Rok 2023 oczami nNi – podsumowanNie

fot. Bożena Szuj

Pierwszy dzień każdego kolejnego roku (który właśnie w momencie pisania przeze mnie tych słów, powoli mija) ma w sobie jakąś magię. Choć to całkowicie umowne, niemal namacalnie czuję, jak bardzo jest niezapisaną kartą; jak bardzo nowym rozdaniem. Spokój, brak presji, wyzerowanie licznika. Początek. I niby wiem przecież, że takim samym początkiem jest każdy pierwszy dzień miesiąca czy tygodnia, że jest nim każda kolejna godzina, minuta czy sekunda; wiem to, ale właśnie pierwszy dzień stycznia ma dla mnie urok rozpakowywanej bombonierki. Rozpakowywanie każdej kolejnej czekoladki cieszy mnie już mniej. Może dlatego, że niesie ze sobą ciężar refleksji o nieuchronnym końcu przyjemności – o policzalności czekoladek.

fot. Bożena Szuj

PodsumowanNie inNe od innych

fot. Bożena Szuj

Dotychczas na blogu trzymałam się przyjętej raz formuły, w którą włożyłam wszystkie swoje podsumowujące mijający rok wpisy – mianowicie ze wszystkich wpisów od stycznia do grudnia mijającego roku wybierałam z każdego miesiąca jeden z jakichś powodów dla mnie najważniejszy i linkowałam go, żeby Czytelnicy mogli do niego wrócić, bądź przeczytać go po raz pierwszy. Nie kierowałam się statystykami i popularnością wpisów. Kierowałam się swoim stosunkiem do publikowanych tekstów. Starałam się, żeby z każdego miesiąca wybrać tylko jeden wpis, ale życie pokazało, że czasem jeden to za mało. W tym roku mogę uczciwie przyznać, że każdy wpis był dla mnie na równi tak samo ważny. Oczywiście, że inny ciężar mają teksty będące recenzjami książek, filmów czy seriali, inny przepisy kulinarne, a jeszcze inny wpisy podróżnicze (w tym roku greckie), językoznawcze czy w końcu te o zabarwieniu psychologiczno-filozoficznym, traktujące o mojej najważniejszej podróży – tej w głąb siebie. Z tego też powodu w poprzednich latach w kolejnych podsumowanNiach roku brałam pod uwagę tylko wpisy z tej ostatniej kategorii. Nie dlatego, żeby inne były mniej ważne, ale żeby zobaczyć pełen obraz swoich własnych zmian. Żeby zrozumieć, czym mijający rok dla mnie samej był. Dziś patrzę na całość. W ubiegłym roku napisałam zaledwie trzydzieści sześć wpisów; wbrew być może pozorom – niedużo. Każdy jednak był dla mnie niesamowicie ważny. To nie tak, że w latach bardziej płodnych, pisałam o niczym. Dziś z pewnością piszę dużo dłuższe i przez to pewnie też bardziej wymagające teksty. W mniejszej liczbie wpisów zawieram to, co kiedyś zawierałam w liczbie zdecydowanie większej. Tak czy tak, od ilości zawsze bardziej ceniłam jakość. Mam nadzieję, że ta moich Czytelników satysfakcjonuje.

fot. Bożena Szuj

Jaki był dla mnie rok 2023?

fot. Bożena Szuj

Przede wszystkim – wymagający. Trafiłam w końcu – po licznych perturbacjach – na trzymiesięczną terapię na oddziale dziennym psychiatrycznym w Nowym Targu, która niesłychanie dużo zmieniła w moim życiu, w moim postrzeganiu siebie i swoich relacji. Jej efekty widzę cały czas, a jeśli ich nie dostrzegam, to przekonują mnie o nich przyjaciele z terapii, z którymi utrzymuję kontakt. Jestem absolutnie przekonana, że gdyby każdy człowiek choć raz przeszedł w życiu porządną terapię, nawet krótką, świat byłby całkowicie innym, lepszym miejscem. Wszelkie toksyczne zachowania biorą się wyłącznie z naszej niewiedzy o nas samych. Z nieświadomości tego, co nami powoduje. Z niewiedzy o naturze ludzkiej, z nieznajomości podstaw psychologii (których, nota bene, powinno się uczyć w szkole, co byłoby dużo bardziej przydatne niż wiedza o budowie pantofelka). Czy poszłam na trzymiesięczną terapię i jestem cudownie uleczona? No nie. Być może nawet jestem leczona źle, co wkrótce – mam nadzieję – się wyjaśni. Jednak właśnie dzięki głębokiemu wglądowi w siebie, obserwacji siebie w grupie, często niezwykle trudnym i bolesnym odkryciom, które przeżywałam i które nadal nie są wygodne, umiem dziś powiedzieć swojej lekarce, jakich badań potrzebuję, co mi się w moim leczeniu nie podoba, a nawet – jeśli zajdzie taka potrzeba – zmienić ją na inną. (Jeszcze kilka lat temu nie umiałam odejść od swojego przemiłego psychiatry, bo podczas naszych spotkań cieszył się, że jestem jedną z niewielu osób na Podhalu, z którymi może ponarzekać na PiS, a ja… nie chciałam mu robić przykrości, odchodząc… choć nie byłam zadowolona z jego leczenia.) Oczywiście byłoby idealnie, gdybym umiała jeszcze wprowadzić w życie swoją wiedzę na temat zachowań toksycznych. Umiałabym wtedy objąć czułością najbliższych, traktujących mnie źle. Rozumiejąc, że ich toksyczne zachowania biorą się z braku sterapeutyzowania i nieleczonego lęku, wykrzesałabym z siebie troskę i współczucie. Jednak nie mam w sobie jeszcze tyle siły i spokoju. Kiedy coś mnie kąsa – uciekam, żeby nie bolało. I jest to całkowicie inne zachowanie niż wcześniej. Wcześniej walczyłam po omacku, ale nie uciekałam. Terapia i autoterapia jest procesem. Na pewno za jakiś czas znajdę się gdzie indziej. Zajdę dużo dalej. Z drugiej strony ciągle jest we mnie natrętna myśl, że naprawianie relacji nie polega na tym, że jedna osoba bierze na siebie cały trud własnej terapii, rozdrapywania swoich ran, dogłębnego zrozumienia siebie i swoich mechanizmów obronnych, a druga pozostaje taka, jaka była i czeka na to, aż ta pierwsza zacznie praktykować Zen. Nasza terapia jest nasza. Oczywiście, ułatwia nam relacje – zarówno te stare, jak i pomaga zbudować nowe. Ale to są profity dla nas, nie dla innych. Jeśli inni na tym skorzystają – super! Jednak nie zastąpi im to ich własnej terapii. Fakt, że rozumiemy, czemu ludzie bywają toksyczni nie zwalnia ich z odpowiedzialności za tę toksyczność. Zdrowie psychiczne było więc dla mnie w tym roku niezwykle ważne. Utworzyłam na blogu nawet specjalną kategorię „Zdrowie psychiczne”, w której znalazły się wszystkie napisane dotychczas teksty na ten temat.
Kolejną utworzoną w mijającym roku kategorią była powstała w maju kategoria „nNadmorsko”. Umieściłam w niej wszystkie wpisy, które powstały w Trójmieście (np. wszelkiego typu recenzje, które pisałam, żyjąc w Gdańsku), ale też te powstałe w Trójmieście i traktujące o moim życiu nad morzem. Od momentu wyjazdu postanowiłam opisywać każdy swój nadmorski miesiąc, trochę w formie zapisków czy pamiętnika. Opisywałam przeróżne perypetie (a było ich sporo, zwłaszcza w czerwcu), kolejne swoje prace, aż w końcu raj, jakiego zaznałam w fascynującej Bibliotece Społecznej Stowarzyszenia „Przyjazne Pomorze” stworzonej przez niesamowitego Jana Urbanika. Biblioteka posiada swoją Świetlicę dla dzieci i praca w niej – a warto wspomnieć, że Szefowi przyświeca myśl Korczaka – była dla mnie spełnieniem najskrytszych marzeń. Uświadomiła mi też, co tak naprawdę jest moim powołaniem i czemu powinnam się oddać: kontaktowi z dziećmi i pracą nad kształtowaniem ich. Cały pobyt nad morzem zmienił mi wektory. Stało się dla mnie jasne, że należę do tego miejsca. Choć już od dwóch lat powtarzał mi to Tymon Tymański, dopiero podczas lata 2023 roku zrozumiałam to z całą siłą. Powrót na Podhale był nieunikniony. I – żeby zbyt dużo nie zdradzić – konieczny, by móc zacząć zarabiać trochę inaczej niż dotychczas, a dzięki temu też myśleć o całkowitej przeprowadzce nad morze w przyszłości. Po raz pierwszy w życiu zupełnie świadomie i dobrowolnie zapuściłam swoje korzenie tam, gdzie czułam, że powinny być. Osobliwe i niesamowite uczucie.
W ubiegłym roku odkryłam na nowo Warszawę. Nie, żebym zaczęła pałać do niej wielkim uczuciem, ale ponieważ już w niej nie mieszkam, mogłam spojrzeć nieco przychylniej na wszystkie jej przywary. Mogłam też dostrzec, jaka się przez lata stała, bo zmieniła się niebywale. Napisanie tekstu „Warszawa (nNie) da się lubić” dużo mi dało. Pomogło mi się też trochę porozliczać z tym, co dla mnie trudne, ale już zamknięte. Humor jak zwykle złagodził stary ból. Napisałam również tekst „Jakby się kto pytał, ’Franciszkańska 3’”, który spotkał się z aprobatą i dobrym słowem samego Rafała Betlejewskiego. Bardzo cenię jego opinię, bo niezwykle prężnie działa na rzecz laicyzacji Polski, ukazując nieścisłości oraz brak konsekwencji i logiki w kościele katolickim. Robi naprawdę dobrą robotę dla przyszłych pokoleń.
Przeczytałam też sporo znakomitych książek. Nie wszystkie zdążyłam zrecenzować. Na dodatek nabyłam całą masę nowych, czekających na lekturę. Myślę, że niedługo będzie można u mnie dość dużo poczytać o wartościowych i ciekawych pozycjach. Wróciliśmy też z Partnerem do oglądania ambitnych filmów i seriali. Kategoria „Recenzje filmów, seriali i sztuk teatralnych” również zaczęła się sukcesywnie zapełniać.

