Od kiedy mamy psióreczkę, postanowiłam nieco rozbudować kategorię „Smak absolutny”, w której umieszczam swoje przepisy. Rozbudować o przepisy na karmy dla psa, nadając im podtytuł „Karma wraca”. Do gotowania Żuli zachęciła mnie przyjaciółka – wybitna w sztuce kulinarnej i doświadczona z psami. Pierwszym prostym daniem, które odważyłam się zrobić wg jej wskazań był gotowany kurczak z marchewką, pietruszką i ryżem. Żulisiabyła zachwycona, no i tak jakoś poszłam za ciosem.
Oczywiście nie jestem dietetykiem, więc nie będę tu podawać ani wagi porcji dziennej dla psa o określonej masie, ani nie uwzględniam w przepisach jakichkolwiek psich alergii lub problemów zdrowotnych, z jakimi się mierzą przedstawiciele poszczególnych ras. Mamy kundelka, który może jeść niemal wszystko, ale nie wiem jeszcze tak naprawdę, co preferuje. Uzbroiłam się w wiedzę z zakresu tego, co pies jeść może oraz co jest dla niego zdrowe i dobre, a czego jeść nie powinien lub mu wręcz nie wolno. O suplementach również nie będę pisać, bo uważam, że o tym powinien zdecydować weterynarz. Wiem, że do gotowania nie używa się soli, mięsa lepiej nie gotować długo (żeby nie wygotować z niego cennych składników odżywczych) oraz że warto z kolei rozgotować warzywa (miksowanie na papkę ułatwia psom trawienie). Wiem, że jako wypełniacz można stosować ryż lub – zdrowiej – płatki owsiane, ale że już kasza, ziemniaki czy makaron z różnych powodów nie są najlepszym pomysłem. Informacją frapującą była dla mnie ta, że psy nie są ponoć wielkimi entuzjastami częstych zmian w swoim menu, co daje nam, gotującym, mniejsze pole do popisu. Najistotniejsze jest jednak to, by nasz czworonożny przyjaciel był szczęśliwy, najedzony i zdrowy. Warto więc obserwować swojego pupila, regularne go ważyć, brać pod uwagę jego dzienną ilość ruchu, no i sprawdzać, co o spożywanej karmie mówi jego kupa. Bo przecież… karma wraca.
Znowu mięso
fot. Marianna Patkowska
Od kiedy przestałam jeść mięso (a przestałam już cztery lata temu), brakowało mi tylko jednej rzeczy – możliwości mycia i dotykania surowych podrobów. To mnie zawsze uspokajało i miało dla mnie niemal metafizyczny wymiar. Odstawiłam mięso zresztą z powodu trywialnego i obnażającego moje chore ego. Mianowicie, kiedy na samym początku znajomości z moim obecnym Partnerem wegetarianinem (z kilkudziesięcioletnim stażem) zapytałam go, czy widzi różnicę w smaku kobiety mięsożernej a niemięsożernej, po dłuższym zastanowieniu odparł, że nie wie, bo nigdy nie spotykał się z wegetarianką. No i… to było to. Odkryłam niszę i pole, na którym będę lepsza, będę nad nimi wszystkimi (tymi prehistorycznymi eks, nie zawsze już w pełni sprawnymi, czy nawet żyjącymi) górowała, zyskując przewagą etyczną. Motywacja była taka a nie inna, a ja już jestem dzięki terapii w całkiem innymi punkcie, nie mniej jednak dopiero kiedy radykalnie odstawiłam mięso (oprócz rybiego, choć to jem już bardzo sporadycznie) zrozumiałam sens i konieczność decyzji, którą podjęłam pod wpływem impulsu. Choć byłam kiedyś największym mięsożercą ze wszystkich, choć wierzyłam w mit, że jakaś grupa i rodzaj krwi może predestynować do jedzenia mięsa, dziś jego niejedzenie jest dla mnie całkowicie naturalne i oczywiste. To coś, co uważam, że w XXI wieku dla planety i pozostałych istot powinien zrobić każdy świadomy i empatyczny człowiek. Ciężko mi zrozumieć siebie samą z „okresu mięsnego”, ale widać musiałam do tego dorosnąć. Czy tęsknię za smakiem mięsa? Nie, bo jego zamienniki są na coraz wyższym poziomie i w każdej chwili mogę zjeść nie tylko przyzwoitą parówkę, ale też pulpety, sznycla, kiełbaski czy gyros w wersji wege. Ale tego też potrzebuję już coraz mniej. Wystarczają mi warzywa, ryże i kasze.
Sprawa ma się jednak inaczej z małymi dziećmi i zwierzętami. Pies potrzebuje w swojej diecie mięsa. Ucieszyłam się więc niesamowicie, że znowu będę mogła je od czasu do czasu gotować i mrozić porcje na cały tydzień (oprócz tego Żuli je też karmy z puszki, a także powoli uczy się jedzenia suchej karmy). Wiedząc, co jest wskazane i dobre dla niej, puściłam wodze swojej wyobraźni i wyczarowałam kilka aromatycznych karm. Zacznę od ostatniej!
fot. Marianna Patkowska
SKŁADNIKI:
– 568 g porcji rosołowej z kaczki
– 626 g porcji rosołowej wołowej
– 500 g mięsa wołowego na gulasz
– 287 g steku wołowego z antrykotu
– 450 g wątróbki z kurczaka
– 4 marchewki
– 3 pietruszki (korzenie)
– ¼ selera
– cukinia
– ½ jabłka
– 1,5 szklanki ryżu
fot. Marianna Patkowska
PRZYGOTOWANIE:
Marchewki, pietruszki, selera i cukinię umyć, obrać i pokroić w drobną kostkę.
fot. Marianna Patkowska
Zalać niedużą ilością wrzątku i gotować ok. 35 – 40 minut. Po ich upływie dodać porcję rosołową z kaczki, porcję rosołową wołową, mięso na gulasz i stek z antrykotu. Gotować jeszcze 15 minut.
fot. Marianna Patkowska
Na końcu wrzucić do gotującej się reszty przemytą wątróbkę.
fot. Marianna Patkowska
Gotować całość jeszcze ok. 5 minut.
fot. Marianna Patkowska
Łyżką cedzakową wyłowić wszystkie mięsa i przełożyć je do miski. Warzywa gotować jeszcze kilka minut z połówką umytego, obranego i pokrojonego w kostkę jabłka. Potem przy pomocy durszlaka lub sitka wyłowić warzywa z jabłkiem (bulion zostawiamy w garnku!) i zmielić je na papkę.
fot. Marianna Patkowska
Z bulionu z garnka odlewamy połowę (i zostawiamy do ewentualnego podlania).
fot. Marianna Patkowska
Bulion w garnku doprowadzamy do wrzenia, zmniejszamy ogień i dodajemy 1,5 szklanki ryżu. Ryż gotujemy wg wskazówek na opakowaniu, dodając do tego jeszcze 5 minut, żeby się rozgotował. Co jakiś czas sprawdzamy, czy nie należy ryżu podlać resztą bulionu. Gotowy ryż pozostawiamy do ostygnięcia, a potem łączymy ze zmiksowanymi warzywami i jabłkiem.
fot. Marianna Patkowska
Ostudzone ugotowane mięso kroimy w dość małą kostkę. Z kaczki wyciągamy i wyrzucamy wszelkie kostki i chrząstki. Kawałki mięsa łączymy i mieszamy z ryżem, warzywami i jabłkiem. Całość dzielimy na porcje dzienne dla naszego pieska i zamrażamy na kolejne dni. Ja podaję jej porcję dzienną w dwóch ratach.
fot. Marianna Patkowska
Jeśli nasz psiak lubi napoje typu Psie Piwko, możemy mu, oprócz wody, podać w misce również bulion, który nam został (jeśli po podlaniu ryżu nam oczywiście został), choć nie każdy pies będzie rozumiał taką płynną sytuację. Jeśli wiemy, że takie podanie nie przejdzie, bulion można zamrozić i skorzystać z niego przy gotowaniu następnej karmy.
fot. Marianna Patkowska
WRAŻENIA
fot. Marianna Patkowska
Żuli – skończywszy dwukwadransowy strajk głodowy, na który przeszła tuż po zobaczeniu i powąchaniu mojego dania – zjadła wszystko z apetytem, a z każdym następnym razem coraz bardziej się na moją karmę rzucała. Z moich obserwacji wynika, że woli jednak kawałki rozgotowanych warzyw niż papkę z nich, co osobiście rozumiem. Jednak równocześnie rzeczywiście prawdą jest, że trawi gotowane warzywa znacznie lepiej, kiedy są zmiksowane (na co nie zawsze zbite dowody za każdym razem po niej zbieramy).
Po niemal tygodniu podawania jej tego posiłku mogę śmiało powiedzieć, że bardzo jej smakuje, chociaż nic nie przebije ulubionego przez nią kurczaczka z warzywami i ryżem. Ale sam kurczaczek w zbyt dużych ilościach nie jest dla psa dobry, w przeciwieństwie do wołowiny z podrobami (które nie powinny stanowić więcej niż 20% mięsnej porcji karmy).
Zimny bulion jej absolutnie nie przekonał. Nie jest w ogóle przesadną fanką płynów – stąd też pewnie niechęć do papek – więc zamroziłam go do kolejnych karm!
fot. Marianna Patkowska
Satysfakcja własna po przygotowaniu karmy: 10 /10 Satysfakcja mojego psa po powąchaniu karmy: 0 /10 Satysfakcja mojego psa po zjedzeniu karmy: 10 /10
P.S. Na deser łączę smakowitą „Double Fiestę” znakomitej Meredith Monk!
