
fot. Marianna Patkowska
Początek roku przyniósł mi jedną z najbardziej nNiesamowitych przygód. Odbyłam ryzykowną podróż poza swoją strefę komfortu, która nie okazała się wycieczką jednodniową – jak to czasami w życiu bywa – lecz kilkoma turnusami obozu survivalowego. Powiedzieć jedynie, że przetrwałam, to nic nie powiedzieć; przy okazji tego przyspieszonego kursu samorozwoju dowiedziałam się o sobie więcej niż przez kilka ubiegłych dekad!
Na mojej drodze pojawił się człowiek, który – przynajmniej na pierwszy rzut oka – uosabiał wszystko to, czym na ogół gardzę, co mnie przeraża, odstręcza i napawa litością. Ponieważ nie lubię w sobie takich uczuć, naturalnym było go minąć i pójść dalej. W mojej głowie jednak pojawiła się bardzo nieoczekiwana refleksja (być może zresztą pod wpływem niesamowitego wrażenia, jakie zrobił na mnie film „Dwóch papieży”) – płeć, wiek i światopogląd tego człowieka wydały mi się wręcz idealne do tego, by móc… zmierzyć się przy jego pomocy z sobą samą (także tą sprzed lat, która, nie znając się, nie potrafiła się bronić). Nieetyczne wydaje mi się rozpisywanie na temat osoby, która ma prawo sobie tego nie życzyć, więc skupię się na najważniejszym dla mnie elemencie tej relacji, czyli sobie samej. Jego zaś nazywać będę na potrzeby tego wpisu Drapieżnikiem (co prawda wyliniałym i z mocno zatraconym instynktem łowcy, ale niech już będzie – licentia poetica). Od razu rozwieję wszelkie moralne wątpliwości moich wnikliwych Czytelników – tak, od początku do końca relacji wykorzystywałam Drapieżnika wyłącznie do swoich celów. Nie byłam w tym jednak cyniczna, bo wyjawiłam swoje zamiary od razu (przypominając o nich od czasu do czasu potem), a sens tego eksperymentu opierał się na bezwzględnej uczciwości. Ta zakładała zrozumienie i przyjęcie swojej skrajnej inności, wyraźne zaznaczenie granic każdej ze stron i wzajemny (choć nie zawsze było łatwo…) szacunek. Reguły gry – nawet jeśli ustalone przeze mnie – zostały zaakceptowane przez obydwie strony.
Relacja, w którą weszłam z Drapieżnikiem, była niesłychanie intensywna intelektualnie, a czasami wręcz wyczerpująca energetycznie. Ponieważ czułam, że nasze różnice mnie chronią przed całkowitym zaangażowaniem się emocjonalnym (czy też może romantycznym, bo i emocje odegrały tu ważną rolę), a równocześnie też wiedziałam, że z biegiem czasu mam szansę Drapieżnika nawet polubić (co się rzeczywiście stało), zdołałam się utrzymywać na linie rozwieszonej między swoją racjonalną a emocjonalną stroną, równocześnie przyglądając się wszystkiemu także z boku (być może stąd też to wyczerpanie).
Czy miałam jakiś sprecyzowany cel? Chyba nie. Chciałam się wzmocnić, a żeby to zrobić, czułam że muszę się dogłębnie poznać. Pamiętając relacje toksyczne, które przez wiele lat z powodzeniem budowałam, jak również uwzględniając swoją terapię i samodzielną pracę nad sobą, domyślałam się, że dziś działam pewnie według trochę innych mechanizmów. Bardzo byłam ich ciekawa.
Warto też zaznaczyć, że kluczem do zrozumienia mojego postępowania (także dla mnie samej) jest moja nadwydajność mentalna. Jestem książkowym przypadkiem prawopółkulowca i wreszcie odczułam to w pełni. Zdaję sobie więc sprawę z tego, że dla 85% populacji opisane przeze mnie doświadczenie nie będzie możliwe do pojęcia. (Co nadal nie oznacza oczywiście, że nie jest obiektywnie ważne.)
