoszczyzny
– cebula
ziele angielskie
– liść laurowy
– świeży lubczyk
– suszony lubczyk
– kilka ziaren czarnego pieprzu
– mielony kminek
– mielona kozieradka
– suszona kolendra
– sos sojowy
– 3 kostki warzywne (lub własnej roboty bulionetki)
– kawałek świeżego obranego imbiru
puszka mleczka kokosowego
– ziarna białego sezamu
– garam masala
– szczypta cukry trzcinowego

PRZYGOTOWANIE:

Włoszczyznę mrożoną i suszoną z podpaloną wcześniej nad ogniem cebulą, zielem angielskim, liściem laurowym, pieprzem, suszonym i świeżym lubczykiem gotować w niewielkiej ilości wody na małym ogniu ok. 20 minut. Po ich upływie dodać kalafior, kminek, kozieradkę, kolendrę, sos sojowy, kostki warzywne, imbir, garść białego sezamu i przyprawę garam masala. Gotować wszystko jeszcze ok. 20 minut, a potem zmiksować na jednolitą masę (ja wcześniej wyciągam z zupy cebulę, ziele angielskie, liść laurowy i imbir) razem z mleczkiem kokosowym i szczyptą cukru. Przed podaniem uprażyć biały sezam i posypać nim krem.

fot. Marianna Patkowska

P.S. Na deser łączę jak zwykle piosenkę okolicznościową.

His name is Szmit. Bartek Szmit.

fot. Bartosz Wołk-Karaczewski

Z okazji dzisiejszego Dnia Mężczyzn, analogicznie do wpisu sprzed dwóch dni,  zdecydowałam się również nie wyłaniać swojej subiektywnej dziesiątki mężczyzn roku – jak robiłam to do tej pory, – lecz napisać o jednym. Wybór, tak jak w przypadku Marty, był dla mnie oczywisty.

***

Z Tymonem Tymańskim oprócz bijatyk połączyła go muzyka. W ostatniej klasie podstawówki dołączył do zespołu The Howling Dogs, który w drodze ewolucji przekształcił się w Sni Sredstvom Za Uklanianie. Wersja Bartka jest taka, że jako instrument docelowy wybrał gitarę, żeby wyrywać laski, ale kiedy Tymon wysłuchał jego gry, dobrodusznie doradził mu jednak perkusję. Świat zawdzięcza więc Tymonowi po pierwsze naprawdę znakomitego perkusistę, a po drugie odrobinę lepsze jakościowo podrywy w wykonaniu tegoż (choć kronikarski obowiązek nakazuje mi wyjaśnić, że to akurat świat zawdzięcza Tymonowi jedynie w stopniu umiarkowanym). Sni Sredstvom Za Uklanianie było czymś niesamowicie świeżym wtedy, ale nawet dziś, po latach, wczesne teksty Tymańskiego (wtedy przecież jeszcze chłopca) wzruszają, niebanalne harmonie intrygują, a werwa i poziom wykonawczy budzą uznanie. Sni Sredstvom Za Uklanianie po jakimś czasie przerodziło się w słynną Miłość, w której grali m.in. Mikołaj Trzaska, Mazzol czy – po odejściu Mazzola – Leszek Możdżer.
Bartek, w którym drzemie również literacki talent (którego czuję się głównym odkrywcą), opisał mi początki Miłości w następujący sposób:

Dawno, dawno temu, jak byłem młodym muzykiem, jednemu z kolegów wpadło do głowy, żeby zmienić nazwę zespołu na „Miłość”. Bardzo się z tym czułem niekomfortowo. „Miłość” to słowo grubego kalibru. Dla mnie ma w sobie tak potężny ładunek, że nie występowało w moim użyciu. Jak czterech dwudziestolatków może mieć prawo do używania słów takiego formatu? Co oni mogą na ten temat wiedzieć? Zrozumiałbym, gdyby nazwa stawała się prowadzącą nas ideą, a nie jedynie reklamowym szyldem.
Udało się nam zorganizować imponujący koncert w wielkiej sali w starym Żaku. Był koniec lat osiemdziesiątych. Lejtmotywem tamtych czasów była zagłada nuklearna. Mówiło się o tym tak, jak dziś o ociepleniu klimatu. Koncert nosił tytuł „Modlitwa o pokój”. Dzieło konceptualne. Partytura czasowa. Skład poszerzony o przynajmniej dwudziestu innych (dość przypadkowych) muzyków. Jedna próba. Katastrofa. Porażka. Wstyd. Kilkaset osób skanduje. Owulacje na stojąco. Ludożerka nic nie czai. Jak przed koncertem ludziom powiesz, że będzie super, to ci uwierzą. Jedynie Maciek Sikała, późniejszy saksofonista Miłości, wychodząc rzucił: „To żadna Miłość, to zwykłe pierdolenie”. Puchar zdobywców pucharów za najinteligentniejszą recenzję jaką słyszałem. Jej krótka forma tylko podkreśliła wartość recenzowanego zjawiska.