Kiedy mój Partner wyjeżdżał ode mnie na niecały miesiąc, wyjeżdżał z psem – Kochim, którym się chwilowo opiekowaliśmy. Niedługo potem coś we mnie pękło i poczułam całą sobą, że to już ten moment, o którym wiedzieliśmy, że kiedyś nastanie. Zrozumiałam, że oto stałam się gotowa na psa. Rozmawialiśmy o tym coraz częściej i wiedzieliśmy, że ta zaplanowana przez nas przyszłość coraz bardziej się przybliża. Postanowiliśmy nawet, że kiedy jakiś potrzebujący pies pojawi się na naszej drodze, po prostu go przygarniemy. Od tamtej chwili każdą powsiłapę uważałam za naszego potencjalnego przyszłego pupila, nie zważając, że ma już opiekunów. Kiedy Partner zabrał Kochiego, owładnęła mnie pustka, jakiej już od dawna nie czułam. Zadzwoniłam do Ukochanego, który… zadziwiająco szybko stwierdził, że podziela moją gotowość na psa. (Całe szczęście zapomniał o swojej złotej myśli, że „jeśli chodzi o opiekę nad kimkolwiek, to powinno się ją zacząć od kwiatków doniczkowych”. To test, który już wielokrotnie oblewałam.) Być może dla psich opiekunów moja ekscytacja jest niezrozumiała – jak chce się mieć psa, trzeba go zaadoptować i tyle. Jednak – inaczej niż Partner – ja nigdy nie miałam psa. Ani jako dziecko, ani jako osoba dorosła. Dziś więc cieszę się i nie dowierzam, bo – choć zaznałam tylko takiego – mam gdzieś w środku przekonanie, że życie bez psa jest życiem smutniejszym i gorszym. Umówiliśmy się z Partnerem, że kiedy wróci, pojeździmy po małopolskich schroniskach i znajdziemy naszego psiego przyjaciela. Zrobiłam telefoniczny rekonesans i kiedy uświadomiłam Partnerowi, że dziś nie jest tak, jak on to pamięta (czyli że się przyjeżdża do schroniska i wraca z psem), ale że jest cała procedura adopcyjna, to zapytał mnie, czy nie łatwiej będzie przy okazji adoptować też dziecko. (Franciszek lubi to.)
Od tamtej pory mój każdy kolejny dzień wypełniony był oczekiwaniem na nasze małe psie szczęście i przeglądaniem mediów społecznościowych wszystkich możliwych schronisk. W najśmielszych snach nie przypuszczałam jednak, że mój Partner wróci do mnie… już z naszym pieskiem! Bo procedurę da się przyspieszyć, spotkanie odbyć i przez telefon, i potem online, a psa wziąć przy pierwszym z nim spotkaniu od razu po podpisaniu umowy, jeśli ten ma tragiczne warunki i wymaga dobrego domu na cito.
fot. Bożena Szuj
Pies naszych marzeń
fot. Bożena Szuj
Choć marzył mi się zawsze duży pies, a Partner nie chciał do tej pory psa mniejszego niż średni, opieka nad Kochim ukazała nam jasne strony psów kompaktowych: łatwiej je podnieść (a ruchome schody, niektóre psie choroby czy psia starość mogą to na nas wymusić), jedzą nieco mniej, robią mniejsze kupy i mogą być równie urocze. Byliśmy więc zgodni co do rozmiaru i schroniskowego pochodzenia psa, jego wielorasowości (w grę wchodziły jedynie najcudowniejsze kundelki) i wieku. Trudno było nam sobie wyobrazić szczeniaczka, który jest jeszcze – jak stwierdził Partner – „kompletnym siusiakiem”, więc wymaga nauk od podstaw. Chcieliśmy pieska młodego, ale nieco odchowanego, postanowiliśmy więc szukać takiego, który ma od roku do trzech lat. Jednak to wszystko nie było aż tak istotne, jak nasza chęć pomocy zwierzęciu, które tego naprawdę potrzebuje i na które nie zdecyduje się każdy. Moją prywatną preferencją, być może również przez zażyłość z Kochim, była u psiaka płeć męska. Chowana w patriarchalnej, nieuświadamianej od pokoleń niechęci do kobiet; w sztucznie wzbudzanym w kobietach poczuciu zagrożenia ze strony innych kobiet, miałam graniczące z pewnością przekonanie, że byłaby ze mnie fatalna matka zarówno córki, jak i suczki. Dodatkowo cieczki, o których nie miałam pojęcia, no i najgorsze – możliwość zajścia w ciążę. (Najbardziej nieszczęśliwym zwierzęciem, jakie kiedykolwiek widziałam, była pewna młoda sunia niedługo po urodzeniu gromadki szczeniaków, autentycznie nimi wykończona.) Z kolei prywatną preferencją Partnera była psia umiejętność fajnego chodzenia na smyczy oraz bez niej. Cóż, jak mawia moja ukochana Khloé Kardashian: „kiedy chcesz rozśmieszyć Boga, opowiedz mu o swoich planach”. Dziś mamy półtoraroczną sunię (warunkiem adopcji było nasze zobowiązanie się do jej sterylizacji), która z początku – choć już nie jest szczeniakiem – przez fatalne warunki, w których wzrastała, nie umiała jeszcze załatwiać swoich potrzeb poza domem, ani chodzić po schodach, ani w szelkach, ani na smyczy.
Historia naszej adopcji jest dosyć niesamowita. Przeglądając miliony zdjęć i filmików, w środku kolejnej bezsennej nocy trafiłam na ten jeden, który wstrząsnął mną chyba najmocniej. Pani trzymała na rękach przerażoną prześliczną sunię, która trzęsła się cała ze strachu, a nagrywająca ją inna pani – z przytuliska dla psów, które nadzorowało adopcję – apelowała o szybkie znalezienie dobrego domu dla niej, żeby nie musiała trafić do schroniska. Wysłałam filmik Partnerowi i słysząc jego reakcję wiedziałam, że musimy spróbować. Następnego dnia zadzwoniłam na podany pod filmikiem numer, dopytując o szczegóły oraz enigmatyczny fragment, że „jej pan szybko nie wróci”. Okazało się, że poprzedni opiekun spędza dłuższy urlop na koszt państwa za rozbój i że ze względu na obawę, że sunia nie wytrzyma nerwowo większych stresów, można będzie ją wziąć już przy pierwszej wizycie, jeśli poprzedzimy ją rozmową online. Jako osoba, która nigdy w życiu niczego nie wygrała, w dodatku wiedząc, że chętnych na opiekunów tej piękności będzie mnóstwo, od początku bałam się, że jestem na przegranej pozycji. Gdyby chodziło zresztą o cokolwiek innego, poddałabym się bez walki. Jednak… okazało się, że warto było spróbować. Mała znajdowała się nie do końca na trasie Partnera do Zakopanego, ale to nie miało znaczenia. Liczyło się tylko, że będzie ją mógł odebrać. Ja, choć kupowałam już dla niej legowisko, smaczki, różne saszetki z jedzeniem (nie wiedzieliśmy, co będzie chciała i umiała jeść) i choć szyłam jej zabawki, cała składałam się z niepewności.Stwierdziłam, że uwierzę, że jest nasza, dopiero, jak ją tu zobaczę. Po drodze jeszcze przecież wszystko mogło się wydarzyć.
fot. Bożena Szuj
Kwestia imienia
fot. Bożena Szuj
Nad imieniem zastanawiałam się długo. Z królikiem sprawa okazała się prosta – Psubrat było pod każdym względem idealne. Prawdopodobnie śmieszyło tylko mnie, wnioskując po często słyszanym pytaniu:
– A czemu Psubrat?
Zawierało w sobie dokładnie to, czego od dobrego imienia oczekiwałam. W przypadku psa, w dodatku na etapie wyobrażania sobie dopiero jakiegokolwiek, sytuacja się skomplikowała. Kiedy zrozumiałam, że ze względu na zbyt małą liczbę sylab odpada ŋ czy π, rozważałam Radosia lub Rajtka, Partner wrzucił pod rozwagę Traktora, ale wszystko to nadal jednak nie było tym. Zaczęłam nawet poszukiwania słownika polsko-staropolskiego, czując, że może być nieocenionym źródłem dobrych pomysłów, ale wtedy właśnie niespodziewanie okazało się, że będzie sunia i że już (z grubsza) wiem, jak wygląda. Była jednym wielkim przerażeniem z ogromnymi oczami. Pomyślałam wtedy, że trzeba dać jej mocne imię, którego znaczenie doda jej sił. Zadzwoniłam więc zaaferowana do Partnera, z dumą prezentując mu przyszłe imię naszej kruszyny:
– Nerio! Nazwiemy ją Nerio!
– Nie no, bez sensu. Źle się to będzie wołać. Czemu akurat „Nerio”?
– Bo to w rzymskiej mitologii bóstwo pomniejsze i jest kojarzona m.in. z odwagą – recytuję z pamięci za Wikipedią.
– Matko! Pies się cały trzęsie ze strachu, a Ty chcesz go nazwać imieniem bogini odwagi. K…a, jprdl…
I wtedy do mnie doszło, że to faktycznie… dość niefortunNe imię. Szalenie – po przemyśleniu – pretensjonalne miało się nijak do tego biednego psiaka wyciąganego właśnie z najgłębszej kutnowskiej patologii. Na horyzoncie zaczął więc majaczyć mocny faworyt – Ważka. Uznałam, że jest to imię niemal idealne, bo opisywało jej wagę równocześnie dosłownie i w przenośni. Była drobna i lekka (8 kg), w dodatku z tymi wielkimi ślepiami, a równocześnie już stała się dla nas niesłychanie ważna i wiadomo było, że to już nigdy się nie zmieni – co najwyżej będzie się nasilać. Partner przyznał, że z moich wszystkich dotychczasowych pomysłów ten jest najsensowniejszy, ale uznał, że będziemy wiedzieć, czy faktycznie jest Ważką dopiero, kiedy ją poznamy.
Przyjechali bladym świtem we wtorek 27 lutego. (Została przez nas zaadoptowana dzień wcześniej.) Partner co prawda uprzedzał mnie o tym telefonicznie, ale jej odór przerósł moje najśmielsze wyobrażenia. Konieczność umycia jej była dla nas od początku oczywista, ale szybko stało się jasne, że pozbawienie jej aromatu poprzedniego domu nie będzie kwestią tylko jednego czy dwóch pryszniców. Pierwsza woda, którą została przeze mnie potraktowana, spłynęła z niej – jeszcze zanim zdążyłam użyć szamponu dla psów – całkowicie czarna. Oczywiście naraziliśmy ją na dodatkowy stres, więc mycie samej głowy zostawiłam już na kolejny raz.