1. Bycie swoim własnym punktem odniesienia
Fundamentem tej przygody była całkowicie mi kiedyś obca w relacjach świadomość, że… nie jestem bezpieczna. Albo jeszcze inaczej – że powierzenie swojego bezpieczeństwa drugiemu człowiekowi, a potem dziwienie się, że nie dopilnował, żeby nic mi się nie stało, jest irracjonalne. Oczywiście trudniej byłoby mi to dostrzec, gdybym spotkała się z kimś z mojej strefy komfortu. Jednak tu to chyba oczywiste – żadna potencjalna ofiara nie pozwoli drapieżnikowi się sobą zaopiekować. Jaka jest jednak druga – oprócz oczywistej, czyli ucieczki – możliwość przetrwania? Znalezienie opiekuna, któremu będzie można zaufać. I który nas na pewno obroni, bo jest – w przypadku ludzi niekoniecznie nawet silniejszy (ta kategoria wydaje mi się z założenia ryzykowna), lecz przede wszystkim – stabilny i spójny. Kto to taki, kto to taki? Otóż… my sami! Głębokie prawdy mają to do siebie, że brzmią upokarzająco (dla tych, którzy je przytaczają) banalnie, ale… zrozumienie w praktyce tego, że źródła swojego spokoju i szczęścia możemy szukać jedynie w sobie, zajęło mi naprawdę bardzo wiele lat. Rozumiem więc doskonale, że można to wiedzieć w teorii i… nadal gubić się w meandrach stosunków międzyludzkich.
Jako wyjątkowo nadgorliwa studentka tego kursu samorozwoju, cisnęłam mocniej. Najłatwiej byłoby się przecież obronić, wchodząc w relację powierzchowną, obudowując się grubym murem. Ja jednak uznałam, że funkcję muru mogą spełnić dwie rzeczy: ewidentne różnice między mną a Drapieżnikiem, a także wyraźnie zarysowane przez każde z nas (choć mocniej chyba przeze mnie jednak) granice, na których szanowanie się umówiliśmy. Zaskakująca była dla mnie obserwacja czegoś, co z takich fundamentów muru bezpośrednio wynikło: po raz pierwszy nie zlałam się z osobą, którą tak bardzo zaabsorbowałam swój czas i energię, w jedno! To było dla mnie przedziwne doświadczenie. Dotychczas większość wszelkiego typu bliskich związków bolała mnie tak mocno na jakimś ich etapie dlatego, że nie umiałam w nich wyszczególnić siebie jako nieintegralnego z relacją elementu. Po rozstaniu czułam więc na ogół przede wszystkim ulgę (w pewnym momencie wierząc nawet, że być może jestem od rozstań uzależniona). Oczywiście, że sztuczność tego doświadczenia znacznie mi to odkrycie umożliwiła, ale wierzę, że ponieważ zobaczyłam, że to mi służy, nauczę się dążyć do takiego wzorca także w naturalnych warunkach.
2. Otwartość na drugą osobę
Z punktu pierwszego wynika automatycznie punkt drugi. Jeśli źródło swojego bezpieczeństwa usadowimy w samych sobie, zdejmiemy z drugiego człowieka ciężar naszych (często nierealnych) oczekiwań, przez co jego obraz w naszej głowie będzie mniej zafałszowany. W zdrowych relacjach paradoksalnie łatwiej rozmyć granice. Obserwując swojego Drapieżnika takim, jakim faktycznie mi się ukazał, niejednokrotnie wolałam uciec jednak do swoich oczekiwań. One były miękkie, wygodne i bezpieczne. Tymczasem rzeczywistość była taka, że tu coś przeciekało, tam grzyb, jeszcze gdzie indziej ślisko – złamanie nogi lub choćby nabawienie się srogiego kataru wydawały się być kwestią jedynie niedalekiej przyszłości. Wtedy przypominałam sobie, że przecież nie o to mi w tym wszystkim chodzi, żeby mi było miło (od tego mam już swoje miejsca).
Oczywiście zupełnie inną kwestią jest wola drugiego człowieka i to, na ile pozwoli nam się poznać. Nie twierdzę, że mój eksperyment był idealny i pozbawiony wad. Zakładał wiele rzeczy, które być może błędnie oszacowałam (a być może nie). Nie ma to jednak zbyt dużego znaczenia. Znaczenie miało coś innego – otóż zobaczenie człowieka z jego zbyt trudną dla nas często niedoskonałością (tym się m.in. różni przebywanie w swojej strefie komfortu od przebywania w nieswojej) i oddzielenie tego człowieka jako przedstawiciela gatunku, do którego się samemu należy, od jego wyborów, o których możemy mieć jak najgorsze zdanie, wydaje mi się istotą człowieczeństwa właśnie. Jeśli dodamy do tego nić sympatii i nieuchronnie pojawiające się emocje, możemy osiągnąć Himalaje miłosierdzia, ale… z tym też trzeba być ostrożnym…
3. Nieuchronnie pojawiające się emocje
Jeśli dwie osoby spędzają ze sobą (niekoniecznie nawet fizycznie) mnóstwo czasu, zaprzęgając w ten kontakt niemal całą swoją intelektualną energię, nie mogą chyba zupełnie niczego do siebie nie poczuć. Nawet jeśli będą to na początku odczucia negatywne, to prędzej czy później pojawi się szacunek do wytrwałości adwersarza. (Jeśli się nie pojawi, a nas nie cechuje masochizm, relacja szybko zgaśnie.) Od szacunku już tylko jeden krok do sympatii, nawet jeśli dosyć chłodnej.