– Bartek Szmit, fragment listu do mnie

Cała ta niezwykła muzyczna podróż miała w tle kultowy TOTART, który zrzeszał wiele artystycznych przedsięwzięć, odciskając na nich swoje piętno. Sni Sredstvom Za Uklanianie od początku istnienia TOTARTU stanowił jeden ze stałych elementów totartowych występów.
Bartek był perkusistą Miłości do ’89 roku. W tym trudnym dla kraju czasie zaangażował się też politycznie, biorąc udział w organizacji strajków na Politechnice Gdańskiej oraz reaktywując NZS, czego skutkiem było skreślenie go z listy studentów architektury, a także  uhonorowanie (prawdopodobnie w 2009 roku) medalem Solidarności. Stosunek Bartka do tego odznaczenia jest na tyle ambiwalentny, że pytany o jego nazwę, odpowiada: „nie wiem, coś tam z niepokornym chyba”.
To, co budzi mój ogromny szacunek do tego człowieka, to jego odwaga, siła i determinacja. On zawsze walczy niestrudzenie do końca, nie uznając poddawania się. (Jednym z przykładów wyznaczania sobie ścieżek krętych, jest to, że przed dwudziestym rokiem życia zupełnie zrezygnował z jedzenia mięsa, co na tamte czasy nie było ani wyborem łatwym, ani przede wszystkim popularnym.) Dostanie się na architekturę bez wcześniejszej nauki rysunku graniczyło z cudem. Udało mu się jednak w niespełna dwa tygodnie (między maturą a egzaminem wstępnym) nadrobić wszystkie zaległości i nie tylko zdać na studia, ale też się na nich utrzymać (do wzmiankowanego narażenia się władzy).
W pierwszej połowie lat 90. założył z kolegami agencję reklamową BTL, co postawiło przed nim kolejne wyzwanie: zgłębienie tajników obcej sobie do tej pory poligrafii. Dzięki pracowitości i wytrwałości stał się ekspertem w dziedzinie opakowań, łącząc (co jest rzadkością na skalę kraju) zarówno umiejętność wykonania projektu, jak i nadzoru technologicznego nad produkcją. Firma w krótkim czasie stała się drugą co do wielkości agencją BTL w Polsce, zdobywając wiele nagród.
Siłą rzeczy muzyka zeszła na dalszy plan, jednak w 1995 roku Tymański zaprosił Szmita do powtórnego nagrania płyty „1983-1986” (dekadę od jej pierwotnego powstania) Sni Sredstvom Za Uklanianie. Dwa lata później Bartek zaprojektował też okładkę albumu ze ścieżką dźwiękową Miłości do filmu „Sztos”. Na fali nieporozumień z wytwórnią zrodził się pomysł założenia własnej. W ten sposób powstało Biodro Records. Podczas pierwszego roku, w którym Bartek zaangażował się w jego działalność, wydało cztery doskonałe płyty, z czego dwie („P.O.L.O.V.I.R.U.S.” Kur i debiut Ścianki „Statek kosmiczny Ścianka”) dostały Fryderyka.
Oprócz muzyki, wielką pasją Bartka były rajdy samochodowe (warto w tym miejscu zaznaczyć różnicę między rajdem a wyścigiem). Z różnych względów zarzucił amatorskie uprawianie tego sportu, jednak nadal chętnie jeździł kibicować na rajdy i wyścigi. Przełomowym wydarzeniem w jego życiu były wyścigi górskie w Sopocie w 2006 roku, podczas których doszło do wypadku. Samochód wypadł z trasy i z prędkością 130 km/h… wjechał prosto w niego. Kierowca nie przeżył. Bartek w wyniku wypadku niemal stracił lewą rękę (którą udało mu się lekarzom… przyszyć, w co dziś, patrząc na nią, nie sposób uwierzyć) i śledzionę (tę niestety już bezpowrotnie), a jedynymi częściami ciała, które zostały nienaruszone, była lewa noga i miednica. Największym dramatem był dla niego jednak bardzo poważny uraz mózgu. Wszystko to, co opowiadał mi o tamtym czasie, przywodzi mi na myśl frustrację mojego dziadka, który po wylewie był w stanie pokazać w słowniku niemieckim, angielskim czy rosyjskim słowo, o które mu chodzi, ale nie umiał go wypowiedzieć w języku ojczystym. Myślę, że mężczyzna, który jest u szczytu kariery, ma poukładane życie zarówno zawodowe, jak i prywatne, kiedy dostaje tak ciężkim obuchem w głowę, ma prawo się kompletnie załamać i nigdy już z tego nie podnieść. Jednak nie Bartek. On ma duszę wojownika, więc nawet z tego dramatu udało mu się powstać. Zaczął niemal wyłącznie jeździć rowerem, wrócił do grania na perkusji (znakomite ćwiczenie dla mózgu i ręki). Gdyby mieszkał w Stanach (miejscu, w którym bohaterów się lubi), myślę, że z powodzeniem mógłby jeździć po kraju z mowami motywacyjnymi. Bo… nie wiem, czy o tym wspominałam, ale oprócz talentu literackiego ma też dar posługiwania się słowem jak szpadą.