fot. Bożena Szuj

Czego nauczył mnie rok 2023?

fot. Bożena Szuj

Na pewno tego, że nawet w trudnych warunkach potrafię dać sobie radę. Mam za plecami wspaniałego Mężczyznę, z którym wyznajemy te same wartości, ale na pewno różni nas stopień sterapeutyzowania. On umie odpuszczać dużo łatwiej niż ja. Równocześnie – w przeciwieństwie do mnie – potrafi powiedzieć wprost komuś, kto postępuje wobec niego nie fair, że postępuje wobec niego nie fair. I dopiero wtedy odpuścić. Ja w teorii wiem, jak trzeba, natomiast w praktyce jestem tak pospinana, kiedy ktoś traktuje mnie nie w porządku, że łatwiej jest mi pójść do sądu, jeśli mam takie podstawy (w przypadku okradania mnie przez pracodawcę w Gdańsku – miałam, dysponowałam nawet nagraniami, które z pewnością zainteresowałyby Inspekcję Pracy) niż powiedzieć mu w twarz, że przekroczył pewną granicę. Dlatego na pewno całkowicie przełomowe było dla mnie spotkanie się z byłym pracodawcą zanim skierowałam swoje kroki do Inspekcji Pracy. Miałam nawet (naiwna ja) wyrzuty sumienia, że bez uprzedzenia przyjechałam z Partnerem. Jednak szef też wziął ze sobą dwie menedżerki i po przebiegu rozmowy wiem już, że zjedliby mnie wszyscy żywcem, używając wszystkich możliwych manipulacyjnych taktyk. Od chwalenia mnie, jako pracownika, przez dziwienie się, że byłam taka miła, a dziś śmiem mieć roszczenia, by byli wobec mnie uczciwi, po zawstydzanie, że „gdyby wiedzieli, że jestem niestabilna psychicznie, nigdy by mnie nie narazili na tak stresującą pracę” (co nota bene również kwalifikuje się do Sądu Pracy). Powiedziałam szefowi prosto w twarz, że mówi piękne i okrągłe zdania, co nie zmienia faktu, że mnie okrada. Czekałam na ten moment, żeby móc mu wtedy spojrzeć w oczy. Tylko obecność Partnera mi to umożliwiła. Wierzę w ludzi, więc wierzę, że ta sytuacja komuś otworzy oczy na to, że nie wolno wypisywać w umowie z pracownikiem byle czego. Ale to ten moment, kiedy trzeba odpuścić. Osiągnęliśmy swój cel – wszystkie moje podatki zostały odprowadzone zgodnie z prawem i prawdą. Ile druga strona z tego doświadczenia weźmie – to już nie moja sprawa.
Rok 2023 nauczył mnie też… proszenia o wsparcie. Założyłam swój profil na buy coffe to, umożliwiając tym samym chętnym Czytelnikom zasilanie mojego konta drobnymi kwotami wirtualnych kaw. Zainicjowałam swoje istnienie na buy coffe to wpisem „Sprawy materialne”, w którym szczegółowo wyjaśniłam, czemu odważyłam się poprosić o dobrowolne datki. Czy kiedy je zaczęłam dostawać, zwłaszcza od tych samych osób po kilka razy, przygniotły mnie wyrzuty sumienia? Tak. Czy za każdym razem, wklejając pod wpisem prośbę o wsparcie, czuję się jak nieuczciwy żebrak? Również tak. Jednak na terapii dowiedziałam się, że moim mechanizmem obronnym jest poczucie winy. Od kiedy to wiem, umiem się nieco bardziej zdystansować. Wyrzuty sumienia są powodowane poczuciem winy, a to u mnie często pojawia się dosyć nieadekwatnie do sytuacji. Zrozumiałam, że mam prawo prosić o pomoc, a każdy, kto postanowi dać mi te 8, 15 czy 25 zł lub jakąkolwiek inną kwotę, nawet kilkakrotnie, ma swoją własną wolną wolę i robi to bez przymusu. Nie mam takiej mocy sprawczej, by kogokolwiek zmusić do wspierania mojego pisania (blog nigdy nie stanie się płatny), więc czemu odbieram swoim cudownym Wspierającym (którym z tego miejsca gorąco dziękuję za każdą złotówkę!) sprawczość wspierania mnie, czując automatycznie, że pewnie coś na nich wymusiłam? To ten mój problem, który muszę regularnie rozwiązywać krok po kroku. Ale cieszę się, że już zdaję sobie z niego sprawę i nie przerzucam swoich ograniczeń na innych. Uczę się przyjmować wsparcie i pomoc.
Kolejną nauką płynącą z mijającego roku jest ta, że ludzie i relacje z nimi ulegają zmianom. I że to jest ok. Dorastałam w poczuciu, wynikającym trochę z mojej histrionii, a trochę z wpojonych mi tradycyjnych katolicko-konserwatywnych przekonań, że drugi człowiek jest nam dany raz na zawsze. Że się odnajdujemy, dopasowujemy (w relacjach romantycznych heteroseksualnych, tak jakoś zawsze łatwiej kobiecie dopasować się do mężczyzny, dziwnym trafem) i mamy tak w tym trwać do końca świata i jeden dzień dłużej. A prawda, której nie dostrzegałam, jest taka, że się zmieniamy. Każdego dnia dowiadujemy się o sobie nowych rzeczy, możemy na przestrzeni lat kompletnie zmieniać swoje pragnienia, cele, a nawet światopogląd. I w relacji dwóch osób, każda z nich się zmienia, ale na własnych zasadach, w swoim własnym tempie, w oparciu o własną wiedzę o sobie, a więc każda zmienia się inaczej. Co za tym idzie zmienia się też cała relacja, bo budujące ją dwie osoby powoli przekształcają się. I jest całkowicie naturalnym, że możemy osiągnąć taki punkt, w którym zaczniemy kwestionować sens kontynuowania relacji. Nie ma jednej dobrej recepty. Nie zawsze prawdą jest, że trzeba przetrzymać gorszy czas, by relacja stała się później lepsza niż kiedykolwiek. Nie zawsze też prawdą jest, że warto się poddać bez jakiejkolwiek pracy, a za zakrętem nie czeka na nas dużo lepszy wymiar naszego związku. Jedyne, co jest pewne, to nieustająca zmiana. Zmiana każdego z nas, zmiana okoliczności, zmiana tego, co nas otacza. Można podejmować decyzje, które nas umocnią w relacji. Ale te decyzje zakładają codzienną, nieraz żmudną pracę u podstaw. Nie chcę, żeby mój Partner się mną znudził, żeby czuł się ze mną źle, żebym go w jakikolwiek sposób ograniczała, żebym stawała na drodze jego samorozwoju. Nie chcę też sytuacji, w której ja sama poczuję się w tym związku przytłoczona. Ale żeby do tego nie doszło, codziennie każde z nas wkłada pewną pracę w zdrowy niezachwiany kontakt z samym sobą, w zdrowy kontakt ze sobą nawzajem oraz w rozmowy o własnych uczuciach i potrzebach. Jeśli to w jakimś momencie okaże się niewystarczające, a relacja zacznie nas ograniczać, a nie budować, będziemy na bieżąco podejmować w oparciu o tę wiedzę decyzje. Jednak robimy dziś wszystko, by każdy nawet najmniejszy dyskomfort złapać, przepracować i ostatecznie zlikwidować. Ale relacje w życiu są różne. Nie zawsze zbudowane na zdrowych fundamentach. W mijającym roku pożegnałam kogoś bardzo bliskiego. Mężczyznę, którego uważałam za swojego mentora, przyjaciela, ważną męską figurę, potrzebną mi zwłaszcza po śmierci taty. Kochałam go i kocham nadal miłością platoniczną, mocną, piękną, lekką. Zajął w moim życiu niezwykle ważne miejsce. Myślałam, że będzie w nim już na zawsze. Jednak postanowił inaczej. W pewnym momencie po prostu odszedł. Nie wiem dlaczego. Nie wytłumaczył mi, choć wielokrotnie o to prosiłam. Pozostało mi to przyjąć. Dopiero w tym roku, trzy lata od utracenia go, poczułam się w pełni gotowa na zaakceptowanie jego decyzji, zaakceptowanie drogi, jaką wybrał. Poczułam się na tyle silna, by bez żalu, pretensji, czy błagania o powrót, napisać do niego o swoich uczuciach. Również tych trudnych. Ważne było dla mnie, by list nie przybrał formy wyrzutów. Czułam, że nie mam do tego prawa, bo nie wiem, co nim kierowało. Ludzie z natury są wolni. Mają prawo do wszystkiego. Swoje granice wyznaczam ja sama i chociaż nadal za nim tęsknię, wiem, że nie potrzebuję dziś przyjaciół, którzy znikają i nie mają odwagi, by wytłumaczyć powód takiego zachowania. Zrozumiałam, że zasługuję na więcej. To czasem boli, kiedy wspominam czasy swojego własnego zagubienia i sklejania się z ludźmi traktującymi mnie w różny sposób w jedno. Smutno mi, kiedy myślę o tym, na ile złego pozwalałam innym, ale też smutno mi, że z drogi samoświadomości nie ma odwrotu. Nie wolno mi dziś zdradzić siebie i wrócić w układy, które były raniące, pełne cudzego egoizmu, w których nie starczało miejsca dla prawdziwej mnie. Zaczynam powoli dostrzegać, że można kochać, nie nosić w sobie urazy, życzyć szczerze jak najlepiej, ale też nie chcieć kogoś w swoim otoczeniu. Nawet, kiedy się równocześnie za nim tęskni. Piszę rzecz jasna nie tylko o swoim byłym mentorze, on mi pomógł zrozumieć moje wcześniejsze mechanizmy, z których powoli i nie bez bólu wychodzę.

