Stanisław Dróżdż „Bez tytułu (życie – śmierć)”

Stanisław Dróżdż, „Bez tytułu (życie – śmierć)”, 1969

[Poniższy tekst jest fragmentem mojej pracy magisterskiej pod tytułem:Co Dróżdż mógł mieć na myśli, czyli o odrębnej rzeczywistości tekstu w twórczości Stanisława Dróżdża…”. Bardzo chciałam na swoim blogu przybliżyć sylwetkę tego niesamowitego, wciąż nie dość znanego artysty oraz jego poruszające prace.]

Na obrazie dwa wyrazy, które biegną równolegle, wzdłuż, przeplatają się ze sobą i za siebie zachodzą, tworząc kształtem znak krzyża. Dzieło, w którym życie i śmierć splatają się ze sobą. Dosłownie. Plan krzyża nie pozwala oprzeć się wrażeniu poprowadzenia dialogu z chrześcijaństwem. Dialogu zaskakującego. Otóż w chrześcijaństwie śmierć zostaje przezwyciężona, posługując się metonimią, krzyżem właśnie. Dróżdż natomiast stawia znak równości między możliwościami odczytania w krzyżu i „życia” i „śmierci”.

Cztery razy występuje „życie”:

  1. Ż

Y

C

I

E

  1. Ż  Y  C  I  E

 

  1. Ż  Y  C

Ż  Y  I

Ż  Y  E

 

  1. Ż  Y  C  I

Ż  Y  C  E

Także cztery – „śmierć”:

  1. Ś

M

I

E

R

Ć

 

  1. Ś  M  I  E  R  Ć

 

  1. Ś  M  I  E

Ś  M  I  R

Ś  M  I  Ć

  1. Ś  M  I

Ś  M  E  R

F  Ś  M  Ć

Zastanawia to, że ostatnie odczytanie „śmierci”, jako jedyne, najbardziej przywołuje swoim kształtem krzyż (ma trzy elementy kształtu krzyża,

Ś – I linia pozioma lewa

E – R linia pozioma prawa

I – E linia pionowa

a nie dwa lub jeden, jak wszystkie pozostałe).

Osobliwe jest też odkrycie, że dwa ostatnie odczytania „śmierci” posługują się literami tylko z innej „śmierci”, podczas kiedy wszystkie „życia” posługują się literami jakichś „śmierci”. Jak więc interpretować niewątpliwą liczbową równość odczytań tych dwóch słów? Na poziomie słów w ten sposób, że życie na pewno łączy się, miesza, przeplata ze śmiercią zawsze, śmierć natomiast nie zawsze przeplata się z życiem. Jest to swoisty paradoks, ale pewnie też najgłębsze miejsce tej pracy, w którym rodzi się nieskończoność możliwości interpretacyjnych. Bo cóż może oznaczać teza, że śmierć nie zawsze przeplata się z życiem? Jej autor zmusza widza do wyobrażenia sobie sytuacji pozbawionej kontekstu. Uzmysławiamy sobie nagle, że o śmierci myślimy zawsze w kontekście życia, a nie jej samej. Czy zadaje to kłam teorii, że śmierć jest odejściem w niebyt? Czyli niejako bezkontekst…? A może inaczej – może jedynie życie jest czymś prawdziwym, bo niepozbawionym kontekstu, istniejącym tylko poprzez swoje zaprzeczenie, posiadającym równoważność będącą negacją? Śmierć byłaby tu wtedy dziwnym tworem, który może definiować się sam przez siebie.
I tu trzeba wrócić do chrześcijaństwa i przezwyciężenia śmierci życiem – na krzyżu. Równowaga między życiem a śmiercią mieć miejsca nie może. Albo przyjmiemy, że życie zwyciężyło śmierć, albo temu zaprzeczymy. Dyskusja o równowadze między nimi jeśli może się odbyć, to na pewno poza krzyżem.
Dróżdż robi coś niesamowitego. Wpisując się w dyskurs chrześcijański i posługując się chrześcijańskim symbolem, daje do rozważenia tezę (wspomniana równowaga), która nie jest ani potwierdzeniem chrześcijańskich założeń, ani nawet ich zaprzeczeniem. Jest czymś w chrześcijańskim dyskursie niedopuszczalnym logicznie, nieistniejącym.
Bez względu na nasze przekonania musimy się zgodzić z tym, że w koncepcji, w której Jezus Chrystus umiera na krzyżu, a potem zmartwychwstaje, żeby udowodnić, że życie > śmierć, o ile znajdzie się miejsce na zaprzeczenie (życie < śmierć), o tyle nigdy i w żadnym wypadku nie pojawi się znak „=”.
Czy jednak patrząc na dzieło Dróżdża czujemy dysonans? Odchodząc już od symboliki krzyża, jakimż dziwnym i odważnym pomysłem jest także postawienie znaku równości między znanym i nieznanym. Odgadywanym i nieodgadnionym… No i… Czy znaku równości na pewno?

P.S. Wszystkim Czytelnikom z okazji świąt Wielkiejnocy składam najserdeczniejsze życzenia – przede wszystkim odnalezienia w sobie spokoju i wewnętrznej siły, która w każdej sytuacji będzie nas prowadzić, a także obdarzenia się tak dużym zaufaniem, by zawsze znaleźć w sobie właściwą odpowiedź.

„Bestia. Dlaczego zło nas fascynuje?” Borwin Bandelow

tłumaczenie: Maurycy Merunowicz
wydawnictwo: Dom Wydawniczy PWN
rok wydania: 2014
oryginalny tytuł: Wer hat Angst vorm Bösen Mann? Warum uns Die Täter faszinieren?

Czemu – co prawda urokliwy, ale jednak seryjny – morderca Ted Bundy, czekając już w więzieniu na karę śmierci za brutalne zamordowanie dwudziestu jeden kobiet (szacuje się, że faktyczna liczba jego ofiar może wahać się nawet do stu), dostawał dziennie około dwustu listów od swoich „fanek”?
Czemu podobną sławą cieszył się mały, pokraczny półanalfabeta Charles Manson, odpowiedzialny za serię niewiarygodnie brutalnych rzezi, a odsiadując dożywocie, w wieku osiemdziesięciu lat udało mu się nawet ożenić w więzieniu z zafascynowaną nim dwudziestosześciolatką?
Przede wszystkim jednak  – co z mojej perspektywy jeszcze ważniejsze – czemu ja sama, mając awersję do wszelkich przejawów agresji w życiu codziennym, tak mocno interesuję się najbardziej zdegenerowanymi, psychopatycznymi umysłami ludzi, którzy dopuścili się aktów nekrofilii, kanibalizmu i wyjątkowo brutalnych mordów?
Odpowiedzi na te pytania szuka w swojej książce Bordwin Bandelow – niemiecki psychiatra, psycholog i psychoterapeuta oraz jeden z czołowych badaczy zjawiska strachu. Przeprowadza rozmowy z ofiarami uprowadzeń, których relacje z oprawcami są zdumiewające i niezwykle trudne do zrozumienia dla kogoś, kto nie zajmuje się tym tematem zawodowo, a potem wyjaśnia je fachowo czytelnikom. Przeprowadza rozmowy w więzieniach z oszustami i mordercami, próbując zrozumieć i pokazać światu ten drugi punkt widzenia. Nie zawsze zdrowy, ale zawsze intrygujący.
Książka „Bestia. Dlaczego zło nas fascynuje?” to niesamowita wędrówka po najciemniejszych zakamarkach ludzkiego mózgu. Wciągająca, napisana w sposób stonowany, pozbawiony moralizatorskiego tonu, do tego naprawdę pięknym językiem. Równocześnie źródło informacji o zarówno wielu niezwykle ciekawych przypadkach, jak i samych procesach zachodzących w mózgach osób zaburzonych.
Gorąco ją polecam, a na koniec fragment, który jest dla mnie bardzo ważny i z pewnością wart zacytowania oraz głębszej refleksji nad nim:

Jeżeli rzeczywiście za łamanie przez nas zasad odpowiedzialne są animalistyczne obszary naszego mózgu, to czy w ogóle możemy być pociągani do odpowiedzialności za jakiekolwiek działania niespołeczne? Czy tylko chemia decyduje o naszych poczynaniach, a wolna wola jest najsłabszym ogniwem całego łańcucha psychiki?

– Borwin Bandelow „Bestia. Dlaczego zło nas fascynuje?”

To, że jesteś paranoikiem, nie znaczy, że nie chcą cię dorwać

fot. Nika Zamięcka

To cudowne zdanie miał ponoć powiedzieć nieodżałowany Kurt Cobain.

To, że jesteś paranoikiem,
nie znaczy, że nie chcą cię dorwać.