Kiedy po odespaniu siedzieliśmy na kanapie, głaszcząc i pieszcząc naszą kochaną BezimienNą, powąchałam jej główkę i stwierdziłam, że ona ciągle zajeżdża żulem. Znałam tę charakterystyczną woń doskonale z okolic kościoła na Placu Narutowicza w rodzinnej Warszawie. Było tam kilku bezdomnych osiedlowych panów wydzielających dokładnie ten sam fetor: mocz, fekalia, rzygi, pot, brud, ropa, mocne tanie papierosy, alkohol, a wszystko to stare i już dawno zdołało się ze sobą – używając terminologii kulinarnej – „przegryźć”. Na Placu Narutowicza we wczesnej młodości po raz pierwszy doświadczyłam też tak zwanego paradoksu żula:
jak żul jedzie tramwajem, to tramwaj jedzie żulem.
– paradoks żula
Znałam zapach wystraszonego psa (ten udało się z małej zmyć), znałam zapach psa mokrego i brudnego. Nigdy jednak nie spotkałam się z tym, by choć fragment psa wydzielał to, o czym zdołałam już lata temu zapomnieć. Rzuciłam więc w żartach do Partnera:
– Ej, a może ona jest Julie?
Spojrzeliśmy wtedy na siebie, na nią, znowu na siebie i doprecyzowaliśmy jak jeden mąż:
– Ale koniecznie przez „Ż”!
Tak ostatecznie okazało się, że jej imieniem jest Żuli (z piękną francuską wymową i akcentem na ostatniej sylabie). Jako marianNa mam pewien sentyment do francuskich imion. Dodatkowo uhonorowaliśmy też jej poprzedniego opiekuna, którym ewidentnie musiała przesiąknąć, w myśl pięknej polskiej tradycji, by szanować swoją rodzinę zawsze, bez względu na to, jak by nie była patologiczna. Żart nas rozbawił. Oczywiście miałam pewne wątpliwości, czy imię jej nie ośmieszy, czy jest fair i tak dalej, ale ostatecznie nasza słodka Żulica, zwana przez nas również pieszczotliwie Żulisią, Żulką czy Żulinką wydaje się nim ukontentowana. A że ja jestem dla Partnera często Pato, a nierzadko również Patologią, można powiedzieć, że wszystko do siebie idealnie pasuje.
fot. Bożena Szuj
Żulisia w nowym domu
fot. Bożena Szuj
Żuli została po raz pierwszy w swoim życiu okutana w przypadkowe szeleczki i smyczkę, a potem posadzona w samochodzie Partnera na fotelu pasażera i przypięta do niego specjalnym paskiem. Była absolutnie przerażona, z Partnerem spędziła przedtem zaledwie kilka minut. Niedługo po ruszeniu popuściła ze strachu. Równocześnie dosyć szybko zaczęła się do Partnera przytulać, nie pozwalając mu trzymać kierownicy obydwiema rękami, bo kiedy przestawał ją głaskać, piszczała. Całą ich podróż mocno przeżywałam, dowiadując się na bieżąco co i jak. Kilka razy po drodze została wyprowadzona, ale ponoć chodzenie na smyczce było dla niej mocno stresujące. Każdy moment, w którym poczuła napięcie smyczy, był dla niej na tyle przerażający, że zaczynała piszczeć, więc Partner robił wszystko, by napięcia nie poczuła. Ja w międzyczasie kończyłam szycie zabawek dla niej i obmyślałam, jak mam ją przywitać, żeby nie przestraszyć jej jeszcze bardziej i żeby nie poczuła się o Partnera zazdrosna. Kiedy pożaliłam się przez telefon swojej mamie:
– No super, teraz to Bartek będzie tym kochanym, dobrym tatusiem, który ją uratował, a ja będę złą matką, która zacznie naszą relację od stresującego mycia…
odpowiedziała rzeczowo:
– I wreszcie zobaczysz, jak to jest.
Jednak wbrew obawom, Żuli przyjęła mnie bardzo dobrze. Co prawda nie miała pojęcia, jak jeść małe (ale drogie) smaczko-kosteczki z koniny, które dla niej miałam, więc je wypluwała w przeciwieństwie do starego, wyrzuconego na podwórko makaronu (XXI wiek, Europa Środkowa, małopolska prowincja), na który rzuciła się z apetytem. Wiedzieliśmy, że nigdy nie chodziła po schodach i mieliśmy w planach przez pierwszy tydzień ją po nich nosić. Wszystko, co było dla niej nowe i nieznane, przyprawiało ją o drżenie, ale też całkiem szybko się oswajała. Jej pobyt w korytarzu, łazience i pokoju uświadomił mi jedno – niezwykle intrygowały ją lustra, w których się ewidentnie przeglądała. Nie warczała ani nie szczekała na swoje odbicie. Ona się nim… delektowała.
– Ja pier…lę, druga Patkowska!
– skwitował Partner
Już pierwszego dnia, kiedy z nią wracałam ze spaceru i wnosiłam po schodach, postanowiłam sprawdzić, czy da radę sama pokonać ostatnie półpiętro do nas. Była nieco zdziwiona i onieśmielona, ale kiedy pierwsza weszłam na dwa schody i na nią zaczekałam, poczuła się pewniej i weszła sama. Następny spacer należał do Partnera, który przy okazji, wracając, kończył wypakowywać samochód. Jakież było moje zdziwienie, kiedy wszedł obładowany do domu, a Żuli stała obok niego.
– Nie byłem w stanie wziąć na ręce i bagażu, i jej, więc ją postawiłem na dole i przyszła o własnych siłach.
– wyjaśnił sytuację Partner
Nie mogłam uwierzyć, że zaledwie dwie godziny po nieśmiałym przemierzeniu półpiętra, z zatrzymywaniem się, niepewnością i nieporadnością, przeszła całe cztery piętra sama! Nie pozostało mi więc nic innego, jak przy następnym spacerze zachęcić ją do samodzielnego zejścia po schodach. Dałam jej czas, nagradzałam za każdy półpiętrowy sukces, a ona nim motywowana schodziła coraz pewniej i zgrabniej. Przepełniała mnie prawdziwa duma!
Mieliśmy wrażenie, że jest z nami szczęśliwa. Pierwsze spanie miało miejsce tuż po ich przyjeździe rano. Zarówno dla prowadzącego samochód Partnera, jak i dla wpatrującej się w niego uważnie przez całą drogę Żuli, była to noc nieprzespana. I potrzebowali od tej 6:00 do przynajmniej 11:00 się zdrzemnąć. Szybko okazało się, że po traumie prysznica, nie ma mowy o spaniu w kupionym jej pięknym legowisku. W grę wchodziło tylko nasze łóżko. Po piątym przełożeniu jej do postawionego tuż obok naszego łóżka legowiska i jej powrocie do nas, Partner się poddał i zasnął.
Choć Żulisia zdumiewająco szybko nam zaufała (już na drugi poranek całkowicie odsłoniła brzuszek!), nasze malutkie mieszkanko wzbudzało jej niepokój, bo kryło przed nią jeszcze wiele nieznanego. Wiem, że nie powinno się pozwalać psu wszędzie za sobą chodzić, bo oznacza to, że jego rolą jest pilnowanie naszego stada, a tego nie chcemy. Jednak wyszliśmy z założenia, że z niczego nie będziemy robić przed nią tajemnicy. Chciała wejść z nami do łazienki – trudno, na początku zostawialiśmy zawsze uchylone do niej drzwi (a nie jesteśmy jedną z tych par, które czynności fizjologiczne załatwiają w swojej obecności). Nie ukrywam, że to trochę dziwne, kiedy pies wpatruje się w nas w takich momentach, ale z drugiej strony my też mu towarzyszymy. Co więcej, zbieramy jego kupy! Chciała sprawdzić, co robimy w kuchni – wchodziła. Oczywiście tu pojawił się pierwszy problem, czyli żebranie o ludzkie jedzenie, jednak moja zadziwiająca w tej akurat kwestii asertywność sprawiła, że szybko sobie odpuszczała, wiedząc, że nie ma sensu marnować energii. Zawsze jednak uważnie obwąchiwała moje usta, kiedy kuchnię opuszczałam. Nawet jeśli nic tam akurat nie jadłam, kontrolę musiałam przejść. Niedużo rzeczy da się przed nią ukryć, bo jest niezwykle ciekawska, ale też nie mamy specjalnej potrzeby ukrywania czegokolwiek. Jej czujność z czasem też się osłabiła – na pewno początkowo była spowodowana paniką, że nas straci. W rekordowo szybkim czasie zrozumiała, że nie musi cały czas leżeć nam na kolanach. Że kiedy jesteśmy wszyscy razem, każdy z nas może zajmować się swoimi sprawami. (Tu pomogły żwacze i kości, zajmujące jej długie godziny.)
Ponieważ wiedzieliśmy, że drugi (i trzeci) prysznic będzie musiał nastąpić szybciej niż później, chcieliśmy jakoś znormalizować samą wannę. Partner stwierdził:
– Przecież ona nie ma nawet pojęcia, że my też się myjemy. Może pokażmy jej, że bierzemy regularne prysznice, żeby zrozumiała, że się tego nie boimy i że to jest naturalne. Może wtedy sama przestanie się bać kąpania!