fot. Bożena Szuj

Sylwester i frajerwerki

fot. Bożena Szuj

O trudach, jakie niosą ze sobą Święta spędzane w dużych rodzinnych gronach, pisałam w grudniu w tekście „Jak przetrwać Święta”. Choć sama od lat przygotowuję je dla garstki najbliższych, to nawet miłe kameralne spotkania z bliskimi mają pewien ciężar, w którym mieści się na ogół pokoleniowa trauma. To zawsze próba, na jaką wystawiana jest nasza autoterapeutyczna praca, a nieraz również cierpliwość. Jednak lekcja, jaką możemy wyciągnąć nawet z sytuacji nie zawsze wygodnych, jest czymś naprawdę cennym. Dowiadujemy się sporo o sobie i tylko od nas zależy, czy zrobimy z tego użytek.
Cudowną niespodziankę zrobiła nam nasza wspaniała Koleżanka z Gdańska, z którą podczas pobytu tamże, spotykaliśmy się regularnie dwa razy w tygodniu: w poniedziałki w Boto, a w piątki lub czasem soboty u niej w domu. Półtora roku temu – bo to już nie pierwszy sezon naszych zażyłości towarzyskich – opisywałam nasze spotkania tak:

Inny nasz tegoroczny towarzyski rytuał był też w pewnym sensie jakoś z Boto związany, a ściślej z naszą dobrą koleżanką poznaną (najpierw przez Partnera) właśnie tam. Otóż jakoś się tak przecudownie za tym moim pobytem przyjęło, że raz w tygodniu – w piątek lub sobotę – spotykaliśmy się u niej w domu, często z jeszcze jednymi znajomymi. Kiedy „nie miała czasu nic przygotować”, stół uginał się od pyszności: sałatek, ogórków, pomidorków, chipsów, dipów i innych przystawek. Kiedy „miała czas coś przygotować”, uginały się od nich trzy stoły, a na talerzykach wjeżdżał jeszcze domowy tort i inne smakołyki!
Rozmawialiśmy, żartowaliśmy, graliśmy w różne planszowe gry, a wszystko to obowiązkowo przed telewizorem nastawionym zawsze na program, z którego sączyła się polska muzyka minionych lat. Zasiadaliśmy bowiem równocześnie w Loży Szyderców. Komentowanie fryzur, makijaży i ubioru artystów, którzy trzy dekady temu wyglądali na siedemdziesiąt lat, mimo że dziś dobijają dopiero do pięćdziesiątki, było jedną z wielu naszych cotygodniowych aktywności. Obowiązkowe było też picie piwa i trzeźwienie podczas kilkukilometrowego spaceru powrotnego.

„Bezpieczna przystań”

Niespodzianka Koleżanki polegała na tym, że… z pewną nieśmiałością dała się namówić na przyjazd do nas na Sylwestra. Namawialiśmy szczerze, bardzo chcąc spędzić ten czas wspólnie, natomiast nie do końca wierzyliśmy, że do tego finalnie dojdzie. Cudowną wiadomością była więc dla nas ta, że się zdecydowała! Jej pobyt miał tylko jedną wadę – był za krótki! Ale lepszy krótki wspólny czas niż żaden. „Sylwester marzeń”  zamieniony niepostrzeżenie w „Sylwestra z Dwójką” okazał się dużo mniej nieznośny (a mamy go tuż pod oknami) niż te sprzed lat. Prób było mało, w dodatku były dość ciche, podobnie zresztą jak sam Sylwester. Mogliśmy więc szybko zagłuszyć go własną muzyką i w spokoju oddać się naszej ulubionej planszowej grze iKnow. Udało mi się ją po raz pierwszy w życiu wygrać, co zaskakujące, bo przecież na ogół I don’t know… Fakt faktem, punkty zdobywa się tu nie tylko za wiedzę, ale też dobre obstawienie czyjejś wygranej, jednak wiedziałam podczas gry więcej, niż bym przypuszczała (zwłaszcza wnioskując po przebiegu gier poprzednich). Mieliśmy wszystko – dobrą muzę, fajną grę, własne towarzystwo, mnóstwo humoru, dużo alkoholu, którego w sumie wypiliśmy mało, no i zatrzęsienie jedzenia, które przygotowałam.
Zasmuca mnie jednak, jak co roku, używanie fajerwerków. Najbardziej osłabiają mnie argumenty, że ludzie je lubią. Też jako dziecko je lubiłam. Nadal potrafię docenić ich piękny rozprysk na niebie. Jednak od kiedy wiem, jak bardzo boją się ich niektóre zwierzęta, nie potrafię czerpać z nich przyjemności. (Zresztą nawet kiedy nie posiadałam tej wiedzy, nie przyszło mi do głowy, żeby wydać na coś takiego pieniądze ponoć astronomiczne i strzelać. Znając moją zręczność, na pewno nie miałabym dziś już żadnego palca.) Najbardziej poruszył mnie filmik z Równi Krupowej, gdzie odbywa się Sylwester, na którym widać było kompletnie zdezorientowane łanie biegnące na oślep. Choć Równia nie jest Tatrzańskim Parkiem Narodowym, daniele i łanie ją zamieszkują. Hałasy i wybuchy muszą być niewyobrażalnym stresem dla dzikich zwierząt. I nie potrafię zrozumieć, jak, posiadając już na ten temat wiedzę, niektórzy po prostu „lubią fajerwerki i ch…j”. Nie przetłumaczysz. To przecież postawa małego dziecka. Ono chce i tupie nóżką, póki nie dostanie. Nie rozumie jeszcze swojej przynależności do większej społeczności. Nie tylko ludzi, ale też zwierząt. W komentarzach pod artykułami czy postami amatorzy fajerwerków prezentują swoje sztywne przekonania pełne pogardy dla zwierząt, które „mogą przecież łyknąć leki na uspokojenie” (zwłaszcza łanie – w sumie z Równi mają blisko do apteki). Czy człowieczeństwa nie poznaje się właśnie po stosunku do braci mniejszych? Mamy w tej kwestii sporo do nadrobienia.  Niech więc ten nowy rok nauczy nas empatii, troski o tych, którzy nie są w stanie zatroszczyć się o siebie samych, ale też buntu i zdecydowanego reagowania na zachowania złe i aspołeczne. Nie mamy wpływu na innych, ale mamy na siebie. Zacznijmy więc od siebie!

fot. Bożena Szuj

P.S. A na deser łączę piosenkę, o której sobie przypomniałam dopiero podczas Sylwestra. Internet nie udźwignął natłoku przyjezdnych i odmówił współpracy, więc włączyliśmy różne stare wgrane na dysk playlisty. Po Jamiroquai przyszła kolej na Moloko i Róisín Murphy. Jest to artystka totalna, którą kocham totalnie. Wszystko co robi jest znakomite, więc nie pokuszę się nawet o wybranie jednego utworu. Po prostu przypomniałam sobie o energetycznym „Ruby Blue”, więc niech wystąpi dziś w roli deseru.

fot. Bożena Szuj

Jeśli podoba Ci się, jak piszę, i chcesz mnie docenić,
kliknij w poniższą ikonkę i postaw mi, proszę, wirtualną kawę ☕️

Postaw mi kawę na buycoffee.to

„Związek na zakręcie. Rozstać się czy być razem?” Natalia Tur

fot. Bożena Szuj

rok wydania: 2023

Natalią Tur – socjolożką, mediatorką rodzinną, a także przyszłą terapeutką, znaną większości internautów jako Nishka, – zachwyciłam się już dawno temu, trafiając na prowadzonego przez nią  vloga i stając się wierną fanką jej kanału. Zostałam absolutnie oczarowana jej niesamowitym radiowym głosem, ale też tym, ile merytorycznych i mądrych treści (przede wszystkim z zakresu psychologii) potrafi w swoich krótkich i lekkich filmikach zmieścić.
Kiedy dowiedziałam się, że napisała książkę… moje uczucia – jak zwykle w tego typu sytuacjach – były mieszane. Z jednej strony oczywiście przepełniała mnie ciekawość i intuicja, że będzie to pozycja wartościowa, a z drugiej (i to też powód, dla którego nie czytuję zbyt wielu blogów) obawiałam się, czy zadowoli mnie językowo, bo czytelnikiem jestem niestety wybrednym. Koniec końców zwyciężyła intuicja i nabyłam książkę zarówno w wersji papierowej, jak i w formie audiobooka. Ten zresztą polecam wszystkim szczególnie, bo czyta go sama Autorka ze wsparciem Patryka Ołdziejewskiego, a jak już wspominałam, głos Nishki jest jej ogromnym atutem.
Dziś, po lekturze (głównie odsłuchiwanej, ale nie tylko), mogę się tylko uderzyć w piersi, że przed zakupem na chwilę się zawahałam. Książka jest rzeczywiście znakomita, i to na wielu poziomach.

