scenariusz: Krzysztof Gureczny / Maciej Kawulski
reżyseria: Maciej Kawulski
gatunek: sensacyjny
produkcja: Polska
rok powstania: 2022
pełny opis filmu wraz z obsadą
Kiedy pomyśleliśmy z Partnerem, że po fatalnym miniserialu „Dziewczyna z Oslo” Netflix drugi raz nam już tego nie zrobi, wtedy cały na biało wjechał świeżutki film „Jak pokochałam gangstera”. Nigdy w końcu nie jest tak źle, żeby nie mogło być jeszcze gorzej.
Z wielu powodów odpuściłam sobie śledzenie współczesnej polskiej kinematografii, ale jak mieszka się z chłopakiem z Wrzeszcza, film o Nikodemie Skotarczaku vel Nikosiu – legendzie trójmiejskiej mafii – wydaje się pozycją obowiązkową. I choć film zaczyna się obiecująco, kusząc niebanalnymi ujęciami, kolorem i muzyką, szybko staje się jasne, że to, co w nim udane, może być co najwyżej dziełem przypadku. Słabość tej produkcji ujawnia się w pełnej krasie już po kwadransie. Przedstawiony w pewnym momencie Autosan H9, którym bohaterowie udają się do Budapesztu, w rzeczywistości nie obsługiwał kursów międzynarodowych. W Polsce lat siedemdziesiątych owszem, jeździł, ale jako autobus podmiejski, ewentualnie międzymiastowy. Niby drobiazg, ale jeśli dodać do tego, że do autobusów międzynarodowych wsiadało się na dworcu oraz na przystankach w centrach miast, a nie – jak w filmie – przy bocznej uliczce na środku niczego, twórcy stają się w swojej próbie odtworzenia tamtych czasów, mówiąc najdelikatniej, niewiarygodni. Wisienką na torcie jest jednak umieszczenie tabliczki z napisem „Budapeszt” z tyłu autobusu (co oczywiście znowu ma się nijak do tamtej rzeczywistości), bo… autobus z zewnątrz widzimy w tej scenie tylko z tyłu, a przecież następna, w której bohaterowie już w nim siedzą, a narratorka mówi:
w latach siedemdziesiątych Budapeszt był miejscem, w którym Wschód spotykał się z Zachodem […],
ani trochę nie wyjaśnia, gdzie mogliby jechać. Trzeba to gdzieś na autobusie napisać. Tym bardziej, że wysiadają z niego potem w szczerym polu, kilkanaście kilometrów od jakiejkolwiek cywilizacji… No ale plenery to nie jest tania sprawa, o czym zresztą przekonujemy się już na początku filmu.
Jednak jeszcze chyba gorsze od tego typu fuszerek jest to, co dzieje się w filmie z językiem. Scenarzysta w scenie z lat siedemdziesiątych w jednym dialogu wkłada w usta głównego bohatera słowo „zajebiście”, które weszło do użycia dopiero pod koniec lat osiemdziesiątych oraz sformułowania „opierdolę sobie coś na ciepło” i „typ” w znaczeniu „koleś, facet”, które pojawiły się w polszczyźnie jeszcze później. To wszystko obnaża żenującą ignorancję historyczną twórców.
Nie każdy jednak orientuje się w światku pomorskich gangusów, więc może pora wyjaśnić o czym jest ten film. To historia inspirowana życiem Nikodema Skotarczaka znanego jako Nikoś, który dołożył swoją sporą cegłę w budowanie (latami i w pocie czoła) mitu Polaka – złodzieja niemieckich samochodów. Kradł auta z rozmachem i ułańską fantazją na skalę przemysłową, w dodatku w iście janosikowym stylu, zabierając bogatym (firmom ubezpieczeniowym) i dając biednym. Przynajmniej tak przedstawia to film, w którym Nikosia wykreowano na fajnego, przemiłego chłopaka obdarzonego sprytem, bystrością i inteligencją. Chłopaka, który dba o wszystkich, których kocha, bo jest dobrym człowiekiem o złotym sercu, a do tego jeszcze królem życia! No może kradnie, ale przecież kto w Polsce nie kradnie… W pewnym momencie na jego drodze staje niczym Javert na drodze Jeana Valjeana w „Nędznikach” inspektor niemieckiej policji, by już do końca jego dni go ścigać. Czym byłby w końcu porządny film akcji bez schwarz (nomen omen) charakteru w postaci złego szwaba…?
Ceniona przeze mnie Ilona Kostecka – autorka bloga „Mum and the city” – niedawno zarzuciła temu filmowi seksistowski sposób pokazywania kobiet. Rzeczywiście sam Henryk Sienkiewicz by się go nie powstydził, z tym że o ile u Sienkiewicza kobiety są mdłymi bogobojnymi mimozami, o tyle u Kawulskiego mają raczej prostytucyjny sznyt. Co do tego, że w „Jak pokochałam gangstera” kobiety pojawiają się wyłącznie po to, by zaspokoić potrzeby seksualne głównego bohatera, zajść z nim w ciążę, wziąć z nim ślub, urodzić mu dziecko i kompletnie zniknąć – pełna zgoda. Jednym słowem kobiety w tym filmie są płaskie jak naleśnik i występują wyłącznie w kontekście mężczyzny. Groteskowym wręcz na to przykładem jest rola Edyty Herbuś, którą widzimy w filmie przez dosłownie kilka sekund, w ciągu których dowiadujemy się, że była baletnicą (scenę dla niepoznaki obrazuje jej próba baletowa) i że choć jest z Nikosiem w ciąży, to „to nie mogło się udać”. Nigdy potem nie widzimy ani jej, ani ich dziecka. Nawet chyba nie pada jej imię. Inną już zupełnie kwestią jest tytuł sugerujący, że historia zostanie nam opowiedziana z perspektywy kobiety. Tymczasem – spoiler alert – z filmu „Jak pokochałam gangstera” nie dowiemy się, jak narratorka pokochała gangstera. Narracji warto się zresztą na chwilę przyjrzeć. Z jednej strony wszystkie wydarzenia opowiadane są przez kobietę (w tej roli Krystyna Janda), z którą wywiad o Nikosiu przeprowadza młody dziennikarz, więc fabuła przybiera postać przywoływanych retrospekcji. Z drugiej, bohaterowie od czasu do czasu sami zaczynają wchodzić w rolę narratorów, mówiąc do kamery. Jeden sposób prowadzenia narracji kłóci się z drugim, a do tego żaden z nich nie jest udolny.