– Kurt Cobain

W momencie, w którym je usłyszałam – a byłam wtedy nastolatką – spodobało mi się tak bardzo, że stało się od razu moim mottem (i zawisło na drzwiach mojego pokoju). Rozumiałam je chyba odrobinę inaczej, niż dziś, jednak nadal uważam, że jest fenomenalne na bardzo wielu płaszczyznach.
Kiedyś bardzo mocno odczuwałam kontrę ja-reszta świata. Bardzo też było dla mnie ważne dowiedzenie, że to ja mam rację, bo zakładałam, że w każdym sporze ktoś musi mieć rację, by nie mieć jej mógł ktoś. Zacytowane więc powiedzenie Cobaina uznawałam za przyznanie mi racji. Gdy świat próbuje mi wmówić, że jestem wariatką, obiektywna prawda okazuje się taka, że jacyś oni naprawdę chcą mnie dorwać. Oczywiście cały czas traktowałam i traktuję to powiedzenie czysto metaforycznie. W każdym przejawie swojej inności pocieszałam się tym, że to nie ze mną coś jest nie tak, tylko z resztą świata.
Dziś rozumiem może więcej, a może tylko inaczej. Czuję, że w kontrze ja-reszta świata jedynym czynnikiem, na który mam wpływ, i na którym się powinnam skupić, jestem ja sama. Świat zostawiam w spokoju, choć nie wykluczam, że szaleństwo może być po jego stronie.
Wierzę, że te dwie przestrzenie – ja i świat – istnieją równolegle obok siebie i choć czasem się przenikają i na siebie wpływają (tak, to działa w dwie strony oczywiście), są jednak odrębne. Tak więc nie ma znaczenia, czy chcą, czy nie chcą nas dorwać, ma znaczenie, czy faktycznie jesteśmy paranoikami. I – jeśli tak – co z tym zrobimy, by nie przysparzać cierpienia ani sobie, ani innym. Moja parafraza słów Cobaina brzmiałaby więc tak:

To, że jesteś paranoikiem, nie znaczy ani że nie chcą cię dorwać, ani że chcą to zrobić. To, że jesteś paranoikiem, znaczy tylko tyle, że nim jesteś, a świat bez względu na twoją paranoję zawsze będzie dosyć przerażający,  choć w tej sytuacji to naprawdę nie jest twój największy problem.

P.S. A na deser moja ulubiona piosenka Nirvany z cudownym tekstem Kurta Cobaina.

„Bliskość”

scenariusz: Kantemir Bałagow,
Anton Yarush

reżyseria: Kantemir Bałagow
gatunek: dramat
produkcja: Rosja
rok powstania: 2017
oryginalny tytuł: Tesnota
pełny opis filmu wraz z obsadą

Fabuła „Bliskości” rozgrywa się w kaukaskiej części Rosji. Główną bohaterką jest intrygująca Ila (w tej roli fenomenalna Darya Zhovnar), wywodząca się z ortodoksyjnej żydowskiej społeczności. Kiedy po opuszczeniu rodzinnej uroczystości ukochany brat Ili zostaje wraz ze swoją narzeczoną porwany dla okupu przez Kabardyjczyków, zaczyna się dramat rodzin uprowadzonych i seria trudnych wyborów. Film jednak w moim odczuciu nie jest o tych wyborach, ale o kontrze między jednostką a grupą lub też – jak nazywa to matka Ili – „plemieniem”.
Ila jest nietuzinkową postacią, dziewczyną dziką, nieokrzesaną, namiętną, nietypową. Pracuje z ojcem w warsztacie samochodowym, szaleńczo kocha Kabardyjczyka. W mniejszości narodowej, z której się wywodzi, tak mocno przesiąkniętej patriarchatem i o tak mocno zarysowanych granicach, nie może poczuć się dobrze i bezpiecznie. Nie może zaznać bliskości (w swoim własnym rozumieniu tego słowa), której tak bardzo potrzebuje. Wepchnięta przez Bałagowa w ciasny kadr, każdym swoim gestem walczy o wolność i zaznaczenie swojej indywidualności.
Nasuwa mi się też pytanie, na ile wsparcie naszej społeczności i rodziny – tak bardzo w mniejszościach przecież ważne – jest wsparciem w pełnym tego słowa rozumieniu. Na ile z pozycji grupy w ogóle da się rozwiązać problemy jednostki, które trzeba rozpatrywać indywidualnie? Czy się da? Czy może perspektywa grupy i silne poczucie czasem źle pojętej lojalności zaburza umiejętność dostrzeżenia czegoś dużo istotniejszego? Na te pytania wydaje się odpowiadać bardzo złożona i na swój sposób tragiczna postać matki Ili.
„Bliskość” jest filmem niezwykle poruszającym. Serwowane widzom sceny nie zawsze są wygodne, nie zawsze są zrozumiałe; również dla krytyków, jak wstrząsające nagrania, na których czeczeńscy terroryści torturują i mordują rosyjskich żołnierzy, oglądane przez Ilę i środowisko jej chłopaka – Kabardyjczyka. W moim odczuciu – choć jak większość widzów odwracałam z przerażeniem głowę, wiedząc, że bardzo nie chcę w tym uczestniczyć – była w tym jakaś prawda, więc wartość nadrzędna, osnuta jednak przez Bałagowa delikatną siatką artyzmu. Życie przecież nie zawsze jest wygodne i zrozumiałe.
Bardzo podoba mi się w „Bliskości” jej wielowymiarowość i wymykanie się łatwemu zaszufladkowaniu, a z drugiej strony ogromna poetyka. Film na długo pozostaje w pamięci.

ZWIASTUN:

Najbardziej irytujące błędy językowe 2

fot. Geo Dask

Ostatni wpis o najbardziej irytujących błędach językowych cieszył się dość sporym zainteresowaniem, a prawda jest też taka, że irytuje mnie trochę więcej, niż tylko pięć opisanych poprzednio błędów. Postanowiłam więc zrobić dziś część drugą. (Tak jak poprzednio, w tytułach podaję formy poprawne.)

1. Byłyśmy/byliśmy

We wpisie „Wszyscy jesteśmy językoznawcami i językoznawczyniami” wspominałam o tym, że wolę, mówiąc o sobie, używać męskich rodzajników, ponieważ w ten sposób podkreślam większe przywiązanie do swojego gatunku, niż do swojej płci. Wolę to jednak robić tylko wtedy, kiedy język daje mi taką możliwość (np. w nazwach zawodów).
Równocześnie są też w języku sytuacje, w których trzeba zaznaczyć swoją płeć – to czasowniki liczby mnogiej w czasie przeszłym. Drażni mnie, kiedy ktoś robi to nieprawidłowo, bo wierzę, że warto znać zarówno własną płeć, jak i swojego interlokutora, a także warto umieć dać temu wyraz. Wyjaśnię więc na przykładzie czasownika „być”, jak wyglądają poprawne formy.

[kobieta o samych kobietach] byłyśmy – [kobieta o samych kobietach] byliśmy

[mężczyzna o samych mężczyznach] byliśmy – [mężczyzna o samych mężczyznach] byłyśmy

[kobieta lub/i mężczyzna o i kobietach i mężczyznach] byliśmy
[kobieta lub/i mężczyzna o i kobietach i mężczyznach] byłyśmy

Najłatwiej po prostu zapamiętać, że końcówki -łyśmy używamy jedynie wtedy, kiedy opisywaną przez czasownik czynność wykonywały jedynie kobiety (robiłyśmy, rozmawiałyśmy, spacerowałyśmy, kupowałyśmy).
Wystarczy – w najliczniejszym nawet gronie kobiet – tylko jeden mężczyzna, by nastąpiła konieczność użycia końcówki -liśmy, która będzie obowiązywać zarówno jeśli wykonawcami czynności będzie towarzystwo mieszane, jak i jedynie męskie grono (chodziliśmy, jedliśmy, oglądaliśmy, piliśmy).

2. Bynajmniej nie

Bardzo powszechnym błędem jest używanie partykuły „bynajmniej” zamiast innej podobnej – „przynajmniej”. Dobrze więc przypomnieć sobie znaczenia każdego z tych słów:

bynajmniej –
1) partykuła wzmacniająca przeczenie zawarte w wypowiedzi;
2) wykrzyknik będący przeczącą odpowiedzią na pytanie

– SJP PWN

przynajmniej – partykuła wyznaczająca minimalny, możliwy do zaakceptowania przez mówiącego zakres czegoś lub komunikująca, że ilość lub miara czegoś jest nie mniejsza od wymienionej i że może być większa

– SJP PWN

bynajmniej niebynajmniej tak

Prawidłowe będą więc zdania:

Nie mam bynajmniej zamiaru cię przekonywać do przejścia na frutarianizm.

– Zjesz flaki? – Bynajmniej.

Niech zje przynajmniej ziemniaki.

Będę najedzona przynajmniej do kolacji.

Widzimy więc wyraźnie, że „bynajmniej” odnosi się zawsze do przeczenia (bo bynajmniej nie do twierdzenia), a „przynajmniej” do twierdzenia, a także zakresu, ilości i miary (przynajmniej tyle warto zapamiętać).

3. Po prawej/po lewej, na prawo/na lewo

Zdumiewającym i niezwykle szpetnym miksem dwóch poprawnych form: po prawej/po lewej i na prawo/na lewo jest potworek po prawo/po lewo.

po prawej/po lewej, na prawo/na lewopo prawo/po lewo

A Irena Santor śpiewała przecież onegdaj, że:

Na prawo most, na lewo most, a dołem Wisła płynie

– „Na prawo most, na lewo most”, sł. Helena Kołaczkowska

Najłatwiej chyba zapamiętać, że jeśli chcemy wskazać kierunek i ciśnie się nam na usta coś, co się ze sobą rymuje, to lepiej zachować to dla siebie. Poprawne formy tych sformułowań nie zawierają rymów.

4. Proszę pani

Chociaż proszę panią użyte w sposób poprawny błędem nie jest, to w tym wpisie chciałam się skupić na nieprawidłowym jego użyciu tam, gdzie powinno się pojawić sformułowanie proszę pani.

Poprawne będą więc zdania (pomocnicze w nawiasie doprecyzowują kontekst):

Proszę panią do tańca. (Proszę państwa do gazu.)

Proszę pani, czy mogę na chwilę opuścić klasę? (Proszę państwa, zaczynamy obrady.)

proszę paniproszę panią

Druga kwestia, czyli proszę pani, jest ciekawsza. Rozumiem, że nie chodzi o wyjaśnienie ani uzasadnienie, tylko o pomoc dydaktyczną. Dlatego pozwoliłem sobie ułożyć króciutki wierszyk. Nie jest zbyt mądry, ale może być użyteczny, bo łatwo zapada w pamięć:

Proszę pana, proszę pani,
„Proszę panią” jest do bani!
Proszę babci, cioci, mamy,
Dość już „proszę panią” mamy
I prosimy każdą panią:
Niechaj panie ten zwrot ganią!

