Złość nie jest zła!

fot. Marianna Patkowska

Żyjemy w czasach, w których na szczęście coraz więcej mówi się o emocjach. Równocześnie – choć każda z emocji jest przecież neutralna – złość ciągle nie cieszy się najlepszą sławą. Dlaczego tak się dzieje? I, przede wszystkim, jak bardzo jest to niezdrowe? Na te pytania postaram się odpowiedzieć w poniższym tekście.

Uprzejma agresja

fot. Bożena Szuj

Mam wrażenie, że od jakiegoś czasu termin „pasywna agresja” nie tylko jest nadużywany, ale zaczął też funkcjonować w języku potocznym, odrobinę zmieniając swoje pierwotne znaczenie. Wiele osób nazywa w ten sposób zarówno zachowania pasywne, jak i jawnie agresywne. Tymczasem o pasywnej agresji w sensie klinicznym możemy mówić dopiero wtedy, kiedy mamy do czynienia i z pasywnością, i agresją naraz. Pasywność to brak umiejętności komunikowania swoich potrzeb wprost i robienie tego tak, by odbiorca musiał się domyślić, o co go prosimy. U jej podstaw leży zazwyczaj lęk o to, że zostaniemy odebrani jako osoby „nieuprzejme” (użyłam cudzysłowu, gdyż jest to oczywiście błędne rozumienie tego słowa). Agresją jest natomiast sarkazm, zawsze mający na celu zgnojenie interlokutora. Jest to wyjątkowo podły sposób, bo przedstawia nadawcę w pozornie lepszym świetle, odwracając skutecznie uwagę od jego tchórzostwa. Odwagą jest mówienie wprost o tym, co nam się nie podoba bez poniżania nikogo, a nie krycie się za spódnicą własnej inteligencji. Nie dajmy się zwieść uśmiechniętej twarzy naszego oprawcy oraz brakowi rękoczynów. Mogę zapewnić, że jedna porządna bójka (zwłaszcza, gdy nie zakończy się stratami w ludziach) jest zdrowsza, niż sukcesywne stosowanie wobec kogokolwiek sarkazmu.
Pasywna agresja to bardzo zakamuflowana agresja (często wręcz niezauważalna) komunikowana w sposób pasywny. Jej źródła należy się dopatrywać w tłumieniu trudnych emocji, co na ogół – zwłaszcza w przypadku złości – łączy się z kumulowaniem w sobie gniewu i nieumiejętnością znalezienia mu zdrowego ujścia. Wynikająca z tej sytuacji frustracja może przerodzić się w potrzebę ranienia drugiej osoby. Łatwiej mieć przecież pretensje do kogoś o to, że podczas naszej wizyty, podając herbatę, nie postawił na stole cukiernicy, niż do samych siebie, że nie umieliśmy go o cukier poprosić.

fot. Bożena Szuj

„Złość piękności szkodzi”

fot. Marianna Patkowska

Powyższe powiedzenie jest nie tylko głupie, ale przede wszystkim niesamowicie niebezpieczne. Na wielu zresztą poziomach. Przede wszystkim słyszą je głównie kobiety, co utrwala stereotyp, że ważniejsze od przeżywania ich własnych emocji jest źle pojęte „dobro innych” (piękny wygląd nie ma służyć kobietom, lecz umilać życie patrzącym na nie). Nikt nie uczy małych dziewczynek (ani małych chłopców!), że na nic się zda uroda zewnętrzna, choć by nie wiem jak zjawiskowa, kiedy zaczną z nas wypełzać tłumione emocje. To nie tupnięcie nogą, podniesienie głosu, czy nawet wypowiedziany pod wpływem wzburzenia wulgaryzm odejmuje nam urodę – odejmuje ją zgorzknienie, tchórzostwo i niedbanie o swoją kondycję psychiczną.
Skąd ten problem ze złością? Być może z nierozumienia jej natury. Mnie często, kiedy nie kryłam swojej złości, zdarzało się słyszeć:

No i już jesteś wściekła!

– tekst, który zdarzało mi się słyszeć

Wiele osób tak panicznie boi się konfliktów (lub krytyki), że nie dostrzega granicy między zdrową złością, a zdecydowanie naganną agresją. Złość – jak większość emocji – nie trwa długo. I musi mieć ujście. Jeśli żyjemy w środowisku, w którym jesteśmy piętnowani za coś, co jest dla nas zdrowe, zaczynamy szkodzić sobie. I w konsekwencji też oczywiście innym, bo nie żyjemy przecież na pustkowiu.
Dzieci, które się złoszczą, są nazywane „niegrzecznymi”. To proste – łatwiej jest ganić malucha za nieposłuszeństwo, niż nauczyć obchodzenia się ze swoją złością, wyposażając go tym samym w narzędzia, które pomogą mu stać się niezależnym, silnym człowiekiem, mającym w siebie głęboki wgląd. Łatwiej jest patrzeć na ładną, uśmiechniętą lalkę, niż zmierzyć się z prawdziwym pięknem prawdziwej kobiety. (Jeszcze mogłoby się okazać, że ona nas przerasta…) Z tego powodu pewnie dzieci i kobiety głosu nie mają. Albo ryby. Jak mówi inne mądre powiedzenie.