I tu znowu zaobserwowałam u siebie po raz pierwszy coś zdumiewającego. Być może przez uprzednie zrozumienie, że tylko ja mogę się w razie czego obronić, zwróciłam się ku sobie i… zauważyłam, że mam nieprawdopodobnego sprzymierzeńca i kompana w postaci… swojego mózgu! Wcześniej go nie doceniałam a regularnie dominowana, nie dawałam mu nawet dojść do słowa we wszelkich kontaktach, w których pojawiały się emocje lub nawet – nie bójmy się tego słowa! – uczucia. Tym razem, pozwalając mu działać, zaznałam… ukojenia. Ze wzruszającą precyzją rozkładał na czynniki pierwsze wszystko, co się dzieje i wyjaśniał mi, co i czemu czuję. Odwoływał się zawsze do racjonalnych argumentów. Nie wszystko, co mi przekazywał rozumiałam od razu. Jednak kiedy traciłam umiejętność obiektywnego osądu sytuacji (przez sympatię czy współczucie dla Drapieżnika, a czasem też lęk o siebie samą), on po prostu konfrontował mnie z danymi.
Studzenie emocji rozumem na zmianę z kontrolowanym poddawaniem się im, było dla mnie absolutną nowością. Zupełnie fascynującą. Jakbym odnalazła w sobie jakąś niesłychanie cenną umiejętność, o której istnieniu nawet nie wiedziałam.
4. Niesienie pomocy
Podstawową moją bolączką było to, że doskonale widząc problemy Drapieżnika a także możliwe warianty ich rozwiązań (które jednak wykraczały poza z kolei jego strefę komfortu), długi czas nie umiałam zrozumieć, że nie wolno pomagać ludziom, którzy nas o pomoc nie proszą. Uznałam, że skoro ktoś stał mi się trochę bliski i widzę, że właśnie tonie, a tuż obok niego unosi się na wodzie wielkie koło ratunkowe (którego prawdopodobnie ze swojej perspektywy po prostu nie widzi), moim obowiązkiem jest mu je wskazać. I nawet jeśli tak faktycznie było, to tu się niestety kończyła moja rola. Ta lekcja była najtrudniejsza. Bo kiedy słyszysz na to:
– Ale to koło jest nieistotne, bo ja przecież tonę!
– to, co na to słyszysz
to przecież nic dziwnego, że cię trafia! Od razu widzisz przed oczami tekst księdza Hellera o „powiększaniu sumy bezsensu we Wszechświecie” i czujesz bezsilność. Ale… nic nie możesz zrobić. Nie wolno ci!
Nadal mam głębokie przekonanie, że zetknięcie się ze sobą tak kompletnie różnych światów, możliwość podotykania swoich ran, a przede wszystkim zlokalizowania ich, przynosi możliwość wyleczenia obydwu stronom. Jednak nikogo nie można leczyć na siłę. Czasem mi przykro, kiedy pomyślę, że Drapieżnik mógł tę szansę wykorzystać w moim rozumieniu lepiej, ale tego z drugiej strony nie mogę przecież wiedzieć. I tutaj z pewnością przydałoby mi się więcej pokory.
5. Balansowanie na dwóch płaszczyznach, w tym
jednej podwójnej
Do tej pory w każdą relację skakałam bez spadochronu, a kiedy już się roztrzaskałam o ziemię, obiecywałam sobie, że już nigdy więcej nie skoczę. Schemat się powtarzał, dopóki nie odkryłam, że… przecież można skakać ze spadochronem! Uświadomienie sobie tej oczywistej (z pewnością oczywistej dla lewopółkulowców) prawdy zajęło mi całe moje dotychczasowe życie, ale też równocześnie niewiarygodnie poprawiło nagle jego jakość!