  • W stopce nie zostało wyszczególnione nazwisko redaktora i korektora, ale czuć tu obecność specjalistów z obu tych dziedzin, z czym niestety różnie dziś bywa, nawet kiedy wydaje się książki w cenionych wydawnictwach.
  • Projekt graficzny, sam na niego pomysł (o czym za chwilę), font, jego wielkość, czy w końcu format i wielkość całej książki zachwycają!
  • No i the last but not least, sam styl pisania Natalii jest wciągający, lekki. Autorka nierzadko wywoła na twarzach czytelników uśmiech (żeby wspomnieć moje ulubione „bielinki zakochanielinki” czy „Dolcze & Zakochana” ze strony dwudziestej), a pisze przecież o sprawach niełatwych i – jeśli podejdziemy do lektury poważnie i zechcemy pod jej wpływem coś w sobie zmienić – niewygodnych.

Na 231 stronach (samego tekstu) o formacie (mniej więcej) B6 Nishka upchnęła tony merytorycznej wiedzy, w żadnym miejscu – mówiąc kolokwialnie, – nie lejąc wody. To, co wymagało powtórzenia, umieściła w podsumowaniu każdego rozdziału, porządkując przekazywaną wiedzę. W bardzo rozbudowanej bibliografii znajdują się tak ważne nazwiska, jak: Eric Berne, Erich Fromm, John M. Gottman, Pia Mellody, Jürg Willi czy Bogdan Wojciszke, żeby wymienić tylko kilka. Mottem książki są dwa cytaty: Ericha Fromma i Carla Gustava Junga, z których ten drugi wydaje mi się najlepszym wyjaśnieniem, czemu warto odłożyć na półkę stare romansidła i sięgnąć po „Związek na zakręcie. Rozstać się czy być razem?”:

Dopóki nie uczynisz nieświadomego świadomym, będzie ono kierowało Twoim życiem, a Ty będziesz nazywał to przeznaczeniem.

– Carl Gustav Jung

Jak książka jest zbudowana

fot. Bożena Szuj

Autorka zdradziła, że pierwotnie jej książka miała być dostępna wyłącznie w wersji elektronicznej, a więc w formie audiobooka i e-booka, jednak pod wpływem próśb swoich obserwatorów zdecydowała się też na trudniejszą w dystrybucji wersję papierową. Rozczulił mnie (widoczny na powyższym zdjęciu) pomysł ukrycia tytułu na wewnętrznym skrzydełku:

skrzydełko ukrywa tytuł, by dać komfort osobom, które nie chcą eksponować zawartego w nim dylematu.

– wyjaśnia Natalia

Bardzo podoba mi się projekt okładki (autorstwa Bartka Goldyna).

Kłębek symbolizuje chaos myśli i emocji, których często doświadczamy, i który lektura książki może pomóc rozplątać.

– pisze dalej w swoich mediach społecznościowych Natalia

i podkreśla, że kolor fioletowy również jest nieprzypadkowy, gdyż stanowi połączenie niebieskiego symbolizującego rozum (książka naszpikowana jest wiedzą) oraz czerwonego symbolizującego emocje, „które Autorka chce w nas wzbudzić”. Ja bym się jednak pokusiła o jeszcze inną interpretację: z lektury dowiadujemy się bardzo wiele o ludzkich emocjach, o tym, jak sobie z nimi radzić zdrowo, ale też jak próbujemy sobie z nimi radzić niezdrowo. Nishka nie tylko stawia pytanie, kto jest odpowiedzialny za nasze emocje, ale przede wszystkim bardzo konkretnie i rzeczowo na to pytanie odpowiada. A to, oczywiście, może w czytelnikach wzbudzić przeróżne emocje.

fot. Bożena Szuj

O czym jest ta książka
i do kogo jest skierowana?

fot. Bożena Szuj

We Wstępie Autorka wyjaśnia tytuł w następujący sposób:

Tytuł „Związek na zakręcie. Rozstać się czy być razem?” ma podwójne znaczenie. Z jednej strony odnosi się do dylematu związanego z dalszymi losami związku. Z drugiej strony nawiązuje do rozstania się z dziecięcymi strategiami funkcjonowania, które wpędzają i nas, i nasz związek w chorobę. Tymczasem do zbudowania zdrowego związku potrzebne są dwie dorosłe osoby.

– „Związek na zakręcie. Rozstać się czy być razem?” Natalia Tur, str. 14

I w tym prostym wyjaśnieniu mieści się odpowiedź na pytanie, dlaczego czasem jest nam w relacjach z innymi trudno. Dziecięce strategie funkcjonowania stosowane w dorosłym życiu (bez względu na to, czy bezwiednie sami się nimi posługujemy, czy posługują się nimi nasi bliscy) unieszczęśliwiają nas wszystkich i generują relacyjne problemy. Kiedy dorastałam (a jesteśmy z Nishką prawie równolatkami), panowało przekonanie, że dzieci to dzieci, a dorośli to dorośli. Zupełnie jak by z biegiem lat wszystko to, co było w nas dziecięce, automatycznie zamieniało się w dorosłe i nie było już do poprzedniego stanu rzeczy żadnego powrotu. Jak by wszystkie deficyty naszego dzieciństwa z latami wyparowywały bez konieczności przepracowania. Tymczasem nie da się wyrosnąć z dzieciństwa jak z za małych spodni, które oddajemy komuś bez żalu. Wszystko to, co poszło w naszym dzieciństwie nie tak, pozostanie w nas do końca, jeśli nie przepracujemy tego terapeutycznie sami lub z pomocą fachowca. Dorosłości, rozumianej jako umiejętność wzięcia za siebie odpowiedzialności, musimy się dziś nauczyć. W tym miejscu warto też zaznaczyć, że nasze pokolenie (osoby urodzone w latach 80.) było wychowywane przez pokolenie, które swoje wychowanie otrzymało z kolei od osób dotkniętych traumą wojny. Brak zdrowych wzorców w poprzednich pokoleniach oznacza, że wszystko to, co do tej pory uznawaliśmy za naturalne, może – zwłaszcza w świetle najnowszych psychologicznych badań i odkryć – się okazać niezdrowe. I nie chodzi tu ani o czyjąkolwiek winę, ani o złe intencje (ten rodzaj myślenia również należy do „dawnego świata”).
Przeczytałam całkiem sporo cenionych psychologicznych książek, obserwuję znakomite zagraniczne naukowe kanały internetowe, odbyłam kilka terapii (z czego za najważniejszą i najbardziej otwierającą oczy uważam terapię grupową), ale tak naprawdę dopiero dzięki lekturze „Związku na zakręcie”, który znakomicie uporządkował moją wiedzę, widzę, że wiele osób, które przez lata odbierałam jak poważne, surowe i budzące posłuch, używa w gruncie rzeczy dziecięcych strategii funkcjonowania. Widzę też drugą, równie ważną, o ile nie ważniejszą rzecz – sama wpadam czasem w dziecięce strategie funkcjonowania. Wpadam w nie w bardzo konkretnych sytuacjach. Kiedy zmierzenie się z życiem, stanięciem z nim twarzą w twarz jak dorosła osoba, mnie przerasta. Żeby cokolwiek w sobie zmienić, żeby nad czymkolwiek pracować, musimy to sobie najpierw uświadomić. To najbardziej bolesna część terapii, bo nasz mózg się broni. Nie po to używał tyle lat wszelkich mechanizmów obronnych (które były adekwatne np. wtedy, kiedy byliśmy dziećmi, ale potem zaczęły nam utrudniać życie), żeby teraz się z nimi bez walki rozstać. Nie chcemy przyznać przed terapeutą (lub/i grupą), a przede wszystkim sami przed sobą, że jest w nas część niezdrowa, część do naprawy, bo utożsamiamy tę część z naszą osobowością. I niestety poniekąd mamy w tym rację (co również dość boleśnie uświadomiły mi terapeutki). Jednak – jak pisałam wyżej – kluczem do wszelkich zmian jest świadomość.
Książka „Związek na zakręcie. Rozstać się czy być razem?” w wielu miejscach przypomina terapię, więc też może być dla czytelników czasami niewygodna. Sama łapałam się na tym, że póki w jakimś opisie widziałam zachowania bliskich, czułam się pewnie, a kiedy olśniło mnie, że sama podlegam podobnym mechanizmom czy strategiom funkcjonowania, moja pewność siebie diametralnie malała. Jednak pewną cudowną mądrością kilkukrotnie przez Natalię powtarzaną, jest ta, że zdrowym jest widzenie rzeczy takimi, jakie są, a nie zaklinanie ich (jak to mają w zwyczaju… dzieci).

O czym jest ta książka?

Najkrócej mówiąc, „Związek na zakręcie. Rozstać się czy być razem?” Natalii Tur jest o zdrowych relacjach. Autorka odnosi się do współczesnej psychologii, podaje też wiele znakomitych przykładów w formie scenek rodzajowych, rozkładając na czynniki pierwsze sytuacje konfliktogenne i pokazując, jak zdrowo i bez niepotrzebnych napięć rozmawiać o tym, co nas uwiera. Przede wszystkim jednak, jak nie przerzucać odpowiedzialności za nasze samopoczucie na drugą osobę, tylko wziąć ją na siebie.

Książka zawiera głównie przykłady z obszaru relacji romantycznych: związków partnerskich lub małżeństw, ale można na nią spojrzeć również pod kątem innych bliskich relacji, na przykład przyjacielskich lub rodzicielskich.