fot. Bożena Szuj

Poskromienie złośnicy

fot. Bożena Szuj

Nie wszystkich musimy lubić, nie wszystkie zachowania musimy tolerować. Mamy prawo złościć się na tych, którzy przekraczają nasze granice, zwłaszcza, kiedy je doskonale znają. I najlepiej jest mówić prosto z mostu o tym, co nas w danej sytuacji boli lub wkurza. Zaakcentowałam słowo „nas”, bo skupiając się na czyimś postępowaniu, łatwo wpaść w pułapkę zarzucania mu złych intencji. Wtedy sami zmniejszamy sobie szanse na dojście gdziekolwiek. Jeśli wyłożymy kawa na ławę, co czujemy, kiedy ktoś nas jakoś traktuje, wytrącimy mu tym samym możliwość podważenia naszych słów. Nikt o zdrowych zmysłach nie będzie z nami przecież dyskutował o tym, co czujemy.
Jak jednak poskramiać swój narastający gniew? Na pewno najpierw musimy dać sobie do niego prawo. Jak każda nadwydajna mentalnie osoba bardzo nie lubię nie być uprzejma. Kiedyś z tego powodu pozwalałam innym się ranić. Dziś, kiedy mam komuś do powiedzenia jedynie dwa słowa, z których tylko „się” jest cenzuralne, po prostu unikam konfrontacji. Nie dlatego, żebym miała problem z wypowiedzeniem ich, ale dla dobra sprawy. Przeczekuję moment wzburzenia, żeby potem rzeczowo nazwać swoje uczucia. Wolę nie mówić nic, niż pogorszyć sprawę (mówiąc, co w danej chwili czuję i myślę) lub powiedzieć cokolwiek wbrew sobie (mówiąc, czego w danej chwili nie czuję i nie myślę). Ostatnio poruszałyśmy ten temat z moją również nadwydajną mentalnie przyjaciółką; zastanawiałyśmy się, gdzie przebiega granica między mądrym i zdrowym odpuszczaniem a dawaniem po sobie deptać. Nie udało się nam tego ustalić. Jednak z całą pewnością inni traktują nas tylko tak, jak im na to pozwalamy. Możemy się obruszać, że jak ktoś śmiał użyć takiego słowa czy tonu w stosunku do nas, a możemy uprzejmie, acz stanowczo wyjaśnić, że nie jesteśmy zainteresowani rozmową, w której takie słowa czy ton się pojawiają. I najważniejsze: nigdy z niczego nie musimy się tłumaczyć!

fot. Bożena Szuj

Asertywność, czyli jak grzecznie
powiedzieć „nie”

fot. Bożena Szuj

Niedawno uświadomiłam sobie, że całkiem sporo ludzi nie umie zapanować nad swoją złością, w związku z czym rozmawia z bliźnimi w sposób, który może w nich wzbudzić jedynie uzasadnioną agresję. Weźmy pierwszy z brzegu przykład. Jedna osoba się notorycznie spóźnia na spotkania, druga – z natury punktualna – czuje się wtedy lekceważona i nieszanowana. Jak powinna zareagować osoba punktualna? Pozwolić sobie na złość (ta jest przecież uzasadniona), a jak przejdzie, poinformować spóźnialską o tym, że czuje się lekceważona i nieszanowana, kiedy ta się spóźnia. Co zamiast tego dzieje się zazwyczaj? Nie zliczę, ile razy słyszałam niesamowicie agresywnie wypowiedziane sformułowanie: „nie podoba mi się” lub „nie życzę sobie”. Na poziomie samych słów, niby wszystko wydaje się z grubsza w porządku, jednak ton zdradza prawdziwą, choć nieumiejętnie skrywaną, wściekłość. Co z tego, że merytorycznie mamy rację, skoro drugiej traktowanej z góry stronie odechciewa się z nami rozmawiać? Zapamiętajmy, że to nie złość jest problemem, lecz tłumienie jej, które zmienia ją z krótkiego i zdrowego wybuchu w toksyczny, mocny i kompletnie niepotrzebny pocisk.

fot. Bożena Szuj

P.S. Na deser łączę swój cover jednego z najbardziej nNiesamowitych… coverów lat sześćdziesiątych! Pierwotnie „Bang Bang (My Baby Shot Me Down)” – jedna z wielu prostych pioseneczek – była wykonywana przez Cher. Jeszcze w roku ukazania się singla Cher (1966), prawdziwe arcydzieło zrobiła z niego fantastyczna Nancy Sinatra, udowadniając, jak wielkie znaczenie ma instrumentacja i interpretacja tekstu. Ten z kolei idealnie uzupełnia dzisiejszy wpis.

fot. Bożena Szuj

Wege flaczki

fot. Marianna Patkowska

Postawiłam sobie niedawno za cel odtworzenie większości swoich ulubionych mięsnych smaków w wersji wegetariańskiej. Ponieważ jesień zdecydowanie sprzyja eksperymentowaniu w kuchni, w najbliższym czasie pojawi się tu prawdopodobnie więcej niż zazwyczaj kulinarnych wpisów. Na kolejny już ogień po smalcu, sosie bolońskim i bigosie, poszły flaczki. Wiem, że można je robić z boczniaków, jednak te ciężko na razie dostać. (Prawdopodobnie to jeszcze nie sezon; proszę mi wybaczyć niewiedzę – z grzybów znam się jedynie na starych grzybach.)
Potrzeba jak wiadomo matką wynalazków, więc, oglądając sklepowy asortyment, wpadłam na pomysł przygotowania flaczków z krojonych grzybów mun i granulatu sojowego. Efekt okazał się zachwycający! Zarówno, jeśli chodzi o konsystencję, jak i smak. Pamiętajmy, żeby za bardzo dania nie rozwodnić, a także nie żałować majeranku i pieprzu. Flaczki powinny być lekko pikantne.