Przez niemal tydzień w trakcie naszych pryszniców, podczas których dość teatralnie przy pomocy pantomimy próbowaliśmy zareklamować mycie się, zaglądała nam zaciekawiona do łazienki. Partnerowi próbowała nawet wskoczyć do wanny. Zadowoleni podeszliśmy więc na większym luzie do drugiego mycia psa. Cóż, po tym doświadczeniu mogę tylko napisać, że… to jednak nie było to. Może zrozumiała, że się myjemy i mamy z tego fun, ale nie oznaczało to, że automatycznie ona sama jest skłonna polubić własne prysznice.
fot. Bożena Szuj
Pies w łóżku? Nigdy!
fot. Bożena Szuj
Nasze pierwsze wspólne życie z psem (opieka nad Kochim) opisałam w tekście „Pieskie życie”. Wyjaśniłam w nim szczegółowo stosunek Partnera do psa w łóżku. Co do Kochiego, który spędzał u nas też część wakacji w Gdańsku rok później, a także niedawno ferie zimowe w Zakopanem, wiedzieliśmy już, że trafiony zatopiony. Trudno będzie wytłumaczyć mu nowe zasady, zwłaszcza, że jesteśmy jego stadem zastępczym, z którym na co dzień nie mieszka. Co do własnego psa, Partner miał równie jasno sprecyzowane stanowisko:
– Nasz pies nie będzie z nami spał w łóżku, bo nie wyśpię się w nim nigdy.
W grę prawdopodobnie wchodził fakt, że śpiąc ze mną, Partner już ma dla siebie tylko ⅛ łóżka, co z psem mogłoby jeszcze ulec zmianie na jego niekorzyść. Pierwsze wspólne spanie z Żuli uznaliśmy za część oswajania jej. Ułożyła się grzecznie w nogach na pledzie, w dodatku po mojej stronie. Po obudzeniu przywitała nas najsłodszym i najzabawniejszym uśmiechem, wyszczerzając przednie śnieżnobiałe krzywe zęby w komicznym grymasie, i przypominając tym samym uśmiechniętą fokę. Podczłogała się do nas, merdając ogonkiem. Dwa dni później okazało się, że:
po pierwsze początkowe spanie w nogach było raczej oznaką kurtuazji, a nie miejscem, w którym nasz pies widzi się co noc, bo między mną a Partnerem zostają na ogół niepokojąco wolne aż trzy centymetry
Żuli umie w pewną sztuczkę: mianowicie jest znakomita w ryciu tuneli w kołdrze i szybkim przemieszczaniu się pod nią.
Pan Naszpieswłóżkunigdy – zakochany w przysposobionej córci tatuś – na to ostatnie reaguje spazmatycznym śmiechem. Cóż, może Żuli kiedyś usiądzie w swoim prześlicznym legowisku na dłużej niż 5 sekund. Natomiast to, w jakiej dokładnie konfiguracji śpimy we trójkę, niechaj pozostanie naszą słodką tajemnicą.
fot. Bożena Szuj
Parentingowe skille
fot. Bożena Szuj
Jeden z kilku moich ulubionych memów zawiera taki oto dialog:
– Czemu adoptowaliście psa?
– Wiesz, niestety nie mogliśmy go mieć drogą naturalną.
Żuli jest naszą przysposobioną psióreczką. I choć dorastałam w czasach, w których psy miały raczej „właścicieli”, a te wiejskie dodatkowo łańcuch, wszystko się w zawrotnym tempie zmieniło na lepsze. Sama – co dziś przyznaję ze wstydem – kiedy po raz pierwszy usłyszałam o „psim psychologu”, roześmiałam się, bo myślałam, że to żart. Psy, choć kochane i słodkie, były traktowane mniej więcej tak, jak dzieci – były maskotkami swoich „właścicieli”. Dzisiaj i dzieci, i zwierzęta mają swoje prawa, za których łamanie grożą poważne kary. Myślę, że wiele par powinno swoje rodzicielstwo zacząć od opieki nad psem, a wiele z nich również na nim się zatrzymać.
Jesteśmy oboje z Partnerem rozanieleni i przepełnieni miłością, jakiej jeszcze nigdy nie zaznaliśmy. Miłość i wdzięczność w oczach Żuli jest najwspanialszym, co mogło się nam przydarzyć. Nie chcemy zresztą, by jej uczucia warunkowała wyłącznie wdzięczność. Chcemy na ten niesamowity kredyt uczucia zasłużyć. Z drugiej strony jest to psiak wymagający, straumatyzowany, przerażony. Dopiero kiedy do nas trafiła, dowiedzieliśmy się, że przez całe swoje półtoraroczne życie… tylko dwa razy wyszła z domu. Oba do weterynarza, ostatni niedługo przed samą adopcją.Była zamknięta w śmierdzącym mieszkaniu z trzema innymi psami: bratem i rodzicami. Jako najmniejsza ze stada często nie była przez resztę dopuszczana do jedzenia. Ponoć w mieszkaniu znajdowała się kanapa, z której aż skapywały psie ekskrementy. Musiała mieć też jakieś trudne doświadczenia związane z drzwiami, bo wychodzenie i wchodzenie do pomieszczeń nastręcza jej trudności – za każdym razem upewnia się, że drzwi są całkowicie otwarte. Nie umiem zrozumieć, jakim cudem znalazła w sobie tak szybko zaufanie do nas. W dodatku tak bezgraniczne…
Chodzenie w szelkach i na smyczy, podobnie jak chodzenie po schodach, okazało się dla niej bardzo łatwe do nauczenia. Z cichutkiego, chodzącego za nami (nawet na smyczy) krok w krok psiaka dość szybko przeobraziła się w psa nieraz ciągnącego, ale – co gorsza – okrutnie ujadającego na spacerach. Partner stwierdził, że brzmi wtedy, jak by miała w sobie tak dużo jadu, że równie dobrze może być też Jadźką. Szczeka na: ludzi, psy, koty, wózki, ptaki, hulajnogi, dzieci, radiowozy, nienaturalnych rozmiarów wielkanocne jaja, kosze na śmieci, walizki na kółkach, własne zniekształcone odbicia (lustra są ok, ale już ciemne witryny czy piekarnik – nie bardzo), worki ze śmieciami, nicość w ciemności, zbyt nisko położone słońce, a także plakat wyborczy Mariusza Koperskiego (jedynego sensownego kandydata na burmistrza tego miasta).
– Musicie ją nauczyć, że nie może tak szczekać!
– radzą nam ludzie, którzy uważają krzyk za naturalną formę komunikacji. Nie jestem w stanie oczekiwać od małego zestresowanego psa, żeby nauczył się w tydzień tego, czego dobrze radzący nie przyswoili przez kilkadziesiąt lat swojego życia – panowania nad własnymi emocjami. Umiejętność niekrzyczenia, jak i nieszczekania, to tak naprawdę umiejętność zawiadywania własnym strachem lub/i złością. Owszem, Żuli vel Jadźka rzuca się z zębami i szczeka tak, jak by miała wszystkich pozabijać (i – nie oszukujmy się – nie jest to dla nas jakoś super komfortowe), ale równocześnie wiemy też, że robi to z gigantycznego strachu. Strachu o to, że nas straci. Jej światem do tej pory był świat patologiczny, trudny, opierający się na walce o przetrwanie i poczuciu zagrożenia. Dlaczego miałaby po kilku spacerach na świeżym powietrzu, którego praktycznie nie zna, pomyśleć, że ten pies lub człowiek, który idzie w naszą stronę z przeciwka nie ma złych intencji wobec jej, czy też mnie (lub Partnera – najczęściej wyprowadzamy ją na zmianę)? Dzieci są o tyle dziwne, że są dużo mniejsze od normalnych człowieków, zwracają na nią uwagę i są od niej tylko trochę większe. To może być niepokojące. Z wieloma rzeczami, na które szczeka, styka się po raz pierwszy. Nie jest ich pewna, więc próbuje je przepędzić. Czasem jest mi szalenie przykro, kiedy widzę, że ona szczeka, ale równocześnie patrzy z pewną zazdrością na bawiące się ze sobą beztrosko pieski. Jest jak niektóre dzieci, które obserwowałam, ucząc. Z jednej strony chciałaby należeć do grupy podobnych sobie, z drugiej – przez własny strach robi wszystko, by ta grupa jej nie chciała przyjąć. Dodatkowo miejsce spacerów jest oczywiście pełne ekspertów i każdy coś doradzi. Że trzeba z nią koniecznie iść do behawiorysty, że trzeba ją koniecznie szarpać smyczą czy na nią krzyczeć (kiedy przyjaciółka usłyszała przez telefon, jak w akcie desperacji próbuję krzyczeć, żeby Żuli przestała szczekać, stwierdziła, że na jej miejscu sama by szczekała dalej). Moje metody, te intuicyjne, gdzieś z trzewi, polegają na wspieraniu mojej małej spokojem. Być może efektownie jest krzyknąć (ona zmienia wtedy szczekanie w piszczenie, więc płacze i nadal czuje się niekomfortowo, w dodatku jest upomniana przeze mnie – swój cały świat, swoją ostoję), mniej efektownie iść z psem i przy każdym potencjalnym zagrożeniu mówić mu pewnym głosem:
Wszystko jest dobrze, nic się nie dzieje, jesteś dzielna, dasz sobie radę.
Ale jest to na dłuższą metę efektywne. Nauczyliśmy się jej nie wspierać (branie na ręce, do czego dąży) wtedy, kiedy szczeka, a za to okazywać dezaprobatę dla samego zachowania. Jednak nie chcemy jej tresować, a wychowywać. Mamy bardzo mądrą psióreczkę. Niejednokrotnie dowiodła swojej inteligencji. Nie potrzebujemy więc przedpotopowych metod wychowawczych dla półgłówków. Na szczęście w sklepie zoologicznym pracuje psia behawiorystka, która przyklaskuje najczęściej wcielanym przeze mnie rozwiązaniom. Przypomina o spokoju, wsparciu, ale też niewyręczaniu psa we wszystkim. Przypomina, że to proces, który będzie trwać tyle, ile potrzeba. Dziś np. Żuli była dosyć rozdrażniona i szczekała, więc skróciłam jej smycz (równocześnie rozluźniając, żeby nie pokazywać jej napięcia) i próbowałam rozproszyć biegiem po pustej stronie trawnika. W tym momencie mijał nas stary dziad z laską, mamrocząc pod nosem:
– Wściekłe gówno.
To mnie, nie powiem, uruchomiło i biegnąc dalej przed siebie, krzyknęłam do niego:
– Sam pan jest wściekłe gówno, fiucie!