– „Związek na zakręcie. Rozstać się czy być razem?” Natalia Tur, str. 14

Do kogo jest skierowana?

Wbrew być może pozorom, adresatami książki nie są wyłącznie osoby, których związek przechodzi kryzys. Zabrzmi to, jak banał, ale jestem przekonana, że każdy powinien po nią sięgnąć i nawet, jeśli wyniesie z niej niedużo (bo nie będzie na więcej w danym momencie gotowy), to korzyści z jej lektury będą w jego życiu odczuwalne.
Sama jestem czytelnikiem na pewno jeszcze nie do końca sterapeutyzowanym, ale ciągle w terapeutycznym procesie. Czytelnikiem, który poznał już swoją diagnozę, który wkłada wraz z partnerem sporo pracy w swój związek, czytelnikiem, który mimo że nie studiował psychologii, miał jej na swoich studiach bardzo dużo (SWPS, wiadomo). W końcu jestem też czytelnikiem otwartym na nowe, mocno zaciekawionym psychologią i posiadającym pewną całkiem niezłą intuicję, o czym za chwilę. Ogromną siłą tej książki jest to, w jaki sposób Autorka pomaga czytelnikom uporządkować zdobytą już wiedzę. Chociaż równocześnie nie mogę napisać, że z książki Natalii Tur nie dowiedziałam się niczego nowego. Dlatego na pewno polecam ją nie tylko laikom, ale też tym, którzy mają jakąś lub też całkiem rozległą psychologiczną wiedzę.

fot. Bożena Szuj

Dlaczego z całego serca ją polecam?

fot. Bożena Szuj

Jak pisałam wcześniej, jesteśmy pierwszym pokoleniem, które wychodzi z przekazywanych pokoleniowo m.in. wojennych traum. Pokoleniem, dla którego z całą pewnością jest ratunek. (W starszych pokoleniach to oczywiście kwestia indywidualna jednostek, ale skostniałość poglądów często niestety uniemożliwia już skuteczną terapię.) Oznacza to, że nierzadko musimy odciąć się grubą kreską od wszystkiego, co wtłaczano nam w dzieciństwie, zrozumieć przemoc, jakiej być może doświadczaliśmy (nie wypierać jej!)  i wyleczyć rany, przez które w naturalny sposób, podświadomie, możemy ranić dalej kolejne pokolenia. Każda książka, która w sposób merytoryczny i bez egzaltacji tłumaczy, na czym polegają zdrowe relacje międzyludzkie jest nam dziś bardzo potrzebna. Nishka nie dość, że taką właśnie pozycję wydała, ma wyjątkowy dar pisania o sprawach trudnych z ogromną empatią (która tak mnie poruszyła już w samym pomyśle ukrycia tytułu w wewnętrznym skrzydle okładki) i delikatnością. Wstrzymuje się od ocen, a poprzez przykłady w formie scenek pokazuje czytelnikom, jak można w spokojny sposób komunikować się ze sobą bez przemocy. Do odpowiednich wniosków mogą dojść sami.
Mam gdzieś w środku cichą satysfakcję, że wiele rzeczy intuicyjnie czułam, zanim o nich przeczytałam u mądrzejszych od siebie. Od powstania mojego bloga, począwszy od pierwszego walentynkowego tekstu „Czy bycie połową jest jednostką chorobową?”, piszę właśnie o tym, jak krzywdząca jest dawna romantyczna wizja miłości, ale też jak bardzo to, co przyjęliśmy jako normalne czy naturalne, nie jest zdrowe.  (Przypomniałam też sobie o wpisie „Stara baśń”, w którym powołuję się na pewien niezwykle inspirujący filmik Nishki.)
Dziś lektura książki „Związek na zakręcie. Rozstać się czy być razem?” poskładała mi wiele elementów w jedną całość i mam ochotę wykupić cały nakład (na co mnie niestety nie stać) i porozdawać wszystkim ludziom, uważnie ich potem z lektury odpytując!

Osobiście nie jestem zwolenniczką audiobooków, jednak „Związek na zakręcie. Rozstać się czy być razem?” jest naprawdę wyjątkowy, więc z całego serca polecam nabycie zestawu wersja papierowa + audiobook. Śledzenie wzrokiem tekstu i równocześnie słuchanie czytającej go kojącym głosem Natalii przenosi przyjemność czytania w jakiś całkiem nowy, lepszy wymiar.

Na wszelki wypadek zaznaczę, że – jak zwykle – nie jest to wpis sponsorowany.

fot. Bożena Szuj

P.S. A na deser serwuję dziś dostępny w sieci fragment tegoż audiobooka.

fot. Bożena Szuj

Jeśli podoba Ci się, jak piszę, i chcesz mnie docenić,
kliknij w poniższą ikonkę i postaw mi, proszę, wirtualną kawę ☕️

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Niezgoda na przemoc

fot. Marianna Patkowska

We wpisie „Bezpieczna przystań”, napisałam, dość enigmatycznie, że:

Czekałam w napięciu na czerwiec, w którym miałam otrzymać informację, czy będę musiała na pół roku zniknąć dla świata zewnętrznego.

„Bezpieczna przystań”

Dziś mogę zdradzić, że pod koniec czerwca czekała mnie czwarta konsultacja na Oddziale Leczenia Zaburzeń Osobowości i Nerwic w Szpitalu Klinicznym im. dr. Józefa Babińskiego w Krakowie. Czekała mnie też po niej oficjalna decyzja szpitala, czy po czteroetapowej procedurze kwalifikacyjnej (a więc czterech konsultacjach z lekarzami i terapeutami) dostanę się na prawie półroczną terapię na tym oddziale, czy też nie. Taką możliwość zaproponowała mi prowadząca mnie od roku – jak dotąd najbardziej uważna i empatyczna – pani doktor psychiatra. Pierwszy lekarz, który dostrzegł, że zamiast faszerować mnie w nieskończoność lekami, lepiej postawić nacisk na psychoterapię, na którą jestem otwarta. Pani doktor uwzględniła w tym rozwiązaniu zarówno moją sytuację finansową, jak i możliwość poświęcenia ponad pięciu miesięcy swojego życia wyłącznie terapii (w jej trakcie nie można pracować).
Pierwszą moją myślą było przerażenie. Perspektywa na dobrą sprawę zamieszkania w szpitalu psychiatrycznym, w dodatku w Krakowie, na niemal sześć miesięcy (z wyjątkiem weekendów i nielicznych przepustek w dni powszednie), napawała mnie strachem. Ale im dłużej o tym myślałam, tym więcej zaczynałam zauważać plusów. Pół roku to i długo, i krótko. W końcu terapie często trwają całymi latami, a tu miałabym szansę zrobić bardzo dużo, w znacznie krótszym czasie.
Kilka ostatnich miesięcy mojego życia upłynęło więc pod jednym wielkim znakiem zapytania, bo nie byłam w stanie planować kompletnie niczego na dwa miesiące do przodu (w tym oczywiście również pracy). Dostanie się na oddział było moim priorytetem. Kwalifikacja składała się z czterech etapów, miałam więc świadomość, że mogę jej też nie przejść. Trudno mi się było jakkolwiek do niej przygotować. Chciałam zostać przyjęta, a moje zaufanie do kompetencji tamtejszych lekarzy było tak ogromne, że powtarzałam sobie:

Jesteś w dobrych rękach, nawet jeśli tylko przez chwilę.

Mogą z różnych powodów nie chcieć przyjąć cię tutaj, ale na pewno podpowiedzą wtedy, co dalej.

To przecież lekarze. Znają wszystkie zaburzenia na pamięć. Łatwo i szybko rozpoznają, co się z tobą dzieje.

No i poszłam taka pełna nadziei i pokory na pierwszą konsultację, a ta rozsypała mnie w drobny mak. Pan doktor (🔴) miał – jak później przeczytałam na forum internetowym poświęconym temu oddziałowi – „empatię młota pneumatycznego”. Patrzył zniecierpliwiony w okno, dopytując:

Zamyka panią, kiedy traktuje się panią obcesowo. Czyli właściwie jak?

A ja, już pozamykana na pięć spustów, w gigantycznym spięciu i stresie musiałam mu szybko wytłumaczyć nie tylko zawiłości postrzegania świata przez nadwydajnych, ale też wszystkie swoje relacyjne problemy, których się wstydzę, bo sobie z nimi nie radzę. Pan doktor w końcu, kiedy mu wyznałam, że mam duży problem z odbiorem krytyki i że, mając tego świadomość, bardzo chcę to przepracować ze specjalistą, stwierdził:

No to ja nie wiem, czy pani sobie tu da radę. Terapie grupowe są mocno konfrontacyjne. Wszyscy mówią sobie wszystko. A jeśli odbierze to pani jako krytykę?

spytałam tylko:

Czy dobrze pana doktora zrozumiałam, że przeszkodą do dostania się na terapię dla osób z problemami relacyjnymi mogą być… moje problemy relacyjne? Czy źle zrozumiałam?