SKŁADNIKI:

– pół paczki mrożonej włoszczyzny (lub pół tacki świeżej)
– 200 g suszonej włoszczyzny
– garść prażonej cebulki
– średnia cebula w łupince
– 3 ziarna ziela angielskiego
– 5 ziaren czarnego pieprzu
– liść laurowy
– garść świeżego lubczyku
– szczypta suszonego lubczyku
szczypta majeranku
– 2 ząbki czosnku
– 2 kostki warzywne (lub własne bulionetki)
– suszona zmielona kozieradka
– suszona papryka wędzona słodka
– sos sojowy
pieprz czarny mielony
– 30 g krojonych grzybów mun (polecam te)
– garść suszonych borowików (lub podgrzybków)
– 70 g granulatu sojowego
– kilka kropli oliwy z oliwek
– łyżeczka octu balsamicznego

PRZYGOTOWANIE:

Grzyby mun namoczyć w ciepłej wodzie, a w oddzielnej miseczce namoczyć w zimnej wodzie borowiki. Włoszczyznę mrożoną i suszoną z podpaloną wcześniej nad ogniem cebulą, prażoną cebulką, zielem angielskim, liściem laurowym, pieprzem, suszonym i świeżym lubczykiem, majerankiem i czosnkiem gotować w niewielkiej ilości wody (ma jedynie wszystko przykryć) na małym ogniu ok. 30 minut. Po ich upływie dodać kostki warzywne, kozieradkę i paprykę, sos sojowy oraz mielony pieprz (ważne, żeby potrawa była lekko pikantna). Wyłowić ząbki czosnku i cebulę. Odcedzić krojone grzyby mun i dodać do bulionu. Odcedzić borowiki, pokroić wzdłuż w paski i również dodać do gotującej się reszty. Wsypać granulat sojowy, kilka kropli oliwy z oliwek, ocet balsamiczny. Gotować jeszcze ok. 15 minut. W razie potrzeby dolać odrobinę wrzątku.

fot. Marianna Patkowska

P.S. Na deser łączę jedną z moich ulubionych piosenkowych parodii:

Wege bigos

fot. Marianna Patkowska

W czasach jawiących się jako zamierzchłe, kiedy jeszcze jadłam mięso, jednym z moich wielu popisowych dań był sylwestrowo-noworoczny bigos, posiadający nawet całkiem pokaźne grono swoich wielbicieli. I byłabym o nim zapomniała (tak, jak zapomniałam o uwielbianym przez siebie tatarze czy o golonce), gdyby nie… Tymon Tymański i jego płyta „Bigos Heart”, którą niedawno mi ofiarował. Tytułowa fantastyczna piosenka zachęciła mnie do karkołomnego zadania odtworzenia tego samego smaku jednak w wersji wegetariańskiej. Ostateczną motywacją było kolejne spotkanie z artystą, któremu postanowiłam tenże bigos sprezentować w specjalnie zaprojektowanym przez Ukochanego słoiku. (Jak już spadać, to z wysokiego konia!)
Efekt przerósł moje najśmielsze oczekiwania, a bigos zachwycił wszystkich, którzy go spróbowali i doczekał się jednego z najpiękniejszych komplementów – mianowicie, że do złudzenia przypomina mięsny. Jak widać, dobre moralnie wybory (jakim z pewnością było odstawienie mięsa) wcale nie muszą wiązać się z wyrzeczeniami. Przynajmniej na pewno nie bigosowymi!
Jeśli zależy nam na głębokim, szlachetnym smaku, poświęćmy tydzień na jego przygotowanie, a jak nie mamy aż tyle czasu, to przynajmniej trzy dni.

fot. Marianna Patkowska

SKŁADNIKI:

1,5 kg kapusty kiszonej
– 35 dag pieczarek
– 20 g borowików suszonych
– 20 dag śliwek suszonych bez pestek
– 2 cebule
– 180 g tofu wędzonego
– 2 tufy sojowe (kupowane na wagę lub 3 – 4 kotlety sojowe z opakowania)
– 4 kiełbaski sojowe o smaku wędzonym
– opakowanie bezmięsnej szynki czosnkowej
– 2 kostki grzybowe
– suszona zmielona kozieradka
– suszona papryka wędzona słodka
– 4 ząbki czosnku
– suszony majeranek
– suszony lubczyk
– ziele angielskie
– liść laurowy
– sos sojowy
– ocet winny lub jabłkowy
– oliwa z oliwek
– wino czerwone wytrawne (kupmy butelkę, czego nie wlejemy do bigosu, wypijemy podczas jego przygotowywania)
– sól
– pieprz

*Jeśli nasza kapusta nie będzie wystarczająco kwaśna, możemy potrzebować kilku kropli soku z cytryny.

fot. Marianna Patkowska

PRZYGOTOWANIE:

Namoczyć suszone borowiki w zimnej wodzie. Do miski wrzucić kilka liści laurowych, ziele angielskie, 3 ząbki czosnku, a potem wsypać majeranek, lubczyk, kozieradkę, paprykę wędzoną, sól i pieprz. Wszystko to zalać zimną wodą, octem, oliwą i odrobiną sosu sojowego. Do tak przygotowanej marynaty włożyć tofu oraz tufy sojowe. I zostawić na noc. W międzyczasie pieczarki i cebule zeszklić na patelni, a potem dusić w odrobinie wody z dwiema kostkami grzybowymi ok. 10 minut. Przełożyć do dużego garnka, a potem dodać: posiekaną drobno kapustę kiszoną, 2 liście laurowe i 2 ziela angielskie, pokrojone namoczone wcześniej borowiki, pokrojone śliwki, sojowe kiełbaski i szynkę. Najlepiej pogotować na wolnym ogniu ok. godziny i zostawić.