Moim spadochronem okazywali się – na ogół niestety w podobnych sytuacjach mocno spychani na dalszy plan – przyjaciele, na których miłość, życzliwość i troskę mogłam naprawdę liczyć. Zrozumiałam, że w każdego typu intensywnym związku dwojga ludzi istnieją tak naprawdę dwie płaszczyzny: zewnętrzna i wewnętrzna, z czego ta druga dzieli się na to, co dzieje się wewnątrz nas samych i to, co dzieje się wewnątrz drugiej osoby. I prawdopodobnie ochronić przed utratą zmysłów może jedynie szukanie za każdym razem równowagi między nimi.
Przy skrajnie odmiennych światopoglądach z Drapieżnikiem, przed walką i ranieniem się chroniło nas oboje częste spotykanie się na płaszczyźnie zewnętrznej i dyskusja oparta na starej, dobrej, wypróbowanej (również przeze mnie w szkole) metodzie majeutycznej – wygrywały argumenty logiczne, a więc… Prawda. (Niech pytanie, kto z nas obojga wychodził z większości takich rozmów zwycięsko, pozostanie retorycznym.)
Gdyby moje uczulenie na relatywizm moralny zderzyło się z niepewnością i zakrzykiwanymi ranami Drapieżnika, oprócz bólu i rosnącej frustracji nic by z tego nie było. Co dowodzi, że płaszczyzna wewnętrzna (któregokolwiek z nas) nie byłaby miejscem odpowiednim.
Z kolei do jakiegoś odsłonięcia się, które też jest przecież ważne, potrzebujemy się odwiedzać w swoich wnętrzach. Tym jest troska – leży nam na sercu, jak druga osoba się z czymś poczuje, próbujemy zrozumieć motywy jej zachowania. Trzeba jednak mimo wszystko uważać. Pamiętać, że czyjeś wnętrze nie jest tożsame z naszym i nigdy się w nim zbyt długo nie zasiedzieć. Relacja może być wręcz idealna, jeśli będziemy się po tych w sumie trzech płaszczyznach sprawnie przemieszczać.
6. Zły i dobry człowiek
Jako nadwydajna mentalnie jednostka uznałam kiedyś, że wszyscy ludzie są z założenia dobrzy (zaraz po okresie buntu, kiedy wydawało mi się, że wszyscy są źli). Tymczasem moja nNiesamowita przygoda uświadomiła mi, że jest jeszcze inaczej. Ludzie rodzą się z pewnym potencjałem, a wybór czy będą dobrzy czy źli, należy do nich samych. Więc tak, istnieją ludzie źli (z własnego wyboru) oraz nie, nie dzierżą w dłoniach informującego o tym transparentu. Dobro i zło objawia się w małych rzeczach. A że ludzie nie są czarno-biali, mogą nas urzec wieloma naprawdę obiektywnie pięknymi cechami i równocześnie być źli (choć, zupełnie słusznie, widzimy w nich namiastki dobra). Czy nie są przez to nieszczęśliwi, to już całkiem inne zagadnienie, jednak – podobnie jak z pomaganiem na siłę – nie wolno nam w to ingerować.
Relacja z Drapieżnikiem przez swoją niewiarygodną intensywność, od samego początku była obliczona na krótkoterminowość (przynajmniej przeze mnie). Koniec okazał się jednak rozczarowująco banalny – Drapieżnik złamał wyraźnie ustalone na początku zasady, świadomie przekraczając moje granice. Być może nawet celowo, co zahaczałoby o manipulację (również wbrew regułom tej znajomości). I… wtedy mnie olśniło! Ludzkiej wolności wcale nie ograniczają ustalane prawa! Ludzką wolność ogranicza dopiero egzekwowanie ich. Czy można powiedzieć, że klient banku nie może nie wywiązać się z umowy z nim podpisanej? Ależ – jako wolny człowiek – oczywiście, że może! Jednak… podpisując dokument, zapoznał się z grożącymi mu za to sankcjami, zgadzając się, by były właśnie takie. Ten przykład pomógł mi zrozumieć bezsensowność zadręczania się, czemu Drapieżnik postąpił tak, a nie inaczej. Postąpił tak, bo jako wolny człowiek mógł. To po mojej stronie leży trzymanie się swoich zasad (czyli w tym wypadku uznanie znajomości za niebyłą).
7. Kto ja jestem?
Czego się o sobie dowiedziałam? Kim jestem? Jestem na pewno silną kobietą. Każde z tych słów oddzielnie, jak również oba razem określają, kim się (już pewnie jakiś czas temu) stałam i kogo w lustrze tej nNiesamowitej przygody po raz pierwszy zobaczyłam. Człowieka w pełni zintegrowanego z samym sobą.
P.S. Na deser łączę jedyną odpowiednią w tym miejscu piosenkę, którą… dedykuję Drapieżnikowi.