– nieoceniony prof. Mirosław Bańko, Poradnia Językowa PWN

5. W każdym razie

Kolejnym irytującym błędem – polegającym na pomyleniu ze sobą dwóch poprawnych frazeologizmów (i przy okazji synonimów): w każdym razie oraz bądź co bądź – jest dziwoląg w każdym bądź razie.

w każdym raziew każdym bądź razie

Prawidłowe będą zdania:

W każdym razie noszę ze sobą na wszelki wypadek gaz pieprzowy.

Dobrze, że siedzi – zamordował i zjadł bądź co bądź osiem osób.

Najlepiej zapamiętać, że każdy z tych frazeologizmów zawiera tylko trzy słowa.

P.S. A na deser dołączam jeden z moich ulubionych językowych memów 😉

źródło: KWEJK

PRZECZYTAJ RÓWNIEŻ:

Najbardziej irytujące błędy językowe

fot. Geo Dask

Jakiś czas temu mieliśmy niepowtarzalną okazję zaobserwować, że większość użytkowników języka polskiego doskonale wie – i z chlubą się z tym obnosi – jak wygląda dopełniacz liczby pojedynczej rzeczownika „nadzieja” oraz jak poprawnie napisać słowo „ból”. Serce by mi urosło, gdyby nie okazało się po wejściu na wyższy poziom językowej świadomości (czyli na poziom podstawowy), że niestety poprawna polszczyzna stanowi dla większości z nas ciągle sporych rozmiarów znak zapytania.
Jako językoznawca nie gorszę się błędami językowymi – one mnie interesują, a przede wszystkim dają mnóstwo informacji na temat użytkowników języka, którzy je popełniają. W każdej wypowiedzi (zarówno ustnej, jak i pisemnej) wnikliwy odbiorca z łatwością wychwyci z jakiej warstwy społecznej, jakiego środowiska oraz jakiego domu dany nadawca komunikatu się wywodzi, a przytrafiające się nadawcy błędy (które są oczywiście nieuniknione) to istna kopalnia wiedzy o użytkownikach języka!
Jednak mimo wielkiej językowej tolerancji i otwartości, mam swoją prywatną, subiektywną listę błędów, które mnie po prostu irytują i które zazwyczaj sprawiają, że nadawca, w którego ustach się pojawią, staje się dla mnie z miejsca odpychający. Pomyślałam, że warto wyjaśnić, dlaczego są błędami i jak można ich nie popełniać. (W tytułach podaję oczywiście formy poprawne.)

1. Jest napisane

Jednym z największych językowych koszmarków (który jest tak rozpowszechniony, że niestety poprzez uzus prędzej czy później wejdzie do polszczyzny jako forma potoczna) jest użycie sformułowania tu pisze tam, gdzie to nie podmiot pisze. Inaczej mówiąc, jeśli chcemy zakomunikować, że gdzieś jest jakiś tekst, np.: na kartce na drzwiach, w książce, gazecie, pod lub nad półką w sklepie, na murze – w jakimkolwiek miejscu, jakie nam przyjdzie do głowy, i nie zajmuje nas to, kto ten tekst dokładnie napisał, tylko jaką treść dany tekst głosi, wówczas powiemy, że coś gdzieś jest napisane (ewentualnie w czasie przeszłym: było napisane).

[tu] jest napisane [tu] pisze

[tu] było napisane [tu] pisało

Sformułowanie tu pisze będzie poprawne jedynie wtedy, kiedy pisać będzie podmiot zdania. Ewentualnie podmiot zdania poprzedniego, jeśli nie ma wątpliwości, że o niego chodzi. Na przykład:

Autor tu pisze, że niemowlęta zachowują się jak psychopaci.

Irytuje mnie ten profesor. To, co tu pisze [ten profesor],
to jakieś brednie!

2. W cudzysłowie

Zupełnie nie wiem, skąd się wzięło wyjątkowe dziwactwo, jakim jest niepoprawna wersja miejscownika liczby pojedynczej rzeczownika „cudzysłów”! Rażące w cudzysłowiu, używane zamiast poprawnego w cudzysłowie, jest przede wszystkim nieestetyczne. Warto zapamiętać prawidłową formę:

w cudzysłowiew cudzysłowiu

a także to, że rzeczownik „cudzysłów” deklinuje się zupełnie tak samo jak „rów”, a przecież nikomu z nas chyba nigdy nie przyszło do głowy, że można leżeć w rowiu. Czemu więc, cytując, nie umiemy zapamiętać, że wypowiadane przez nas słowa są w cudzysłowie?

3. Wziąć

Kolejną drażniącą sytuacją jest nagminnie przydarzająca się użytkownikom języka nieudolność wymowy i zapisu czasownika „wziąć”, biorąca się prawdopodobnie z jakiegoś jego podobieństwa do czasownika „wsiąść”. (Znamienne, że się nam tak nie myli np. rzeczownik „zupa” z innym podobnym, choć różni je zaledwie jedna litera, a nasze czasowniki różnią się między sobą literami aż dwiema.)

wziąćwziąść

Wziąść jest ponadto etymologicznie nieuzasadnione: wziąć pochodzi od prasłowiańskiego vъzęti, mającego kontynuanty w różnych językach słowiańskich (por. np. czeskie vzít, rosyjskie vzjat’), i odmienia się inaczej niż czasowniki na -ść, por. iśćidę, wieśćwiodę, kraśćkradnę, ale wziąćwezmę, a nie wezdę ani wezdnę. Nade wszystko jednak wziąść ma ciągle opinię formy niepoprawnej, a spotykane jest głównie w mowie (w piśmie razi dużo bardziej).

– prof. Mirosław Bańko, Poradnia Językowa PWN

4. W [roku] dwa tysiące osiemnastym

Niestety ze świecą szukać dziennikarza, który jakikolwiek rok od 2001 wzwyż wymówiłby poprawnie, czyli rok dwa tysiące któryś, a nie dwutysięczny któryś.

w [roku] dwa tysiące którymś – w [roku] dwutysięcznym którymś

Rok dwutysięczny to tylko i wyłącznie rok 2000. Poprawne będą więc oba te zdania:

W roku dwutysięcznym rozpoczęła studia.

Pięć lat później, w roku dwa tysiące piątym, dostała dyplom.

Ten błąd zaskakuje mnie chyba najbardziej, bo analogiczną sytuację mamy z rokiem tysięcznym, a przecież nikt chyba daty 1990 nie odczyta tysięczny dziewięćset dziewięćdziesiąty, tylko poprawnie, tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiąty.

5. Pokój dziecięcy

Ostatnim błędem, który bardziej mnie może rozśmiesza, niż irytuje, jest mylenie przymiotnika „dziecięcy” z przymiotnikiem „dziecinny”. Ponieważ trochę mi żal tych użytkowników, których wolą nie zawsze jest rozbawienie mnie, uznałam, że warto przypomnieć znaczenia obu słów:

dziecięcy – odnoszący się do dzieci, przeznaczony dla dzieci, charakterystyczny dla dzieci

dziecinny – naiwny, infantylny, niepoważny, beztroski

W związku z tym, widać już wyraźnie, że trudno zarzucić pokojowi (lub jakiemukolwiek przedmiotowi przeznaczonego dla dzieci), że jest naiwny czy infantylny.

pokój dziecięcypokój dziecinny

Przy najmniejszych wątpliwościach, którego słowa użyć, najlepiej zapamiętać ich znaczenie i je sobie podstawić. Poprawne będą obydwa zdania:

Nie mogę się z nim dogadać – jest dziecinny i niedojrzały.

Z literatury dziecięcej najbardziej lubię książki Astrid Lindgren.

P.S. A na deser dołączam jeden z moich ulubionych obrazków Marka Raczkowskiego 😉

rys. Marek Raczkowski

PRZECZYTAJ RÓWNIEŻ:

Najwięcej wypadków zdarza się w domu

fot. Nika Zamięcka

Najwięcej wypadków zdarza się w domu, chyba że jest się mną, to wtedy najwięcej wypadków zdarza się gdzie bądź.
Już jako dziecko zdawałam się nie przejawiać najmniejszych oznak instynktu samozachowawczego i podczas jednej wycieczki z rodzicami do Szwecji i Danii udało mi się zaliczyć aż trzy małe wypadki w trzech różnych parkach rozrywki. Rodzice starali się jeszcze bardziej uatrakcyjnić mi te wakacje i wyszukali gdzieś w szwedzkiej Skanii, kawał drogi od miejsca naszego zamieszkania, sporych rozmiarów plac zabaw. Mieścił się tam ogromny dmuchany zamek, na który można się było wdrapać i trochę poskakać. Byłam ponoć zachwycona. Jakież więc było zdziwienie moich rodziców, kiedy po piętnastu minutach radosnego skakania wróciłam z płaczem, a z moich ust wypływała krew. Okazało się, że skacząc, dość niefortunnie przygryzłam sobie język…
Jakiś czas później pojechaliśmy do lunaparku położonego w innej części Skanii, w którym zachwyciła mnie zwłaszcza mała kolejka z wagonikami, mknąca sobie beztrosko po torach. Udałam się więc na fantastyczną przejażdżkę. I wszystko było super… do momentu, kiedy przejechała mi po stopie, jak z niej wysiadałam.
No i pamiętne duńskie Tivoli, w którym tak mi się spodobało na karuzeli, że błagałam rodziców o jeszcze jedną rundkę, na którą żadne z nich się już nie pisało. Nagle znikąd pojawił się jakiś przystojny młody mężczyzna, który się zaoferował, że chętnie ze mną pojedzie. Było wspaniale… dopóki nie opuściliśmy karuzeli. Przy swoim towarzyszu trzymałam dzielnie fason, ale wróciłam do rodziców dosłownie zielona. To był dzień, w którym zrozumiałam, że karuzele nie tworzą najlepszej relacji z moim organizmem. (Nie to, żebym jeszcze x razy w swoim nastoletnim życiu nie próbowała sobie udowodnić, że może jednak jest inaczej, oraz bym za każdym razem się nie przekonywała, że jednak nie jest.)
Na rowerze nie jeżdżę już w ogóle od momentu, kiedy na pewnym obozie językowo-sportowym w Bieszczadach, wracając z wycieczki rowerowej, przed samym już ośrodkiem, zapomniałam zwolnić przed wjechaniem na mostek, w który nie zdążyłam skręcić. Nagle okazało się, że mam nieoczekiwanie tylko dwa wyjścia – wjechać do strumyka lub gwałtownie zahamować. Do ostatniej chwili nie mogłam się zdecydować, które z nich wybrać, i koniec końców rower wjechał do strumyka sam, a ja, przelatując nad nim efektownym łukiem, wylądowałam tuż przed mostkiem, na żwirze. Ten wbił mi się w kolano, na którym do dzisiaj mam małe blizny. Po latach myślę, że jednak powinnam wtedy zahamować, ale nie mam co do tego stuprocentowej pewności.
Dorosłe, samodzielne mieszkanie, stanowiło dla mnie zawsze potencjalne zagrożenie, do którego szybko przywykłam. Nie dość, że ciągle mi się coś wydarzało, to przeważnie wydarzało mi się po kilka razy. Każdy z nas pewnie raz wyprasował sobie niechcący jakieś ubranie bezpośrednio na skórze – ja zrobiłam to trzy razy. Każdy z nas zalał się niechcący wrzątkiem – ja nieskończoną ilość razy, w przeróżny sposób. Najbardziej pamiętną była sytuacja, w której, chcąc wlać wrzątek z czajnika do kubka, błędnie oceniłam trajektorię lotu wrzątku. W efekcie zawartość czajnika wylądowała mi na dekolcie. Najgorsze, że trzy miesiące później, po intensywnym leczeniu maścią, gdy zaczerwienienie w końcu zniknęło, kiedy znowu nalewałam sobie wrzątek do kubka, przydarzyło mi się drugi raz zupełnie to samo.
Przed jednym sezonem letnim, w dniu powrotu z rodzinnego domu do Zakopanego, spadłam ze schodów i bardzo mocno potłukłam lewe przedramię. Przeciążyła mnie moja ogromna walizka. Poranek przed pracą spędziłam na izbie przyjęć, gdzie dowiedziałam się, że ręka na szczęście nie jest złamana. Próbując myśleć pozytywnie, ucieszyłam się, że to nie prawa.
Pod sam koniec tego samego sezonu letniego pojechałam z przyjacielem na koncert do Katowic. Pochodziliśmy trochę po mieście, a ja czułam się dosyć słabo i marzyłam o tym, by móc się gdzieś położyć, ale uznałam, że jak pojedziemy gdzieś na dużą kawę, to mi do koncertu przejdzie. W autobusie miejskim, idąc w kierunku wolnych miejsc, stałam się ofiarą mocnego szarpnięcia kierowcy… uderzenie mojej głowy o posadzkę usłyszeli pewnie nawet w Pyrzowicach. Przyjaciel, po odwróceniu się, pobladł, otoczył mnie wianuszek ludzi, z których część nagle okazała się być harcerzami (marząc o możliwości położenia się, niekoniecznie miałam na myśli przejechanie jednego przystanku na podłodze autobusu). Dostałam kategoryczny zakaz ruszania się, ktoś wezwał pogotowie. Ratownicy medyczni, czekający już na następnym przystanku, weszli do autobusu i spytali: „to do pani mieliśmy wezwanie?”. Niezwykle mnie to rozbawiło, biorąc pod uwagę, że byłam jedynym leżącym pasażerem. Z koncertu oczywiście nic nie wyszło, za to przez siedem godzin miałam wyjątkową okazję dość dobrze poznać katowicką izbę przyjęć, gdzie dowiedziałam się, że ręka na szczęście nie jest złamana. Próbując myśleć pozytywnie, ucieszyłam się tym razem, że to nie lewa.
Nadeszła zima i postanowiłam na siebie uważać. To nie zawsze jest proste przy lodzie i halnym równocześnie, ale byłam z siebie niesłychanie dumna, że nie przewróciłam się ani razu. Ani razu… oprócz tego jednego upadku, po którym byłam niemal pewna, że coś mi się w środku przemieściło. Po kilku dobrych tygodniach udałam się do lekarza, który powiedział, że ma mnie prawo boleć jeszcze dwa miesiące. Akurat do końca sezonu, ale przynajmniej wiedziałam, na czym stoję, więc dzielnie zagryzłam zęby.
Na wiosnę, dokładnie w dniu, w którym zauważyłam, że ból pleców ustał, poszłam radośnie do sklepu… zamykając sobie niechcący jego ciężkie drzwi dokładnie na palcu. (Dziś, rok później, mogę śmiało powiedzieć, że paznokieć prawie zupełnie do siebie doszedł.) To była chyba jedna z najboleśniejszych sytuacji i prawdopodobnie jedyna, która wycisnęła z moich oczu łzy. Palec jednak nie był długo w swojej niedoli osamotniony, bo chwilowa praca w gastronomii też przyniosła swoje żniwo, kiedy mnie poproszono o pokrojenie cytryny… tasakiem.
Wszystkie historie skończyły się dobrze, nie pozostawiając po sobie większych śladów (z wyjątkiem kilku małych blizn). A ja ze swojego bogatego doświadczenia, mogę śmiało powiedzieć, że jednak prawdą jest, że:

wszędzie dobrze, ale w domu najlepiej.

My kobiety powinnyśmy się wspierać

fot. Valantis Nikoloudis

1. Ofiara = człowiek

W kilku ostatnich wpisach („Wszyscy jesteśmy językoznawcami i językoznawczyniami” oraz „8 kobiet na 8 marca”) wspominałam, że nie przepadam za epatowaniem płcią i że nie uważam, że moja płeć mnie definiuje (co nie znaczy oczywiście, że mam z nią problem). Kiedy po raz kolejny usłyszałam w kontekście, który mnie zaniepokoił, że „my kobiety powinnyśmy się wspierać”, postanowiłam rozwinąć swoje stanowisko w tej sprawie i przede wszystkim zwrócić uwagę na zagrożenia, jakie w nadmiernym identyfikowaniu się z płcią widzę.
Skandale, które w ostatnim czasie wyszły na światło dzienne w Hollywood i związana z nimi akcja hasztagowa, która ujawniła wstrząsającą skalę problemu molestowania seksualnego nie tylko w tym środowisku, ale na całym świecie, sprawiły, że w powszechnej świadomości pojawił się jakiś niepokojący znak równości między „ofiarą” a „kobietą”. (Swoją drogą, musiałam przegapić moment, w którym media tradycyjne oraz społecznościowe przejęły kompetencje policji i prokuratury.) Tymczasem w moim głębokim przekonaniu ofiara nie powinna mieć ani płci, ani rasy. Jest człowiekiem, który w jakiejś sytuacji przegrał nierówną walkę ze zniewagą, przemocą i złem, jest zaatakowaną stroną słabszą, więc naszym ludzkim obowiązkiem jest stanąć w jego obronie. Po prostu.
Zupełnie niezależnym ode mnie zrządzeniem losu urodziłam się kobietą. Jednak jak ktoś mnie namawia – w związku z debatą publiczną na temat formy przemocy, jaką jest molestowanie – by

wspierać inne kobiety,

to mam ochotę nim potrząsnąć i spytać, czy w ogóle słyszy to, co mówi. Nie widzę żadnego racjonalnego powodu, by w przypadku konfrontacji z jakimkolwiek złem, nagle zacząć wspierać tylko jedną płeć. Co więcej, uważam, że to niemoralne, bo wsparcie należy się przede wszystkim ofiarom. To zupełnie tak samo, jakby spośród ofiar każdej przemocy zasugerować mi wspieranie jedynie białych heteroseksualnych kobiet o niebieskich oczach i blond włosach, bo sama jestem jedną z nich. Obrzydliwy pomysł, który w samej swojej esencji niewiele się różni od przemocy, z którą deklarujemy walkę. Ofiarami przemocy (w tym wypadku molestowania) nie padają przecież jedynie kobiety – są to również dzieci oraz mężczyźni, choć ci ostatni trochę rzadziej. Teraz warto się przez chwilę zastanowić, czy pominięcie tej grupy dlatego, że jest mniejszością, nie nosi znamion dyskryminacji właśnie.

2. Oprawca = człowiek

Choć możemy się zarzekać, że to tylko taki „skrót myślowy”, że umiemy przecież odróżnić zwyrodnialca od przyzwoitego przedstawiciela tej samej płci, co ten pierwszy, jednak, chciał nie chciał, trochę poza naszą wolą, jeśli zaczniemy zamiast słowa „ofiara” używać słowa „kobieta”, automatycznie po drugiej stronie barykady pojawi się w naszej podświadomości słowo „mężczyzna” i tutaj widzę duże niebezpieczeństwo. Oprawca również nie powinien mieć ani płci, ani rasy. Jest człowiekiem, który dopuścił się haniebnego nadużycia siły i władzy wobec osoby od siebie słabszej, i wszelkie takie nadużycie powinno być napiętnowane. Oprawca, który jest kobietą, osobą duchowną czy dzieckiem, nadal jest oprawcą.
Dodatkowo statystyki kryminalistyczne jasno wskazują, że około 60% sprawców molestowania i gwałtów, to mężowie lub partnerzy oraz członkowie najbliższej rodziny ofiary. Czy jednak komukolwiek z nas przyszłoby do głowy, że dorzeczne jest użycie „skrótu myślowego” typu używanie wymiennie ze słowem „oprawca” słów: „mąż”, „partner”, „wujek”? Choć statystyki mogłyby to z powodzeniem uzasadnić, to przecież próżno szukać przyczyny przemocy w instytucji małżeństwa, miłości (!) czy więzach krwi! Tak samo jak próżno jej szukać w płci.