fot. Marianna Patkowska

Następnego dnia wyjąć tofu i sojowe tufy z marynaty. Tofu skroić w kostkę i dodać do bigosu, a tufy podsmażyć na dużym ogniu, soląc z każdej strony i dopiero wtedy również skroić w kostkę i dodać do bigosu. Całość posypać kozieradką i papryką. Wycisnąć ząbek czosnku, podlać winem (2, 3 szklanki – resztę wypić!) i pomieszać. Smaki zaczną się przenikać dopiero po jakimś czasie. Bardzo ważny jest balans między słodkim a kwaśnym. Jeśli mamy wrażenie, że przeważa słodki smak, możemy wcisnąć trochę świeżego soku z cytryny.
Sugeruję, żeby od czasu do czasu podgrzewać bigos po 20, 30 minut drugiego dnia, a zagotować i zawekować go w słoikach (lub podać do jedzenia) dopiero trzeciego dnia. U mnie po w sumie trzech dniach gotowania i niecałym tygodniu spędzonym w zawekowanym słoiku, był naprawdę wyśmienity!

P.S. Na deser mogę wrzucić tylko jedną piosenkę, będącą prowodyrem całego tego bigosowego zamieszania!

fot. Marianna Patkowska
fot. Marianna Patkowska

Pogadajmy o seksie

fot. Marianna Patkowska

Do napisania tego tekstu skłoniła mnie pewna niesamowicie inspirująca dyskusja na jednej z kobiecych facebookowych grup. Uświadomiłam sobie, że problem jest wart opisania.

Nagroda to czy kara?

fot. Marianna Patkowska

Pod tym enigmatycznym wstępem kryje się zagadnienie:

Czy sformułowanie „seks w nagrodę” nie powinno przypadkiem zapalać w nas jakiejś czerwonej lampki?

– zagadnienie kryjące się pod tym enigmatycznym wstępem

Żywą dyskusję we wspomnianej grupie zapoczątkował pewien, dosyć w moim mniemaniu niewinny, post napisany być może nawet z przymrużeniem oka. Mniejsza zresztą o samo zawarte w nim pytanie (grupa jest zamknięta), ale dało się z niego wyczytać tezę, że formą okazania wdzięczności w związku może być seks. Miodem na moje serce była niesamowicie szybka i zdecydowana reakcja większości grupowiczek, która tezę wychwyciła, uznając ją za absolutnie niedopuszczalną i niebezpieczną.
Na pierwszy rzut oka można stwierdzić, że to kwestia nazewnictwa i nie ma to jakiegoś większego znaczenia, czy partner inicjuje seks z wdzięczności za jakiekolwiek niematerialne dobra (jeśli chodzi o materialne, z nazewnictwem nie mamy problemu!), czy dlatego, że zwyczajnie odczuwa taką potrzebę. Różnica jest jednak ogromna. W drugiej sytuacji mówimy o dwójce równorzędnych partnerów z porównywalnymi potrzebami emocjonalnymi i seksualnymi, z których raz jeden, raz drugi inicjuje seks, bo ten jest w związku ważny. W pierwszej natomiast partner „odwdzięczający się” seksem, stawia się wyżej: ma władzę, posiadając coś, czego druga osoba potrzebuje i rozdając to dopiero, jeśli ten pierwszy zasłuży. Niestety w kulturze hołdującej nierównościom, czyli patriarchacie, ofiarami takich zachowań padają na ogół mężczyźni. Stereotyp, że większe libido przypisane jest tylko jednej płci, a druga łaskawie się zgadza na zaspokajanie potrzeb tej pierwszej jest nie tylko niepoparty naukowo, ale przede wszystkim niesłychanie szkodliwy. Wyobraźmy sobie, że pewnego wieczoru kobieta z jakiegokolwiek powodu nie ma akurat ochoty na seks, a partner nie umie tego uszanować, tylko zaczyna stosować wobec niej przemoc psychiczną, wyśmiewając ją lub robiąc jej awantury. Co pomyślimy o takim mężczyźnie? Najpewniej, że jest potworem. Odwróćmy teraz sytuację – zamieńmy partnerów rolami. Nikt raczej nie nazwie potworem kobiety wyśmiewającej, poniżającej lub obrażającej się na partnera, który z jakiegokolwiek powodu nie chce w danym momencie uprawiać z nią seksu. Mężczyzna ma być chętny i gotowy zawsze, kobieta zawsze ma prawo gotowa nie być. Z tego też powodu męskie jednonocne przygody tłumaczone są najczęściej „męską naturą”, a kobietom w identycznych sytuacjach przykleja się etykiety „puszczalskich”. Widać więc jak na dłoni, że stereotyp w zależności od sytuacji, dla każdej z płci może być tak samo krzywdzący. We wspólnym interesie leży więc zmienienie go.
Wracając do szkodliwości traktowania seksu jako nagrody, widzę ją również w tym, że skoro coś możemy nazwać nagrodą, równocześnie brak tego czegoś możemy uznać za karę. A to z kolei nosi znamiona przemocy i może prowadzić do obsesyjnej kontroli osoby „rozdysponowującej seksem”. Jeśli w związku nie mamy do czynienia z dwiema równymi sobie jednostkami, które uprawiają seks z właściwych powodów (cementowania uczucia, potrzeby bliskości, rozładowania naturalnego napięcia), to znaczy, że znaleźliśmy się w relacji toksycznej. I nie dajmy sobie wmówić, że to tylko seks i że to w żaden sposób nie łączy się z pozostałymi dziedzinami życia. Łączy się.