P.S. Na deser łączę swój nagrany rok temu cover piosenki „Thank you” Alanis Morissette, którą zadedykowałam kiedyś Drapieżnikowi, myśląc, że to już koniec naszej przygody. Dziś chciałabym mu podziękować za to, że… nie jest wcale żadnym drapieżnikiem (jak myślałam) i że zagościł w moim życiu na dobre, codzienNie mnie inspirując do stawania się lepszą wersją siebie.
Bartku, dziękuję!

Dzień Kobiet oczami Mary Kay

fot. Marianna Patkowska

Z okazji Dnia Kobiet wygłosiłam orędzie i postanowiłam zamieścić je na fanpage’u oczami Mary Kay. Niestety pokonały mnie nawarstwiające się problemy techniczne. Pożar już jednak ugaszony, więc mogę w końcu serdecznie zaprosić do wysłuchania.

Matka Rewolucji na Podhalu

fot. Maciej Jonek

Z okazji pierwszego Dnia Kobiet od momentu powstania mojego bloga, wprowadziłam tradycję zamieszczania w tym dniu wpisu, w którym wyłaniam zupełnie subiektywnie osiem kobiet roku. Wszyscy jednak wiemy, że 2020 był rokiem pod każdym względem wyjątkowym. Postanowiłam dać temu wyraz również tutaj, opisując tylko jedną Kobietę Roku oczami nNi. Wybór był dla mnie absolutnie oczywisty.