Aż się zdziwiłam, skąd się w mojej wypowiedzi w ogóle wziął ten „pan”.
Jednym z piękniejszych doświadczeń jest dla mnie obserwowanie zabaw Partnera z małą. Miłość, jaką się oboje darzą jest urzekająca. Równocześnie nie pozwalam, żeby to, co widzę, w jakikolwiek sposób wpływało na moją relację z Żuli. Nie rozdzielamy z Partnerem ról: ty będziesz dobrym policjantem, a ja złym. Ty ją będziesz rozpieszczać, a ja trzymać w ryzach. Każde dziecko, również to psie, potrzebuje stabilizacji od każdego z opiekunów, jeśli jest ich kilku. Kochamy ją całym sercem, rozpieszczamy jak umiemy, a kiedy trzeba, pokazujemy jej granice, których również bardzo potrzebuje. Nie karzemy za złe zachowanie, ale nagradzamy za dobre. Pozytywnie ją wzmacniamy.
Do tego wszystkiego dochodzi jeszcze nauka załatwiania wszystkich swoich potrzeb wyłącznie poza domem (co idzie już coraz lepiej, ale jeden pokój mamy na wszelki wypadek jeszcze wyłożony podkładami antysikowymi) oraz tego, że wyjście jednego z nas na chwilę… nie jest opuszczeniem. Na początku było bardzo ciężko. Żulinka nie dawała się pocieszać osobie, z którą zostawała (a było to zawsze któreś z nas). Całkowicie się emocjonalnie od niej odcinała, wręcz sztywniała, rzucała się pod drzwi i płakała. Dowiedziałam się, że to odcinanie może mieć związek z panicznym strachem, że zaraz utraci także drugie z nas. To są momenty, w których kraja się serce, ale znowu, im częściej takie sytuacje mają miejsce, tym krócej płacze i bardziej zauważa osobę, z którą została. Nie wytłumaczymy jej tego słowami (choć wierzę w magiczną skuteczność spokojnego tonu), musimy pokazywać czynami. Z czego, nota bene, jako ludzie, moglibyśmy w tych międzygatunkowych relacjach czerpać.
Na samym początku urzekało nas patrzenie, jak z dnia na dzień rozkwita. W domu chciała siedzieć i leżeć tylko na naszych kolanach. Ocieranie się o nas, fizyczne odczuwanie naszej obecności ją wzmacniało. Choć to wzruszające i przesłodkie, wiedzieliśmy, że kiedy już poczuje się pewniej, musi dostrzec, że może mieć w tym domu też swoje niezależne od nas życie. Dziś jestem szczęśliwa, kiedy np. daje mi znać, że nie chce być w danym momencie w jakiś sposób przytulana. To znaczy, że jest już nas na tyle pewna, żeby się nie bać, że pokazanie nam swoich granic zrazi nas do niej. Mam ogromną nadzieję, że już niedługo zauważy, że z niektórymi psami można się też świetnie bawić. I że te wszystkie małe/duże codzienne sprawy nie mają wpływu na naszą miłość do niej, której nikt nigdy jej nie odbierze.
fot. Bożena Szuj
Pies na ADHD
fot. Bożena Szuj
Dopiero od terapeutki specjalizującej się w leczeniu ADHD dowiedziałam się, że opiekowanie się psem ma niezwykle pozytywny wpływ na leczenie tego zaburzenia. Wymusza chociażby jakiś tryb dnia, wychodzenie z domu. To wszystko, co jest nam potrzebne i czego często nie potrafimy zrobić dla siebie, ale ponieważ nie umiemy odmawiać innym, to będziemy się z tych obowiązków znakomicie wywiązywać, sami czerpiąc korzyści. Czy żałuję, że nie miałam psa w dzieciństwie? Bardzo. Tak samo, jak tego, że nikt nie umiał mnie dobrze zdiagnozować i leczyć.
Moja kreatywność – podobnie jak wrażliwość – jest silnie związana z ADHD, więc nie byłabym sobą, gdybym samodzielnie nie uszyła:
ETUI NA WORKI DO ZBIERANIA KUP
fot. Bożena Szujfot. Bożena Szuj
SAKIEWKI NA SMACZKI
fot. Bożena Szuj
TORBY W KSZTAŁCIE KOŚCI NA SPACERY
fot. Bożena Szujfot. Bożena Szujfot. Bożena Szuj
No i kolczyków z tej sesji, ale to chyba wiadomo.
fot. Bożena Szuj
Pies to uwiązanie
fot. Bożena Szuj
Jednym z najgorszych tekstów, jakie słyszałam za młodu, był ten, że „pies to uwiązanie”, wypowiadany dodatkowo cierpiętniczym tonem, choć cierpienie w naszej kulturze ma przecież całkiem niezłe notowania. Nie twierdzę rzecz jasna, że każdy powinien się na psa zdecydować. To poważna decyzja wymagająca odpowiedzialności. Nie można psa kupować komuś z zaskoczenia w prezencie. Nie można uczynić dziecka psim opiekunem. Trzeba zdawać sobie sprawę z tego, że nie wszędzie z psem wejdziemy czy przyjedziemy (choć z drugiej strony jest z tym o niebo lepiej niż kiedyś) i mieć w razie czego plan awaryjny – kogoś, kto nam w podbramkowej sytuacji pomoże. To wszystko jest oczywiste. Jednak ja tym straszliwym „uwiązaniem” zostałam pozbawiona złudzeń, że kiedykolwiek będę mogła się na psa zdecydować. Przecież kocham wolność, podróżowanie, a tu nie dość, że te demonizowane spacery, czy to w słońce, czy to w deszcz, to jeszcze karmienie, weterynarz… No męka okrutna! I nagle okazało się, że zalecony mi na ADHD przez psychiatrę spacer do maksymalnie godziny po wstaniu jest mniej (w mojej głowie) kuriozalny z psem niż bez niego. I nagle okazało się, że przy moim zamiłowaniu do gotowania, odnajduję się również znakomicie w gotowaniu… psu. Wystarczy pamiętać o składnikach, których można użyć, o braku soli, o konieczności rozgotowania warzyw i niedogotowania mięsa i… można tworzyć, jak dla ludzi! A ile radości sprawia zadowolony pies, który po zjedzeniu przychodzi ci podziękować, bo wie oczywiście, że to ty gotowałaś, gdyż nic się przed nim nie ukryje. I nagle okazało się, że wynikające z poczucia odpowiedzialności wizyty u weterynarza lub (jeśli zajdzie potrzeba) behawiorysty są jak najbardziej oczywiste. Jeśli kochamy kogoś, kto jest jeszcze od nas całkowicie zależny, a on do tego podnosi nam poziom dopaminy (której niedoborem jest ADHD), to robimy wszystko, żeby był szczęśliwy, zdrowy i stabilny. I tak, jest to rzeczywiście rodzaj „uwiązania”, jeśli wejdziemy w rolę egoisty. Takiego samego zresztą „uwiązania”, jakim są wszelkiego rodzaju relacje międzyludzkie.
fot. Bożena Szuj
P.S. Na deser łączę piosenkę o Żuli w taksówce… albo o pewnej Portugalce, która uciekła do Paryża przed prześladowaniami osób LGBT i została taksówkarką, wożącą w nocy klientów do klubów LGBT.
Półtora roku temu po raz pierwszy przeżyłam mieszkanie pod wspólnym dachem z psem, którym miałam się opiekować. Właśnie wtedy moja przyjaciółka z podstawówki obdarzyła nas ogromnym zaufaniem, zostawiając pod naszą opieką swojego cudownego pieska Kochiego, w którym niedługo wcześniej oboje się zakochaliśmy, nocując u niej w Warszawie. Cały ten piękny czas opisałam na blogu. Było to w okresie letnim, więc psie wakacje miały miejsce w Gdańsku, gdzie wtedy przebywaliśmy. Rok później sytuacja się powtórzyła, tym razem Kochi przyjechał do nas już nie na dwa tygodnie, ale na cały miesiąc. Pamiętał i nas, i okolice. Spacery po plaży sprawiały mu wyraźną radość. Za drugim razem samo morze również, choć i tak przegrywało z piaskiem, a zwłaszcza z zamkami z tegoż.
Jakaż więc była moja radość, kiedy przyjaciółka nieśmiało zapytała, czy jego dwutygodniowy pobyt u nas (teraz, kiedy ma już dwa latka i trzy miesiące) byłby możliwy również podczas zimy, którą tradycyjnie spędzamy w Zakopanem. Nasza odpowiedź znowu była dla nas oczywista, ale oprócz radości pojawił się we mnie również niewielki strach. Pies w Gdańsku, w domu z ogródkiem, który jest otoczony uliczkami wręcz stworzonymi do chodzenia z psem; w domu, z którego 40 minut zajmuje dojście na plażę, w dodatku w środku lata, kiedy jest ciepło, słonecznie i pięknie to zupełnie co innego niż pies mroźną zimą w Zakopanem w (co prawda rodzinnej, ale) kamienicy. Tak przynajmniej myślałam. Że to całkiem inne uniwersum. W lecie wszystko wydaje się łatwiejsze. Począwszy od szybszego znajdywania chęci do życia rano, przez bardziej aktywne spędzanie czasu poza domem po niewiele warstw, jakie trzeba na siebie założyć, żeby być gotowym do wyjścia na zewnątrz. Moje życie w Zako przypomina długi zimowy sen. Niechętnie wychodzę z domu (gdybym mogła zupełnie pominąć ten przykry obowiązek, nie wychodziłabym prawdopodobnie wcale). W związku z tym też wyjście urasta do rangi wielkiego wydarzenia i raczej nie ma mowy o tym, żebym – kiedy już wrócę do domu – wyszła z niego ponownie. A pies wiadomo, potrzebuje wyjść na spacer nie tylko raz, ale nawet trzy razy dziennie. Druga sprawa to… nasza nowa wykładzina. Małymi krokami próbujemy sobie uwić tu przyzwoite gniazdko i jednym z nich było zakupienie i rozłożenie nowej wykładziny w pokoju, w którym już nie miałam pomysłu na podłogę, a stara doprowadzała mnie do rozpaczy. Zrobiło się naprawdę ciepło i przytulnie. Miałam jakiś irracjonalny lęk, że psie łapki wykładzinę pobrudzą, podrapią i generalnie sponiewierają, zupełnie jak bym od czasu, kiedy ją mamy, sama nie wylewała na nią regularnie kawy. Partner spojrzał na mnie z politowaniem, poprosił, żebym bardziej uważała z kawą i objaśnił procedurę wycierania psich łapek w korytarzu. Zaczęłam powoli wierzyć, że damy ze wszystkim radę.