Związki bez sek/nsu

fot. Marianna Patkowska

O ile pozbawione seksu życie w pojedynkę, nawet całkiem długie, nie stanowi akurat dla mnie większego problemu, o tyle całkowity brak seksu w związku uważam za jego definitywny rozpad. Oczywiście warto uściślić, że nie piszę tu o parach osób aseksualnych – te stanowią jednak mniejszość. Piszę o zdarzających się, jak się okazuje, niestety nie tak rzadko sytuacjach, w których po wielu latach wspólnego życia jedna strona (najczęściej kobieta, co może się łączyć ze wspomnianym wyżej stereotypem) regularnie odmawia partnerowi nie tylko seksu, ale – co chyba dużo gorsze – szczerej rozmowy o tym, dlaczego nie ma na niego ochoty. Powody mogą być oczywiście bardzo różne i bardzo trudne do ustalenia nawet przez osobę, którą to dotknęło. Od tego właśnie są specjaliści, do których w takich sytuacjach trzeba się udać po pomoc. Konsekwencją zamknięcia się i na seks, i na rozmowę o tym, jest zamiana związku w związek biały, na który partner postawiony w nowej sytuacji wcześniej się nie pisał. I w którym ma pełne prawo nie chcieć być. Część partnerów pozbawionych seksu zagryzie zęby i będzie do końca życia po prostu nieszczęśliwa, druga zacznie szukać seksu poza związkiem (co, nawet jako wojująca przeciwniczka zdrad, jestem w stanie zrozumieć), a tylko nieliczni znajdą w sobie na tyle dużo siły i przyzwoitości, by najpierw wyjść z takiej relacji, jeśli nie są w niej szczęśliwi, a dopiero potem zacząć cokolwiek nowego.
Napisałam, że wieloletni brak seksu uważam za tożsamy z rozpadem związku i czuję, że znajdą się głosy oburzonych, że przecież seks nie jest najważniejszy. Temu zagadnieniu zdecydowałam się poświęcić kolejny rozdział. Przede wszystkim jednak spieszę wyjaśnić, że nie mam na myśli sytuacji chwilowych, jak chociażby medyczne przeciwwskazania. (Przy obustronnej dobrej woli, wszystko da się jakoś rozwiązać. Petting, seks oralny, analny, używanie zabawek erotycznych czy wspólny seans pornograficzny – możliwości jest naprawdę mnóstwo, choć najistotniejsza jest po prostu otwartość na fizyczną bliskość.) Mam na myśli jednostronną, krzywdzącą partnera decyzję o dożywotnim braku seksu. Lubimy się i szanujemy oraz nie sypiamy z bardzo wieloma osobami. Nie jest dobrze, by jedna z nich, nawet jeśli bardzo nam bliska, zamknęła nam drogę do szczęścia, na które każdy z nas zasługuje.

Seks nie jest najważniejszy

fot. Marianna Patkowska

Ten frazes, odnoszący się do związku, irytuje mnie, jak mało który. Solidnymi fundamentami dobrej relacji są na ogół: szacunek, przyjaźń, miłość, seks. Czemu nikt z takim uporem nie podkreśla, że szacunek nie jest najważniejszy? Albo przyjaźń, o miłości nie wspominając? Tymczasem są to tak samo ważne filary i brak każdego z nich może poważnie zachwiać całą konstrukcją.
Jest niestety całkiem dużo par, zwłaszcza z długim stażem, które się zwyczajnie nie lubią i nie szanują. Trudno pojąć, co takich ludzi ze sobą trzyma, bo na pewno nic zdrowego.  Być może jakąś odpowiedzią jest ułomność, o której kiedyś tu pisałam, mianowicie nieumiejętność bycia samemu. Zanik życia seksualnego jest bardziej zdradliwy, bo szacunek i przyjaźń, a przede wszystkim przywiązanie sprawiają, że wiele umiemy sobie wytłumaczyć. Łatwiej uciec z ewidentnie toksycznego związku, w którym nie jest się szanowanym, niż pozornie udanego, w którym tylko nie ma seksu.  Problem w tym, że to tak samo zła sytuacja.

Od dziecka

fot. Marianna Patkowska

Spuszczę zasłonę milczenia na chore fantazje naszej władzy i napiszę, że istnieje ogromna potrzeba wprowadzenia edukacji seksualnej nie tylko do szkół, ale do przedszkoli. W przedszkolach myślę, że dobrze postawić nacisk na znajomość granic swojego ciała i na asertywność – ta świadomość sprawi, że dziecko będzie trudniejszym celem dla pedofila. Lęk przed dziecięcą masturbacją (której wcale nie trzeba maluchów uczyć, bo większość ma takie doświadczenia) jest równie sensowny, jak strach przed dziecięcą fascynacją gilami. Rolą osoby dorosłej jest przygotowanie dziecka do życia w społeczeństwie, a więc wskazanie, czego i przede wszystkim dlaczego nie robimy publicznie.
Ponieważ, pracując w szkole, wzbudzałam zaufanie i życzliwość dzieci, szybko stałam się właśnie tą panią, której zadawano wszelkiego typu „niewygodne” pytania. Byłam szczęśliwa, że padło właśnie na mnie, bo, nie uznając tematów tabu, bardzo wierzę w siłę rozmowy. W przedziale wiekowym 9 – 12 lat, rolą odpowiedzi na pytania związane z seksem jest nie tylko zaspokojenie ciekawości, ale też eliminacja irracjonalnego niepokoju pojawiającego się w małym człowieku, kiedy myśli o czymś, czego nie rozumie i co go trochę obrzydza. Najgorsze, co można zrobić (i co w polskiej szkole robi się niestety nagminnie), to zawstydzić pytającego. Dzieci, zwłaszcza małe, potrzebują konkretów. To dorosłym się wydaje, że te wymagają od nich zreferowania „Atlasu psychofizjologii seksu” Lwa Starowicza. Nie wymagają. Chcą dostać jedynie prostą odpowiedź na proste pytanie. Jeśli jej nie znamy (a tak też może się zdarzyć), uczciwie powiedzmy, że nie wiemy. I przygotujmy się na drugi raz!
Kolejnym problemem w rozmowach z troszkę starszymi dziećmi jest fetyszyzacja dziewictwa i demonizacja jego utraty. Tymczasem nie ma znaczenia kiedy młody człowiek rozpocznie współżycie. Jeśli wcześniej nie posiądzie solidnej, rzetelnej wiedzy na temat wszystkich idących za taką decyzją konsekwencji (zarówno medycznych, jak i emocjonalnych), to kompletnie wszystko jedno, czy narazi się na niechcianą ciążę, choroby weneryczne, złamane serce, czy nawet gwałt (a tym też może się skończyć nieznajomość swoich i cudzych granic) w wieku lat piętnastu czy dwudziestu. Z badań wynika zresztą wyraźnie, że im lepiej młodzież jest uświadomiona, tym później rozpoczyna życie seksualne.