***

Kiedy jesienią zaczęto nas straszyć zaostrzeniem ustawy antyaborcyjnej, oboje z partnerem wiedzieliśmy, że trzeba wyjść na ulicę i zamanifestować swoją niezgodę. (Zwłaszcza tu, na Podhalu, w bastionie partii obecnie rządzącej.) Poczucie obowiązku nie oznaczało jednak w moim przypadku entuzjazmu. W przeciwieństwie do doświadczeń mojego partnera, moje strajkowe były bardzo skromne. Czarne marsze, w których brałam udział wspominam raczej źle, prawdopodobnie dlatego, że będąc (co prawda niezwykle ekshibicjonistycznym, ale jednak) introwertykiem, nie najlepiej odnajduję się w tłumie. Myślę, że moje wyobcowanie mogło być też spowodowane wyjątkowo nieprzyjemną atmosferą. (Nie opuściłam w końcu rodzinnej Warszawy bez powodu.) Idąc więc w pewne październikowe popołudnie z partnerem za rękę na zakopiańską manifestację, rozmyślałam głównie o czekających nas później zakupach w pobliskim (i przy okazji jedynym) Lidlu. Kiedy doszliśmy do całkiem nawet licznej grupy manifestujących… spostrzegłam Ją. Stała na samochodzie, na tle gór i była w tym zachwycająca. Biła od niej niesamowita siła i to, co bez zastanowienia mogę nazwać charyzmą. Mówiła pięknie i mądrze, a równocześnie do każdego, co jest niewiarygodną umiejętnością. Stanęłam oczarowana i zahipnotyzowana. Uroniłam nawet kilka łez. Nie przypomnę sobie dziś, co dokładnie mówiła. Pamiętam tylko ogarniające mnie poczucie jedności z ludźmi, którzy tak samo jak ja nie zgadzają się na nonszalancję i cynizm obecnej władzy. Pamiętam, że na chwilę uwierzyłam na nowo w ten naród, co do którego od lat już nie mam złudzeń. Pamiętam, że urosło mi serce, kiedy rozejrzałam się dookoła i zobaczyłam mnóstwo naprawdę młodych ludzi. Ludzi, którzy dopiero za chwilę uzyskają prawa wyborcze. Ludzi mądrych, świadomych.
Dziewczyna przemawiająca do nich (do nas) z samochodu jawiła się jako intrygująca mieszanina wszystkiego, co najciekawsze. Z jednej strony była cudownie zadziornym i dzikim głosem tłumu, z drugiej niekwestionowanym liderem budzącym widoczny respekt (wystarczyło przez chwilę poobserwować policjantów ochraniających manifestację), z trzeciej znakomitym, merytorycznym mówcą. Kiedy wszyscy zaczęli się rozchodzić do domów, a ja powoli wracałam do siebie, partner zaskoczył mnie potrzebą podzielenia się kilkoma uwagami starego strajkowego weterana z Kobietą, która tak mnie zachwyciła. I to był początek niesamowitej przygody, podczas której dane mi było przyglądać się z bliska Marcie – inicjatorce Strajku Kobiet Podhale.
Warto w tym miejscu zaznaczyć, że kiedy reszta Polski walczy z obecną władzą, my tu na Podhalu borykamy się z problemami innego kalibru. Dziadersi zasiadający w Radzie Miasta Zakopane od dziewięciu lat łamią prawo, nie podpisując uchwały antyprzemocowej i choć nie są ponoć w tej decyzji jednomyślni, jednak przeciwnicy niepodpisania tej uchwały, mówiąc najdelikatniej, nie byli w swoim sprzeciwie przez niemal dekadę skuteczni. I nagle pojawia się Marta (przyjezdna niepijąca weganka, mówiąca wprost o aborcji) i swoim magnetyzmem i determinacją skupia uwagę największych (jeszcze) wolnych mediów, a sprawa zyskuje niesłychany rozgłos. W szybkim czasie staje się obiektem ogromnej niechęci (wyrażanej także pogróżkami), ale równocześnie też zjednuje sobie rzesze podhalańskich kobiet, w których drzemie przecież ogromna – choć przez lata uśpiona – siła.
Strajk Kobiet Podhale jest wyjątkowy i tak inny od pozostałych, bo skupia się przede wszystkim na jednostce. Jako jedyny w Polsce jest też tak otwarty na dialog. Zrzesza kobiety (chociaż nie tylko kobiety) o bardzo czasem odmiennych poglądach. Charyzma Marty i jej autentyczna, niewiarygodna empatia sprawiają, że ludzie się przed nią otwierają, bo wiedzą, że zostaną wysłuchani. Ma dla nich czas i serce. Mnie we wspólnej pracy urzekł jej wrodzony talent organizacyjny. Umie tak poprowadzić spotkanie grupy bardzo różnych osób, by gdzieś po drodze nie rozmył się sens. Asertywność połączona z delikatnością to bajeczna kombinacja! Doskonale potrafi też wyczuć ludzi i delegować zadania tak, by każdy nie tylko miał ogromną radość i satysfakcję ze swojej pracy, ale też – co chyba jeszcze ważniejsze – by nieustannie się rozwijał. Sama byłam świadkiem niesamowitych przemian skrajnych introwertyków w waleczne, odważne, zintegrowane ze sobą osoby.
Ogromne skupienie i oddanie sprawie Marty przekłada się na dużą skuteczność strajkowych działań. Z drugiej strony urzeka mnie w niej też cecha niezwykle dziś rzadko u ludzi spotykana – skromność.
Marto, robisz rzeczy wielkie i popychasz innych do robienia rzeczy wielkich. Dziękuję!

fot. Maciej Jonek

Wybaczyć, czyli że co?