fot. Marianna Patkowska
Kochi w zakopiańskich włościach
fot. Marianna Patkowska
Kochi przyjechał do nas… BlaBlaCarem, co jest samo w sobie przesłodkie i napełniło nas ogromną dumą. Nasz mały podróżnik. Zawiozła go pani, której nie znał. W Warszawie drżała o niego przyjaciółka, w Zakopanem drżeliśmy o niego my, ale w końcu dotarł. Cały i zdrowy. Choć wszystko było dla niego nowe i inne, jednak pamiętał doskonale nas. Byliśmy na początku jedynym elementem, dzięki któremu mógł się poczuć w miarę swojo. W domu po odebraniu go, dużo się tuliliśmy. Szybko znalazł swoje idealne miejsce – na wierzchu złożonej kanapy, skąd mógł patrzeć przez okno. Na początku nie bardzo wiedział, jak tam wskoczyć, a tym bardziej – jak zeskoczyć. Ale wystarczyło kilka prób, żeby stał się w tym mistrzem. Od tamtego momentu potrafił godzinami wpatrywać się w życie ulicy, które najwyraźniej jest w tym miejscu szalenie ekscytujące. Raz na jakiś czas ktoś stanie przed apteką, raz ktoś do niej wejdzie, raz z niej wyjdzie. Czasem zbiorą się przed nią trzy osoby, a czasem ktoś wysiądzie z autobusu, który od niedawna ma tu przystanek. Akcja do tej pory co prawda nigdy nie wciągnęła mnie na tyle, by przy oknie przesiadywać, ale najwyraźniej Kochi był zachwycony.
Zastanawialiśmy się też, gdzie zechce spać. Od początku został poinformowany, że jest tylko jedno miejsce w domu, na które nie wolno mu wchodzić – również niedawno zakupione siedzisko na skrzynię z pościelą (nota bene też w pokoju z wykładziną – moim gabinecie, pełniącym czasem rolę pokoju gościnnego). Wchodził tam więc tylko, kiedy nie widzieliśmy, a jak został na siedzeniu na nim nakryty, szybko schodził z miną pod tytułem „nie było tematu”. Kanapa stała zawsze dostępna, a mojego ukochanego fotela nie zakazałam, ale był mój. Kochi często układał się na mnie i zasypiał, kiedy w nim czytałam. Jeśli jednak wstałam, szybko zamieniał się w Kochiego Podsiadłę, potrafiąc się przy tym przykryć kocem. Jednak odpoczynek odpoczynkiem, ale kiedy kładliśmy się spać w sypialni, rozłożył się na naszym łóżku. Czyli niby nowe miejsce, ale wszystko było po staremu. Pierwszej nocy w samym jej środku, odkopał nasze głowy spod poduszek i zaczął nas lizać – mimo że zaczął od spania w nogach. Drugiej nocy tak samo. Mam wrażenie, że bardzo potrzebował nas w chwilach, w których czuł jakąś niepewność, rozstanie ze swoim stadem, nowość miejsca. Znał tylko nas. I potrzebował tylko nas. Przynajmniej na początku.
fot. Marianna Patkowska
Oczekiwania vs. rzeczywistość
fot. Bożena Szuj
Jak do tego doszło – nie wiem, ale poranne spacery okazały się… moje. Partner był skłonny wziąć nawet dwa spacery w ciągu dnia – popołudniowy i wieczorny, żeby tylko nie mieć porannego. Stwierdziłam, że to jest fair, bo w Gdańsku moim obowiązkiem był popołudniowy spacer na plażę, więc kilkugodzinny. Kochi dorósł i przestał nas budzić o 8:00, kiedy tylko spostrzegł, że otwieramy któreś oko. Leżał z nami cierpliwie, przeciągał się i ziewał, i dawał głaskać po brzuszku. Uprawiał zawsze psią jogę z przewagą psa z głową w dół, a potem znowu zasypiał. Mogliśmy się z nim bawić, tulić się i nie domagał się wyjścia, ale… wystarczyło, że zaczęłam wstawać z łóżka, zmieniał się w Waszą Niecierpliwość i pokazywał podnoszonymi przednimi łapkami i kłapaniem szczęką, że chce wyjść na spacer. Nigdy nie rozumiał, że odświeżenie się, przebranie, włożenie butów zimowych i kurtki nie zajmie mi nigdy mniej niż 5 – 7 minut. Co, swoją drogą, było jakimś moim rekordem. Zaczęłam być w tym coraz szybsza. Oczywiście nie było mowy o śniadaniu czy całkowitym rozbudzeniu. Chęci do życia również musiałam szukać już poza domem. Muszę uczciwie przyznać, że szybkie wychodzenie rano bez myślenia, bez przygotowywania się może być… nawet całkiem fajne. Równia Krupowa, czyli rozciągająca się nieopodal przestrzeń pełna psów i dzieci wraz z opiekunami jednych i drugich, okazała się dla mnie po raz pierwszy miejscem magicznym. Podczas naszych spacerów wysłuchałam w sumie kilku audiobooków, równocześnie pilnując swojego uroczego pupila i od czasu do czasu zamieniając kilka słów z opiekunami psów, do których podchodził. Najtrudniejsza w tych nowo zawieranych znajomościach była całkowita bezkompromisowa szczerość Kochiego, który czasem się wyrywał, widząc z daleka jakiegoś ciekawego pieska, po czym, kiedy podeszliśmy bliżej, potrafił obwąchać mu genitalia i językiem ciała szybko stwierdzić „eeee, jednak nie” i pójść sobie dalej, pozostawiając zaintrygowanego już nim psiaka w wyraźnej konsternacji. (Być może przemawia przeze mnie zazdrość. Gdybym i ja swojego czasu umiała zaraz po obwąchaniu genitaliów stwierdzić przed samą sobą, że „to jednak nie to”, oszczędziłabym sobie wielu toksycznych relacji.)
Te poranne – wcześniejsze lub późniejsze, ale przedśniadaniowe – spacery od samego początku przestały być „przykrym obowiązkiem”, jak o nich początkowo myślałam. Owszem, wychodziłam z poczucia obowiązku i wyłącznie dla Kochiego, ale szybko polubiłam to sprawdzanie, jak każdego kolejnego dnia wygląda świat poza domem. Do tego mamy z Równi widok na góry, więc czy było pięknie i słonecznie, czy szaro i ponuro, nigdy nie zabrakło w tym wszystkim magii. Kochi zachwycił się muldami śniegu, bo w tak wysokich jeszcze nigdy nie skakał. Wyraźnie go cieszyły te śnieżne zabawy, a ja z zaskoczeniem odkryłam, że zbieranie jego kup ze śniegu jest prawie tak komfortowe, jak zbieranie ich z plaży: śnieg, podobnie jak piasek, pełnił rolę wypełniacza między kupą a woreczkiem, który trzymałam gołymi rękami. Zdecydowanie lepsza opcja, niż wygrzebywanie kupy z trawy w lecie.
Po powrocie wycieraliśmy (to z nas, które z nim wyszło) mu łapki w specjalnie do tego przeznaczone szmatki. Czasem trzeba było wytrzeć też brzuszek i wąsiki. Czy jednak zdarzyło mu się mimo braku takich zachowań wcześniej nasikać nam w domu… oczywiście na nową wykładzinę? Tak. Czy następnego dnia po tej feralnej sytuacji zrobił dokładnie to samo niemal w tym samym miejscu? Również tak. (Wrażliwych na losy mojej wykładziny informuję, że za każdym razem wszystko udało się porządnie i dokładnie umyć tak, by nie został żaden ślad, natomiast sypialnię zaczęliśmy po prostu zamykać na noc.)
fot. Bożena Szuj
Zdobywanie Gubałówki
fot. Bożena Szuj
Mój Partner, jako człowiek odważny, podczas swoich wieczornych spacerów z Kochim po Równi, spuszczał go ze smyczy. Odwaga polegała w tym wypadku na tym, że nie jest to pies nauczony wracania do opiekuna, kiedy się go przywoła. Jednak na początku, kiedy wszystko było nowe, Kochi trzymał się Partnera. Momenty mniejszego posłuchu u psa Partner łączył z wyższą temperaturą. Rzeczywiście, im było zimniej, tym Kochi był bardziej posłuszny.