Trudne rozmowy

fot. Marianna Patkowska

Rozmowa z partnerem jest kluczem do rozwiązania każdego problemu. Co jednak zrobić, jeśli zwyczajnie nie potrafimy rozmawiać o tych sprawach? Nauczyć się tego! Na początek dobrze jest posłuchać ludzi, którzy mówią ładnie i mądrze. Bardzo gorąco polecam trzy filmiki fantastycznej Pauliny Mikuły, prowadzącej kanał „Mówiąc Inaczej”, nagrane w ramach kampanii firmy Durex „Głośni w łóżku”:

P.S. A na deser łączę smakowitą piosenkę Doji Cat „Go to town”.

NPR Music Tiny Desk Concerts

fot. Marianna Patkowska

Spośród wielu wartościowych youtube’owych zakątków, mam jeden lubiony – Tiny Desk Concerts. Pierwszy filmik został zarejestrowany w kwietniu 2008 roku i był reakcją Boba Boilena (amerykańskiego muzyka, osobowości telewizyjnej oraz pomysłodawcy i prowadzącego internetowy program All Songs Considered) na niedogodności koncertów odbywających się w barach. Kiedy wraz z Stephenem Thompsonem, redaktorem NPR Music, wyszedł z jednego sfrustrowany, że przez hałas miejsca nie słyszy muzyki, Thompson zażartował, że Boilen powinien udostępniać artystom swoje biurko, by ci mogli przy nim dawać w spokoju występy. Miesiąc później Boilen zaaranżował dokładnie taki właśnie mini koncert folkowej artystce Laurze Gibson, wrzucając nagranie do sieci. Od tej pory do dzisiaj przy biurku Boilena w siedzibie National Public Radio w Waszyngtonie, już z udziałem publiczności, odbyło się ponad tysiąc akustycznych koncertów muzyków reprezentujących najróżniejsze muzyczne style. Łączy ich wszystkich jedno – niekwestionowany talent.

Subiektywna lista
nNajlepszych
tinydeskowych koncertów
(w kolejności alfabetycznej):