fot. Marianna Patkowska

Jako osoba wysoko wrażliwa, bardzo cieszę się, że mam równie wysoko wrażliwą przyjaciółkę, bo kiedy tracę nadzieję, że ktokolwiek na świecie jest w ogóle w stanie mnie zrozumieć, wtedy wchodzi ona, cała na biało, nucąc: „Mam tak samo, jak ty”. Minusem naszych rozmów jest to, że wiele rzeczy stanowi dla każdej z nas w równym stopniu zagadkę, a nasze próby rozwikłania jej przypominają akrobatykę wyczynową, która jednak zawsze na jakimś etapie kończy się kontuzją. Ostatnio na tapet wjechał temat wybaczania, który przyjaciółka skwitowała pytaniem trafiającym w sedno, mianowicie tytułowym:

Wybaczyć, czyli że co?

– tytułowe pytanie mojej przyjaciółki

I wtedy uświadomiłam sobie, że od dłuższego czasu sama je sobie zadaję. Naprawdę, nie rozumiem tego pojęcia. I zanim wszyscy moi Czytelnicy (cała ich trójka, z czego dwójka nieuznająca mnie za wroga) zaczną wywracać oczami (nomen omen zresztą), niech przemyślą w zaciszu swojego sumienia, czy bez patosu i oklepanych frazesów potrafią wyjaśnić samym sobie znaczenie tego słowa.

Niepamięci cud

Często słyszę, jak ludzie chełpią się tym, że nie są pamiętliwi. I z tym sformułowaniem także mam problem. Sama jestem akurat obdarzona bardzo dobrą pamięcią – złośliwi twierdzą, że pamięcią słonia (choć z uwagi na jego gabaryty nie jestem przesadną fanką tej metafory), ale przez lata udawało mi się wypierać z niej rzeczy straszne, byle tylko źle o kimś nie myśleć, bo wtedy mógłby się pogniewać i na przykład… zniknąć z mojego życia, a ja przecież uwielbiałam tę unoszącą się w otaczającym mnie powietrzu woń zgnilizny. Wizja swojej przestrzeni uprzątniętej z toksyn chyba zbyt mnie przerażała – potrzebowałam dramy, w której dostarczaniu niezawodna jest jednostka patologiczna, a taka zawsze potrafiła mnie wyczuć w tłumie.
Po latach rozczarowań, cierpień, przemocy i terapii zrozumiałam, że jestem wyposażona we wszystko, czego mi trzeba, by uczynić się osobą szczęśliwą i warto zacząć z tego korzystać. Jednym z tych narzędzi jest moja pamięć.
Słownik Języka Polskiego definiuje pamiętliwego człowieka w następujący sposób:

pamiętający długo urazy

Słownik Języka Polskiego PWN

I tu dla mnie pojawiają się schody. Co to znaczy „długo”? Tydzień? Miesiąc? Rok? Piętnaście lat? Kto to liczy? I czemu człowiek mający dobrą pamięć, miałby z jakiegoś powodu swoich uraz nie pamiętać? Tym samym przeszłam do drugiego problematycznego dla mnie słowa tej definicji – co znaczy „pamiętający”? Czym innym jest przecież „rozpamiętywanie”, a czym innym „pamiętanie”. Jeśli przyjmiemy na chwilę filozofię, której od dłuższego czasu jestem wierna, mianowicie, że każde wydarzenie w naszym życiu jest lekcją, to jak mamy się z niej czegokolwiek nauczyć, wycinając w pień (niepamięci) wszystko to, co nas uwiera, boli i ogólnie jakoś nam nie pasuje?
Nie ma człowieka, który nie popełniałby błędów. Im lepiej kogoś poznajemy, tym więcej jego niedoskonałości widzimy. (Coś takiego zresztą wydarzyło się w początkowej fazie mojej znajomości z Drapieżnikiem – on tak bardzo chciał w możliwie jak najkrótszym czasie pokazać mi się prawdziwym, że wylał na mnie całe wiadro swoich brudów nazbieranych z kilkudziesięciu lat, na co nie byłam wtedy kompletnie gotowa). Nie chodzi o to, by przymykać na cudze przywary oko, tylko żeby się im uważnie przyjrzeć i w jakimś sensie je zaakceptować. Albo – jeśli to niemożliwe – nie brnąć w jakikolwiek rodzaj relacji, w którym żeby nie cierpieć, będziemy się musieli nieustannie okłamywać. Do tego niezbędna jest pamięć i świadomość.
Z drugiej strony nie jest też prawdą, że osoby „pamiętliwe” lub – może trafniej – doskonale swoje urazy pamiętające, spędzają każdy dzień swojego życia aż po jego kres na analizowaniu wszystkich krzywd, jakich doświadczyły, jak się niektórym wydaje.