3. My ofiary

Niebezpieczeństwo, o którym piszę wyżej, widzę też w użyciu słowa „my”, bo jego funkcją jest z jednej strony zbudowanie wspólnoty („my kobiety”), a z drugiej, o czym już wspominałam, przeciwstawienie tej wspólnocie innej grupy („jacyś oni”). W tej sytuacji będą to automatycznie „oni mężczyźni”, co jest bardzo krzywdzące, bo przecież nie każdy mężczyzna jest gwałcicielem czy molestatorem.
Użyte w tytule sformułowanie byłoby więc akceptowalne dla mnie w formie: „my ofiary powinnyśmy się wspierać”, bo:

a) choć oczywiście nie każdy z nas był na szczęście w swoim życiu ofiarą, jednak ci, którzy byli, mają w moim odczuciu jeszcze większy moralny obowiązek wspierać osoby, z którymi łączą ich podobne traumatyczne doświadczenia;

b) każdy zdrowy emocjonalnie człowiek, niezależnie od swoich własnych doświadczeń, powinien solidaryzować się przez współczucie z ofiarami („my ofiary”);

c) naturalna kontra dla „my ofiary” to „oni oprawcy” i dopiero takie słowa w pełni poświadczają prawdę.

4. My ludzie

Choć temat przemocy domowej jest mi niestety nieobcy (doświadczyłam jej już w dorosłym i samodzielnym, oczywiście, życiu) i z pełnym przekonaniem mogłabym się podpisać pod sformułowaniem:

my ofiary powinnyśmy się wspierać,

to jednak jeszcze mocniej przekonują mnie słowa:

my ludzie powinniśmy się wspierać.

Przede wszystkim dlatego, że dopiero w nich widzę wystarczającą dozę miłosierdzia. I ofiara, i oprawca należą do tego samego gatunku ludzkiego, który z założenia nie powinien być nam obojętny. Bycie oprawcą wymaga wyraźnego napiętnowania – bycie człowiekiem zakłada możliwość zmiany jakiegoś swojego niekwestionowanie haniebnego zachowania. Nie zapominajmy też o tym, że w większości przypadków oprawca występuje w podwójnej roli – i oprawcy, i ofiary. Prawdopodobnie właśnie dlatego, że – o czym wyżej:

ofiara = człowiek

oprawca = człowiek

Naprawdę nie muszę być ani kobietą, ani mężczyzną, ani dziewczynką, ani chłopcem, ani w swoim własnym życiu ofiarą, ani osobą białą, ani czarnoskórą, ani wyznawcą konkretnej religii, ani osobą konkretnej narodowości czy orientacji seksualnej, by głęboko współczuć wszystkim ofiarom każdej przemocy. Mocno wierzę, że skoro ja nie muszę, to również nikt inny także nie musi.
Wspierajmy się, bo wszyscy jesteśmy ludźmi.

5. Źle użyta metonimia

P.S. Chciałabym być dobrze zrozumiana – są oczywiście tragedie, w których wspieramy te konkretne ofiary (a nie wszystkie ofiary podobnej tragedii), bo to, co się stało, nie mieści się nam w głowie. Łączymy się w bólu z konkretnymi rodzinami – przykładem był zamach na redakcję tygodnika „Charlie Hebdo” w Paryżu i slogan Je suis Charlie. Nikt nie przywoływał wtedy wszystkich rodzin wszystkich ofiar zamachów terrorystycznych – skupiliśmy się w swoim wsparciu i szoku tylko na tym wydarzeniu. Sęk w tym, że analogiczna sytuacja byłaby wtedy, gdyby jedna pani lub kilka pań wyznało, że było molestowanych, a reszta świata odpowiedziałaby „jesteśmy z wami, drogie [konkretne] panie” (no i „jesteśmy” = oczywiście „my ludzie”). Tu jednak dzieje się coś innego – tragedia kilku pań uruchomiła wśród ludzi potrzebę użycia metonimii, czyli w tym wypadku zastąpienia części całością. Problem w tym, że za całość została tu wzięta po prostu nieco większa część. Molestowane kobiety, choć mogły zostać głosem wszystkich molestowanych ludzi, zostały głosem tylko ich części – pozostałych molestowanych kobiet. I to właśnie uważam za największe nieporozumienie.

10 mężczyzn na 10 marca

[Tak, jak w poprzednich wpisach, dzisiejszy również zawiera spis treści, który ułatwi szybkie poruszanie się po tekście, gdyby ktoś chciał do któregoś fragmentu po przeczytaniu całości wrócić.]

    Spis treści:

  1. Wstęp
  2. Keith Flint
  3. Michael Jackson
  4. Kurt Cobain
  5. Władysław Hasior
  6. Vladimir Nabokov
  7. David Lynch
  8. Jeremi Przybora
  9. Demetrio Stratos
  10. Stanisław Dróżdż
  11. Jeffrey Dahmer

1. Wstęp

Wspaniale się składa, że właśnie dziś wypada Dzień Mężczyzn, bo mam szansę przedstawić – dla równowagi po ostatnim wpisie z okazji Dnia Kobiet – sylwetki wspaniałych, inspirujących mężczyzn, którzy istotnie wpłynęli na moje życie i myślenie. Tak jak poprzednio, nazwiska uporządkowane są w kolejności chronologicznej.

2. Keith Flint

Muzyka zespołu The Prodigy towarzyszyła mi od najmłodszych lat, kiedy tata po raz pierwszy przywiózł mi z zagranicy ich płytę (w tamtych czasach jeszcze na kasecie). Co ciekawe, ćwierć wieku później muszę przyznać, że ta muzyka ani trochę się nie zestarzała, no ale tata zawsze miał bardzo wysmakowany muzyczny gust.
Zawsze szanowałam Liama Howletta – mózg zespołu, byłam onieśmielona urodą Maxima Reality, ceniłam Leeroy’a Thornhilla, choć „znałam” go właściwie najmniej, jednak tylko jeden członek zespołu stał się od razu moim pierwszym poważnym ideałem mężczyzny – był nim Keith Flint. Szalony, inteligentny, utalentowany, przystojny (ten dziwny przypadek mężczyzny, którego osobiście wolę w makijażu), dowcipny, pełen pasji, mający pomysł na siebie i równocześnie wielki dystans do siebie. Jedną z moich ulubionych anegdot z nim związanych jest ta opisana przez Martina Roacha w książce „The Prodigy. Elektroniczny Punk”. Na jednym z lotnisk u Keitha znaleziono narkotyki. Po raz kolejny… Znudzony celnik spytał:

– Musisz brać narkotyki, żeby wykonywać swoją pracę?
– Nie, ale musiałbym je brać, gdybym wykonywał twoją – odparł Keith.

– Martin Roach „The Prodigy. Elektroniczny Punk”

Keithowi Flintowi zawdzięczam to, że stał się dla mnie na dosyć wczesnym etapie mojego rozwoju pierwszym modelem mężczyzny kompletnie różnego od mojego taty (choć równocześnie bardzo przez niego cenionego), z którym jednocześnie się utożsamiałam i który mnie fascynował, ciągle zapewniając o tym, że inność jest naprawdę fajna i porywająca.
Thank you, Keith!

3. Michael Jackson

Michael był moim jedynym idolem w prawdziwym tego słowa znaczeniu, co jest o tyle może dziwne, że akurat pop nigdy nie był gatunkiem mojego pierwszego wyboru. Oprócz tego, że wzruszał mnie niewiarygodny talent tego człowieka i uwielbiałam jego płyty (zwłaszcza „Dangerous”), fascynował mnie również tym, że był niesamowitą mieszanką wszystkiego, co najbardziej pociągające w: mężczyźnie, kobiecie, dziecku, osobie białej i czarnoskórej. To było aż niebywałe, ile mieścił w sobie barw i piękna.
Momentem przełomowym było dla mnie pójście na jego koncert w Warszawie w 1996 roku (ten jeden pamiętny raz, kiedy nie pojawiłam się na inauguracji Warszawskiej Jesieni), a potem przejechanie pod hotel, w którym się zatrzymał i… zobaczenie go na wyciągnięcie dłoni. Co prawda Warszawy nie spowijał jeszcze aż taki smog, a on przybył pod hotel w masce, ale widok nawet samych jego (naprawdę wyjątkowej urody) oczu z bliska był czymś, czego nie zapomnę do końca życia.
Mimo że wychowałam się w artystycznym domu i stykałam się z najwybitniejszymi tego świata osobiście już od najmłodszych lat (Iannis Xenakis ofiarował mi japońską laleczkę i przedziwne anyżowe czekoladki, siedząc na kolanach Tadeusza Łomnickiego, zadałam mu intrygujące mnie bardzo pytanie: „jak dokładnie wszedł do telewizora”, bo go tam parę dni wcześniej widziałam, państwo Lutosławscy zaopatrzyli w meble cały mój domek dla lalek, a od Władysława Hasiora dostałam całe mnóstwo zdekompletowanych zabawek i koralików), więc byłam do tego w pewnym sensie przyzwyczajona, zobaczenie Michaela Jacksona z bliska wpędziło mnie w dwutygodniowy stupor dysocjacyjny.
Zawdzięczam Michaelowi przede wszystkim niesamowite emocje i pokazanie mi, jak piękną można mieć więź z osobą, której się osobiście nie zna, dzięki jej talentowi i naszej na niego wrażliwości.
Thank you, Michael!