Pan doktor nie odpowiedział, ale pod koniec wizyty podsumował mnie jako osobę, która „używa skomplikowanych słów, bo wydaje jej się, że to będzie mądrzej brzmiało”. (Dopiero kiedy dostałam swoją dokumentację medyczną ze szpitala i zobaczyłam, jak pan doktor włada polszczyzną, zrozumiałam, że to nie była metafora.) Kiedy ktoś oczekuje ode mnie bardzo prostych i precyzyjnych odpowiedzi, a ja poczuję się przez to przyparta do muru, na ogół umiem z siebie wydusić tylko „nie wiem”. Nauczyłam się więc – owszem, na około i owszem, nieudolnie – określać opisowo to, co się we mnie dzieje. Moim podstawowym narzędziem porozumiewania się ze światem jest język pisany, nie mówiony.
To spotkanie kosztowało mnie tydzień dochodzenia do siebie, bo lekarz rozgrzebał bardzo dużo ciężkich, trudnych i niesamowicie delikatnych tematów i przejechał po nich walcem swojej finezji. Dziś mogę o tym pisać lekko, ale tuż po wizycie, przez dwa pierwsze dni nie wychodziłam z łóżka i przestawałam płakać tylko zasypiając. Mój wspierający Partner zapewniał mnie, że to fachowcy, że na pewno wiedzą, co robią. Że sprawdzają moje reakcje, że im gorzej, tym lepiej, bo swoją reakcją udowadniam im tylko, że powinni mnie przyjąć.
Drugiej konsultacji bardzo się bałam, ale okazała się wspaniała. Pani terapeutka (🔵) – spokojna, wyważona, kulturalna i empatyczna stworzyła mi przestrzeń, w której mogłam się otworzyć. Pomyślałam, że gdybym mogła wybierać, chciałabym właśnie z nią pracować indywidualnie.
Trzecia konsultacja znowu mnie rozczarowała. Pani terapeutka (⚫) była tak zaaferowana tym, jaka z niej równiacha, że w ogóle nie zwracała na mnie uwagi. Nie była w stanie dotrwać do żadnej mojej kropki, wyciągając od razu bardzo daleko idące wnioski i podsumowując rzeczy nieistotne, w dodatku błędnie.
Natomiast konsultacja czwarta z panią kierownik oddziału (⛔), na który próbowałam się dostać, po pierwsze rzuciła inne światło na moją pierwszą konsultację (obnażając przy okazji naiwność mojego Partnera), a po drugie skłoniła mnie do napisania na panią kierownik skargi do władz szpitala, a także do wiadomości NFZ-u, Okręgowego Rzecznika Odpowiedzialności Zawodowej oraz Rzecznika Praw Pacjenta. Jej treść zamieszczam poniżej.
Opisałam w niej szczegółowo przebieg tego przemocowego, strasznego spotkania, na myśl o którym do teraz się trzęsę, bo wywołało u mnie nawrót myśli samobójczych. Od dawna się z nimi borykam, ale udało mi się je znacznie złagodzić i już długo czułam się całkiem dobrze. Dziś najtrudniejsze dla mnie do zaakceptowania jest to, że pani kierownik nie dość, że doprowadziła mnie do stanu kompletnego rozsypania, to jeszcze zostawiła mnie w nim samej sobie, wypuszczając ze szpitala. Warto w tym miejscu zaznaczyć, że choć na terapiach wylewa się na ogół sporo łez, terapeuta, kończąc sesję, ma obowiązek zadbać o to, by pacjent był uspokojony.
Nie wiem nawet dlaczego, ale pierwszą osobą, do której się po wyjściu z gabinetu zapłakana odezwałam, była Paulina Młynarska. Zanim zadzwoniłam do Partnera (czekającego na mnie w Gdańsku; który – gdyby ze mną był – rozniósłby to miejsce w drobny mak), napisałam o tym, co mnie spotkało Kobiecie, której nie znam osobiście (i z którą nie koresponduję na co dzień), ale której doskonałe pisanie, przejmująca wrażliwość i nieustępliwość w tłumaczeniu ludziom, czym jest przemoc, nieustannie mnie inspiruje. (I równocześnie trochę też smuci ciągła konieczność tego tłumaczenia.) Jej ciepłe i mocno czułam, że szczere:

Ogromnie współczuję.

było terapeutyczne. I odrobinę pomogło mi się choć trochę posklejać. Zamiast medycznych studiów wystarczyła więc mądrość i empatia. W jakim to świetle stawia specjalistów, z którymi miałam nieprzyjemność?

fot. Marianna Patkowska

Skarga na panią kierownik
Oddziału Leczenia
Zaburzeń Osobowości i Nerwic
⛔

20 czerwca 2022 roku na Oddziale Leczenia Zaburzeń Osobowości i Nerwic w Szpitalu Klinicznym im. dr. Józefa Babińskiego odbyłam czwartą konsultację – z panią doktor ⛔. (Po niej, na podstawie wszystkich czterech, dostałam oficjalną odmowę przyjęcia na oddział.)
Do szpitala zgłosiłam się po pomoc. Prowadząca mnie psychiatra uznała, że właśnie na Oddziale Leczenia Zaburzeń Osobowości i Nerwic ją otrzymam. Przyjeżdżałam na każdą konsultację w ogromnym stresie (jestem osobą cierpiącą na stany lękowe, mam silnie zaniżone poczucie własnej wartości, kontakty z ludźmi, których nie znam, są dla mnie bardzo trudne), ale równocześnie była we mnie duża nadzieja na to, że jestem w dobrych rękach; że nawet, jeśli nie będę przyjęta na oddział, zostanę skierowana tam, gdzie otrzymam pomoc.

Tymczasem od samego początku byłam traktowana jak niechciany irytujący petent. Zaczynając od spóźnienia pani doktor (konsultacja miała się zacząć o 10.30 i choć – dojeżdżając z Zakopanego – byłam na miejscu przed czasem, pani doktor spóźniła się 15 minut, każąc mi czekać, aż dokończy prywatne rozmowy w pokoju socjalnym), na przemocy za zamkniętymi drzwiami skończywszy. Konsultacja okazała się bowiem dwudziestominutowym festiwalem poniżania, pastwienia się, pogardy i niewyobrażalnej, zupełnie dla mnie niezrozumiałej agresji pani doktor. Konsultacja, podczas której wielu kwestii nie mogłam wypowiedzieć do końca, bo pani doktor ⛔ przerywała mi w pół słowa, podczas której byłam atakowana za problemy, z którymi przyszłam oraz raczona radami z gatunku „trzeba wziąć się w garść”, znacząco podniosła mój poziom stresu, spotęgowała we mnie stany lękowe, a także wpędziła mnie ponownie w myśli samobójcze. (O tym, że miewam od dłuższego czasu takie myśli, wspominałam na konsultacjach, podobnie jak o dwóch próbach samobójczych sprzed lat.) Lekarz ma przede wszystkim nie szkodzić. Pani ⛔ nie tylko pogorszyła mój stan psychiczny, ale też mnie tak zostawiła, nie udzielając pomocy i wypuszczając ze szpitala.

Na powtarzany na konsultacji jak mantra „argument” o tym, że „dostaję od lekarzy prawdę, której nie przyjmuję”, mogę napisać tylko jedno. Do psychiatry nie przychodzę ani po jego prawdę (lub to, co za prawdę uważa), ani po naganę za to, jak postrzegam świat. Do psychiatry przychodzę po diagnozę opartą na wnikliwej obserwacji moich reakcji.
Zachowanie pani doktor uważam za niedopuszczalne także z innego powodu – całkowicie straciłam zaufanie nie tylko do Szpitala Klinicznego im. dr. Józefa Babińskiego, ale do psychiatrii w ogóle, co jest niebezpieczne, bo wiem, że potrzebuję pomocy i obawiam się od dłuższego czasu o swoje psychiczne zdrowie. Napawa mnie przerażeniem, że ktoś tak nieempatyczny i niekompetentny piastuje tak wysokie stanowisko na oddziale zajmującym się ludźmi z zaburzeniami osobowości. Pani ⛔ jest kierownikiem Oddziału Leczenia Zaburzeń Osobowości i Nerwic. Ma władzę, ale również – co za tym idzie – możliwość jej nadużywania. Nadużyła jej podczas konsultacji ze mną.

Oto zaledwie kilka cytatów z konsultacji z panią doktor:

Ja: Zgadzam się z tym, że nie dostanę tego [„bezwarunkowej miłości”] od mamy… – próbowałam opowiedzieć o potrzebie, którą czuję, ale której nie potrafię nazwać.

Pani ⛔: Od nikogo pani nie dostanie.

Ja: Znaczy myślę, że ja sama prawdopodobnie mogę jakoś to sobie dać i na tym…

Pani ⛔: Wątpię.

***

Ja: To pierwsze spotkanie chyba najwięcej mi dało, bo było na zasadzie takiej metody wstrząsowej, tak to trochę odebrałam – kontynuowałam odpowiedź na pytanie, jakie są moje refleksje po trzech konsultacjach. – Natomiast kompletnie inne było to drugie spotkanie, z panią terapeutką, czy panią doktor, przepraszam, nie zapamiętałam nazwiska. Wydawało mi się, że ta pani stworzyła takie warunki, w których najłatwiej byłoby mi się otworzyć.

Pani ⛔: Tam były pytania zadawane. O życiorys przecież – informuje mnie pani doktor z nutą zniecierpliwienia w głosie.

Ja: Ale ja nie mówię o tym, co mówiła, tylko jak to mówiła i jaką sytuację stworzyła.

Pani ⛔: Mnie nie chodzi o ocenę terapeuty. Mi chodzi o to, co pani z tego wzięła, jakie pani ma refleksje. Nie chodzi o to, żeby pani terapeutę czy lekarza oceniała. Tu nie o to chodzi.

Ja: Chodzi mi o moje odczucia…

Pani ⛔: … o pani refleksje – przerywa mi pani doktor.

Ja: … – wybita, nie umiem kontynuować myśli.

Pani ⛔: A trzecia konsultacja?