Pewnej pięknej niedzieli, postanowiliśmy wspiąć się razem na Gubałówkę, od strony Walowej Góry. To piękna trasa. Trochę rzeczywiście tym razem oblodzona, ale znaleźliśmy przejście po polu w całości przykryte śniegiem. Partner spuścił naszego urwisa ze smyczy, a ten biegał jak szalony w poprzek oraz wzdłuż trasy. Zrobił ją chyba z pięć razy (ja po pierwszym prawie umarłam). Nie umiałam zrozumieć, skąd w takim maleńkim ciałku tyle energii. Był ewidentnie szczęśliwy, a my co jakiś czas go przywoływaliśmy, i wracał, pokazać, że jest. Ostatnia część trasy prowadzi wzdłuż lasu, z którego co jakiś czas do nas przybiegał, a potem… stał się zupełnie głuchy na nasze wołania. Las go wchłonął, a że jest najprawdopodobniej przedziwną krzyżówką borsuka z dzikiem, być może poczuł zew natury. Kiedy doszliśmy na skraj lasu, a on nadal nie dawał znaku życia, postanowiliśmy się z Partnerem rozdzielić. Ja czekałam na Kochiego na górze, Partner zszedł niżej, ze smyczą. W pewnym momencie zobaczyłam biegnącego w moim kierunku zadowolonego pieska i wściekłego Partnera, który, wręczając mi smycz, kazał mi wziąć sierściucha, bo jest na niego za bardzo wkurzony. Co się stało? Otóż Kochi, wołany wielokrotnie, w końcu wyszedł z lasu z miną pod tytułem „ale po co mnie wołasz, skoro tu jestem?”, po czym odwrócił się i pobiegł w drugą stronę. Brak subordynacji doprowadził Partnera na skraj załamania, a ja śmiałam się w duchu w głos, bo jeśli to prawda, że psy mają mózgi zbliżone do dwulatków, to bunt musi być wpisany w jego psiosobowość! Od tamtego momentu do samego końca naszej wyprawy (wracaliśmy tę samą drogą) Kochi prowadzony był na dość krótkiej smyczy.
fot. Bożena Szuj; zdjęcie zrobione tuż po opisanej sytuacji
Nigdy nie widziałam tak wymęczonego psa, jak po tym spacerze. Oczywiście wyprowadziliśmy go jeszcze wieczorem, ale przespał cały ten czas między spacerami, również następnego dnia.
fot. Bożena Szuj
Kupa radości
fot. Marianna Patkowska
Ludzie straszą koniecznością wielu spacerów w ciągu dnia, kosztami jedzenia i weterynarzy, w końcu problemami z częstym podróżowaniem, kiedy ma się psa. To wszystko jednak nic wobec tego… o czym nie mówi nikt.
Pewnego dnia Partner, wracając z nocnego spaceru z Kochim, spędził z nim podejrzanie mało czasu w przedpokoju, wchodząc pospiesznie do pokoju wprost na wykładzinę. Zanim zdążyłam go upomnieć, że co z butami i z wytarciem łapek, on przemierzył odległość do łazienki, rzucając pospiesznie, pełne obrzydzenia:
trzeba go umyć, wytarzał się w gównie.
Wbiegłam do łazienki, widząc w wannie tylko ogromne, wybałuszone oczy, wkurzonego Partnera trzymającego zwierzę, żeby nie wyskoczyło z wanny oraz… cudzą kupę na szelkach i kawałku grzbietu Kochiego. Przejęłam kontrolę nad sytuacją i wymyłam go szamponem. Myślałam, że polubi – jak mój królik – suszarkę. Nie polubił. Nawet mu nie współczułam. Priorytetem była wykładzina oraz pozbycie się tego straszliwego smrodu, gryzącego nozdrza. Kilkakrotnie wymyłam i uprałam ręcznie szelki. Choć miałam stuprocentową pewność, że wszystkie ekskrementy zostały dawno wymyte i spuszczone w czeluściach toalety, jednak nie udało się pozbyć tego odoru, który już dawno przestał przypominać typowy zapach kupy, a stał się czymś zgoła innym, ale również przeszywającym nieprzyjemnością. W akcie rozpaczy zabrałam prawie już suchego psa i wyszorowałam go szamponem po raz drugi. Przez półtora dnia był na mnie ewidentnie obrażony (prawdopodobnie i o podwójny prysznic, i o suszenie, i o pozbawienie go kupy, którą sam z jakiegoś powodu wybrał), ale okazuje się, że warto było, bo już następnego dnia fetor opuścił nasze mieszkanie.
Najbardziej nieprzyjemna z tego wszystkiego była dla mnie świadomość, że to nie była kupa żadnego z nas. Że to nie nasza choroba postawiła nas w tak niekomfortowej sytuacji. Że to była całkiem obca kupa. Do dziś oboje żywimy cichą nadzieję, że psia.
fot. Marianna Patkowska
W stadzie
fot. Marianna Patkowska
Przyjaciółka przyjechała z siedmioletnią córeczką nie tylko odebrać Kochiego, ale też spędzić z nami cztery dni. Byłam niesamowicie szczęśliwa, bo ten rok rozpoczął się już od jednej fantastycznej wizytynaszej wspaniałej koleżanki z Gdańska i miałam przekonanie, że to przełamało jakąś barierę i ci, których zawsze zapraszaliśmy do Zako, naprawdę zaczną przyjeżdżać. Te cztery dni okazały się chaosem, na który trudno byłoby mi się przygotować, gdybym miała świadomość jego rozmiarów, ale też był to jeden z najwspanialszych momentów, jakiego od dawna doświadczyłam. Siedmioletnie dziecko i pies równocześnie to już jest kosmos. Do tego moja cudowna i piękna przyjaciółka, którą najlepiej zilustruje ta oto anegdota.
Kiedy po raz pierwszy od momentu, kiedy jestem z Partnerem, przyjechała do mnie sama do Zakopanego, Partner nie bardzo rozumiał, czemu mu ciągle powtarzam, że „ona jest do mnie niezwykle podobna”. Cieszył się moim szczęściem i podekscytowaniem, ale wychodził z założenia, że to nie jego sprawa. Że przywita się, zawiezie nas i odwiezie, gdzie tylko będziemy chciały, ale że to ma być nasz czas, a jemu nic do tego. Jednak gdy podczas naszej telefonicznej rozmowy, kiedy stała na dworcu w Krakowie, powiedziała mi:
– O nieeee…. Włożyłam swój bagaż, okazuje się, nie do tego autobusu i… właśnie odjechał beze mnie… do Bukowiny…
… zrozumiał wreszcie nasze podobieństwo. Stwierdził tylko:
– Aaaaaa! W TAKIM sensie podobna! No, ok. Teraz tylko przeżyć ten weekend.
Ogarnianie trójki dzieciaków i psa w pojedynkę, w dodatku mając własną działalność wychodzi jej znakomicie, czym mi niesamowicie imponuje, natomiast w związku z tym ma opanowaną do perfekcji sztukę improwizacji, w której ja z kolei nie sprawdzam się najlepiej. Jednak słodycz siedmioletniej wpatrzonej we mnie piękności sprawiła, że wydostałam się ze swojej depresyjnej skorupy, stając się ciocią, która maluje pazurki, bawi się w SPA oraz… wyszywa ubranka dla misia (a, ściślej, misi), a wieczorem, ogląda z niekłamanym zaciekawieniem bajki. Kochi, kiedy zobaczył część swojego starego stada… na chwilę zgłupiał. Nie był pewien, czy nie będzie nam zaraz zabrany, a więź, jaka się wytworzyła zwłaszcza między nim a Partnerem, jest naprawdę silna. Jednak kiedy okazało się, że ma swoje dwa światy w jednym miejscu, trochę jakby odetchnął z ulgą. Z jednej strony szaleństwo dziecięcych rączek, z drugiej – mój zrównoważony, przepełniony spokojem (zazwyczaj) Partner. Zapanowała harmonia. W dodatku nadeszła dla nas wspaniała wiadomość z Watykanu. Papież Franciszek pozwolił parom posiadać psa… pod warunkiem, że będą mieć również dziecko. Następnym razem weźmiemy od przyjaciółki Kochiego z dzieckiem. Na pewno przynajmniej jedno będzie nam mogła pożyczyć.
fot. Marianna Patkowska
Smutek rozstania
fot. Bożena Szuj
Dostaliśmy od losu dwa dodatkowe dni, bo Partner jechał do Warszawy samochodem dwa dni po przyjaciółce. Postanowiliśmy, że dla wszystkich będzie wygodniej, jeśli Kochi wróci z nim. Chciałam Kochiego wycałować i wyprzytulać na zapas, ale to niestety tak nie działa. Wwąchiwałam się w jego słodki brzuszek, który od pamiętnego wydarzenia zdążył wywietrzeć i zaczął w końcu pachnieć esencją Kochiego – delikatnym, ciepłym kurzem połączonym z popcornem. Rozstawanie się z psem jest o tyle trudne, że on w jakiejś części rozumie, że coś się dzieje, że coś się zaraz zmieni. Był trochę markotny, często domagając się od każdego z nas na zmianę brania na ręce, tulenia, pieszczenia.
W dniu wyjazdu pomagałam Partnerowi, szykując prowiant dla niego i przekąski dla Kochiego. Ponieważ Partner nie je mięsa i ma – w przeciwieństwie do mnie, również niejedzącej mięsa – pewien do niego wstręt, wyjęłam wszystkie kupione psu kabanosy z opakowania, pokroiłam je w krótsze paski, przecięłam opakowanie, żeby Partner nie musiał w nim zbyt głęboko grzebać i związałam gumką recepturką. Na stoliku w pokoju postawiliśmy skrzynkę z prowiantem, do którego stopniowo dokładałam jedzenie i picie dla Partnera oraz psa. Kabanosy były na samym spodzie. Kochi Podsiadło siedział na moim fotelu, bacznie obserwując sytuację. Poszłam do samochodu zanieść coś z Partnerem, a kiedy wróciłam (minęło góra pięć minut), zastałam taki oto obrazek. Na stoliku stała nietknięta skrzynia, a na wykładzinie, otoczony pogryzionymi i wyplutymi kawałkami opakowania kabanosów wraz z kawałkiem z nietkniętą gumką recepturką, siedział uśmiechnięty Kochi, przełykając ostatni kawałeczek kabanosa. Kadr jak z kreskówki. Nie mogłam w to uwierzyć, a tym bardziej w to, jak mocno był z siebie zadowolony. Choć słyszałam od przyjaciółki opowieści o tym, jakim jest mistrzem pomysłowości w porywaniu mięsa.
W końcu… obaj moi chłopcy pojechali. Jeden na chwilę, drugi na dłuższą chwilę, bo mam ogromną nadzieję, że część wakacji spędzi z nami w Gdańsku. Jednak to kolejne psie doświadczenie dużo pozmieniało w mojej głowie. Na pewno nauczyłam się od Kochiego, że nawet krótki mały spacer może być czymś przyjemnym i że można się na niego cieszyć jak dziecko. Przecież radość Kochiego nie wynikała wyłącznie z tego, że opróżni swój psi pęcherz. Tam było znacznie więcej. Cieszył się za każdym razem tak samo, że powącha nowe zapachy, że spotka i nowe, i już poznane psy, że sprawdzi, jaka pogoda, że poczuje całym psiosobą śnieg. Wyraźnie witał każdy dzień, dotykając (całkiem dosłownie) rzeczywistości poza oknem, w które lubił się później tak wpatrywać. To było dla mnie zdumiewające i dało mi wiele do myślenia. Zaczęłam wręcz wypatrywać każdego kolejnego wyjścia rano. Jego entuzjazm, nawet w szary deszczowy dzień zaczął mi się udzielać. Za tym również tęsknię.
fot. Bożena Szuj
P.S. A na deser łączę fragment koncertu dla psów mojej ukochanej, zawsze inspirującej Laurie Anderson.