4. Kurt Cobain

Do Nirvany i Kurta Cobaina musiałam dojrzeć. Nadal nie uważam, że jest to zespół muzycznie doskonały, ale nie do końca o doskonałość w nim chodzi. Piękne, głębokie, mądre i przepełnione bólem teksty Cobaina bardzo mnie do niego przekonały, a potem zaczęło mnie coraz bardziej intrygować, co się kryje za tymi inteligentnymi, smutnymi oczami.
Kurtowi Cobainowi zawdzięczam przede wszystkim piosenkę „Dumb” i jej poruszające słowa, które raz na zawsze zmieniły coś w moim postrzeganiu świata i poezji.
Thank you, Kurt!

5. Władysław Hasior

O czym już tu wielokrotnie wspominałam, Władysław Hasior plasował się w czołówce moich ulubionych dorosłych. Dorastałam w domu, w którym były jego prace, w tym moja ukochana – prezent ślubny moich rodziców od Hasiora – przedstawiająca dwa kopulujące robaki. Mama niestety nigdy nie podzieliła mojego entuzjazmu dla tego akurat dzieła oraz jego kontekstu.
Prawie każdy mój przyjazd do Zakopanego w dzieciństwie (mieszkam tu na stałe dopiero od ośmiu lat), był związany z odwiedzeniem z tatą Galerii Hasiora, a potem samego Hasiora w jego mieszkaniu nad Galerią. Warto przypomnieć układ samej galerii: jej przestrzeń jest otwarta na wysokość parteru oraz pierwszego piętra. Na dole mieści się sala główna, w której jest ekspozycja stała (tylko dzieła Hasiora), a na górze, gdzie wystawiane są ekspozycje czasowe prac różnych twórców, wąski korytarz z balustradą prowadzi do drzwi lokalu, który zamieszkiwał Władysław Hasior. Nigdy nie był oczywiście dostępny dla zwiedzających, a dziś już pewnie ma nowe przeznaczenie. Mistrz czasem oglądał zwiedzających z góry, zza balustrady.
Był niesłychanie ciepłym, serdecznym i fajnym człowiekiem. Pamiętam, że zawsze sączył góralską herbatkę z prądem (nie mam stuprocentowej pewności co do herbatki, ale na pewno zawsze był tam prąd) i dużo się uśmiechał. Do mojej ulubionej części takiej wizyty należał zawsze moment, w którym Hasior otwierał małe drzwiczki na środku mieszkania, prowadzące w dół (układ tego miejsca był naprawdę przedziwny) do krainy skarbów, czyli czegoś w rodzaju piwnicy, gdzie składowane były zdekompletowane zabawki. Mogłam oglądać wszystko, natomiast to, co pan Władysław pozwalał mi sobie wziąć do domu, znajdywało się tylko na jednym stole. Zasady były bardzo proste i przejrzyste i niezwykle mi się podobały.
Do tego, choć byłam dosyć mała (miałam pewnie nie więcej, niż dziesięć lat), zakochałam się w jego pracach od pierwszego wejrzenia. Uwielbiałam ducha tej galerii, przejmującą twórczość Hasiora (od zawsze moją ulubioną jego pracą był Sztandar Niobe), idealnie dobraną do ekspozycji muzykę, która również się do dziś nie zmieniła.
Władysławowi Hasiorowi zawdzięczam ogromny wkład w budowanie mojej wrażliwości i poczucia piękna.
Panie Władysławie, dziękuję!

P.S. Mistrz zmarł dokładnie w dniu moich czternastych urodzin…

6. Vladimir Nabokov

Każdy z nas ma na pewno z okresu dzieciństwa niechlubny epizod myszkowania po „zakazanych”, mniej lub bardziej medycznych, książkach z kolekcji rodziców lub wujków, schowanych na teoretycznie niedostępnych dla nas półkach. Mój skończył się odkryciem jednej z największych miłości życia – Vladimira Nabokova, ale po kolei.
Moja „zakazana” pozycja składała się z części ilustracyjnej, której z powodzeniem można by nadać tytuł „Praktyczny przewodnik poruszania się po buszu” oraz tekstowej. Pierwszą odrzuciłam na wstępie z przyczyn estetycznych, natomiast druga zaintrygowała mnie przepięknym cytatem. Można się było domyślić, że cytat dotyczy intymnego zbliżenia dwóch osób, ale był tak niewiarygodnie subtelny, idealny językowo i działający na zmysły samą formą, że kwestia tego, co dokładnie opisywał, pozostawała w sferze wyobrażeń. Pod cytatem był podpis, który brzmiał mniej więcej tak (cytuję oczywiście z pamięci): „można by ten fragment uznać za przepiękną romantyczną literacką wizję stosunku seksualnego, gdyby nie fakt, że Vladimir Nabokov opisał w ten sposób w Lolicie akt samogwałtu czterdziestoletniego mężczyzny, dokonanego przy pomocy skarpetki należącej do dwunastolatki, o której fantazjował”. I wtedy właśnie nastąpił strzał Amora. Niemal na własne oczy zobaczyłam Kupidyna z łukiem! ❤
Wiedziałam, że muszę przeczytać „Lolitę” i lepiej poznać kogoś, kto pisze nie tylko TAKIE rzeczy, ale jeszcze kto TAK je pisze!
Jak wspominałam wcześniej, „Lolita” bardzo mocno namieszała w moim życiu i na pewno byłabym bez niej zupełnie inną osobą. Długi czas bałam się sięgnąć po inne książki Nabokova, mając poczucie, że nie da się już napisać nic lepszego, a ja go wolę zapamiętać właśnie takiego. Na szczęście w jakimś emitowanym dawno temu programie o książkach Wojciech Waglewski namówił mnie do sięgnięcia po rewelacyjne „Zaproszenie na egzekucję” i od tamtej pory przeczytałam większość dostępnych w języku polskim książek tego autora. Myślę, że to najlepszy pisarz w historii literatury w ogóle!
Vladimirovi Nabokovovi zawdzięczam zrozumienie, że plastycznie, pięknie i z klasą można pisać absolutnie na każdy temat, a najwięcej opowiedzieć można samą formą.
Спасибо, Владимир!

7. David Lynch

David Lynch jest królem nieoczywistości, więc nie mogło go zabraknąć na mojej dzisiejszej liście. Niebanalność (choć to raczej eufemizm) jego filmów oraz ogromne pole do interpretacji, jakie zostawia swoim odbiorcom, to rzeczy, za które cenię go najmocniej.
Davidowi Lynchowi zawdzięczam przede wszystkim jeden z najbardziej przełomowych filmów w moim życiu, czyli „Zagubioną autostradę”. Wyjątkowo urzekły mnie „Mulholland Drive” i „Dzikość serca”, jednak „Zagubiona autostrada” ukształtowała moje postrzeganie kobiecości i siebie samej.
Thank you, David!

8. Jeremi Przybora

Rzadko kiedy miewam do losu o cokolwiek pretensje, ale jak pewnego pięknego dnia usłyszałam od swojego taty:

Gdybym wiedział, że tak pokochasz twórczość Jeremiego Przybory,
poznałbym was ze sobą

– słowa, które powiedział mi tata pewnego pięknego dnia

to się odrobinę załamałam… (Nawiasem mówiąc, smutne jest też sobie uzmysłowić, że z opisywanej przeze mnie dziesiątki panów, żyje tylko dwóch.)
Choć w pamięci tzw. przeciętnego odbiorcy rolę „świetnego tekściarza” odgrywa po dziś dzień Agnieszka Osiecka (czego nigdy nie rozumiałam i już pewnie nie zrozumiem), mamy w historii tekstów polskiej muzyki rozrywkowej prawdziwą perłę w postaci twórczości Jeremiego Przybory. To, w jaki sposób Przybora władał piórem, jego niewymuszona elegancja, ale i przecież spora szczypta pikanterii, porywający dowcip, niesłychany urok i niewiarygodna wręcz świadomość językowa, to ewenement na skalę wszystkich polskich tekstów rozrywkowych w ogóle!
Jeremiemu Przyborze zawdzięczam przepiękną przygodę z Kabaretem Starszych Panów (był taki czas, kiedy nie dało się mnie zagiąć na żadnej piosence Kabaretu – znałam je wszystkie, wraz ze wszystkimi zwrotkami i wersjami, na pamięć) i rozsadzającą mnie dumę, że to właśnie w Polsce urodził się Nabokov tekstów piosenek rozrywkowych.
Panie Jeremi, dziękuję!

9. Demetrio Stratos

Ten niezwykle intrygujący niespotykanej urody multiinstrumentalista, badacz muzyki, wokalista i tekściarz grecko-włoskiego pochodzenia (urodzony w Egipcie) trafił do mojego serca jednym, zupełnie niesamowitym utworem – „Le sirene”.

Choć słyszałam w życiu mnóstwo utworów kwadrofonicznych, to, co Stratos zrobił w „Le sirene” z przestrzenią i relacją dźwięku do (uszu) słuchacza, przerosło moje najśmielsze oczekiwania i raz na zawsze zmieniło moją wizję zagospodarowania przestrzeni słuchacza w mojej własnej muzyce.
Demetriosowi Stratosowi zawdzięczam pokazanie mi kompletnie nowej i fascynującej perspektywy, a także opowiadanie „W rybich łuskach”, które napisałam zainspirowana tym jego utworem.
Σας ευχαριστώ, Δημήτριο!