Odpuszczenie?

Z pewnością bardziej od wybaczenia zrozumiała jest dla mnie idea odpuszczenia. I to nie tyle innym ludziom, co samym sobie. Odpuszczając, zrzucamy z siebie ciężar, jaki nakłada na nas zachowanie innych ludzi. A ściślej – jaki pozwalamy innym na siebie nałożyć. Odpuszczając, mówimy: „uwalniam się od tego”. Nie przemawia do mnie ani koncepcja noszenia swojego krzyża, ani gloryfikacji cierpienia. Myślę, że życie jest darem i naszym obowiązkiem jest uczynić je jak najlepszym i jak najszczęśliwszym.
Już słyszę uchem wyobraźni zarzut nadgorliwych Czytelników o niespójność, bo przecież albo się coś pamięta, albo odpuszcza. Otóż niekoniecznie. Pamięć to świadomość, pomaga nam stanąć w prawdzie. Natomiast odpuszczenie to decyzja, co z tą prawdą zrobimy, bez żadnych grubych kresek, puszczania w niepamięć, czy innego zafałszowywania rzeczywistości. Najlepiej oczywiście, jeśli odrobiona lekcja zniweluje naszą urazę czy poczucie krzywdy, żeby nam samym było łatwiej, ale jeśli tak się nie stanie, to znaczy, że nie jesteśmy na to jeszcze gotowi. Wtedy odpuszczenie jest wyzwaniem, ale wartym podjęcia. Bądźmy dla siebie samych wyrozumiali.
Nigdy nie zastanawiałam się głębiej nad sensem wybaczania, dopóki w moim życiu nie wydarzyła się pewna historia. Wieki temu moja ówczesna przyjaciółka z dnia na dzień zakończyła nasz jedenastoletni związek w sposób, którego żaden przyzwoity człowiek nie pomieściłby w głowie. Nie marnując blogowego miejsca na skomplikowane detale, napiszę w skrócie, że posłużyła się cyniczną intrygą i kłamstwem, skutkiem których znalazłam się przed wyborem albo utraty bardzo dużych wtedy dla mnie pieniędzy i braku wakacji, na które je wpłaciłam, albo konieczności dopłaty mniejszej kwoty, by choć w pojedynkę na opłacone wakacje się jednak wybrać. Drugie wyjście jawiło się jako jedyne rozsądne, natomiast nie miałam już żadnych środków, by móc sobie na nie pozwolić. Wyciągnięta do mnie pomocna rodzinna dłoń uratowała moje wakacje (za co do dziś czuję ogromną wdzięczność), jednak wstrząśnięcie wyrachowaniem, bezwzględnością i złem kogoś, komu tyle lat bezgranicznie ufałam było tak silne, że potrzebowałam sporo czasu, by dojść z nim do ładu. Co do samych pieniędzy – wiadomo, że raz są, raz ich nie ma. W moim przypadku zresztą więcej razy ich nie ma. Problem widziałam gdzie indziej…
Jeśli mój przyjaciel znajdzie się w jakimkolwiek sensie pod ścianą, nie potrafię przejść obok tego obojętnie. Nie umiem zostawić go z tym samego. Pomagam na miarę swoich możliwości, wspieram, szukam rozwiązań. Inna postawa w moim odczuciu wykluczyłaby mnie z grona jego przyjaciół. Zdałam więc sobie sprawę z tego, że tym podejściem podświadomie wywindowałam poprzeczkę swoich własnych oczekiwań wobec bliskich (wielokrotnie już o tym na blogu pisałam – nie wierzę w altruizm i nie ufam ludziom, którzy się za altruistów uważają). Tak więc zachowanie mojej ówczesnej „przyjaciółki” było dla mnie ciosem podwójnym: nie dość, że udowodniła mi, że kiedy wszystko mi się zawala, ona bez mrugnięcia okiem potrafi odwrócić się do mnie plecami i odejść, to jeszcze trudniejszy był dla mnie do zniesienia fakt, że… sama świadomie i z premedytacją do mojego małego kataklizmu doprowadziła. Był to solidny zimny prysznic. Z perspektywy czasu widzę jednak, że byłby dla mnie niezwykle prosty do przewidzenia, gdybym przez ponad dekadę nie decydowała się nic nie widzieć, nic nie słyszeć i przede wszystkim niczego nie pamiętać.

Trzeba wybaczyć

Historia, jak historia. Nic specjalnego. Na skali moich traumatycznych przeżyć dryfuje gdzieś w okolicach zera. Nie przywoływałabym jej, gdyby po wielu, wielu latach „przyjaciółka” nie wpadła przez przypadek w sklepie na – doskonale sobie znaną – właścicielkę podanej mi onegdaj pomocnej rodzinnej dłoni. Nie było odwrotu, więc wykonała imponujący spektakl, padły kolejne łatwe do zweryfikowania kłamstwa, być może nawet uroniła parę łez, bo aktorką zawsze była przednią. I kto okazał się naburmuszoną, pamiętliwą, nienawistną jednostką? Oczywiście ja, bo rzeczywiście alergicznie reagowałam na przekazywane mi wbrew mojej wyraźnie wyartykułowanej woli słodkie anegdotki z pieczołowitego odnawiania tej sympatycznej dawnej znajomości.  Och, czy rzeczywiście będę się jeszcze kolejną dekadę dąsać jak dziecko? No, bądźmy dorośli! Nagle z odmętów wyłonił się grecki chór, udzielający mi  rad, o które wcale nie prosiłam. „Trzeba wybaczyć” – powtarzał jak mantrę. Ponieważ – od czego zaczęłam dzisiejszy wpis – nie wiem, o co w wybaczaniu chodzi, nie umiałam powiedzieć z przekonaniem, że wybaczyłam. Nie przypominam sobie też, by kiedykolwiek „przyjaciółka” mnie przeprosiła lub chociaż o wybaczenie poprosiła. Nie mam pojęcia, czy jej wybaczyłam. Nie wiem, po czym się poznaje, czy to już, czy jeszcze nie. Jednak, jeśli  koniecznie musiałabym użyć tego słowa, z większym przekonaniem mogę odpowiedzieć, że tak, wybaczyłam. Sobie. Wybaczyłam sobie to, że od samego początku każde jej kłamstwo wolałam nazywać „koloryzowaniem”, każdy przejaw braku szacunku wobec siebie usprawiedliwiałam tym, że trzeba iść na kompromisy (a ja przecież nie umiem), łatwość regularnego wyciągania od niej przez osoby trzecie moich wyjawianych jej w ogromnym zaufaniu tajemnic tłumaczyłam jakimś dziwnie pojętym rodzajem „troski o mnie”. (Swoją drogą, jak łatwo nam przychodzi mylenie troski z obsesyjną kontrolą – choć ta akurat uwaga dotyczy postrzegania zachowania osób trzecich.) Wybaczyłam sobie, że byłam tak bardzo niepewna swojej wartości, że wolałam się kurczowo trzymać czegoś deprecjonującego mnie i niepozwalającego mi się naprawdę rozwijać, zamiast uwierzyć, że sama dla siebie będę zdecydowanie lepszym partnerem. I w końcu wybaczyłam sobie wybór niewidzenia, niesłyszenia i niepamiętania. Wybaczyłam i odpuściłam.
Jedną z moich ulubionych gwiazdorskich ripost jest ta autorstwa Whitney Houston, która na zadane przez dziennikarza pytanie:

– Co myślisz o Mariah Carey?

odpowiedziała:

– Nie myślę o niej.

– Whitney Houston o Mariah Carey

To idealnie podsumowuje mój stosunek do wielu wydarzeń z mojej przeszłości. Czy je pamiętam? Pamiętam. Co o nich myślę? Nie myślę o nich! Pamięć pozwala mi mieć otwarte oczy, wiedzieć, z kim mam do czynienia. Na co daną osobę stać. Rozumiejąc okoliczności, uruchomić nawet empatię, ale jeśli ktoś pokazuje ci swoje prawdziwe barwy, to nie próbuj go przekonywać, że to z pewnością poza. Od jakiegoś czasu, kiedy ktokolwiek – nawet kokieteryjnie – stwierdza, że jest okropny i że prędzej czy później się o tym przekonam, podchodzę do tego poważnie i bacznie się mu przyglądam. Na ogół zresztą okazuje się, że rzeczywiście się nie mylił. W końcu zna się najlepiej.
A co do osób prawiących nam morały, zapamiętajmy jedno: nikt nie ma prawa nam mówić, co, kiedy i jak długo mamy czuć!