  • Alicia Keys: NPR Music Tiny Desk Concert – prawdziwą przyjemnością było dla mnie wysłuchanie nie tylko czterech zaśpiewanych przez cudowną Alicię Keys w NPR piosenek, ale też słów, które skierowała do publiczności. Podzieliła się swoją życiową filozofią, niezwykle mi bliską.
  • Anderson .Paak & The Free Nationals: NPR Music Tiny Desk Concert – w całym tinydeskowym cyklu koncert Andersona Paaka cieszy się największą liczbą odsłon. Poziom wykonawczy rozkłada na łopatki, choć nie jest to akurat w przypadku tego cyklu żaden wyróżnik. Obserwowanie doskonałych perkusistów, którzy, grając, jeszcze równocześnie śpiewają (i to świetnie!), nieustająco mnie zdumiewa i zachwyca. (Jeśli granie na fortepianie rozwija mózg, bo równolegle używa się prawej i lewej ręki, co można powiedzieć o mózgu perkusisty, który do gry na swoim instrumencie angażuje obie ręce i obie nogi naraz?)
  • Anthony Hamilton: NPR Music Tiny Desk Concert – twórczości Anthony’ego Hamiltona nie znałam wcześniej. Trafiłam na ten jego występ przypadkiem i już od pierwszych dźwięków ujęła mnie jego gospelowa energia.
  • Coldplay: NPR Music Tiny Desk Concert – ponieważ nie należę do grona fanów Coldplay, ogromnym zaskoczeniem było dla mnie odkrycie, że to właśnie ten koncert stał się jednym z moich najbardziej ulubionych w całym cyklu. Zachwycił mnie nie tylko fenomenalny towarzyszący zespołowi chór (nie sposób nie wspomnieć o piosence „Viva La Vida”, która w oryginale wypada przy koncertowej wersji blado, no i o doskonałym coverze klasyka Prince’a „1999”!), ale też sam Chris Martin, zarówno wokalnymi i pianistycznymi zdolnościami, jak i wielkim dystansem do siebie, skromnością i poczuciem humoru.
  • Erykah Badu: NPR Music Tiny Desk Concert – istnieją artyści kompletni, hipnotyzujący, stanowiący niewyczerpane źródło inspiracji, którzy na scenie nie tyle odtwarzają muzykę, co po prostu się nią stają. Z pewnością można zaliczyć do ich grona boginię soulu, Erykę Badu. Jej obecność wśród zaproszonych przez NPR Music gości to nie lada gratka dla każdego melomana.
  • H.E.R.: NPR Music Tiny Desk Concert – uzależniłam się od tego koncertu, słuchając go swego czasu na okrągło. Niski, ciepły, kojący głos H.E.R., jego przepiękna barwa  oraz intrygujące harmonie (zwłaszcza otwierającej koncert piosenki „Going”) mają właściwości terapeutyczne.
  • Jorja Smith: NPR Music Tiny Desk Concert – Jorja Smith jest jedną z tych wokalistek, które potrafią malować głosem piękne, poruszające obrazy. Jej frazowanie jest zjawiskowe!
  • Lianne LaHavas: NPR Music Tiny Desk Concert – Lianne LaHavas oczarowała mnie, kiedy po raz pierwszy natknęłam się na jej nagranie w sieci. Wykonywała wtedy przepiękny utwór „Midnight”.  Od tego czasu pozostaję pod ogromnym wrażeniem jej twórczości, artystycznego pomysłu na siebie (żeby wspomnieć choćby „No room for doubt”, czy „Forget”), cudownego, unikalnego głosu i bijącego od niej piękna.
  • Mac Miller: NPR Music Tiny Desk Concert – koncert tego dwudziestosześcioletniego artysty został zarejestrowany dokładnie miesiąc przed jego śmiercią. Zawsze ciężko mi się pogodzić ze świadomością, że odchodzą ludzie, którzy mogliby jeszcze tyle osiągnąć, tyle dać światu… Melorecytacja Millera, pozornie niedbała i wykonywana od niechcenia, zdradza niesamowite wyczucie rytmu. Bardzo ciekawe, niebanalne kompozycje i wykonujący je doskonali muzycy to przepis na znakomity koncert. Pozostaje tylko żal, że już ostatni.
  • Masego: NPR Music Tiny Desk Concert – Masego to nie tylko świetny wokalista, ale też saksofonista. Jego muzyka jest przepełniona pozytywną energią i lekkością, a ten koncert jest w stanie zmienić szary i deszczowy dzień w środek słonecznego lata!
  • Moonchild: NPR Music Tiny Desk Concert – świeży, pełen łagodności i delikatności głos Amber Navran rozluźnia i bywa lekiem na całe zło.
  • Sheryl Crow: NPR Music Tiny Desk Concert – Sheryl Crow, bez względu na to, co na ogół myślę o muzyce country, zyskała przed laty mój dozgonny szacunek brawurowym wykonaniem rewelacyjnej bondowej piosenki „Tomorrow Never Dies”. Nie wszystkie jej repertuarowe wybory rozumiem, ale koncertu wysłuchałam z prawdziwą przyjemnością.
  • Summer Walker: NPR Music Tiny Desk Concert – ta utalentowana artystka po raz pierwszy urzekła mnie, kiedy trafiłam w sieci na „Clear visual ep (live)”, gdzie wyglądała jak boska Naomi i brzmiała jak anioł. (Zainspirowana, nagrałam nawet cover jej piosenki „Grave”.) Na koncercie zobaczyłam nieśmiałą i mocno wycofaną śliczną introwertyczną dziewczynkę, która zmienia się w pewną siebie dojrzałą kobietę dopiero, kiedy zaczyna śpiewać; za każdym razem rozkwitając na naszych oczach.
  • Tank And The Bangas: NPR Music Tiny Desk Concert – występ Tank and the Bangas to doskonały przykład na to, że do stworzenia doskonałego teatru muzycznego nie potrzeba fajerwerków – wystarczy siedmioro znakomitych muzyków z wizją, kilka instrumentów… i biurko Boba Boilena!

PodsumowanNie

Refleksja, jaka mi się nasuwa po wielokrotnym wysłuchaniu koncertów z serii Tiny Desk (nie tylko tych opisanych wyżej), jest taka, że (niezależnie od popularności i sławy występujących muzyków) wykonawczo są na niewiarygodnie wysokim poziomie. Poziomie często niestety nieosiągalnym dla naszych rodzimych artystów. Na każdym tinydeskowym koncercie, bez wyjątków, występuje większa lub mniejsza grupa równorzędnych, fenomenalnych muzyków, zdających się mieć absolutną świadomość, że grają do jednej bramki. Liczy się wspólny cel, jakim jest znakomite zaprezentowanie każdego utworu. Chórki nie są przechowalnią mniej zdolnych wokalistów, tylko konkretną odpowiedzialną funkcją, tak samo ważną, jak główny wokal, gra na gitarze, basie czy perkusji. Najlepszym na to przykładem jest chór występujący z zespołem Coldplay. W coverze „1999” Prince’a słychać doskonale, że każdy z chórzystów mógłby osiągnąć solową karierę na miarę Alicii Keys, nie słychać za to kompleksów, że jej nie osiągnął. To niczego zresztą przecież nie zmienia. Wspomniana równorzędność wszystkich muzyków i emanująca z nich radość płynąca ze wspólnego grania to również coś niestety bardzo rzadko spotykanego na polskiej scenie muzycznej. Powodów dopatruję się przede wszystkim w szkole i tym, że nie jesteśmy jako naród uczeni od najmłodszych lat pracy zespołowej. Żeby zrozumieć o czym mówię, wystarczy włączyć sobie którykolwiek z powyższych tinydeskowych koncertów, a potem prześledzić piosenki nagrywane przez polskich artystów z okazji różnych akcji charytatywnych (choćby „Moja i twoja nadzieja” dla powodzian). Te ostatnie nawet, jeśli jakimś cudem nadają się do słuchania (jak podlinkowana, pochodząca oryginalnie z repertuaru zespołu Hey), są przeglądem wokalnych możliwości każdego z uczestników. Punkt ciężkości położony jest na wykonawcy, nie na utworze. A to nigdy nie służy utworowi… Całe szczęście, że mamy w internecie tak wspaniałe wzorce!