10. Stanisław Dróżdż

Jak już pisałam w tekście „Językowe obserwacje”, twórczość Stanisława Dróżdża i poezję konkretną w ogóle odkryłam stosunkowo późno i od razu się w nich zakochałam. Dokładnie dwa miesiące przed terminem oddania pracy magisterskiej na studiach (a wbrew obowiązującym dziś trendom oddawałam ją pod koniec piątego roku studiów), kiedy utknęłam w ślepym zaułku w analizie tekstów Jeremiego Przybory, która miała być pierwotnym moim tematem, znakomita polska malarka, Zofia Broniek, pokazała mi twórczość Dróżdża, dla której zupełnie straciłam głowę. Z duszą na ramieniu przyszłam na seminarium magisterskie do mojego promotora, profesora Krzysztofa Kłosińskiego, i powiedziałam:

– Panie profesorze, mam dla pana wstrząsającą wiadomość.
– Napisała już pani całą pracę?!
– Gorzej – zmieniłam jej temat i zaczynam od początku, ale muszę
ją złożyć w pierwotnie wyznaczonym terminie… Za dwa miesiące.
– W takim razie proszę nie marnować czasu i zdążyć!

– rozmowa z promotorem idealnym, profesorem Krzysztofem Kłosińskim

Stanisławowi Dróżdżowi zawdzięczam te dwa najpiękniejsze miesiące mojego życia, przez które pisałam swoją pracę (i zdążyłam, dodatkowo zostając za nią wyróżniona!). Odkrywałam tę nową dla siebie, wciągającą, świeżą, poruszającą, głęboką, doskonałą Sztukę, równocześnie pisząc własną jej interpretację. Bardzo intensywny czas, który mnie ukształtował i przekonał, że wszystko naprawdę jest w języku. Że to nie moje przypuszczenie, tylko najprawdziwsza prawda. Zrozumiałam, że jestem wyznawcą języka, a Stanisław Dróżdż stał się moim doskonałym nauczycielem.
Panie Stanisławie, dziękuję!

P.S. Fragmenty mojej magisterki będę zamieszczać sukcesywnie na blogu – będą dostępne w kategorii Recenzje sztuk plastycznych oraz pod tagiem: Stanisław Dróżdż.

11. Jeffrey Dahmer

Ponieważ od zawsze temat samotności, poczucia odrzucenia i tęsknoty za bliskością nie był mi obcy, ogromnie poruszyła mnie historia zagubionego mężczyzny, który z tych właśnie powodów zdecydował się zamordować siedemnastu mężczyzn w różnym wieku (najmłodsza ofiara była niepełnoletnia), dopuścić się aktu nekrofilii na zwłokach i następnie je spożyć.
Ta strona mnie, w której już dawno temu rozgościł się na stałe Michał Fajbusiewicz, była zupełnie zafascynowana historią Dahmera (choć fascynacja ta oczywiście oscylowała na granicy przerażenia i współczucia). Tym bardziej, kiedy zaczęłam oglądać wywiady z nim i zrozumiałam, że choć był psychopatą i jak każdy psychopata miał ogromny talent manipulatorski, to jednak był też w pełni świadomy tego, czego się dopuścił, i potrafił z honorem ponieść konsekwencje swoich działań, nie zrzucając winy na innych (jak np. wręcz karykaturalny pod tym względem Ted Bundy). Dosyć mocno mnie co prawda rozczarował przyznaniem, że przeszedł na kreacjonizm, ale więzienie na pewno nie oddziałuje dobrze na żadną psychikę, a zwłaszcza tak zwichrowaną, jak jego.
Jeffrey’owi Dahmerowi zawdzięczam utwierdzenie mnie w przekonaniu, że nic nie jest do końca takie, na jakie wygląda, a w najstraszniejszych i najtrudniejszych do zrozumienia zbrodniach nigdy tak naprawdę – wbrew powszechnej opinii – nie mamy do czynienia z tylko jedną ofiarą.
Thank you, Jeffrey!

🌻🌻🌻 Wszystkim Panom w dniu ich święta składam najserdecznNiejsze życzenia, do których również dołączam piosenkę. Długo zastanawiałam się, którą wybrać, aż sobie uzmysłowiłam, że skoro Paniom wpis wcześniej zadedykowałam „Queen” Jessie J, to – żeby pozostać w klimatach królewskich – Panom podaruję dziś „Princes Of The Universe” wspaniałego i niepowtarzalnego zespołu Queen. I wy nućcie sobie codziennie – na przykład przy goleniu – te słowa, bo przecież są prawdziwe: 🌻🌻🌻

Here we are, born to be kings
We’re the princes of the universe

– Freddie Mercury

8 kobiet na 8 marca

[Ponieważ dzisiejszy wpis znów jest dość długi, postanowiłam zrobić mu mały spis treści, który ułatwi szybkie poruszanie się po tekście, gdyby ktoś chciał do któregoś fragmentu po przeczytaniu całości wrócić.]

    Spis treści:

  1. Wstęp
  2. Astrid Lindgren
  3. Lolita
  4. Björk
  5. Naomi Campbell
  6. Anohni
  7. Melody Beattie
  8. Laurie Anderson
  9. Iyanla Vanzant

    • 1. Wstęp

    • Muszę zacząć od tego, że nie jestem zbytnią entuzjastką nadmiernego epatowania swoją płcią. Wierzę, że w pierwszej kolejności wszyscy jesteśmy ludźmi, a płcie – choć w sytuacjach prywatnych niezwykle istotne – nie powinny mieć żadnego znaczenia ani w debacie publicznej, ani sytuacjach oficjalnych. Dziś jednak zrobię mały wyjątek i skupię się tylko na paniach. Z uwagi na dzisiejszą datę i obchodzone święto – 8 marca, Dzień Kobiet – postanowiłam wytypować osiem kobiet ze świata szeroko pojętej popkultury, które mnie ukształtowały i poświęcić im ten wpis. Osiem kobiet, które swoją twórczością, działalnością czy osobowością wpłynęły na mnie na tyle mocno, że mogę z czystym sumieniem powierzyć im część odpowiedzialności za to, kim w tej chwili jestem.
      Rzecz jasna, jest dużo więcej kobiet, które podziwiam, choćby Maria Skłodowska-Curie (nie tylko za to, że była dwukrotną laureatką nagrody Nobla, co oczywiste, ale też za niewiarygodną siłę, determinację i osiąganie swoich pięknych celów, mimo wielkich życiowych tragedii, które się jej przytrafiły) czy Pamela Anderson (wobec której stwierdzenie, że mnie „ukształtowała” byłoby jawnym nadużyciem, ale na pewno na jej ukształtowanie nie pozostałam nigdy obojętna). Jednak skoro sama postanowiłam dziś ograniczyć swoją listę ważnych kobiet do ośmiu punktów, zdecydowanie będzie ona wyglądać tak jak poniżej. (Nazwiska uporządkowane są w kolejności chronologicznej.)

      2. Astrid Lindgren

      Mimo ogromnego zabiegania mojego taty i tego, że prawie ciągle był w rozjazdach (pracował etatowo w trzech miastach), we wczesnej fazie mojego dzieciństwa spędzał ze mną naprawdę dużo czasu, regularnie mi czytając. Jednymi z pierwszych „poważniejszych” książek tego okresu były dla mnie cudowne powieści Astrid Lindgren, takie jak: przeurocze „Dzieci z Bullerbyn”, wszystkie szalone przygody Pippi Långstrump, „Emil ze Smalandii”, „Braciszek i Karlsson z dachu”, „Lotta z ulicy Awanturników” czy chyba najbardziej przełomowa powieść mojego dzieciństwa – „Ronja, córka zbójnika”. Większość z tych książek przeczytał mi tata, zanim sama opanowałam tę umiejętność, a potem – już samodzielnie – czytałam je po raz drugi, a czasem i trzeci.
      Astrid Lindgren zawdzięczam rozsmakowanie w inteligentnym, niesamowicie plastycznym pisaniu, rozbudzenie mojej wyobraźni, no i stworzenie mi fantastycznego towarzystwa w najmłodszych latach. Nigdy nie przepadałam za rówieśnikami i traktowałam ich trochę jak zło konieczne, więc fajnie było wracać po szkole do lektury, w której czekała na mnie zawsze wesoła i niebanalna gromadka szwedzkich urwisów.
      Tack, Astrid!

      3. Lolita

      Lolita, choć jest postacią fikcyjną, stworzoną przez mężczyznę, namieszała w moim życiu nie mniej, niż niejedna kobieta z krwi i kości, wywracając do góry nogami na wiele lat moje poczucie wartości oraz myślenie o relacjach damsko-męskich. Ta bezczelna, rozkapryszona, zepsuta do cna, bezwzględna i brutalna dwunastoletnia nimfetka wodząca za nos i owijająca sobie wokół palca biednego Humberta Humberta, z którym się od zawsze utożsamiam, chciał nie chciał, odcisnęła ogromne piętno na całym moim życiu. Nigdy jej nie lubiłam, choć zawsze rozumiałam pożądanie, które może wzbudzać. Nigdy jej nie szanowałam, choć zawsze doceniałam magnetyzm, jaki w sobie miała.
      Zawdzięczam jej opaczną interpretację zagadnienia kobiecości w ogóle i kobiecości w sobie. Choć z drugiej strony, gdyby nie to, być może, nie mając czego w późniejszym życiu zanegować, docelowo nie umiałabym – choć drogą krętą i wyboistą – dojść w końcu do zrozumienia siebie jako kobiety…
      Thank you, Lo!