Ja: Trzecia konsultacja była też zupełnie inna. Bardzo miła, ale miałam wrażenie, że nie umiem się do końca otworzyć. Tak, jak przy pierwszej konsultacji. […] Była bardzo miła, ale miałam wrażenie, że bardzo szybko z tego, co mówię są wyciągane wnioski, a ja też nie potrafię powiedzieć tego tak, żeby to było…

Pani ⛔: … żeby to były takie wnioski, które by pani pasowały – ponownie przerywa, stawiając tezę, pani doktor.

Na marginesie podam pierwszy z brzegu przykład z konsultacji trzeciej. Na podstawie dwóch informacji – pierwszej, że byłam bardzo zżyta z moim tatą i drugiej, że mieszkam w mieszkaniu mojego nieżyjącego dziadka, pani terapeutka wyciągnęła wniosek, że jestem blisko ze wszystkimi mężczyznami w rodzinie, co nie jest prawdą. (Ani o relacje z moim dziadkiem, ani o to, z której strony był to dziadek, nie zostałam nawet zapytana.)

***

Pani ⛔: A dlaczego panią tak interesuje pani matka w tym wieku? Nie ma pani swojego życia? – pyta w napastliwy sposób pani doktor ⛔, kiedy mówię coraz ciszej i jestem bliska rozpłakania się.

Ja: Mam.

Pani ⛔: To o co chodzi?

Ja: Chciałabym się tego dowiedzieć.

Pani ⛔: Ale jeszcze pani nie wie? – z drwiną i pogardą.

***

Ja: Chciałabym najpierw zrozumieć, co się ze mną dzieje – mówię, płacząc; poruszamy temat mojej niemocy związanej z podjęciem stałej pracy, utrata posady nauczyciela w szkole wpędziła mnie w utrzymujący się ponad dwa lata stan depresyjny, poruszenie tego tematu powoduje we mnie ogromne emocje.

Pani ⛔: Nie, proszę pani, pani nie zrozumie! Trzeba się brać za życie, a nie rozumieć! Jakoś pani nie zrozumiała przez 37 lat! Nie ma cudów! Nie dozna pani oświecenia. Bo w tym wieku już się chodzi po ziemi i ma kontakt z rzeczywistością. I najpierw potrzeba bytu, a potem jest możliwość, żeby się tam… zajmować różnymi… konfliktami. Pani nie ma porządnej pracy, a pani się mamą zajmuje?! A co będzie za 10 lat? A na emeryturze? Mamy już nie będzie! A pani z czym zostanie? Z niczym? Kto ma o to zadbać? – dopytuje pani doktor, podnosząc głos.

Jestem rozsypana. Czuję się oceniana, ganiona, jak małe dziecko, zagubiona i skołowana, bo przecież m.in. z tym problemem sama tutaj przyszłam – problemem niemocy w podjęciu pracy. Więc milczę. Milczę, cały czas płacząc.

Pani ⛔: Nic pani nie ma do powiedzenia, nie?! Na konkret nie ma odpowiedzi! Na bujanie w obłokach zawsze! – pani doktor zaczyna podnosić głos.

Ja: Pani jest lekarzem?

Pani ⛔: Owszem. Przedstawiłam się pani, zdaje się. Dlaczego pani pyta?

Ja: Bo dziwi mnie takie podejście.

Pani ⛔: A jakie, przepraszam bardzo? Że czuje się pani zraniona?

Ja: Pani agresja na przykład.

Pani ⛔: Nie, proszę pani. To jest prawda, którą usiłuję pani powiedzieć, a której zdaje się pani nie słyszy od nikogo.

Ja: Nie.

Pani ⛔: No niestety, taką mamy tu metodę leczenia. Rozumiem, że ona pani nie odpowiada.

Spojrzałam, zapłakana, pani doktor w oczy, zastanawiając się, jak bardzo trzeba być wyzutym z empatii, żeby znęcać się nad kimś, kto jest bezbronny, zapłakany i potrzebujący pomocy (nawet, jeśli nie na tym oddziale – zabłądzenie w drodze do odpowiedniego specjalisty nie jest chyba żadnym przewinieniem). Reakcja na niemy kontakt wzrokowy była rozczarowująco łatwa do przewidzenia:

Pani ⛔: Niestety tą wyższościowością, którą pani tutaj sprzedaje, się pani nie naje.

Ja: „Wyższościowością”?

Pani ⛔: Tak, tak… Pani myśli, że pani wie lepiej.

Ja: Aha, czyli brak agresji jest „wyższościowością”. Dobrze.

Pani ⛔: A pani nie jest agresywna wobec swojej mamy?

Ja: Myślę, że czasem jestem.

Pani ⛔: Mhm. To jaki brak agresji?

Ja: Ale nie rozmawiam z panią w taki sposób. Nie za bardzo rozumiem, dlaczego pani mnie tak traktuje. Przyszłam tutaj po pomoc – mówię, znowu płacząc.

Pani ⛔: Jak [traktuję]? Dostaje pani prawdę, z której pani nie chce skorzystać. Za każdym razem, jak coś pani słyszała na konsultacjach, pani tego nie przyjęła, właśnie dlatego, że się pani czuje zraniona, jak dostaje pani bezpośrednią informację na swój temat.

***

Czy Szpital Kliniczny im. dr. Józefa Babińskiego się pod takim sposobem przeprowadzania rozmowy z pacjentem (zwłaszcza zaburzonym) podpisuje?

_____________________

Chciałabym się również odnieść do treści dokumentacji medycznej sporządzonej podczas moich konsultacji, o wydanie której wnioskowałam i za której przesłanie dziękuję. (Dołączam jej skany lub kserokopie w listach skierowanych do Narodowego Funduszu Zdrowia, Okręgowego Rzecznika Odpowiedzialności Zawodowej i Rzecznika Praw Pacjenta, podkreślając cytowane fragmenty.)
Pierwsze moje pytanie brzmi następująco: czy stwierdzenie i postawienie diagnozy „osobowość narcystyczna”, które cenionym na świecie psychoterapeutom zajmuje – jak twierdzą – co najmniej sześć sesji z pacjentem, może nastąpić po 50 minutach konsultacji (bez żadnego testu) i być wiarygodne?
Druga kwestia to przepaść kompetencyjna dzieląca panią 🔵 (z którą konsultację – drugą w kolejności – wspominałam w przytoczonym wyżej dialogu jako najbardziej mnie otwierającą) z resztą konsultujących mnie osób. Odczuwałam to wtedy, ale wyraźnie wynika to też z lektury dokumentacji. Pani 🔵 jako jedyna rzetelnie, neutralnie, nie pozwalając sobie na nieprofesjonalne sformułowania, opisała przebieg naszej rozmowy. Ze wszystkiego, co napisała, wynika przede wszystkim, że uważnie mnie wysłuchała. Choć pewne obserwacje pani 🔵 pokrywają się z obserwacjami innych konsultujących, jednak sposób pozostałych opisów je dyskredytuje.

Dla przykładu pani 🔵 pisze:

Rozwlekle i wielowątkowo opowiada o sobie, dodając wiele własnych refleksji, przez co trudno było utrzymać rozmowę w charakterze wywiadu życiorysowego i bardziej przypominało to sesję terapeutyczną.

Pani ⚫ (z którą miałam trzecią konsultację) ujmuje niemal to samo spostrzeżenie w następujący sposób:

Trudno jej posłuchać, więc wylewa potoki własnych słów.
[pisownia oryginalna]

To rodzaj obserwacji, która poczyniona przez znajomą na targu nie zaskoczy, jednak w dokumentach medycznych rodzi już pewne wątpliwości.
Skoro jestem już przy notatce pani ⚫, pojawia się w niej też taki fragment:

Pacjentka jednak nie rozumie takich symbolicznych komentarzy. Potakuje na nie, ale raczej czuje się przyparta do muru, niż wzbogacona inną perspektywą.

„Symbolicznym komentarzem” było zauważenie, że moja mama mieszka w Warszawie, a ja wyprowadziłam się do Zakopanego. Wszystkie komentarze (wyłączając ten, że byłam blisko z mężczyznami w rodzinie, co zwyczajnie nie jest prawdą) były stertą banałów, na które trudno zareagować inaczej, niż potakiwaniem. Nie usłyszałam niczego, czego bym nie wiedziała. Zdaję sobie sprawę, ile kilometrów dzieli Zakopane od Warszawy. Zdaję sobie też sprawę z tego, że całe nasze spotkanie zajął temat moich relacji z matką. Kiedy powiedziałam, że planuję z nią szczerą rozmowę o tym, jak widzę pewne kwestie z mojego dzieciństwa, usłyszałam, że „mamy nie zmienię i czemu się nie zajmę sobą”. Nadal – od szpitala z pewną renomą oczekuję trochę innego poziomu.
Zastanawia mnie jednak najbardziej końcówka cytowanej notatki:

Jej motywacja wynika też chyba głównie z pokierowania przez psychiatrę. Sama może nie jest pewna, bo prosi o czerwcowy teramin, co motywuje wyjazdami. Raczje nie do nas. [pisownia oryginalna]

Moje życie tak się potoczyło, że mieszkam na dwa domy – w Zakopanem i Gdańsku. Tak się składa, że niedługo po trzeciej konsultacji (z panią ⚫, w kwietniu) były święta wielkanocne i związany z nimi wyjazd na północ kraju. Ponieważ w czerwcu miałam kilka zobowiązań na południu, zapytałam, czy istnieje możliwość umówienia się na czwartą konsultację właśnie wtedy, podkreślając, że jeśli nie, to przyjadę wcześniej, bo „szpital jest dla mnie priorytetem”. (Podporządkowałam ewentualnej terapii na oddziale wszystkie swoje plany.) Wielokrotnie to zresztą powtarzałam. Okazało się, że nie ma najmniejszego problemu. Więc problemu nie było? Czy jednak był?