P.S. Na deser wrzucam dziś cudowną, niespełna dziewiętnastoletnią Billie Eilish, nagrywającą dla NPR Music swój występ – z wiadomych powodów – w domu, na tle kartonu imitującego (fenomenalnie!) tak dobrze znane wszystkim fanom Tiny Desk Concerts wnętrze.

Zupa bryndzowa

fot. Marianna Patkowska

Tradycyjna kuchnia podhalańska nie oferuje zbyt dużego wachlarza możliwości, jeśli idzie o zupy. Najsłynniejszą jest oczywiście kwaśnica, a po niej – bardziej kojarzona z kuchnią słowacką – czosnianka. Barszczu czerwonego zabielanego, w przeciwieństwie do każdej góralskiej gospodyni, nie zna żaden ceper (i nie jest podawana w restauracjach), a co do pochodzenia góralskiego barszczu na sałacie z wędzonką zabielanego zsiadłym mlekiem nie mam stuprocentowej pewności; odtworzyłam go, znając jego smak z jednej fantastycznej zakopiańskiej karczmy. Z tej niewielkiej liczby góralskich zup na wspomnienie zasługuje na pewno zupa bryndzowa. Jej delikatny, słodkawy i intensywny smak jest wyjątkowy i bardzo unikalny. Ponieważ raczej nie zdarza mi się korzystać z przepisów (wolę rolę twórcy niż odtwórcy), poszłam jak zwykle na żywioł, ale udało mi się znaleźć rzeczywiście to, czego szukałam!
Będąc na Podhalu, oczywiście najlepiej kupić oryginalną bryndzę w bacówce, ale i tak radzę połączyć ją z dwiema, które podałam w spisie składników. Nie mam natomiast niestety pomysłu, gdzie w pozostałych częściach Polski dostać korbacze.

🥕 Co do włoszczyzny, bardzo polecam samodzielne jej mrożenie. Zajmuje to trochę czasu, ale mamy całkowity wpływ na to, co się w naszej mrożonce znajdzie. Od samych warzyw (jedni dodają do włoszczyzny kapustę, inni nie) przez proporcje między nimi, aż po pewność, że każde było przed zamrożeniem rzeczywiście świeże. Mając kilka kilogramów marchewki, pietruszki, selera i pora, umyłam i obrałam każde z warzyw, po czym pokroiłam je wszystkie w małą kostkę, pomieszałam i włożyłam do woreczków do mrożenia. Dodałam na końcu jeszcze do każdej porcji posiekane: świeży lubczyk, natkę pietruszki i koperek. 🥕
fot. Marianna Patkowska

SKŁADNIKI:

– pół paczki mrożonej włoszczyzny (lub pół tacki świeżej)
– 200 g suszonej włoszczyzny
– średnia cebula w łupince
– ziele angielskie
– liść laurowy
– garść świeżego lubczyku
– garść świeżej natki pietruszki
– szczypta suszonego lubczyku
– 2 opakowania Bryndzy Zakopiańskiej
– 2 opakowania Bryndzy Podkarpackiej
– ok. 400 g zsiadłego mleka
– trochę mleka
– trochę zagęszczonego niesłodzonego mleczka do kawy
– 2-3 bulionetki/kostki warzywne (najlepiej domowe)
– sos sojowy
– kilka kropli cytryny
– starta skórka z ćwiartki cytryny
– sól himalajska
– pieprz
– korbacz biały (niewędzony)
– świeże liście bazylii

fot. Marianna Patkowska

PRZYGOTOWANIE:

Włoszczyznę mrożoną i suszoną z podpaloną wcześniej nad ogniem cebulą, zielem angielskim, liściem laurowym, suszonym i świeżym lubczykiem i pietruszką gotować na małym ogniu ok. 30 minut. W międzyczasie zmiksować bryndze ze zsiadłym i zwykłym mlekiem oraz mleczkiem do kawy, dodając do nich odrobinę wywaru z warzyw. Połączyć bryndzową masę z resztą zupy, wyjmując z niej uprzednio cebulę i nie miksując ugotowanych warzyw. Dodać bulionetki, sos sojowy, kilka kropli soku z cytryny oraz skórkę cytrynową, ewentualnie odrobinę soli do smaku i pieprz. Przed samym podaniem pokroić korbacza na drobne, przypominające mały makaron części i położyć je bezpośrednio na talerz. Podawać zupę z liściem bazylii.

Jeśli zupa okaże się zbyt intensywna, dobrze rozwodnić ją mlekiem.

fot. Marianna Patkowska

P.S. Nad dzisiejszym deserem zastanawiałam się długo. Jestem wychowana na folklorze Skalnego Podhala i kocham tę w gruncie rzeczy trudną i niesamowicie surową muzykę całym sercem, ale wiem też, że bardzo dziś trudno ją usłyszeć w czystej postaci (najczęściej na ślubach i pogrzebach, ale ciężko przecież – zwłaszcza na te drugie – wyczekiwać). W internecie jest jeszcze trudniej o nagrania, które mogłyby nie zniechęcić. Do mieszania muzycznych stylów (zwłaszcza tak bezkompromisowych, jak podhalański folklor) mam stosunek dosyć sceptyczny, bo potrzeba do niego ogromnej wrażliwości i wyczucia. Tych na szczęście nie brak fantastycznemu muzykowi i ostoi podhalańskiej inteligencji, Krzysztofowi Trebuni-Tutce. Poniższa piosenka nagrana z jamajskim zespołem Twinkle Brothers ma już ponad ćwierć wieku, a nadal brzmi niesamowicie świeżo.