Wdzięczność

Chciałabym też uwrażliwić na pewną narrację, z którą niestety możemy się często spotkać, mianowicie, że właściwie to powinniśmy być wdzięczni osobom, które nas skrzywdziły, bo:

  • gdyby przyjaciółka cię wtedy nie wystawiła, nigdy nie pojechałabyś na wakacje sama i pewnie nie byłabyś tak otwarta na zawiązanie wtedy nowych, trwających do tej pory przyjaźni
  • gdyby nie tamci włamywacze, którzy splądrowali ci dom, pewnie nigdy byś nie wyrobił w sobie nawyku zamykania drzwi na klucz
  • gdybyś go wtedy nie nakryła z kochanką w łóżku, zmarnowałabyś najpiękniejsze lata swojego życia, a tak popłakałaś, ale poznałaś kogoś dużo bardziej wartościowego

Aż serce rośnie i chciałoby się wysłać pokaźne bukiety kwiatów wszystkim tym, którzy nas skrzywdzili. Otóż… nie! Człowiek ma tendencje do doszukiwania się sensu tam, gdzie go nie ma, ale nie idźmy tą drogą. Wdzięczni możemy być wyłącznie sobie za to, jak sobie poradziliśmy w sytuacjach trudnych, niekiedy nawet ekstremalnych. Jak udźwignęliśmy zło i krzywdę, które na nas spadły. Możemy być też wdzięczni losowi za lekcje, które nam dał, ale w żadnym wypadku nie zdejmujmy odpowiedzialności z ludzi, którzy postąpili źle. Jeśli ktoś był wobec nas nielojalny, to to, w jaki sposób się z tym uporaliśmy, a zwłaszcza to, że np. per saldo wyszło nam to na dobre, nie jest absolutnie żadną, najmniejszą nawet jego zasługą!

Ciężar winy

Kiedyś już sama myśl o tym, że ktoś mógłby mi czegokolwiek nie wybaczyć, wywoływała u mnie dreszcze. Dziś wiem, że ten paniczny lęk brał się z poczucia warunkowości uczucia. Wydawało mi się, że na uczucie muszę zasłużyć. A jak najlepiej na nie zasłużyć? Będąc grzeczną, nie denerwując osób bliskich, nie mając skaz. Tkwiłam w kłamstwach i mitach. Dziś nie zdarza mi się już prosić o wybaczenie, choć rzeczywiście nie lubię, kiedy ktoś ma do mnie uzasadniony żal (nieuzasadniony nauczyłam się ignorować, więc szantaże emocjonalne już na mnie nie działają). Nauczyłam się dogrzebywać do źródła zachowania, które sprawia ból (zarówno komuś, jak i mnie samej).
W związku, zwłaszcza, jeżeli się razem mieszka, nieporozumienia, a nawet nieświadome ranienie się są wpisane we wspólną codzienność. Przede wszystkim na wczesnym etapie, kiedy ludzie się dopiero docierają. Myślę, że bardzo ważne jest to, żeby nie bać się ani zranienia drugiej osoby, ani bycia zranionym. Tylko w ten sposób poznamy zarówno swoje własne, jak i wzajemne granice i będziemy mogli ustalić, na co powinniśmy zwracać baczniejszą uwagę. Bagatelizując to, co nas uwiera, łatwo się obudzić po wielu latach związku sfrustrowanym, strzelając w partnera jak z procy wszystkimi skrupulatnie zapamiętanymi bolączkami dni minionych. I takie zachowanie z pewnością nie jest zdrowe. Nawet, jeśli pokusimy się o złożenie deklaracji, że wybaczyliśmy.

P.S. Na deser łączę piosenkę z jednej z kilku najważniejszych dla mnie płyt, mianowicie „The Miseducation of Lauryn Hill”. Biblijny cytat, paradoksalnie, znakomicie wpisuje się tematycznie w dzisiejszy blogowy tekst.