Większość swojego życia udało mi się wytrwać w przekonaniu, że ludzie są, przez swoje człowieczeństwo, zupełnie różni od zwierząt; i chociaż nie uważałam tego za coś specjalnie pozytywnego, to wydawało mi się, że tak po prostu jest. Byłam ułożoną dziewczynką z tzw. dobrego domu, dla której ludzka zwierzęcość była czymś być może intrygującym, ale jednak obcym.
Zawsze jednakowoż interesowali mnie psychopaci, co wytworzyło w mojej głowie obraz jednej określonej grupy (głównie seryjnych morderców), której zwierzęcość wydała się być dość jaskrawa i przesłaniająca to, co nazywamy ludzkim bądź człowieczym. Po prostu wysunęła się na prowadzenie. To mnie chyba w nich (a raczej w budowie ich mózgów) fascynowało najbardziej.
Potem zaczęły pojawiać się wątpliwości, czy aby na pewno zezwierzęcenie jest aż tak jednowymiarowe i dotyczy faktycznie tylko jednej grupy ludzi…
1. Animalistyczna strona w ekstremach
Szokującą była dla mnie na przykład informacja zawarta w książce „Bestia. Dlaczego zło nas fascynuje?” Borwina Bandelowa, dotycząca ofiar przetrzymywanych przez swoich oprawców w piwnicach. Okazało się, że przy pewnym stopniu wycieńczenia organizmu i nieustającego zagrożenia życia, ludzie samoistnie „przechodzą” na kierowanie się najsilniejszym instynktem, czyli instynktem przetrwania, zupełnie tak samo, jak zwierzęta. W związku z tym ofiara, która będzie codziennie gwałcona, ale równocześnie karmiona, zaczyna się powoli odklejać od wymyślonych przez człowieka kategorii, takich jak moralność, etyka czy nawet upokorzenie. Zaczyna rozumieć (choć bardziej chyba czuć, bo od intelektualizowania też się odkleja), że gwałt nie pozbawi jej życia, a jedzenie jej życie podtrzymuje. Stąd, kompletnie niezrozumiały dla osób, które się w takiej sytuacji nie znalazły, pewien rodzaj przywiązania, czasem nawet wdzięczności, a po latach też chronienia swojego oprawcy. On nie zabił. W sytuacji ekstremalnej wszystko właściwie sprowadza się właśnie do tego – do ochrony swojego życia.
Kolejnym, znanym w historii, bardzo drastycznym przykładem jest katastrofa lotu Fuerza Aérea Uruguaya 571 i podjęcie przez ocalałą, ale uwięzioną wysoko w górach głodującą załogę, decyzji o spożyciu zwłok swoich zmarłych towarzyszy podróży. Człowiek namalował sobie obraz samego siebie, w którym podjęcie takiej decyzji się po prostu nie mieści. Nikt z nas nie chciałby tak o sobie myśleć – nie chcielibyśmy uwierzyć, że gdybyśmy byli na miejscu wspomnianej załogi, postąpilibyśmy dokładnie tak samo. Jednak instynkt przetrwania jest silniejszy, niż jakiekolwiek zasady czy kodeksy.
2. Animalistyczna strona w życiu
codziennym
Na szczęście opisane wyżej sytuacje nie należą do tych najbardziej typowych i codziennych w naszym życiu. Czy oznacza to jednak, że nie stykamy się i w nim ze swoją zwierzęcością?
Pierwszym z brzegu przykładem na to, że kierujemy się bardzo pierwotnymi i głęboko w nas zakorzenionymi instynktami, są oczywiście wszelkie rytuały godowe. Bez względu na to, jaki mamy stosunek do posiadania potomstwa, kiedy zabiegamy o względy kogoś, kto nas pociąga, automatycznie uruchamiają się w nas instynkty związane z przetrwaniem gatunku, czyli również – choć w szerszej perspektywie – przeżyciem. Innym przykładem jest, bardzo indywidualne i przez każdego inaczej trochę interpretowane, poczucie własnej przestrzeni. Od dziecka jesteśmy uczeni, by nie podchodzić do dużych zwierząt (np. koni czy krów) od tyłu, bo nas kopną. Przyznam szczerze, że w czasach już na szczęście dla mnie minionych, kiedy mieszkałam w dużym mieście i poruszanie się środkami komunikacji miejskiej było moją codziennością, też miałam odruch kopania, jeśli ktoś stanął za mną w odległości niemożliwej dla mnie do przyjęcia. Oczywiście niby to „przypadkiem” postawiłam zdecydowanie stopę na bucie irytującego intruza, czy też zamaszyście zaczynałam grzebać w torebce, przybliżając stanowczo swój łokieć do jego nosa. To nie był jeszcze atak – to były wyraźne ostrzeżenia. Nie zawsze do końca świadome czy przemyślane. Przemawiało przeze mnie moje własne prywatne dzikie zwierzę i odruch bronienia własnego terytorium, nazywanego przez psychologów także „bańką prywatności”. Jeśli się głębiej zastanowić, to naruszenie naszej fizycznej przestrzeni ogranicza nam możliwość ucieczki, osłabia szanse wygranej w ewentualnej walce i ma prawo wywołać poczucie bliżej niesprecyzowanego zagrożenia. A jeśli poczujemy się zagrożeni, naturalną reakcją jest obrona… być może właśnie naszego życia. Przecież tego, czego konkretnie bronimy, nie rozumiejąc, co nam zagraża, w chwili bronienia się, jeszcze nie znamy.
3. Dualizm duszy i ciała
Już od czasów Kartezjusza, filozofia interesuje się problemem tzw. dualizmu duszy i ciała. Najkrócej mówiąc, Kartezjusz twierdził, że fizyczność i umysłowość, to dwie odrębne substancje. Jedną z nich (fizyczność) można badać przy pomocy nauk przyrodniczych, a z kolei druga (umysłowość) składa się z myśli i świadomości i jest obszarem wolności. Zauważał jednak, że te dwie odrębne substancje się w człowieku łączą. Na przestrzeni lat, pogląd o dualizmie ciała i ducha podlegał przekształceniom (np. że substancja jest jedna, natomiast ma dwojakie rodzaje własności), jednak utrzymał się po dziś dzień, np. wśród kognitywistów (zwłaszcza katolickich).
Ta teoria pięknie wpasowuje się w inną – tę o wyższości i przede wszystkim odmienności ludzi od zwierząt. Dusza (choć to termin niesłychanie szeroki i niejasny) jest przecież czymś wzniosłym i pięknym, a ciało… no trudno, skoro już jest, to niech będzie.
No i tu pojawia się mój sprzeciw. Sprzeciw wobec bardzo wielu elementów składowych opisanego wyżej myślenia, ale może zacznę od początku i posłużę się swoimi, wspomnianymi już kiedyś, nNotatkamii wymyślonym przez siebie kiedyś schematem.
nNotatki, mój autorski schemat
Teorie mówiące o dualizmie ciała i ducha oraz tym, że zwierzęcość człowiekowi „nie przystoi” zakładają, że lepszą stroną człowieka jest ta „duchowa”. Problem tkwi jednak w tym, że nikt z nas nigdy nie poznał (i prawdopodobnie nie pozna) czystej duchowości, która nie byłaby ograniczona ciałem. Skąd więc pewność, że gdyby faktycznie istniała, byłaby lepsza?
Ciało bez nie-ciała rzeczywiście może istnieć. Przykładami są wszelkie zaburzenia emocji, niskie IQ, czy brak umiejętności odróżnienia dobra od zła. Nie znamy jednak żadnych przykładów na potwierdzenie tezy, że nie-ciało może funkcjonować bez ciała! (W końcu nawet pełny paraliż nie neguje istnienia ciała.)
A to, co każe nam myśleć, że czysto cielesne popędy są gorsze od duchowych (wierzę, że błąd tkwi w ogóle w jakimkolwiek wartościowaniu ich), to nasze myśli i przekonania, czyli innymi słowy projekcje naszych mózgów. Mózg natomiast jest jak najbardziej namacalnym, fizycznym organem, z całą pewnością należącym do naszego ciała, choć wytwarzającym przestrzeń, którą interpretujemy jako duchową.
4. Co autor chciał powiedzieć?
Podsumowując ten tekst, chciałabym zaznaczyć, że nie zależy mi na tym, by kogokolwiek do czegokolwiek przekonać. Rzadko zresztą kiedy mi na tym zależy. Celem było podzielenie się swoim sceptycznym podejściem do wielkich słów, takich jak:
moralność
sumienie
człowieczeństwo (w znaczeniu, jakie temu słowu nadaliśmy)
Zawsze i w każdej sytuacji oczywiście warto być przyzwoitym, zawsze trzeba brać odpowiedzialność za swoje czyny i w razie możliwości jak najlepiej przewidywać skutki swoich działań. Jednak – jako zwierzęta – posiadamy też instynkty, które w sytuacjach ekstremalnych zawsze będą odgrywały najważniejszą rolę, nieważne jak byśmy chcieli wierzyć, że jednak odegra ją moralność czy nasz honorowy kodeks. A te instynkty – jeśli się uprzeć, że zwierzęta nie mają duszy – przypominają nam o naszej przynależności do świata zwierząt i świata fizyczności (cielesności). I jeśli możemy naprawdę mądrze wykorzystać swoją większą od innych gatunków samoświadomość, pamiętajmy, że naprawdę niemoralne jest ocenianie zachowań wynikających z najbardziej pierwotnej, zapisanej w nas potrzeby ochrony swojego życia.