      4. Björk

      Mniej więcej równolegle z Lolitą, z impetem weszła do mojego życia Björk. Poznałam ją być może jeszcze zanim przeczytałam „Lolitę”, przy okazji jednego z albumów, który do tej pory jest w czołówce moich ulubionych w ogóle, czyli płyty „Debut”. Zachwyciła mnie świeżością, bezkompromisowością i kompletnym wymknięciem się jakiemukolwiek łatwemu zaszufladkowaniu (choć po latach okazało się, że „Debut” był najbardziej popową płytą w jej karierze). Wtedy jednak nie wiedziałam, że znajdzie w moim sercu specjalne miejsce, w którym się rozgości na dobre i że ukierunkuje moje myślenie o tworzeniu własnej muzyki. Jej „Biophilię” uważam za jedno z największych arcydzieł w historii popkultury.
      Zawdzięczam Björk mnóstwo wzruszeń, z którymi zawsze był dla mnie związany odbiór jej niesamowitej muzyki. Nie wszystko było mi jednakowo bliskie, ale zawsze szanowałam to, że jest jej i że jest w tym niewyobrażalnie uczciwa i bezkompromisowa. Zawdzięczam jej również wyhodowanie w sobie niezachwianej wiary w to, że trzeba muzycznie robić swoje w pełnym tego słowa znaczeniu, patrząc zawsze w przód, czyli na artystyczną jakość i wyższy wymiar, jakim jest Sztuka, a nie wstecz, czyli na szeroko rozumianą popularność, odbiorców czy sprzedaż. Niech liczby pozostaną tam, gdzie ich miejsce, czyli np. w metrum.
      Þakka þér, Björk!

      P.S. A tu Björk, która mówi dokładnie to, co myślę na temat dzielenia ludzi na płcie („kobietą jestem dopiero na jakimś dziesiątym miejscu”):

5. Naomi Campbell

Naomi Campbell po raz pierwszy zobaczyłam w teledysku Michaela Jacksona „In The Closet” i ją z miejsca oczywiście znienawidziłam – wiła się za blisko Michaela. (To było tuż po tym, jak rodzice mi uświadomili, że Michael Jackson nie jest kobietą, bo przez rok żyłam w mylnym przekonaniu co do jego płci, co nie zmieniało faktu, że go uwielbiałam.) Jednak równocześnie mam – jak nazwa bloga wskazuje – zarówno oczy, jak i wrażliwość na piękno, więc oczywiście zachwyciła mnie jej niezwykła uroda.
Wiele, wiele lat później trafiłam w internecie na jakiś wywiad z nią i na pewien czas uzależniłam się od oglądania jej wypowiedzi (zarówno to co mówi, jak i to, jak mówi – ten głos… – na dłuższy czas przykuło moją uwagę). Okazała się tym typem kobiety, z którym może niekoniecznie chciałabym mieć do czynienia w życiu codziennym (za bardzo bym się chyba bała czymkolwiek jej narazić), ale którą cudownie obserwować z bezpiecznej odległości. Ostra, zdecydowana, inteligentna, silna, z dużą wiedzą z zakresu swojej dziedziny, może odrobinę butna, wyraźna, charakterna, jakaś.
Naomi Campbell zawdzięczam poznanie typu kobiecości, z którym się jeszcze nigdy wcześniej nie zetknęłam: to nowoczesna i niezależna, mimo swoich niekontrolowanych wybuchów agresji – ciągle jednak dama.
Thank you, Naomi!

P.S. Poniżej fragment wywiadu, w którym mimo takiego a nie innego dziennikarza, udało jej się przekazać swoją prawdę, równocześnie nie przekraczając granic braku uprzejmości:

6. Anohni

Z Anohni zetknęłam się po raz pierwszy jeszcze kiedy nazywała się Antony Hegarty (jest kobietą transpłciową) i była wokalistką zespołu Antony and the Johnsons. Ujęła mnie swoją niesłychaną wrażliwością i delikatnością, głębią, anielskim głosem, poruszającymi tekstami i kompozycjami, a także wyjątkowym darem przekazywania w śpiewie całej gamy emocji.
Uwielbiam wszystkie jej autorskie piosenki, ale to jeden cover w jej wykonaniu zasługuje na szczególną uwagę – piosenka „Crazy in love”. Wszyscy oczywiście kochamy wykonawczynię oryginału – Beyoncé. Jest piękna, miła, dobra, sympatyczna i ma doskonały warsztat wokalny. Jednak, umówmy się, „Crazy in love” nie jest utworem wybitnym. Choć Beyoncé w teledysku dokłada starań, jest wyjątkowo zdeterminowana gimnastycznie, bardzo kuso ubrana, nawet udaje jej się założyć prawe kolano za lewe ucho (co bardzo podziwiam), to i tak całe show kradnie podczas wykonania tej piosenki Antony, pojawiając się w niedbałej fryzurze, odziana w coś między obszerną koszulą nocną a prześcieradłem, z dosyć przypadkową synchronizacją ruchów ciała i wyciskając z tej komercyjnej kompozycji muzyczne wyżyny, a z moich oczu łzy.

Anohni zawdzięczam utwierdzenie w przekonaniu, że inność jest piękna.
Thank you, Anohni!

W pewnym krytycznym momencie swojego życia (który z grubsza opisałam TUTAJ), w mojej głowie pojawiło się nagle i niespodziewanie słowo: „współuzależnienie”. Słyszałam je wcześniej może dwa razy w życiu i tak naprawdę nigdy nie rozumiałam do końca jego znaczenia. Z samej budowy słowa wyciągnęłam oczywiście narzucające się logiczne wnioski, ale nagle cały mój organizm zaczął się domagać ode mnie sięgnięcia po jakąś lekturę i zgłębienia tematu. Weszłam do pierwszej lepszej księgarni i wyszłam z niej z książką „Koniec współuzależnienia” Melody Beattie pod pachą. Lektura okazała się jednym z momentów przełomowych w moim życiu i pchnęła mnie do poczynienia kroków, bez których dziś nie byłabym w tym punkcie, w którym jestem, a to jest naprawdę bardzo dobry i przede wszystkim zdrowy punkt!
Melody Beattie zawdzięczam świadomość, że czasem to, co wydaje się nam być naszymi dziwactwami czy wstydliwymi problemami, które trzeba po prostu zaakceptować i się z nimi zbytnio nie afiszować, może być po prostu zaburzeniem, które da się przy pomocy terapii wyleczyć i wyeliminować ze swojego życia. To jedna z cenniejszych lekcji.
Thank you, Melody!

8. Laurie Anderson

Gdyby ktoś kazał mi wskazać jedną personifikację artyzmu, błyskotliwości i piękna, bez zastanowienia odpowiedziałabym: Laurie Anderson. Ta amerykańska malarka, rzeźbiarka, kompozytorka, wokalistka, skrzypaczka, pianistka, pisarka, reżyserka i performerka skradła moje serce już dawno temu płytą „Big Science”. I choć dość często do tego albumu wracałam, minęło dość sporo czasu, zanim zakochałam się w niej na nowo – po lekturze jej magicznej książki „Język przyszłości”. I od tej pory liczba wywiadów, jakie z nią widziałam, zaczęła już być chyba niepoliczalna, a moja fascynacja Laurie niezmiennie rośnie. Fascynacja jej głosem, osobowością, niewiarygodnym pięknem, którym jest przepełniona, mądrością, inteligencją i niebanalnym sposobem myślenia, charakterystycznym tylko dla tych, którzy mają naprawdę otwarte umysły.
Wzruszający, doskonały film „Serce psa” czy moja ukochana jej płyta „Homeland” to dzieła sztuki, które bardzo mocno ukształtowały moją wrażliwość i wpłynęły na moje postrzeganie piękna.
Ktoś kiedyś stwierdził:

Zazwyczaj związki rozpadają się, bo on odszedł do młodszej.
Twój ma szansę się zakończyć, bo ona odeszła do starszej.

– coś, co ktoś kiedyś stwierdził

Mocno mnie to rozbawiło.
Laurie Anderson zawdzięczam nieustającą inspirację do tworzenia swojej muzyki i tekstów bez oglądania się na innych, bez szufladkowania się w jakiejkolwiek kategorii.
Thank you, Laurie!

❤ Spełnienie jednego z największych marzeń, czyli spotkanie z tą cudowną Artystką twarzą w twarz opisuję TUTAJ,
a wrażenia z jej doskonałego występu – TUTAJ!

Gorąco zachęcam do lektury obydwu wpisów ❤

9. Iyanla Vanzant

Z wykształcenia obrońca karny, zawodowo autorka wielu książek z zakresu rozwoju duchowego, nauczyciel i trener duchowy, mówca oraz osobowość telewizyjna – Iyanla Vanzant. Odkryłam ją stosunkowo niedawno i właściwie przez przypadek. Z miejsca zaskarbiła sobie moją ogromną sympatię i podziw. Za każdym razem, kiedy ją widzę, wzbiera we mnie potrzeba bycia przez nią mocno przytuloną. Jest piękną, mądrą, głęboką, pełną prawdziwej miłości bliźniego kobietą, która pomaga wielu ludziom zmienić swoje myślenie i spojrzeć szerzej, by zobaczyć więcej. Gdybym wiele, wiele lat temu usłyszała słowa, które powtarza zawsze:

When you see crazy coming,
cross the street

– Iyanla Vanzant

i je w pełni zrozumiała, moje życie potoczyłoby się zupełnie inaczej. Ale lepiej późno, niż później.
Iyanli Vanzant zawdzięczam uświadomienie sobie, że idealną relację możemy mieć jedynie sami ze sobą, a im jej poświęcimy więcej uwagi i troski, tym lepiej będą wyglądać nasze relacje  z otoczeniem, bo to, jakich przyciągamy do siebie ludzi, to jedynie lustrzane odbicie tego, jak traktujemy siebie i co tak naprawdę o sobie myślimy.
Thank you, Iyanla!

🌹🌹🌹 Wszystkim Paniom w dniu naszego święta składam najserdecznNiejsze życzenia, do których dołączam cudowną piosenkę w zupełnie magicznej, akustycznej wersji. „Queen” pochodzi z repertuaru jeszcze jednej przepięknej (na zewnątrz i wewnątrz) i piekielnie utalentowanej kobiety – niepowtarzalnej Jessie J.  Nućcie codziennie ten refren, naprawdę wierząc w jego sens: 🌹🌹🌹

I love my body, I love my skin
I am a goddess, I am a queen

– Jessie J