Pani ⛔ z kolei, w odręcznie sporządzonej notatce pisze tak:

Rodzice wykształceni ona także a sprzedaje bilety na Gubałowkę.
[pisownia oryginalna]

Czytelnik może odnieść wrażenie, że sprzedawanie biletów na Gubałówce (nie rozumiem, czemu ze wszystkich wspomnianych sezonowych prac ta najmocniej wryła się konsultującym w pamięć) jest czymś, czego powinnam się wstydzić. Cenię swoje wykształcenie i wykorzystuję je w wielu dziedzinach swojego życia, ale w pracy najważniejsza jest dla mnie atmosfera. Zła mnie paraliżuje, co utrudnia mi znalezienie pracy na stałe. I nad tym chciałam się też na terapii pochylić. Czy ludzie, których umiejętność posługiwania się językiem polskim ugrzęzła na poziomie wczesnopodstawowym, naprawdę powinni pozwalać sobie na takie uwagi, które są na granicy wyszydzania? Wiem, że jako językoznawca mam na język szczególną wrażliwość, jednak nie trzeba rozległej wiedzy, by sobie z tego zdawać sprawę. Zwłaszcza, kiedy jest się osobą wykształconą i pracującą zgodnie ze swoimi kwalifikacjami. Wreszcie czy w oficjalnej ledwo półstronicowej odmowie przyjęcia na szpitalny oddział naprawdę nie da się uniknąć pięciu błędów interpunkcyjnych i jednego fleksyjnego? Jak rozumiem, nie są to prywatne brudnopisy osób, które mnie diagnozowały, lecz dokumenty szpitala.

Prace redaktorskie i dziennikarskie, które również wykonywałam – co nie zostało jednak odnotowane – dały mi pewien warsztat i poczucie, że zło trzeba obnażać, przemoc nagłaśniać, a jej sprawców wskazywać palcem. Mogę się domyślać, że to, czego doświadczyłam ze strony pani ⛔ i Oddziału Leczenia Zaburzeń Osobowości i Nerwic w Szpitalu Klinicznym im. dr. Józefa Babińskiego, jest tylko wierzchołkiem góry lodowej.

Reasumując, skarżę się na:

1. zachowanie pani ⛔ podczas czwartej konsultacji 20.06.2022 (szczegółowo opisane na początku listu) skutkujące u mnie:

⦁ podniesieniem poziomu stresu
⦁ spotęgowaniem stanów lękowych
⦁ nawrotem myśli samobójczych,

a następnie pozostawienie mnie w takim stanie bez opieki i wypuszczenie ze szpitala

2. pojawiające się w notatkach pani ⛔, pana 🔴 oraz pani ⚫:

⦁ rażące uproszczenia
⦁ oceny moich życiowych wyborów wychodzące daleko poza obszar diagnostyki lekarskiej oraz terapeutycznej
⦁ skandalicznie niski poziom językowy mojej dokumentacji medycznej w pewnych momentach zaburzający komunikacyjną (a więc podstawową) funkcję języka.

Oczekuję:

1. pociągnięcia pani ⛔ do odpowiedzialności za swoje zachowanie 20.06.2022
2. poprawy mojej, pozostającej w Szpitalu Klinicznym im. dr. Józefa Babińskiego SPZOZ w Krakowie, dokumentacji medycznej na rzetelną.

P.S. Uprzedzając ewentualne wątpliwości, czemu wysyłam skargę związaną z sytuacją z końca czerwca dopiero na początku września, wyjaśniam. Konieczne do napisania, a potem zredagowania tekstu częste odtwarzanie przebiegu rozmowy z panią ⛔ (którą spisałam tuż po wyjściu z gabinetu) było dla mnie tak trudne i bolesne, że musiałam je sobie dawkować.

Przy okazji oświadczam, że treść swojej skargi będę publikować w sieci.

Z wyrazami szacunku,
Marianna Patkowska

Do wiadomości:
1. Narodowy Fundusz Zdrowia
2. Okręgowy Rzecznik Odpowiedzialności Zawodowej
3. Rzecznik Praw Pacjenta

– treść mojej skargi wysłanej 5.09.2022

fot. Marianna Patkowska

Na stronie prywatnego gabinetu pani ⛔ znalazłam o niej tylko dwie opinie:

Jeśli to ta Pani która pracuje w szpitalu psychiatrycznym im. Babińskiego w Krakowie, to stanowczo odradzam i ostrzegam wszystkich: NIEMIŁA, WREDNA, WYŻYWAJĄCA SIĘ NA PACJENTACH WREDNA BABA. NIE POLECAM!!!!!

Niesympatyczna, nieempatyczna, chamska, wredna, MASAKRA!!!! TO OKREŚLENIA NA TĘ debilną psychiatrę. Robota dała jej w kość!!!

Z wielu powodów sama ubrałabym to w inne słowa, ale co do meritum – pełna zgoda. Ludzie piszą w internecie różne rzeczy, wiem. Jednak pojawiające się w tych komentarzach brak empatii i wredność pani ⛔, których sama również doświadczyłam, uświadomiły mi, że nie zwariowałam. Bo oczywiście tak najpierw pomyślałam – że to moja wina, że czuję się tak źle. Doświadczając przemocy, często czujemy się winni, nawet jeśli gdzieś w środku podejrzewamy, że ma ona miejsce. Z drugiej strony nie ma żadnego znaczenia, czy byłam pierwszą ofiarą pani ⛔ (w co nie wierzę), czy kolejną. Zło jest złem i trzeba je piętnować.
Czy mam złudzenia, że ktokolwiek z adresatów mojej skargi potraktuje ją poważnie, z empatią i przede wszystkim zrozumieniem? Nie mam. Jeśli się tak stanie, uznam to za nieoczekiwaną normalność. Napisałam swoją prawdę, doskonale wiedząc, że przy diagnozie, którą dostałam (po 50 minutach pierwszej konsultacji i bez testów osobowości, wartej więc tyle, co nic), łatwo będzie użyć moich zaburzeń osobowości przeciwko mnie. Na co to jednak będzie dowodem? W moim odczuciu na przerażającą kondycję (mało)polskiej psychiatrii.
Z ogromnym smutkiem – choć gdzieś w środku wierzę i w medycynę, i w psychoterapię – muszę stwierdzić, że będę dziś miała wielki problem, żeby psychoterapię komukolwiek polecać w ciemno, wiedząc już, że zajmują się nią też osoby, które ewidentnie powinny być takiej możliwości pozbawione. Nadal uważam, że problemem dzisiejszego świata są ludzie niesterapeutyzowani, niemający kontaktu z własnymi emocjami, toksyczni dla siebie i innych. Widząc ich jednak w roli terapeutów, bardziej niż braku terapii obawiam się efektów terapii przeprowadzanych właśnie przez nich.
Bardzo, bardzo długo dochodziłam do siebie po tym spotkaniu. Nadal czytanie spisanej wtedy słowo w słowo rozmowy wpędza mnie w gigantyczny stres. Sądzę, że mogą mieć z tym problem również bardziej wrażliwi Czytelnicy. Moim celem nie jest jednak wywołanie w nikim cierpienia podobnego do mojego, lecz uchylenie drzwi tamtego zamkniętego gabinetu i każdego innego gabinetu lekarskiego, w którym lekarz się na pacjencie wyżywa. Nie interesuje mnie, ilu osobom pani ⛔ pomogła, ile osób jest z jej pracy zadowolonych. To absolutnie nie zmienia ani moich doświadczeń, ani doświadczeń ludzi komentujących panią kierownik negatywnie w internecie, jak również tych, którzy cierpią z jej powodu po cichu.
Cała rozmowa trwała zaledwie 20 minut, ponieważ wyszłam w jej trakcie. 20 minut, które przeżywam do dzisiaj, choć jestem otoczona miłością i wsparciem swoich bliskich. Z przerażeniem myślę o tych, którzy odbywają półroczną terapię w krakowskim szpitalu, dając sobie najwyraźniej wmówić, że przemoc, jakiej padają ofiarą, jest „metodą pracy” lekarzy i terapeutów, a może nawet w to wierząc. 

Pani ⛔ powiedziała mi podczas spotkania:

Nie chodzi o to, żeby pani terapeutę czy lekarza oceniała. Tu nie o to chodzi.

Otóż – właśnie o to chodzi! Pacjent to szczególny, ale jednak rodzaj klienta, który ma prawo z szerokiej oferty wybrać tę usługę, która mu odpowiada i budzi jego zaufanie, a odrzucić tę, która na kilometr zajeżdża mu amatorszczyzną. Czasy uważania lekarzy za bogów się już skończyły. W każdej dziedzinie zdarzają się i znakomici fachowcy, i pierwszorzędni partacze. Nie mam kompetencji medycznych, ale wiem, że kiedy lekarz popełnia błędy ewidentne (pierwszy z brzegu przykład – szkodzi pacjentowi), nie jest wart powierzania mu swojego zdrowia. Więcej, czuję moralny obowiązek ostrzegania przed nim innych.
Z moją skargą czy bez niej, na Oddziale Leczenia Zaburzeń Osobowości i Nerwic w Szpitalu Klinicznym im. dr. Józefa Babińskiego nic się nie zmieni przy takiej kadrze. Uważam jednak, że problem trzeba nagłośnić.

fot. Marianna Patkowska

P.S. Na deser łączę doskonały odcinek podcastu Tu Okuniewska na temat terapii.