Jeśli historia ma być przedstawiona z punktu widzenia zakochanej w Nikosiu kobiety, spodziewamy się kobiecej perspektywy. Tymczasem ta sprowadza się wyłącznie do ugrzecznienia Nikosia i tylko tyle. Nie dowiadujemy się absolutnie niczego ani o innych pojawiających się kobietach (co jeszcze można byłoby tłumaczyć sobie jej niechęcią do nich), ani też o samej narratorce. To kompletnie męska opowieść włożona w usta kobiety. W dodatku niezbyt spójna i przede wszystkim całkowicie grafomańska, czego już nawet głos Krystyny Jandy nie jest w stanie uratować.
Kiedy w „House of Cards” Frank Underwood zwraca się bezpośrednio do widzów, a dopiero w pewnym momencie serialu zaczyna robić to także jego żona, czujemy, że jest to przemyślany zabieg. W „Jak pokochałam gangstera” przypadkowi bohaterowie mówią do widzów kompletnie od czapy, co nie wnosi do filmu nawet elementu komediowego, natomiast wprowadza chaos. Wydawać by się mogło, że skoro mamy tylu narratorów, przynajmniej przedstawianie postaci przebiegnie w miarę bezboleśnie, ale… też nie. Bo pokazanego w filmie łysiejącego Andrzejka zdemaskowano w końcu w taki oto subtelny sposób:
– Andrzejku, prosiłeś mnie, żebym cię nie nazywał Andrzejkiem. To jak mam cię nazywać?
– Jak to jak? Tak, jak cały Pruszków i Warszawa – Pershing.
Jednak, wracając do seksizmu… upieram się, że gdyby film miał inny tytuł i był zrobiony dobrze, przedstawienie kobiet w sposób, w jaki w tym środowisku się je prawdopodobnie postrzega, nie musiałoby być koniecznie zabiegiem złym. Nie zgodzę się z Iloną w tym, że ohydnie patriarchalne i seksistowskie przedstawianie kogokolwiek w sztuce trzeba zawsze piętnować, bo ta rządzi się swoimi prawami, a forma na ogół mocno daje do myślenia i wywołuje zarówno emocje, jak i dyskusje. Nie trzeba przyklaskiwać przedmiotowemu traktowaniu kobiet, żeby stworzyć fantastyczny, mądry film ukazujący to właśnie zjawisko w sposób wzbudzający w widzach sprzeciw. Problemem tego jednak filmu jest to, że nie jest ani dobry, ani mądry. Nie jest niestety również dobrze zagrany.
Tomasz Włosok, choć wizualnie pasuje do roli ugrzecznionego ładnego chłopca, ma pewną manierę, która nie pozwala mi jego aktorstwa traktować poważnie. W najbardziej chyba żenującej scenie, w której przesłuchiwany przez naszego niemieckiego Javert’a powtarza po polsku: „powiedz stół z powyłamywanymi nogami” (…przez jakieś pięć minut…) osiągnął szczyt brawury rodem z „M jak Miłość”, ale od Wiesława Michnikowskiego dzieli go ciągle przepaść.
Jestem jednym z tych widzów, którzy zwracają w filmach uwagę na muzykę i mówię tu zarówno o oryginalnej ścieżce dźwiękowej, jak i doborze istniejących już piosenek. Urzekła mnie więc na samym początku naprawdę wyjątkowa, intymna wersja Ane Brun przeboju „Big in Japan” zespołu Alphaville. Kompletnie jednak nie rozumiem, z jakiego powodu, kiedy akcja filmu toczy się w późnych latach siedemdziesiątych, słyszymy inny cover tej samej piosenki – znakomitą wersję Guano Apes z 2000 roku? Cover Ane Brun jest magiczny i wypełnia pierwszą scenę niezwykłym klimatem. Cover Guano Apes jest skoczny, ale nie ma absolutnie nic wspólnego z polskim klubem z lat siedemdziesiątych, który widzimy w trakcie piosenki na ekranie, a w dodatku oryginał grupy Alphaville został wydany też później, bo w 1984 roku. I takich nieprzemyślanych muzycznych teł jest w filmie niestety sporo.
Ale żeby nie pisać o samych negatywach, muszę zupełnie uczciwie przyznać, że mieszkanie, w którym Nikoś regularnie uprawiał seks z „Czarną”, mocno mnie oczarowało. Widać oczywiście, że jest stuprocentową inscenizacją teatralną pełną patosu i nierealnych architektonicznych rozwiązań, ale jego słodki kicz – bibelotów, jeleni na rykowisku, kolorów i neonów oglądanych z wanny pozostał w mojej głowie jeszcze na długo. I za to właśnie daję temu filmowi mocne 1/10.
ZWIASTUN:


