ADHD – mam i ja!

fot. Marianna Patkowska

Partner wybył mi w Polskę (nie, nie w takim sensie!) i zostałam na kilka tygodni słomianą wdową. A jak najlepiej uczcić samotnie spędzane Walentynki? Otóż to! Wizytą u psychiatry marzeń i diagnozą, która ostatecznie rozwikła najtrudniejsze zagadki naszego życia i sprawi, że wszystko połączy się ze wszystkim. (Czyli tak, jak mój nadwydajny mózg lubi najbardziej!) Mam ADHD. To już nie domysły, dreszcze przy oglądaniu wykładów dra hab. n. med. Jarosława Jóźwiaka wywołane wrażeniem, że mnie opisuje, silna intuicja, że „to to”, kiedy natknę się na jakikolwiek filmik o tym zaburzeniu czy podskórne przekonanie, że „chyba to mam”. To medyczna diagnoza poprzedzona testem z psychologiem i długim wywiadem z psychiatrą. Ale zacznijmy od początku.

fot. Marianna Patkowska

Moda na ADHD

fot. Marianna Patkowska

Chociaż to w sumie nie będzie sam początek. Do początku jeszcze przejdziemy. Nie będzie to początek, ale bardzo istotny punkt zwrotny. Kiedy słyszę o „modzie na ADHD”, to aż mną telepie. To coś równie mądrego jak „moda na depresję”, o której swego czasu w mediach wypowiadała się pani Magdalena Środa. Nawet, kiedy panuje wirus i ludzie tłumnie zapadają na przeziębienia, nikt nie wspomina o „modzie na anginę”. Pamiętam, jak chyba w okolicach przełomu wieków, niemal wszystkie przypadki śmierci wśród znajomych w kwiecie życia były spowodowane nowotworem. Kiedy ktoś bliski chorował (a dużo bliskich chorowało), łączyło się to z gigantycznym lękiem o jego życie. Czy było to spowodowane zbyt późną wykrywalnością raka? A może zbyt małą świadomością, jaką można stosować profilaktykę? Z pewnością duża zachorowalność łączyła się ze stanem wiedzy medycznej. Już nigdy później nie spotkałam się z tak dużą liczbą chorych w tak krótkim czasie, a z kolei tym, których nowotwór dotknął, częściej udawało się wyzdrowieć. Jednak czy komukolwiek wpadłoby do głowy coś tak absurdalnego, jak stwierdzenie, że ludzie chorzy na tę ciężką i niebezpieczną, często śmiertelną, chorobę są „modni”? Że jest ona „modna”? To niesłychanie niestosowne, co chyba wszyscy czują. Natomiast ADHD, które śmiertelne nie jest (za to towarzyszy nam od urodzenia do śmierci) jest zaburzeniem niezwykle utrudniającym, a czasem wręcz uniemożliwiającym tzw. normalne życie. Bez gruntownej psychoedukacji wspomaganej odpowiednimi lekami, pacjenci dotknięci ADHD są bezradni i często skazani na ogromne cierpienia i porażki w swoim życiu. A przede wszystkim… skazani na niezrozumienie.
Tak więc owszem, temat zdrowia psychicznego, a wraz z nim ADHD wykrywanego późno, bo u ludzi już dorosłych jest rzeczywiście popularny. Mówi się i pisze o nim znacznie więcej niż kiedyś. W związku z tym osoby dotknięte tym zaburzeniem coraz liczniej zgłaszają się na testy i badania, a co za tym idzie, otrzymują diagnozę: stwierdzenie lub wykluczenie ADHD. Jednak owa popularność tematu nie sprawia, że zdrowi ludzie szturmują gabinety psychologów i psychiatrów w celu zrobienia testów, a te – magicznym zrządzeniem losu – wykazują u nich zaburzenie, którego w rzeczywistości nie mają. Popularność tematu sprawia, że ludzie, którzy czują się jak nieogarniający własnego życia odmieńcy, nagle mają możliwość zetknięcia się z tekstem, wykładem czy krótkim filmikiem w mediach społecznościowych wskazującym przyczyny, czemu może być im tak trudno. Kiedy zaczynają zgłębiać temat, okazuje się, że to nie życie ich boli, a raczej konieczność dostosowania się do zasad skrojonych z myślą o mózgu działającym inaczej niż ten, który mają. Oczywiście, że po latach cierpień pójdą za tym głosem. Wszystkie rozsądne i merytorycznie wartościowe źródła (a do takich łatwo dotrzeć) szybko podpowiedzą im, że powinni zrobić testy i dowiedzieć się, czy intuicja, że „to ADHD” ich nie zawodzi.
Jeszcze do niedawna moja wiedza na temat ADHD była zbliżona do wiedzy ogółu. Jak każdy ignorant myślałam, że jest to przypadłość małych biegających chłopców. Potem w dosyć niedługim odstępie czasu, niezależnie od siebie, trzy obserwowane przez mnie instagramerki ogłosiły, że mają ADHD i że ta diagnoza zmieniła ich życie. Niezwykle mnie to zaintrygowało, bo choć dziewczyny są od siebie całkowicie inne i mają odmienny content, wszystkie łączy: duża wrażliwość, dbałość, by przekazywany temat był umieszczony w szerszym kontekście oraz podpieranie się źródłami i odsyłanie do specjalistów w danej dziedzinie. Jedna z nich poleciła zobaczenie wykładu dra hab. n. med. Jarosława Jóźwiaka na temat ADHD u kobiet i był on dla mnie przełomowy. Od czasu jego pierwszego odtworzenia zaczęłam się zastanawiać, czy przypadkiem nie znalazłam wreszcie odpowiedzi na dręczące mnie przez całe życie pytanie:

Co mi jest?

Zaczęłam więc regularnie do wykładu wracać i robić notatki. Solidnie przygotowałam się do wizyty z moją panią psychiatrą, zadowolona, że wykonałam za nią całą pracę, znajdując zaburzenie pasujące do tego, z czym się borykam i dowiadując się, jak się je leczy. Pomyślałam nawet, że zasługuję na część jej pensji (na wypłatę za ćwierć etatu, które wyrabiam na kasach samoobsługowych w Biedronce ciągle czekam). W końcu to, co powinno być dla niej – z uwagi na jej wykształcenie – proste, mnie kosztowało całkiem sporo, łącznie z trzema latami brania leków nie na to, co trzeba. Poprosiłam więc o skierowanie na testy na ADHD w ramach NFZ-u. Skierowania nie dostałam. W odpowiedzi dowiedziałam się, że

na oko pani doktor nie mam ADHD, a nawet gdybym miała, to nie da mi amfetaminy.

Zrozumiałam, że mój entuzjazm związany z nowotarskim leczeniem musiał być najwyraźniej lekko na wyrost, prawdopodobnie ze względu na doskonałą terapię, na którą dzięki pani doktor trafiłam. (Inna sprawa, że po trzech miesiącach intensywnej obserwacji żaden terapeuta ani lekarz nawet się nie zająknął, że moje objawy mogą być wynikiem ADHD i że warto to sprawdzić.) Leczenie „na oko” mnie osłabiło, radykalne odmówienie amfetaminy przy uznaniu, że być może będę jej potrzebować i przy całkowitym braku mojej jakiejkolwiek używkowej historii sprawiło, że zgłupiałam. Nie wiem, co zawierają leki na ADHD. Nie proszę o żaden ich składnik, lecz o pomoc w problemach, których od trzech lat nie jesteśmy w stanie rozwiązać. Jednak pani doktor ostatecznie wykluczyła się z grona lekarzy mnie prowadzących słowami:

No, ADHD jest ostatnio bardzo modne.

fot. Marianna Patkowska

Diagnoza

fot. Marianna Patkowska

Dzięki wsparciu najbliższych mogłam sobie pozwolić na test w najlepszym wg mojej wiedzy w Polsce ośrodku zajmującym się pacjentami z ADHD, mianowicie w Centrum Terapii ALMA, w którym przyjmuje właśnie wspominany dr hab. n. med. Jarosław Jóźwiak (z zapisami dopiero na lipiec, więc niestety nie udało mi się do niego dostać). Do ustalenia diagnozy potrzebne są dwie wizyty, które można odbyć również w trybie online. Pierwszą stanowi test DIVA w postaci rozmowy z psychologiem, a drugą konsultacja z psychiatrą w oparciu o wyniki testu DIVA (osobą diagnozującą, co ważne, musi być psychiatra).
To właśnie na dziś przypadła moja wizyta u psychiatry. I dziś odebrałam diagnozę, a także plan dalszego działania. Ulga i radość, jakie poczułam, były ogromne. Zdaję sobie sprawę z tego, że z boku może to wyglądać nieco dziwnie. Dostaję diagnozę całkiem poważnego zaburzenia, a cieszę się jak dziecko. Jednak… do objawów ADHD przez trzydzieści osiem lat zdążyłam przywyknąć. Uprzykrzają mi życie, odbierają czasem do niego chęć, blokują mnie przed robieniem tego, co znacznie polepszyłoby jego jakość, ale je znam. Natomiast pierwsza w życiu psychiatryczna diagnoza, z którą się całkowicie zgadzam, i z którą przede wszystkim specjaliści wiedzą, co dalej robić (a na takich w końcu trafiłam), to naprawdę pełnia szczęścia!

fot. Marianna Patkowska

Psychiatrzy

fot. Marianna Patkowska

O psychiatrach, jakich spotkałam w swoim życiu, mogłabym napisać książkę, ale z szacunku do własnego zdrowia, poświęcę im tylko ten krótki rozdział. W sumie – nie licząc dzisiejszej wizyty – miałam konsultacje z siódemką różnych lekarzy. Troje z nich prowadziło mnie przez dłuższy czas. Podstawowym problemem wszystkich było diagnozowanie. Jedna pani doktor miała zasadę, że nie mówi swoim pacjentom, jaką mają diagnozę, bo się nią później usprawiedliwiają. I ja wcale nie twierdzę, że w każdym przypadku jest to założenie błędne. Uważam jednak, że pacjenci się między sobą różnią, więc mają też różne potrzeby. Ja należę do osób, które odczuwają spory niepokój, kiedy nie wiedzą. Byłam więc długi czas utrzymywana w mglistym przeświadczeniu, że choruję na depresję. Ba, byłam nawet leczona na depresję, lecz pani doktor stwierdziła, że „mi tego nie powie”. Potem trafiłam do przemiłego lekarza, który przyjechał na rodzinne Podhale po latach pracy za granicą. Ujął mnie swoją bezpośredniością i serdecznością. Gorzej było… z leczeniem. Stwierdził, z rozbrajającą szczerością, że właściwie „mogę brać antydepresanty, ale mogę też ich nie brać”, nie zaproponował jednak niczego w zamian. W terapię również niespecjalnie wierzył. Nie odważyłam się wtedy na całkowite ich odstawienie, bo panicznie bałam się powrotu myśli samobójczych i stanów lękowych. Jednak już sam pomysł, że to ja mogłabym podjąć taką decyzję – zupełnie, jak byśmy mówili o Rutinoscorbinie – dziś przyprawia mnie o dreszcze. Wtedy… nie umiałam lekarza zmienić, bo był miły, a ponadto zwierzył mi się kiedyś, że „bardzo lubi, jak przychodzę, bo tu na Podhalu, to tylko ze mną może sobie tak fajnie ponarzekać na PiS”. Czy chodziłam przez prawie dwa lata do kiepskiego lekarza, żeby… miał z kim sobie narzekać na PiS? Tak. (Co zabawne, ma to pewien związek z ADHD, którego u mnie nie wykrył.)
Są też czasem sytuacje, kiedy naszego lekarza akurat nie ma, albo kiedy jesteśmy w innym mieście, a potrzebujemy kolejną receptę lub przedłużenie zwolnienia. W takich okolicznościach poznałam najstarszą chyba psychiatrkę świata, której każdy swój objaw musiałam powtarzać po kilka razy, gdyż miała zaawansowane problemy ze słuchem. Powiedzieć, że to sytuacja niekomfortowa, to nic nie powiedzieć!
Dysponuję też doświadczeniem z pewnym panem doktorem, który miał mnie zakwalifikować (lub nie) na terapię w ramach NFZ-u dla osób współuzależnionych. (Kwalifikację psychiatryczną przeszłam, ale koniec końców się nie dostałam – najwyraźniej z NFZ-em mi nie po drodze.) Kiedy zapytał, czy ktoś z mojej najbliższej rodziny był alkoholikiem, odpowiedziałam zgodnie z prawdą, że „żadne z moich rodziców i nikt z bliskiej rodziny, ale większość moich partnerów była uzależniona”. Na co on spojrzał na mnie w jeden z najbardziej obleśnych sposobów i, z rechotem, spytał:

„Większość”? To ilu ich było, chłe, chłe?

Odpowiedziałam coś w stylu, że „nie jego zas…ny interes”, tylko grzeczniej, a on mi zaczął robić wykład, że to „istotne dla konsultacji”. Stwierdziłam tylko, że „nie sądzę” i nie odpowiedziałam. Natomiast po chwili się rozpłakałam, co w sumie wyszło mi na dobre, bo doktor stwierdził, że jestem niestabilna i bez problemu wypisał mi receptę, z prośbą o którą również przyszłam. Jednak wszyscy wiemy, że wizyta nie powinna tak wyglądać.
A skoro już jesteśmy przy tym, jak wizyta nie powinna wyglądać, to na wspomnienie zasługuje oczywiście rozkoszna dwójka z piekła rodem, znaczy, przepraszam, ze Szpitala Klinicznego im. dr. Józefa Babińskiego w Krakowie z moją ulubioną jego panią kierownik OLZON-u na czele. (Kto nie czytał, niech łapie tekst.) Koniec końców trafiłam na moją obecną, a właściwie już byłą, panią doktor, której zawdzięczam terapię. Tym razem na NFZ.
Co uderzyło mnie podczas dzisiejszej wizyty w Almie? To, że byłam nareszcie traktowana poważnie. Rozmawiałyśmy z panią doktor o ADHD, jak o zaburzeniu, które u siebie podejrzewam. Przede wszystkim nie czułam się – jak to bywało wcześniej – ustawiona, że „od diagnoz to jest lekarz, a nie pacjent” (to oczywiste, ale nie wyklucza przecież wiedzy pacjenta na temat swoich objawów; nawet wiedzy obszernej). Pani doktor, w oparciu o wyniki testu, chciała się dowiedzieć, w których objawach ADHD się odnajduję i wyjaśniała mi krok po kroku, z czego biorą się moje trudności. Czułam się traktowana przez lekarza jak partner, co mi uświadomiło, że nigdy wcześniej nie miałam takiego doświadczenia. Czyli da się.

fot. Marianna Patkowska

Wysoka wrażliwość

fot. Marianna Patkowska

Obiecany początek. Kiedy niecałe pięć lat temu przeczytałam książkę „Jak mniej myśleć; dla analizujących bez końca i wysoko wrażliwych” Christel Petitcollin, mój świat na chwilę zamarł. Nawet nie wtedy – zamarł już podczas czytania. Po latach wrażenia, że spadłam z Księżyca, że jestem całkowicie inna od ogółu, latach osamotnienia i poczucia bycia niezrozumianą, wreszcie okazało się, że… jest nas więcej i że to ma nazwę. Wysoka wrażliwość, od której zdecydowanie wolę określenie „nadwydajność mentalna” to – jak to pięknie ujęła autorka – „inne okablowanie mózgu”. Osoby dotknięte taką przypadłością są w zdecydowanej mniejszości, ale nadal jest ich całkiem sporo. I muszą codziennie mierzyć się ze światem zaprogramowanym przez „normalnie myślących” (czyli tych pozostałych) dla „normalnie myślących”. Lektura pozwoliła mi się na nowo zbudować. Zrozumiałam, jak ważne jest trafić na swoją reprezentację. Nigdy dotąd nie czytałam o ludziach jakoś do mnie podobnych. Przez pewien czas dopatrywałam się w wysokiej wrażliwości własnej tożsamości. Moja radość nie trwała jednak długo. Szybko okazało się, że nie jest to termin medyczny, że lekarze i psychologowie są dosyć podzieleni w tej kwestii, że termin wzbudza sporo kontrowersji. Choć intuicyjnie czułam, że czytam o sobie (przeczytałam później cztery kolejne książki Petitcollin poświęcone tej tematyce), jednak trudność w zbadaniu i zaklasyfikowaniu takiej urody mózgu, nie dawała mi spokoju. W książce „Pomóż dziecku mniej myśleć; o wrażliwych dzieciach, które za bardzo się przejmują” autorka pisze m.in. o krzywdzących w jej odczuciu etykietach związanych z błędnym diagnozowaniem autyzmu lub ADHD wtedy, kiedy dzieci są tylko wysoko wrażliwe. O ile miałam świadomość, że pewne cechy związane z wysoką wrażliwością mogą przypominać spektrum autyzmu, o tyle o ADHD w takim kontekście usłyszałam po raz pierwszy.
Dziś, po zaznajomieniu się ze swoją diagnozą, wszystko zaczyna mi się łączyć w całość. Czy żałuję, że nie wiedziałam wcześniej o przebiegu ADHD u dorosłych kobiet? Bardzo. Natomiast zorientowanie się, że opisywane wcześniej przez Petitcollin cechy są charakterystyczne dla ADHD, pomogło mi szybciej zareagować. To akurat można zbadać.

fot. Marianna Patkowska

Co mi jest?

fot. Marianna Patkowska

Nie chcę tu streszczać wykładu dra Jóźwiaka. Jestem też niemal pewna, że z biegiem czasu zrozumiem lepiej, co w moim funkcjonowaniu wynika z ADHD, a co z niego nie wynika. (Nie wszystkie wymienione dziś przeze mnie pani doktor objawy okazały się mieć z nim związek.) Tu – oprócz farmakoterapii – lekarze kliniki zalecają psychoedukację. Czyli naukę obsługi swojego nieco inaczej działającego mózgu. Mogę jednak wymienić kilka problemów, za które odpowiedzialne jest – dzisiaj to wiem – ADHD.

  • Koncentracja jest tym podstawowym. Bardzo trudno mi się nad czymkolwiek skupić… dopóki nie jest to związane z moją pasją. Innymi słowy mogę rzeczywiście utknąć w nieciekawej książce i nie być w stanie ruszyć dalej, mogę nie dać rady wykonać prostej, acz żmudnej czynności typu układanie czegoś, segregowanie, zdejmowanie naczyń z suszarki czy prania z suszarki do ubrań, jednak równocześnie jestem w stanie skoncentrować się na tyle, by napisać długi i wymagający tekst, nagrać i zrealizować piosenkę albo podcast, czy uszyć lalkę. Z wykładu wiem już, że ten stan skupienia nazywa się hiperfokusem. Moim pamiętnym na niego przykładem był dzień, kiedy siedząc sama w domu, pisałam blogowy tekst. Po jakimś czasie poczułam, że potrzebuję do toalety. To uświadomiło mi, że właściwie jestem też straszliwie głodna. Spojrzałam na zegarek – okazało się, że pisałam dziewięć godzin bez przerwy. I najczęściej jestem oazą spokoju, ale niech ktoś spróbuje mnie podczas takiego skupienia dotknąć. Wtedy naprawdę potrafię być agresywna.
  • Moja pamięć nigdy nie była wybitna. Co prawda moi byli partnerzy śmiali się ze mnie, że mam pamięć słonicy, ale byli toksyczni („większość”, chłe, chłe) i już ich w moim życiu nie ma, więc to ja się śmieję ostatnia. Owszem, pamiętam swoje krzywdy, więc to, jakie ktoś przede mną odkrywa karty (i nie wyciągam z tego niestety wniosków), ale nieustająco zapominam o małych rzeczach, takich jak konieczność wykonania jakiegoś telefonu, napisania maila czy wyjścia do sklepu. Zdarza mi się zapomnieć, że pozostawiłam coś na palniku. Do tego nie pamiętam niemal żadnych dat. Daty urodzin rodziców sprawdzam w Wikipedii w haśle o tacie (mama ma urodziny dwa dni po nim… albo przed nim, w każdym razie 15. i 17. tego samego miesiąca). Nauczenie się na pamięć słów piosenki, której słucham w zrozumiałym języku non stop, jest dla mnie absolutnie nierealne. Równocześnie, kiedy jakiś czas temu włączyłam swoją starą kasetę (!!!) Elektrycznych Gitar po ponad dwudziestu latach, okazało się, że wszystkie te najbardziej odjechane i abstrakcyjne teksty śpiewam wraz z Kubą Sienkiewiczem bez najmniejszych problemów. Podobnie jest z abstrakcyjnymi wierszykami, które czytał mi tata. Dowiedziałam się dziś, że moje pamiętanie nie ma związku z abstrakcyjną naturą tych tekstów, lecz z ładunkiem emocjonalnym, jaki mi towarzyszył, kiedy je poznawałam. I że z ADHD związane jest tylko to, że nie pamiętam.
  • Energia, a raczej jej częste spadki, to coś, co przez lata myliłam (wraz z kolejnymi lekarzami) z depresją. Dr Jóźwiak użył dokładnie mojego określenia w swoim wykładzie. Powiedział o wrażeniu, że ktoś nam wyłącza wtyczkę z prądu. Dokładnie w ten sposób opisywałam wszystkie moje depresyjne zjazdy. Całkowity brak zasilania. Równocześnie dla równowagi są też zwyżki energii, ale zdarzają się rzadziej. Łączę to z silną potrzebą snu. Gdybym tylko mogła, spałabym po szesnaście godzin dziennie i nie byłoby mi mało.
  • Impulsywność włączają we mnie tematy dla mnie ważne, dotyczące przede wszystkim społecznej odpowiedzialności. One mnie podnoszą i sprawiają, że nie potrafię być spokojna. Ale równocześnie w bardzo wielu momentach swojego życia czułam też całkowity brak zainteresowania jakimkolwiek tematem rozmowy. Czasem nawet odrętwienie.
  • „Śnienie na jawie” to termin, którym mogłabym nazwać całe swoje dzieciństwo i młodość. Dziś bardziej rozumiem, że to ucieczka od bycia tu i teraz. I choć bardzo się staram świadomie praktykować osławione tu i teraz, to jednak… ono mnie rozczarowuje. W życiu potrzebuję ekscytacji, magii, niesamowitości. To daje sztuka. I konsumowanie jej, i tworzenie. Natomiast szarość zwyczajnego życia, lub po prostu… życia, jest dla mnie przeważnie niesłychanie trudna do udźwignięcia. Dlatego piszę, dlatego stwarzam piosenki i płyty, dlatego szyję, fotografuję, wymyślam własne sesje i stylizacje, dlatego pozuję. Czuję obsesyjną potrzebę stwarzania sobie przestrzeni, którą dam radę znieść.
  • Lęk jest irracjonalny, a strach odczuwamy przed czymś konkretnym. Lęki nie są mi obce, jednak nie jest mi obcy też strach. Za każdym razem, kiedy na jakiejkolwiek grupie w social mediach cokolwiek skomentuję, a potem widzę powiadomienie, że obca osoba skomentowała mój komentarz, odczuwam strach. Strach przed krytyką, przed niemiłymi słowami, a nawet przed… wyrażeniem innego niż moje zdania. To strach przed odrzuceniem. Podobno bardzo przy ADHD typowy.
  • Niezależnie też, czy gdzieś się spóźnię, czy też przyjdę punktualnie, wybieranie się gdziekolwiek, a przede wszystkim szacowanie czasu, jaki jest mi potrzebny do przygotowania się do wyjścia, jest dla mnie niesłychanie stresujące. Od dawna już mało gdzie się spóźniam, natomiast kiedy się nie spóźniam, to jestem dużo za wcześnie. I to również dostarcza mi stresu. Nie potrafię rozsądnie zarządzać czasem. (Znaczy… nie potrafię nigdy.)
  • Uwielbiam porządek. Rzadko jednak udaje mi się go zrobić, a jeszcze rzadziej – jak twierdzi mój Partner – udaje mi się go utrzymać. Trudno mi się zmobilizować do sprzątania, bo tworzę w głowie jakieś niedoścignione wzory porządków z myciem okien i karniszy (prawdopodobnie, żeby było ekscytująco). Tymczasem zwykłe przyzwoite sprzątanie jest… zwyczajne, nudne, odpychające. Rozprasza mnie wtedy absolutnie wszystko. Ale jeśli już posprzątam – co samo w sobie może być spektakularne, – to trudno mi ten stan rzeczy utrzymać. Utrzymywanie porządku z całą pewnością spektakularne nie jest.
  • Przerywanie wypowiedzi rozmówcy jest niebywale niegrzeczne. Bardzo nie lubię, kiedy mi się przerywa, ale… trzeba to w końcu powiedzieć głośno: sama to robię. Karcę się w myślach i ganię, ale jest to silniejsze ode mnie. Mam wrażenie, że przerywając, jestem faktyczną częścią rozmowy, a kiedy muszę czekać na swoją kolej (kolejki w urzędach… następna rzecz, na którą mam zerową tolerancję), tracę chęć na uczestnictwo w rozmowie w ogóle.
  • Wykład dra Jóźwiaka uświadomił mi też, że jeśli mam ADHD, to kwestia moich tajemniczych bóli głowy z dzieciństwa, wreszcie się wyjaśni. Od piątego roku życia właściwie niemal do mojego wyjazdu z Warszawy cierpiałam na silne bóle głowy. W wieku siedmiu lat byłam z rodzicami u wszystkich możliwych lekarzy wszystkich możliwych specjalizacji, a badania wychodziły mi dobrze. Lekarze rozkładali ręce. Nikt nie stwierdził też nigdy migreny. To był przegląd bóli głowy wszelakich, a mnie dzień bez bólu przydarzał się z taką częstotliwością, jak dziś dzień z bólem – był zauważalny. Otóż zagadka rozwiązana – to było ADHD.
  • Myślenie rozgałęzione, któremu sporo miejsca poświęca w swoich książkach Christel Petitcollin, samo w sobie nie jest problemem. Problemem jest wynikająca z niego niezborność myśli. Dziś po raz pierwszy w życiu usłyszałam, że kogoś (pani doktor) absolutnie nie dziwi, że łatwiej mi się pisze niż mówi, bo mówienie i myślenie równocześnie ma prawo nastręczać mi trudności i że są to w dalszym ciągu problemy z koncentracją, o których pisałam wyżej. Partner powtarza mi, jak mantrę:

kiedy proszę Cię o listę zakupową, idąc do sklepu, potrzebuję dostać prostą informację typu „pięć pomidorów”, a nie całą historię, że obudziłaś się i wstałaś, i poszłaś do kuchni, i tam już były trzy pomidory, i generalnie nie prosiłabyś o kupienie kolejnych pięciu, ale pomyślałaś sobie, że zjesz na śniadanie jednego, a chętnie zrobiłabyś zupę, więc nie wystarczy, chociaż w sumie nawet gdybyś nie zjadła na śniadanie jednego, to i tak by nie wystarczyło!

I liczba razy, jaką wygłosił ten tekst świadczy o tym, że kompletnie nad tymi opowieściami nie panuję. Że to silniejsze ode mnie. Wydaje mi się, że muszę mu to wszystko opowiedzieć, bo to jest ważne. Nie umiem zrobić selekcji, stwierdzić, co ma jaki priorytet. Łatwiej mi już czasem nic nie powiedzieć, niż wydusić z siebie to nieszczęsne „pięć pomidorów”, w którym przecież czai się tyle niedopowiedzeń.
Ale nie tylko mówienie jest problemem. Przyswajanie wiedzy również. Kiedy w szkole, a potem na studiach, miałam się nauczyć jakiegoś zagadnienia, nie umiałam go zamknąć. Stwierdzić, że mam się nauczyć od do. Im więcej przyswajałam wiedzy, tym bardziej istotny wydawał mi się kontekst oraz tło i gubiłam esencję.

  • Prokrastynacja to coś, co w tym momencie stanowi chyba mój najpoważniejszy problem. Z daleka może wydawać się czymś niegroźnym, jednak zamieranie w przerażeniu swoją bezproduktywnością jest naprawdę straszne i wyniszczające.
  • Brak umiejętności czytania między wierszami doskwiera mi… wyłącznie w relacjach. Recenzuję przeróżne formy sztuki. Jestem swoistym mistrzem doszukiwania się w niemal wszystkim drugiego, trzeciego i sześćdziesiątego ósmego dna. Autor zdoła ze zgryzoty zejść z tego świata i pięć razy przekręcić się w grobie, a ja mu to dno odnajdę!  Jeśli cokolwiek da się z czymkolwiek jakkolwiek powiązać, ja to zrobię! Puszczanie do Czytelników oczek też mi obce nie jest. Piszę czasem między wierszami i wierzę, że mój przekaz do Czytelników dociera. Jednak niech sobie tylko przypomnę swoich partnerów (nie „większość” – wszystkich, mój obecny również nie jest wyjątkiem!) – z całkowitą powagą mogę oznajmić, że nie mam zielonego pojęcia, skąd się wie, że ktoś chce z tobą iść do łóżka, jeśli się z nim w tym łóżku nie wyląduje. Ponoć to się czuje, są jakieś znaki, symptomy. Nie czytam ich. Nie mam pojęcia, czy ktoś uważa mnie za ładną czy brzydką, póki mi tego nie powie. Jeśli nie mówi, nie drążę tematu i zakładam, że ma mnie za brzydulę. Mój nieromantyczny Partner skomplementował moją urodę dopiero po dwóch tygodniach. Przez cały ten czas myślałam więc, że mu się nie podobam. Kiedy to zrozumiał, załamał się i oznajmił, że powinnam to wyczuć. Niby jak? Nie zgrywam się. Naprawdę tego nie wiem.

Jak pewnie widać, ADHD to zaburzenie, w którym występuje sporo sprzeczności. Że niby bardzo coś, ale czasami zupełnie coś odwrotnego. Że trochę tak, ale raczej wręcz przeciwnie. Uczę się siebie. Nie jestem i nie zamierzam być specjalistką od ADHD (większa wiedza przyjdzie wraz z psychoedukacją i doświadczeniem). Zamierzam jednak być specjalistką od siebie samej.

fot. Marianna Patkowska

P.S. Na deser łączę wspomniane Elektryczne Gitary z piosenką oczywistą, bo rozpiera mnie… radość! Wreszcie wiem, co mi jest. I wreszcie jestem na właściwej drodze, żeby sobie z tym poradzić.

fot. Marianna Patkowska

Jeśli podoba Ci się, jak piszę, i chcesz mnie docenić,
kliknij w poniższą ikonkę i postaw mi, proszę, wirtualną kawę ☕️

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Toksyczna miłość

fot. Bożena Szuj

Dziś Walentynki – święto, do uwielbienia którego już się tu zdążyłam przyznać. Mogłabym oczywiście znowu rozwodzić się (nomen omen zresztą) nad tym, jaką jestem szczęściarą, mając u boku tak wyjątkowego Partnera, ale o tym już wielokrotnie pisałam, również rok temu z tej samej okazji. Dobry zdrowy związek natomiast nie jest już kwestią szczęścia, ale codziennej pracy. Bez pracy… nie, nie to nawet, że nie ma kołaczy… Bez pracy nie zauważymy toksyn, a niezauważane, nawarstwiające się toksyny mogą zatruć związek tak mocno, że jego odbudowanie nie będzie już możliwe.

To się czuje!

fot. Bożena Szuj

Kiedy byłam bardzo młodą, wchodzącą powoli w dorosłość dziewczyną, męczyło mnie pytanie:

A kiedy już spotkam jakiegoś mężczyznę i mi się spodoba, to skąd właściwie będę wiedzieć, że to jest TO?

– pytanie, które mnie męczyło, kiedy byłam bardzo młodą, wchodzącą powoli w dorosłość dziewczyną

Pytanie ogólne, niekonkretne, mało jasne, ale spotykające się zewsząd z taką samą, równie ogólną, niekonkretną i mało jasną odpowiedzią:

To się czuje!

– odpowiedź, z którą się spotykało

Miałam w głowie bezgraniczny chaos, bo czułam bardzo, bardzo dużo. Przede wszystkim ogromną, rozsadzającą mnie od środka potrzebę seksu i ucieczki od roli grzecznej dziewczynki, a także obsesyjny lęk przed byciem wziętą za cnotkę. Czułam, że chcę być podziwiana i pożądana przez starszego mężczyznę, który będzie mógł być tylko mój (więc może jednak kompleks Elektry?). Czułam, że chcę mieć swój własny związkowy, niedostępny nikomu z zewnątrz, pełen wolności i rozerotyzowania świat. Świat, w którym uzależnię się w pełni od mężczyzny, równocześnie jego też od siebie uzależniając. Czy to, co wtedy czułam było zdrowe? Ani trochę! Co na fali tego, co czułam, do siebie przyciągnęłam (jakie poprane indywiduum, a potem jakie kolejne), można się tylko domyślić…
Ostatnio trafiłam gdzieś w sieci na bardzo mądre słowa o tym, że w relacji ważniejsze od tego, co czujemy w stosunku do drugiej osoby jest to, jak my sami się w jej obecności czujemy. Możemy kogoś bardzo podziwiać, doceniać jego intelekt, pasję czy mądrość, ale jeśli w naszych kontaktach z nim dominuje strach, poczucie własnej bezwartościowości czy jakiś niezrozumiały dyskomfort, to to jest właśnie prawdą o naszej relacji. Dziś dawnej mnie na to dziwnie postawione pytanie odpowiedziałabym:

Jeśli TYM nazywasz uczucie, w które warto zainwestować, relację z człowiekiem, która ma szansę przetrwać całkiem długo, to przyjrzyj się temu, jaka się pod jego wpływem stajesz. Nie, nie zlewaj się z nim w jedno (jeśli seks Ci to zaburza, to z nim zaczekaj). Przyglądaj się przede wszystkim właśnie sobie dużo uważniej niż kiedykolwiek wcześniej. Po pierwsze sprawdź, jak się w jego obecności czujesz, a po drugie – co jeszcze moim zdaniem ważniejsze – czy dokonują się w Tobie zmiany na lepsze. Zmiany, które nie dokonałyby się bez niego. Czy on jest Twoją inspiracją…

Oczywiście doszłam do tego dopiero, kiedy poznałam swojego Partnera. Naszą niesamowitą historię opisywałam TUTAJ.

fot. Bożena Szuj

Zmienianie się

fot. Bożena Szuj

Zmiany są wpisane w rozwój. Kiedy niewiele się w naszym życiu czy myśleniu zmienia, to znaczy, że się nie rozwijamy. Nie ma więc nic dziwnego w tym, że zaczynając nowy związek nastawiamy się na zmiany. Gorzej jeśli to partnera chcemy zmienić na własną modłę (w tym niestety celują kobiety), sami nie zmieniając się ani o milimetr. Oczekiwać zmian możemy tylko i wyłącznie od siebie, bo tylko na siebie mamy wpływ. Partnerów wręcz przeciwnie – powinniśmy brać takimi, jacy są tu i teraz, rozumiejąc, że będą się rozwijać, a wraz z rozwojem też zmieniać w coraz lepszą wersję siebie. (Wiara w to, że w lepszą wynika po pierwsze z miłości, a po drugie z zaufania do partnera, ale też naszej wobec niego intuicji.) Kiedy poznając kogoś, od razu oczekujemy od niego zmiany lub zmienienie go stawiamy sobie za cel, to znak, że nie jesteśmy zauroczeni tym człowiekiem, lecz swoim wyobrażeniem na jego temat. Jedynym człowiekiem (poza nami samymi), jakiego możemy w jakimś sensie – i tylko do pewnego momentu – ukształtować, jest nasze dziecko. Nigdy partner.
Jeśli zaczynamy się z kimś spotykać, a potem wdrażamy tajny plan usidlenia go (np. szybkim ślubem) i zmienienia go w kogoś, kim nie jest i nigdy nie był, to jesteśmy toksykami pierwszej wody!

fot. Bożena Szuj

Być z toksycznym partnerem

fot. Bożena Szuj

I tak właśnie przechodzimy do sedna tego wpisu – relacji toksycznych. Nie ma jednej definicji toksyczności, bo nie jest to naukowy termin. Ja używam go jako antonimu do słowa „zdrowy”. Wszystko, co nie jest w relacji zdrowe, prędzej czy później stanie się toksyczne.
Toksyczny związek to nie tylko układ, w którym jeden partner jest katem, a drugi ofiarą. Toksyczny związek to taki, w którym np. przez problem z używkami lub/i agresją jednej strony, druga wpada w bardzo skomplikowany, trudny i niebezpieczny mechanizm współuzależnienia. Nie chcę przez to powiedzieć, że odpowiedzialność za toksyczność związku ponosi osoba uzależniona (lub/i agresywna) i współuzależniona w stopniu równym. Absolutnie nie. Jednak wciąż nie dość dużo mówi się o tym, że osoba współuzależniona również jest toksyczna. To straszliwy mechanizm przystosowawczy, który pozwala ofierze przetrwać w koszmarze związku przemocowego, ale równocześnie nie pozwala się jej z niego wydostać. Dla osób, które nigdy w takiej sytuacji nie były, to wszystko może brzmieć dosyć abstrakcyjnie. Próbując to jakoś wyjaśnić, mogę tylko spytać:

Czy będąc przystosowani do życia w nieustającym lęku o siebie, ale też o partnera, do życia, które toczy się tylko wokół uzależnienia (lub ataków agresji) partnera i jest właściwie nieustannym czuwaniem, wyrzeczeniem się siebie, a nawet wyrzeczeniem się trzeźwej (zdrowej) części partnera, by całym sobą służyć tej nietrzeźwej, chorej i toksycznej możemy być zdrowi i nietoksyczni?
Czy będąc przystosowani do toksycznego, wyniszczającego życia możemy być nietoksyczni?

Nie możemy! Moje kilkunastoletnie współuzależnienie (histrionia wpychała mnie od samego początku w związki, w których mogło się rozwinąć) to nie tylko bycie potulną, biedną, pokrzywdzoną, doświadczającą mnóstwa przemocy (również fizycznej) ofiarą. Moje kilkunastoletnie współuzależnienie to też kontrolowanie (nigdy rzeczy osobistych, ale najczęściej stanu spożycia), dające złudne poczucie panowania nad chaosem; a toksyczne związki to jeden wielki chaos. Moje kilkunastoletnie współuzależnienie to też ataki furii, szantażowanie kolejnych partnerów (najczęściej odejściem, którego nigdy tak naprawdę nie miałam w planie), opanowana do perfekcji sztuka okłamywania najbliższych w kwestiach związanych z nałogiem partnera oraz szaleńcza, chora, rozwalająca mnie od środka zazdrość o alkohol, która wydawała mi się tak kuriozalna i zawstydzająca, że kanalizowałam ją w jakichś nieistniejących kobietach, bo to wydawało mi się mimo wszystko łatwiejsze do zniesienia. Mniej upokarzające.
Kiedy po terapii weszłam w swój pierwszy nietoksyczny związek, byłam gotowa na wszystko, co nigdy nie miało się w nim szans przytrafić właśnie dlatego, że nie był toksyczny. Byłam więc gotowa na nieoczekiwane pretensje partnera i jego nagłe zmiany nastrojów, na wrzaski, wyzwiska, akty pogardy. Dodatkowo miałam nieustające wrażenie, że siedzę już spakowana na walizkach, gotowa do odejścia w każdym momencie, trzymając gardę. Tylko o ile to działało w związkach przemocowych, o tyle stanowiło duże utrudnienie dla budowania wzajemnego zaufania i zdrowej relacji, gdzie zagrożenia, na które byłam wiecznie gotowa, po prostu nie było. Równocześnie też fakt zbudowania relacji bezpiecznej i zdrowej nie gwarantuje wcale, że ta będzie trwać wiecznie…

fot. Bożena Szuj

Być toksycznym partnerem

fot. Bożena Szuj

Swoje współuzależnienie zrozumiałam i przepracowałam na kilkuletniej terapii. Toksyczność, do której musiałam się przed sobą przyznać, odeszła w zapomnienie wraz z wyeliminowaniem z najbliższego otoczenia nieleczących się alkoholików. Od tamtej pory do niedawna byłam święcie przekonana, że bycie toksyczną partnerką sprowadza się wyłącznie do potajemnego przeglądania telefonu partnera, odcinania go od jego pozazwiązkowego życia (które każdy z nas ma prawo, a nawet dla dobra związku powinien, prowadzić), obsesyjnej zaborczości, manipulowania seksem bądź jego brakiem, ciągłych pretensji o wszystko czy wreszcie narzekania na niego osobom trzecim (np. jego matce). Każdą z tych rzeczy uważam za odrażającą, żadnej z nich się nigdy nie dopuściłam i oczywiście są to zachowania cechujące partnerów toksycznych. Jednak nie oznacza to, że poza długim epizodem współuzależnienia nie byłam toksyczną partnerką. Tak, byłam toksyczną partnerką, a ściślej, bywałam taka w bardzo konkretnych momentach. Momentach napięcia, którego genezy, ale też nasilenia kompletnie nie rozumiałam. I bardzo chciałabym być dobrze zrozumiana. Nie usprawiedliwiam się, bo dla toksycznych zachowań nie ma usprawiedliwienia. Jest za to wyjaśnienie stojących za nimi mechanizmów, których każdy dorosły człowiek powinien być świadomy, ale bez terapii (a czasem nawet, pomimo bycia w terapii) niestety nie jest.
Jestem osobą mocno refleksyjną, do wielu rzeczy w sobie mam wgląd. Dysponuję całkiem dobrą intuicją, odbyłam kilkuletnią terapię indywidualną. Do tego mam zaszczyt tworzyć związek z Mężczyzną o niebywałej, niespotykanej wręcz inteligencji emocjonalnej. Bez profesjonalnej pomocy doszliśmy sami bardzo daleko, rozgrzebując bolesne rany i dokopując się niezwykle głęboko. Jednak dopiero moja zakończona niedawno znakomita i niesłychanie intensywna terapia grupowa, poddanie się obserwacji specjalistów i w końcu diagnoza pozwoliły mi lepiej zrozumieć, co mną powoduje, kiedy zaczynam zachowywać się w sposób toksyczny dla partnera, a więc również dla samego związku. Zrozumieć, by umieć przewidywać swoje reakcje i dusić je w zarodku. Często używamy złości do zatuszowania zupełnie innej emocji, która tkwi w nas głębiej. Czasem przykrywamy złością smutek, czasem gigantyczny strach. Jeśli dotrzemy do tego, co jest pod spodem, co nami kieruje, co wywołuje w nas napięcia, będziemy mogli wziąć odpowiedzialność za nasze zachowania. Co jest, nawiasem mówiąc, naszym obowiązkiem. Pisząc wyżej o duszeniu reakcji w zarodku, miałam na myśli reakcje wynikające z tych emocji, którymi tuszujemy nasze prawdziwe uczucia. Dzisiaj wiem, że pod moją złością kryje się strach. Odrzucam więc złość i reakcje, które u mnie wyzwala. Nie odrzucam jednak strachu. Nim się staram zaopiekować. Zamiast, przerażona, krzyczeć na mojego biednego Partnera (lub wymyślać absurdalne powody do sprzeczek), mówię Mu od jakiegoś czasu tak:

Jest we mnie ogromne napięcie. Chyba bardzo się boję. Nie wiem czego. Nie wiem, czemu teraz. Nie rozumiem, co się ze mną dzieje, ale potrzebuję Cię. I nie chcę Cię źle potraktować.

I – to działa! On mnie przytula, długo wtedy rozmawiamy. W moich oczach pojawiają się łzy. Często nie wiem dlaczego, ale pozwalam sobie czuć i nie rozumieć. Terapeutycznie to dla mnie milowy krok.

fot. Bożena Szuj

Jeden jedyny na zawsze

fot. Bożena Szuj

Przedostatni rozdział zakończyłam słowami:

Równocześnie też fakt zbudowania relacji bezpiecznej i zdrowej nie gwarantuje wcale, że ta będzie trwać wiecznie…

– „Być z toksycznym partnerem”

Wpadłam niechcący w pułapkę narracji o tym, że właściwy (?) związek to taki, w którym wszyscy będą żyli długo i szczęśliwie dopóki śmierć ich nie rozłączy. A to znowu też nie jest prawdą. Narrację tą cechuje nie tylko pewna infantylność czy – jak kto woli – idealizm, ale też nieuświadomiona pycha i egoizm. Chcemy nie tylko posiąść i mieć. Chcemy też posiąść i mieć na zawsze. O ile ze śmiercią najbliższych bardzo trudno się pogodzić, ale czujemy wobec niej jakiś respekt, o tyle rzadko kiedy czujemy go wobec odrębności osoby, z którą w związek wchodzimy. Chcemy jej dobra i szczęścia… ale tylko w naszych ramionach! Rzadko kiedy uwzględniamy we wspólnych planach scenariusz, w którym nasz partner będzie się rozwijać i zmieniać w innym tempie oraz w inny sposób niż my. Rzadko kiedy uwzględniamy we wspólnych planach scenariusz, w którym nasz związek przestanie naszemu partnerowi lub nam za jakiś czas służyć. Rzadko kiedy uwzględniamy we wspólnych planach scenariusz, w którym nasz związek zacznie któreś z nas unieszczęśliwiać. Wbrew pozorom ta świadomość kruchości związku wcale go nie skraca. Myślę, że wręcz przeciwnie. Sprawia, że zaczynamy rozumieć, że mamy siebie tylko tu i teraz. I podczas tego tu i teraz możemy zrobić tylko dwie rzeczy:

  1. cieszyć się sobą najpełniej, jak się da
  2. pracować nad tym, by następna chwila również mogła być wspólna

Czy podałam właśnie przepis na stworzenie związku, który będzie trwać wiecznie? Nie! O rozpadzie związku (nawet najlepszego) decyduje szereg różnych czynników i prawdopodobnie nieskończona liczba ich kombinacji. Myślę tylko, że w dobrych związkach potrzebna jest uważność na drugą osobę oraz świadomość samego siebie; bezustanne monitorowanie tego, co dzieje się ze mną, co dzieje się z ukochaną osobą, co dzieje się ze związkiem. W dobrej relacji trzeba dbać o każdą z tych trzech płaszczyzn, które się ze sobą w niektórych miejscach zazębiają, tak samo dobrze.
To o czym piszę, jest bardzo trudne. Myślę, że dla wielu niedostępne (chociażby ze względu na kulturę, światopogląd, religię czy wychowanie). Ból rozstania – nawet, jeśli ostatecznie przynosił ze sobą też ogromną ulgę – nie jest mi obcy. Ryzyko utraty osoby, którą kocham, wzbudza we mnie paniczny lęk, co pewnie potęgują u mnie zdiagnozowane zaburzenia depresyjne i lękowe. Konieczność umiejscowienia najważniejszej dla mnie relacji w trybie tu i teraz jest dla mnie z kolei przez zaburzenia histrioniczne szalenie trudna. Wiem natomiast – co jest pewnym paradoksem, – że praca, którą chcę i muszę codziennie wraz z Partnerem wykonywać, żeby nasz związek był zdrowy, uleczy także mnie samą. I to jest chyba właśnie potęga miłości! Nie białe konie, zbroje, warkocze czy wianki, tylko żmudna, nudna i nierzadko irytująca praca u podstaw…

fot. Bożena Szuj

P.S. A na deser łączę najbardziej chyba oczywistą piosenkę, z tym że w nieoczywistej, obłędnej aranżacji…

fot. Bożena Szuj

I żyli długo i szczęśliwie na planecie Komfort

fot. Bożena Szuj

Chyba już czas najwyższy się do czegoś przyznać. Otóż… uwielbiam Walentynki! Uwielbiam ich czerwień i róż, a czasem czerwień z różem i całą tę cukierkową kiczowatość. Uwielbiam je tak bardzo, że w ich obchodzeniu nie przeszkadzało mi nawet to, że byłam singielką (w czasach, w których nią byłam). Czym tak naprawdę są? Świętem miłości! Stawianie w ich centrum par, wzbudza we mnie jakiś rodzaj buntu. Najmocniejszym fundamentem każdej relacji jest zdrowa miłość własna, a przedstawianie Walentynek w taki sposób, jak by dotyczyły wyłącznie związków, może wywoływać dyskomfort u tych, którym doskwiera samotność. Każdy ma swoje preferencje, każdego co innego cieszy, a co innego drażni, ale bardzo chciałabym, żeby wszyscy poczuli się dziś wyjątkowo sami ze sobą i trochę się porozpieszczali! Ja przywdziałam swoje ukochane niebieskie opale, które regularnie nabywałam na greckiej wyspie Thassos, bo ich kolor przypominał mi obezwładniająco piękne Morze Egejskie. I cała w barwach miejsca, które kocham, opowiem Wam pewną piękną miłosną historię…

Różne planety

fot. Bożena Szuj

Kiedy Go poznałam (na samym początku najdziwniejszego roku w historii – 2020) wydał mi się uosobieniem wszystkiego, z czym miałam problem. Równocześnie czułam się znacznie silniejsza niż kiedyś, więc postanowiłam usiąść, napić się wody i ani nie skakać – jak do tej pory – głową w dół w tę czyjąś zaskakującą dziwność, niedogodność czy trudność w nadziei, że ją naprawię, ani nie uciekać od niej pod byle pretekstem. Pomyślałam, że ufam sobie na tyle, by poobserwować to, co się będzie działo. Poczułam, że nastał moment, w którym spróbuję przyjąć świat takim, jakim jest – do tej pory raczej zakładałam, że jest wspaniały, a kiedy się sparzyłam, miałam pretensje do niego. Tym razem postanowiłam obserwować, czy jest mi w czymś dobrze, czy właśnie nie, jak również, kiedy jest mi dobrze, a kiedy nie. No i – najważniejsze! Co sama mogę zrobić, żeby było mi dobrze. Moment, w którym odważyłam się powiedzieć Mu (pierwszy raz w swoim życiu w ogóle!): „Słuchaj, nie czuję się dobrze, kiedy mówisz to i to w taki i taki sposób”, był niesamowicie uwalniający. Spodziewałam się agresywnej reakcji, byłam na nią gotowa. Tymczasem spotkałam się z poszanowaniem moich granic. To dało mi po pierwsze poczucie sprawczości, a po drugie świadomość, że nie zgadzając się na coś, ciągle mogę być lubiana i szanowana. Czy On był w tamtym momencie dla mnie ważny? Myślę, że nie. Właśnie dlatego, że był obcą osobą, mogłam skupić się po raz pierwszy przede wszystkim na sobie.  Więc tak, w jakimś sensie potraktowałam Go przedmiotowo, co paradoksalnie pomogło nam obojgu stworzyć stabilne fundamenty związku, w który po jakimś czasie weszliśmy. Całą tę niesamowitą drogę – dokładnie najdziwniejsze i najbardziej chyba intensywne dwa tygodnie mojego życia – opisałam w tekście:

Wycieczka na planetę Dyskomfort

a potem w jego dalszym ciągu, kiedy okazało się, że to jednak nie koniec, że On znakomicie pisze, czym mnie w sobie chyba najmocniej rozkochał, a także że jest w stanie całkowicie przemeblować dla mnie swoje dotychczasowe życie. W maju – po pandemicznych zawirowaniach – byliśmy już razem.

Powrót z planety Dyskomfort

Dlaczego nazwałam planetę, na której Go poznałam Dyskomfortem, opisałam bardziej szczegółowo w pierwszym tekście. W największym skrócie – cały ten czas naszej dziwnej znajomości, płynnie przechodzącej w przyjaźń, byłam na pewno daleko poza sferą swojego komfortu, nie usypiając swojej czujności ani na moment; ciągle na najwyższych intelektualnych obrotach. To „uosobienie wszystkiego, z czym miałam problem”, okazało się… pewnym lustrem. Dziś oczywiście rozumiem, że zakładamy maski, kiedy się chcemy komuś spodobać i że robimy rzeczy dziwaczne, żeby tylko wypaść jak najlepiej. Że im bardziej się staramy, tym bardziej wychodzi groteskowo. Wtedy na pewno nie wzięłam pod uwagę czynnika stresu. I mając na uwadze to, co wiem o Nim dzisiaj, widzę wyraźnie, co na początku naszej znajomości było pewną pozą. Ale to jest o Nim. Natomiast o mnie jest to, co w tym trzymanym przez Niego lustrze zobaczyłam. Zobaczyłam wszystkie swoje nieprzepracowane lęki. Zobaczyłam niezabliźnione rany po wielu trudnych i bolesnych związkach. Zobaczyłam dziewczynę, która nie umie komunikować swoich granic, przez co wszyscy wchodzą jej na głowę, choć bardzo chciałaby umieć. Zobaczyłam też kobietę, którą się staje, mówiącą „nie”, potrafiącą oddzielić kogoś od siebie, szanującą swoją inność i swoje potrzeby. W tym kontekście nigdy nie będzie dla mnie ważne, czy On trzymał swoje lustro, pożyczone, lekko potłuczone czy pokryte kurzem. Zobaczyłam w nim coś bardzo ważnego. I to ma dla mnie niewiarygodną wartość.
Dziś jesteśmy ze sobą od niecałych dwóch lat i zamieszkujemy oczywiście planetę Komfort. Naszą codziennością jest śledzenie promek w Biedrze, regularne wystawianie śmieci segregowanych i przypominanie sobie nawzajem o konieczności wzięcia leków. Czy jest nudno? Bynajmniej!

fot. Bożena Szuj

Pojawi się i mnie dopełni…

fot. Bożena Szuj

To chyba najbardziej wałkowana przeze mnie na blogu kwestia, ale będę o tym pisać do znudzenia, bo to szalenie ważne – zwłaszcza, jeżeli czytają mnie osoby młode, wchodzące dopiero w tzw. dorosłe życie. Pomysł, że jesteśmy niedoskonali i że potrzebujemy dopełnienia z zewnątrz jest najbardziej chyba niebezpiecznym i szkodliwym stereotypem promowanym przez większość literatury dziecięcej oraz potem przez komedie romantyczne. O ile z tych drugich można zrezygnować lub patrzeć na nie z przymrużeniem oka, o tyle baśnie nas kształtują (poświęciłam temu zresztą również jeden wpis). Nie jest prawdą, że dopiero druga osoba może dać nam to, czego nam brakuje. Nie jest też prawdą, że w ogóle musimy tworzyć z kimś związek – jako zwierzęta stadne potrzebujemy innych ludzi w naszym życiu, niekoniecznie jednak długich i trwałych relacji romantycznych.
Tata całe moje dzieciństwo powtarzał słowa, których znaczenia nie rozumiałam. Wydawały mi się bardzo mądre i głębokie, ale pojęłam ich sens niestety już po jego śmierci. Mianowicie:

Nigdy nie będziesz szczęśliwa w związku, jeśli nie będziesz potrafiła być szczęśliwa sama ze sobą.

Jeśli w osobie, którą kochamy, będziemy pokładać nadzieje na to, że da nam coś, czego nie jest nam w stanie dać, zacznie i w nas, i w naszym partnerze narastać frustracja. Obserwowałam wiele związków zżeranych właśnie tym niedopowiedzianym oczekiwaniem, że druga osoba zajmie się za nas naszymi nieprzepracowanymi problemami. Miłość nie jest magicznym kluczem, otwierającym wszystkie drzwi. Tak, jest magiczna, ale nie zwalnia nas z odpowiedzialności pracy nad sobą.
Serwowana i w baśniach, i w szeroko pojętej popkulturze wizja romantycznej miłości to obraz niedojrzałych dzieci:

dziewczynek, które nie chcą dorosnąć, więc od jednego tatusia przeprowadzają się do drugiego – „czyste” i nieskalane wiedzą o swojej seksualności, bez cienia refleksji nad tym, kim są i czego dokładnie potrzebują, wierząc, że zauroczenie i zakochanie (owszem, cudowne i uskrzydlające, ale też fetyszyzowane) to szczyt ich życiowych ambicji

i chłopców, którzy co prawda w odróżnieniu od dziewczynek będą mogli się bez wstydu i obawy przed hańbą splamienia oddawać rozkoszom cielesnym, ale wszystko powinno ich ostatecznie doprowadzić do ustatkowania się z dziewczynką „odpowiednią”, którą – przez zdobyte wcześniej doświadczenie – wprowadzą w dorosłość. (Warto w tym miejscu zaznaczyć, że nawet pokaźna liczba kochanków bez dobrej i rzetelnej edukacji seksualnej nie jest tożsama z wiedzą.)

Te bawiące się w dorosłych dzieci odgrywają potem role… własnych rodziców. Po jakimś czasie związku królewicz, którego ramiona były dla niej całym światem, zamienia się w poszturchiwanego synalka, na którego nasza podstarzała dziewczynka uskarża się jego biologicznej mamusi. Nie sądzę, by dla któregokolwiek z dwojga taka sytuacja mogła być komfortowa.
Piszę o tym z przekąsem i goryczą, bo znam całkiem niestety sporo dorosłych ofiar takich wtłaczanych za młodu modeli. Co właściwie znaczy powtarzana bezmyślnie przez niektórych po dziś dzień ludowa „mądrość”, że kobieta musi sobie faceta najpierw wychować? Z jakiego powodu dorosła kobieta miałaby dorosłego mężczyznę „wychowywać”? To nie jest jej rola.
Odwrotnością tego pokracznego pomysłu na związek jest układ partnerski, który z zasady wyklucza wszelką nierówność, ale jest z nim jeden podstawowy problem – mogą w niego wchodzić jedynie osoby dojrzałe.

Po raz kolejny odsyłam wszystkich do tego krótkiego filmiku:

Why You Shouldn’t Look for Mr. Right | SuperSoul Sunday | Oprah Winfrey Network

Niedawno obejrzeliśmy z Partnerem dokument „Oszust z Tindera”. Przeraziło nas, jak bardzo destrukcyjne może być fałszywe wyobrażenie miłości. Naiwność czy nawet głupota ofiar nie jest żadnym usprawiedliwieniem dla naciągaczy i złodziei – to oczywiste. Równie oczywiste stało się dla nas to, by od samego początku mówić dzieciom prawdę o miłości i związkach. I podsuwać dobre, mądre lektury.
Ale skoro cały ten romantyczny przekaz jest jedną wielką patriarchalną ściemą, to na czym właściwie polega magia uczucia?

fot. Bożena Szuj

Na czym polega magia uczucia

fot. Bożena Szuj

Jak wiele osób, również zostałam skażona wyobrażeniem, że magia relacji romantycznej polega na ucieczce od samego siebie. To nieprawda. Jeśli próbujemy od czegoś w sobie uciec, to właśnie znak, że powinniśmy się temu uważnie przyjrzeć. Mieszanie w to osób trzecich nie jest dobrym pomysłem. Haj, który na początku daje związek, jest cudowny, ale łatwo zapomnieć, że relacja z drugą osobą to przede wszystkim ogromna odpowiedzialność. Jeśli w danym momencie nie umiemy jej w pełni wziąć za siebie, nie pakujmy się w związek!
„Magią” często nazywamy ucieczkę od samego siebie, ale też ucieczkę od codzienności. Zakochanie przypomina wakacje; na ogół zresztą wiąże się ze wspólnymi wyjazdami i byciem ze sobą w warunkach raczej wakacyjnych. Problem pojawia się wtedy, kiedy decydując się na wspólną codzienność (a do tego tzw. poważne związki się sprowadzają), orientujemy się, że… magia gdzieś zniknęła.
Jako osoba wysoko wrażliwa często czuję się przebodźcowana i zmęczona nadmiarem. Równocześnie odczuwam nieustanny głód wyjątkowości i magii wokół siebie. Niemal wszystko jest mnie w stanie zainspirować, ale powtarzalność i schematy, które porządkują życie (zwłaszcza we dwoje) potrafią mnie równocześnie całkowicie zdołować. Magię dostrzegam wtedy w tym, że mam wspaniałego, wspierającego Partnera, z którym mi się chce. Nie „dla którego”, nie „przed którym”. „Z którym”. Po prostu.
Magia tkwi również w uważności na siebie i dzieleniu swoich pasji lub wspieraniu się w nich. Mój Partner, jako architekt, robi mi eyelinerem najlepsze kreski na powiekach na świecie, jak również grzebieniem najrówniejsze przedziałki na głowie! Pomaga mi w realizacji wszystkich najbardziej czasem odjechanych pomysłów artystycznych, nigdy się nie dziwiąc, wspiera moją kosmetyczną działalność (zaprojektował na przykład przepiękne logo i wizytówki sklepu oczami Mary Kay). Rozumie technologię ukochanych przeze mnie hybryd, mając ogromne poligraficzne doświadczenie. Zawsze mogę liczyć na jego muzyczne ucho i fachową radę, kiedy coś nagrywam. Jest też wiernym czytelnikiem mojego bloga. Czasem sobie marzę, że po przeczytaniu jakiegoś mojego tekstu powie w końcu, jak czasami niektórzy, coś w stylu: „wow, jakie to mądre, odkrywcze i świeże”, ale nie powie. Nie powie, bo cała nasza relacja jest nieustającą głęboką rozmową. Nawet kiedy staram się nie zdradzać, o czym będę pisać, on i tak to wie, bo dobrze mnie zna i doskonale wyczuwa. Większość tez, które dla innych będą kontrowersyjne czy odważne, są dla niego oczywiste, bo myślimy w bardzo podobny sposób. I w tym właśnie dostrzegam dziś prawdziwą magię.

fot. Bożena Szuj

Nie ma miłości bez zazdrości

fot. Bożena Szuj

Związek, którego najsilniejszym fundamentem jest całkowita, brutalna wręcz czasem szczerość, ma tę wadę, że żadnych swoich problemów nie da się zamieść pod dywan, udając, że nie istnieją. W ten sposób musieliśmy się oboje zmierzyć z moją tzw. zazdrością wsteczną, która – co jest już dla mnie całkowicie jasne – nie ma najmniejszego związku z kimkolwiek innym niż ja sama. Moje nieprzepracowane ciągle jeszcze traumy z wczesnej młodości odbijają się echem w postaci irracjonalnych lęków związanych z wszystkim tym, co nie ma ani miejsca, ani znaczenia (ani nie miało znaczenia, kiedy miało miejsce). Lęki mają to do siebie, że – choć są bardzo trudne i dla osoby, która ich doświadcza, i dla najbliższego jej otoczenia – pokazują nam, czym w sobie musimy się jeszcze zaopiekować i zająć.
Pomijając jednak traumy, zazdrość „w czasie rzeczywistym” o to, co tu i teraz ewentualnie mogłoby się stać, jest mi obca. Dr Kirk Honda, komentując kiedyś pewien program, stwierdził, że tak naprawdę w każdym momencie nasz partner może nas zdradzić, a my nie będziemy o tym wiedzieć; nigdy nie będziemy w stu procentach pewni, czy nie jesteśmy oszukiwani. I że właśnie dokładnie na tym polega zaufanie, że mając świadomość, że nigdy nie poznamy prawdy, nie pozwalamy sobie na podejrzliwość. Przyjmujemy, że jesteśmy w relacji bezpieczni. Wiemy, że ani nie wolno, ani też się nie da kontrolować drugiej osoby 24/7 i wierzymy, że ona nas nie skrzywdzi, bo jest dobrym człowiekiem. I – być może paradoksalnie – rzeczywiście im większą wolnością i im większym zaufaniem obdarza się ludzi, tym bardziej są oni wobec nas fair.
Straszny frazes, że nie ma miłości bez zazdrości jest nie tylko nieprawdziwy, ale też uświęca coś niesłychanie toksycznego, co powinno być duszone w zarodku. Jeśli nam na kimś naprawdę zależy, na ogół nie chcemy się nim dzielić z innymi. Każdy ma inną definicję zdrady, ale prawdopodobnie łączy nas to, że nikt z nas nie chce zdrady doświadczyć. Jednak zazdrość jest niewyobrażalnie destrukcyjną siłą, niszczącą wszystko, co napotka na swojej drodze. W żadnej formie nie jest ani dobra, ani zdrowa.
A na koniec rozdziału taka oto anegdotka… Nasz pierwszy wspólny wyjazd do Krakowa. Wiosna. Z różnych powodów obiecałam Partnerowi, że będziemy wspólnie podziwiać i komentować między sobą pojawiające się na ulicach odsłonięte damskie dekolty, jako że oboje jesteśmy fanatycznymi pasjonatami pokaźnych biustów. Tuż przed spacerem zaczęłam mieć wątpliwości, czy to, co w sferze marzeń wydawało się zabawnym doświadczeniem, w rzeczywistości nie wywoła we mnie jednak jakiegoś ukłucia zazdrości. Jakież więc było moje zdziwienie, kiedy zamiast zachwytów lub przynajmniej fachowych uwag na temat innych piersi, co jakiś czas słyszałam:

Weź wypnij swoje! Niech ona sobie nie myśli – MY mamy większe!

Więc mimo podjętych prób – nie, nie jestem zazdrosna. On też nie jest zazdrosny o mnie. Ale może też dlatego, że nie mamy najmniejszych powodów, żeby zazdrość odczuwać.

fot. Bożena Szuj

Osiedleni na planecie Komfort

fot. Bożena Szuj

Czasem tęsknię za sobą z planety Dyskomfort, bo póki nie chodziło o Niego, póki był jeszcze Drapieżnikiem i w każdej chwili mogłam po prostu wstać i wyjść, miałam w sobie siłę. Czułam, jak bardzo mogę na siebie liczyć, jak mocno na sobie polegać. Dziś zdarza mi się zatracić w tym zachwycie Nim. Czasem lęk (na ogół irracjonalny) o to, że Go skrzywdzę, powoduje, że tracę z oczu siebie. A kiedy wysuwam się sobie z pierwszego miejsca, na którym powinnam być, zawsze wynikają z tego jakieś nieporozumienia – jakaś frustracja, jakieś żale. Wszystko rozwiązujemy na bieżąco, ale to właśnie ten punkt, w którym nie da się oszukać systemu. Nadmierne starania, poświęcanie się w imię, próba czytania w myślach drugiej osobie lub – co gorsza – oczekiwanie, że ona będzie nam czytała w naszych, to gotowy przepis na katastrofę. Tylko dwie pełne, szczęśliwe ze sobą osoby mogą stworzyć zdrowy związek.
Doświadczenie z planety Dyskomfort mnie ukształtowało. Kiedy czuję, że zaczynam na planecie Komfort zapuszczać korzenie, wracam myślami do tamtych momentów, w których zobaczyłam najprawdziwszą (i najbardziej przerażającą) siebie. Może będziemy się tam czasem wybierać na wakacje…

fot. Bożena Szuj

P.S. Na deser łączę swój cover jednej z nielicznych miłosnych piosenek, które naprawdę lubię.

fot. Bożena Szuj

Powrót z planety Dyskomfort

fot. Bożena Szuj

Ponad rok temu napisałam „Wycieczkę na planetę Dyskomfort” – tekst o przełomowym wydarzeniu w moim życiu, jakim było poznanie Drapieżnika (jak go w celu utrudnienia identyfikacji nazwałam).

Jeśli ktoś tego wpisu jeszcze nie czytał (lub czytał, ale go nie pamięta), zachęcam do lektury, bez której „Powrót z planety Dyskomfort” może się wydać niekompletny.

Na mojej drodze pojawiła się osoba, która przez cały pakiet czynników zewnętrznych była mi z początku na tyle obca i w jakimś sensie nawet obojętna, że postanowiłam przy jej pomocy wejść w silną stabilną relację… ze sobą samą. Było to możliwe jedynie przy założeniu, że każde z nas pochodzi z innego świata, uznaje inne wartości, a polubienie się nie jest głównym celem tej znajomości, choć nie zaskoczyło mnie, że z biegiem czasu nawiązała się nawet pewna nić sympatii między nami. Siłą tego kontaktu była zmiana wektorów w mojej głowie i przyjęcie, że na żadnym napotkanym człowieku nie mogę się – jak dotychczas – uwiesić, oczekując, że się mną zaopiekuje. Każdy ma prawo świadomie lub nieświadomie nas skrzywdzić, a przeciwdziałania temu i opieki możemy oczekiwać wyłącznie od siebie samych. Wchodziłam więc w dyskusje na terenach dla siebie niekomfortowych, sprawdzając, czy uda mi się zidentyfikować i jasno wyartykułować swoje granice (zarówno dotyczące tematów, jak i – co chyba ważniejsze – sposobów mówienia o niektórych sprawach). Na ogół mi się udawało. Powoli zaczęliśmy się uczyć swojej odmienności, a nawet dochodzić do wniosku, że nie zawsze to, co za nią braliśmy, faktycznie nią jest.
Na początku naszej znajomości zastanawiałam się, jak to możliwe, by w jednym człowieku było tyle szumu i bałaganu. Jednak kiedy pospadały resztki maski, którą z niezrozumiałych dla mnie powodów przywdział, zobaczyłam pogubionego, nieszczęśliwego chłopaka z historią tak boleśnie przeczołganego przez życie i niewierzącego w swoje prawdziwe wewnętrzne piękno, że chwytającego się – być może w celu zaimponowania mi (choć niezbyt fortunnego) – rzeczywiście brzytwy. Na szczęście udało mi się ją w porę chwycić i odłożyć, zanim się nią pokaleczył.
Traktowałam całe to doświadczenie, jak rodzaj eksperymentu. Poczułam się po nim silna, bo miałam wrażenie, że się ochroniłam. I że jestem już w zetknięciu z drugą osobą zupełnie inna niż wcześniej. Bliższa prawdziwej sobie. Asertywna, otwarta, odrębna. To mnie zaskoczyło. Nie znałam siebie takiej.
Przyszła pora na zakończenie tej wyjątkowej relacji, bo wiedząc, jak bardzo absorbującą kobietą jestem, rozumiałam, że potrzebuję albo stuprocentowej atencji (a dostanie jej nie było w tamtym momencie możliwe), albo żadnej. Próby wycofania się spełzły jednak na niczym. Czułam się przytrzymywana za rękę i kuszona wizją posiadania brata i przyjaciela, jakiego nigdy dotąd nie miałam. Wiedziałam na pewno jedno: ten człowiek wyciągnął mnie daleko poza strefę mojego komfortu i nieustannie inspirował do ciągłego rozwoju. To mnie fascynowało, było intelektualnym i emocjonalnym wyzwaniem. Podobno byłam bezlitosna, „waląc w niego jak w bęben”. Wydawało mi się wtedy, że to lubił. (Po czasie okazało się, że jednak tego nie lubił.) Może faktycznie zbyt mocno okopałam się na swoich pozycjach, ale nasze kompletnie różne – jak wtedy myślałam – moralne postawy sprawiały, że czułam potrzebę bycia bardzo radykalną. Uważałam, że nie czas na rozważania o odcieniach szarości (które przecież doskonale widzę), kiedy ktoś najwyraźniej nie odróżnia czarnego od białego. Źle go oceniłam. Odróżniał czarne od białego dużo głębiej niż większość ludzi, których znam. Na swoje usprawiedliwienie mam jedynie to, że dziś już rozumiem, że rozmowa z osobą o mocno zaniżonym poczuciu własnej wartości wymaga świadomości, że będzie ona przedstawiać fakty na swoją niekorzyść, że postawi się zawsze w gorszym świetle niż by mogła; że będzie najsurowszym sędzią dla samego siebie. Wtedy tego nie wiedziałam. To było zresztą źródłem wielu nieporozumień, bo jeśli coś nie składa mi się w spójną całość, na ogół mocno mnie uwiera i sprawia, że zaczynam szukać sensu na własną rękę, co najczęściej nie kończy się fortunnie (zrozumie to każdy, kto doświadczył kontaktu z jakimkolwiek prawopółkulowcem).

Koniec i początek

Cała opisana w „Wycieczce na planetę Dyskomfort” sytuacja rozgrywała się – choć mnie samej trudno w to uwierzyć – w ciągu zaledwie dwóch tygodni i kilku dni. Jej koniec był zasmucająco banalny – Drapieżnik przekroczył granicę ustaloną jako nieprzekraczalną, więc było dla mnie jasne (choć przykre), że to ostatnia próba dla mnie, czy z desperacji wybiorę nielojalność wobec siebie samej i będę rozdawać kolejne szanse, czy chirurgicznym cięciem skończę znajomość. Wyszłam z niej pomyślnie. Nie wiem nawet, czy było mi ciężko. Było mi dziwnie, ale ten niesamowity czas pomógł mi się zwrócić ku sobie, zrozumieć, że nie opuszczę się aż do śmierci. Być może przerabiałam traumę z wczesnej młodości, kiedy zawiodłam sama siebie w najtragiczniejszy z możliwych sposobów, nie umiejąc sobie poradzić z ogromem czyjejś podłości. Nie wiedziałam wtedy, że ta podłość nie mówi niczego o mnie. Dziś, mądrzejsza o tamte doświadczenia, zrozumiałam, że jeśli mam wybierać między sobą a kimkolwiek, wybór siebie musi być oczywisty. O dziwo tym razem był. Czułam wdzięczność do Drapieżnika za te wszystkie ważne lekcje, za odkrycie, że wreszcie mam kogoś, na kogo zawsze mogę liczyć, kto wyciągnie mnie z najgorszych tarapatów i zawsze obroni – siebie! Odzyskałam integralność ze sobą. Doceniłam swój wreszcie współpracujący z emocjami umysł. Wszystko zaczęło się układać. Oprócz jednego elementu. Pod każdym względem było tak dobrze, że nie chciałam tego zbyt mocno rozgrzebywać, ale zaczęłam mieć wrażenie, że weszłam na tak wysoki poziom samoświadomości, że… utraciłam bezpowrotnie łączność ze swoimi uczuciami. Że za bardzo wszystko rozumiem, by móc jeszcze cokolwiek poczuć. Myślałam, że to cena, którą muszę zapłacić.
Po trzech tygodniach Drapieżnik znalazł sposób, by do mnie dotrzeć ze swoim pożegnalnym listem, którego lektura (a liczył aż jedenaście stron!) była dla mnie przełomowa. Przede wszystkim zrozumiałam, że tamto przekroczenie moich granic wynikało wyłącznie z bezmyślności. Dziś myślę też, że było zachowaniem autodestrukcyjnym – motywowanym podświadomą chęcią zniszczenia czegoś, co było piękne i wartościowe. Kilka dni czytałam ten list bez przerwy. Nauczyłam się go w końcu na pamięć. I… odnalazłam w sobie brakujący element. Wreszcie zauważyłam wypełniające mnie po brzegi uczucie. Bez wstydu, bez cienia wątpliwości, bez kreowania jakichkolwiek scenariuszy, bez chęci posiadania. Czyste, żywe uczucie nieszukające ani poklasku, ani spełnienia, a przede wszystkim nieodbierające mi mnie. Wszystko dopiero wtedy znalazło swoje właściwe miejsce. (Dopiero wtedy zrozumiałam też w pełni magiczną piosenkę Ramony Ray „Wiem i mam”.) Dawno nie uroniłam tylu (niewiarygodnie oczyszczających) łez! Odkryłam też literacki talent Drapieżnika (nie pamiętam, kiedy czytałam coś równie znakomicie napisanego).
Z drugiej strony, biorąc pod uwagę efektywność, był to chyba najgorszy list pożegnalny na świecie, bo nie dość, że niczego nie zakończył, to jeszcze tak naprawdę wszystko dopiero zaczął. Reszta potoczyła się niesamowicie szybko. Po trzech miesiącach, podczas których całkowicie przemeblował swoje życie, przyjechał do mnie jako wolny i gotowy na związek ze mną mężczyzna. Od tego momentu staliśmy się, z niewielkimi przerwami, właściwie nierozłączni.

I żyli długo i szczęśliwie

Czy to takie proste, że ludzie trafiają na siebie, zaczynają mieć przeświadczenie, że są dla siebie stworzeni i już wszystko układa się jak w bajce? Oczywiście, że nie! Potem okazuje się, że ona lubi zostawiać na stołach kubki z niedopitymi napojami, a on… właściwie nie ma wad, co niemiłosiernie ją drażni, bo początek znajomości wcale nie wskazywał na to, że w wyścigach o tytuł łatwiejszego partnera może w ogóle mieć jakąś konkurencję.
W zdrowym związku nie chodzi zresztą o to, żeby na siłę spełniać czyjekolwiek wyobrażenia idealnego życia we dwoje – to prosta droga do przyznania sobie prawa do przejęcia (niedopuszczalnej w partnerstwie) kontroli nad drugim człowiekiem. Myślę, że chodzi o umiejętność rozmowy i bezgraniczną szczerość, bez której nie da się zbudować nic wartościowego. Wiem, że nie byłabym dziś szczęśliwa, gdybym nie zrozumiała, że człowiekiem swojego życia jestem tylko i wyłącznie ja sama. Ukochany jest moim towarzyszem, przyjacielem i wsparciem. Pięknym wewnętrznie i zewnętrznie mężczyzną, którego szanuję, podziwiam i uwielbiam; właścicielem najdłuższych i najpiękniejszych męskich rzęs, jakie kiedykolwiek widziałam i najcudowniejszej barwy głosu, jaką kiedykolwiek słyszałam. Jest silnym, niezależnym, wolnym istnieniem. Piekielnie inteligentnym, niebywale mądrym, odważnym, prawym i dobrym człowiekiem z niepowtarzalnym poczuciem humoru. Mogę go słuchać godzinami (od kiedy nie mówi już tego, co wydaje mu się, że chcę usłyszeć), robiąc w głowie rozbiory logiczno-gramatyczne jego doskonale zbudowanych zdań i podziwiając jego ogromny zasób słów. Łączą nas wspólne pasje: jest znakomitym muzykiem (śpiewanie z nim to dla mnie mistyczne przeżycie), doskonale pisze, fantastycznie czuje muzykę współczesną, której często wspólnie słuchamy, czego nie muszę poprzedzać swoimi prelekcjami. Z drugiej strony urzeka mnie też obserwowanie go przy czynnościach, z których sama niewiele rozumiem. Kiedy coś w skupieniu rozkręca, albo skręca, otoczony całymi zastępami maleńkich obcych mi elementów, rozczula mnie, bo wiem, że patrząc na niego, widzę dokładnie to samo, co on, patrząc na mnie wśród moich kosmetyków. (No i ma też dla mnie dosyć symboliczne znaczenie, że Gabriel García Márquez w roku jego urodzenia wydał „Sto lat samotności”, a w roku mojego urodzenia – „Miłość w czasach zarazy”.)

Przeciwieństwa się nie przyciągają

Myślę, że wiele osób pada ofiarą funkcjonujących w powszechnej świadomości mitów na temat związków i to może zaważyć na podejmowaniu złych, a czasem nawet tragicznych w skutkach decyzji. Od dziecka słyszymy, że przeciwieństwa się przyciągają. To nieprawda. Owszem, inność może nas urzekać i ciekawić, ale prześledźmy, co się dzieje w literaturze i filmie, kiedy ułożona panienka wejdzie w relację z intrygującym bad boyem. Zmienia go! W swoim pojęciu oczywiście go ratuje i ocala, ale nazwijmy rzeczy po imieniu: mężczyzna będący kobieciarzem/nałogowcem/narwańcem/imprezowiczem, który trafia na „porządną” kobietę usiłującą zrobić z niego króla monogamii/abstynenta/oazę spokoju/domatora nie jest wcale przez nią ratowany, tylko nieakceptowany takim, jakim jest. Reasumując, to nie inność takiego mężczyzny nakręca decydującą się na związek z nim kobietę, lecz perspektywa ukształtowania go na własną modłę, perspektywa kontroli, a więc również perspektywa przemocy wykluczającej partnerstwo. Trudno też się dziwić, że osoba (nie zawsze jest to zresztą mężczyzna) pozwalająca się tak tresować szybko traci szacunek zarówno tresującego, jak i – co jeszcze bardziej tragiczne – swój własny.
Oczywiście zdarzają się sytuacje, w których ktoś zmienia swój dotychczasowy sposób postępowania pod wpływem fascynacji drugą osobą, ale po pierwsze musi to być wyłącznie jego własna decyzja, a nie efekt nacisków, a po drugie takie zmiany są możliwe, kiedy wcześniejszy styl życia nie wynikał z jego prawdziwej natury, lecz był wynikiem pogubienia i gdzieś w środku go uwierał.
Zakochujemy się nie w ludziach, którzy są naszymi przeciwieństwami, lecz w tych, w których umiemy odnaleźć siebie samych.  Ale dlaczego w ogóle o tym piszę? Ku przestrodze! W pewnym momencie z przerażeniem zdałam sobie sprawę z tego, że gdybym nie uświadomiła sobie tego wszystkiego w porę, być może, kierując się kłamliwą, serwowaną nam zewsząd wizją miłości, przeoczyłabym jeden z najcenNiejszych darów od losu.
Ponieważ od początku było dla mnie oczywiste, że moja znajomość z Drapieżnikiem opiera się na przyjęciu go takim, jaki jest, moje uczucia stały się dla mnie klarowne dopiero, kiedy zrozumiałam, jak wiele mnie z nim łączy, a nie dzieli. Wtedy poczułam się bezpiecznie (co automatycznie sprawiło, że opuściłam planetę Dyskomfort), umiejąc przyjąć bez świadomości jakiegokolwiek  zagrożenia występujące między nami różnice. Wiedziałam już, że zgadzamy się w tym, co dla mnie najistotniejsze, więc rozbieżności w naszym myśleniu przestały mnie niepokoić, a zaczęły fascynować.

Praca u podstaw

Choć każde z nas charakteryzuje się romantyzmem umiarkowanym (że tak to eufemistycznie ujmę), ludzie znający nas dobrze widzą światło, jakim wypełnia nas ta relacja. Czy mam poczucie, że TO TEN? Mam. Czy mam nadzieję, że nic nigdy się nie zmieni? Nie mam. Wiem, że nie od nas zależą ani kryzysy, ani chwilowe odpływy i przypływy uczuć. Od nas zależy, jak bardzo będziemy na siebie uważni (zarówno siebie nawzajem, jak i siebie samych) i nie w bliżej nieokreślonym kiedyś tam, tylko każdego dnia.  Zmiany są wpisane w rozwój. W związku trudniej to zaakceptować, bo tam zmieniamy się nie tylko my sami, ale też partner oraz trzeci byt, jakim jest relacja.
Jak praktykować uważność na siebie? Bardzo prosto – dużo szczerze i otwarcie rozmawiając. Ludzie często wstydzą się mówić najbliższym, że nie są szczęśliwi; nie chcą nikogo urazić, nie chcą być niegrzeczni. Zupełnie, jakby nie zdawali sobie sprawy, że rzeczy zamiecione pod dywan nie tylko nie znikają, ale stają się większe. W efekcie narastającej w nas frustracji albo staniemy się agresywni w stosunku do partnera, albo zaczniemy się stopniowo od niego oddalać. Więc czyż nie lepiej jednak czasem urazić? Zwłaszcza, że zdrowa komunikacja rzadko kiedy niesie ze sobą realne ryzyko zrobienia komuś przykrości.
Przez cały ten niesamowity czas zarówno wyjazdu na planetę Dyskomfort, jak i powrotu z niej, a potem rozpoczęcia związku, nauczyłam się rozmawiać na chyba wszystkie możliwe tematy – od najbardziej błahych, po te krępujące, łącznie z ustalaniem, na które rozmawiać nie będziemy. Okazało się, że życie w relacji może być proste pod warunkiem, że cały czas pamiętamy, gdzie się kończy moje ja i zaczyna ja drugiej strony, ale także gdzie się dokładnie znajduje przestrzeń my. No, może jeszcze też pod drugim – kiedy się swojego partnera zwyczajnie lubi!

❤️ Z okazji dzisiejszych Walentynek składam Wszystkim swoim Czytelnikom nNajserdeczniejsze życzenia! ❤️

P.S. Na deser łączę piosenkę, którą nagrałam naprędce na samym początku znajomości z Drapieżnikiem. Uśmiechem próbowałam zatuszować wyczerpanie emocjonalne, poczucie chwilowej, lecz dojmującej pustki i przerażenie siłą, jaką w sobie przez przypadek odkryłam. Byłam wtedy przekonana, że śpiewam do niego. Dziś rozumiem, że adresatką tego nagrania byłam również ja sama.

Szukajcie, a nie znajdziecie

fot. Marianna Patkowska

Nie jestem pewna, czy to kwestia wieku, w jaki weszłam, ale ostatnimi czasy czuję się zewsząd atakowana pytaniem, jakie chyba najładniej zadał mi pewien góral:

– A cemu ześ ty tako fajno jest, a chłopa nie mos? Urodę mos, kształty gdzie trza mos, w głowie mos. To cemu ze tak? Wybredna zes jest?

– najładniejsza wersja pytania, jakim jestem zewsząd ostatnio atakowana

Litościwie spuszczę zasłonę milczenia na to ciągle niestety pokutujące ludowe przekonanie, że babie do szczęścia akurat chłop jest potrzebny, ale kwestia mojego singielstwa trapi wielu ludzi do tego stopnia, że zostałam jakiś czas temu zapytana przez swojego psychiatrę (ginekologa, od dawna załamującego nad moim losem ręce, pominę), czy nie jestem przypadkiem lesbijką. (Przypadkiem niestety nie jestem.)

💗  Szukanie, nieszukanie

fot. Marianna Patkowska

Z zadawanego mi pytania wyłania się bardzo jasno sprecyzowana wizja decyzyjności w tym zakresie, bo to – w jakiej formie nie byłoby zadane – na ogół prowadzi do niezwykle śmiałej tezy, że „powinnam” oraz drugiej, równie śmiałej: „kogoś sobie poszukać”. Niedawno, bez głębszego zastanowienia odparowałam:

– Czemu ja mam szukać? Niech on poszuka mnie (i znajdzie)!

– to, co w odpowiedzi odparowałam

Jednak po przemyśleniu widzę, że moja reakcja była bezsensowna. Przede wszystkim dlatego, że wynika z niej, że w ogóle zgadzam się z koncepcją szukania sobie partnera, a to nie jest prawda. Skoro więc sama się z nią nie zgadzam, nie bardzo wyobrażam sobie też dzielenia życia z kimś, kto się nią kieruje.
Cóż jest złego w szukaniu? Otóż, wszystko. Szukanie miłości, to przyspieszanie tego, co powinno się wydarzyć w określonym czasie, kiedy będziemy na to gotowi, starannie odrabiając kolejne życiowe lekcje. Jedni naczekają się dłużej, drudzy krócej, trzecim pisany będzie jeszcze inny scenariusz. (Na jakimś etapie na ogół zresztą czeka się… w nieudanych związkach właśnie, ale nie ma na to reguły.) Głęboko wierzę, że powinniśmy nasz cenny czas poświęcać na zmienianie na lepsze siebie, a nie losu, na który mamy jednak dosyć umiarkowany wpływ.
Mało co przeraża mnie bardziej niż Tinder oraz wszelkie portale randkowe. Być może dlatego, że ja już przez używane przez siebie do całkowicie innych celów media społecznościowe, jak magnes przyciągam na ogół najtrudniejsze ludzkie przypadki, zaocznie – jak na autorkę tego bloga przystało – zaliczając w ten sposób kolejne semestry psychologii klinicznej. I od razu zaznaczę, że oczywiście mam świadomość, że są pary, które się w ten sposób poznały i wiodą szczęśliwe życie.  Teoretycznie każde miejsce jest tak samo dobre na znalezienie miłości – uczelniany korytarz, warzywniak, teatr czy internet. Sęk tkwi bardziej w natężeniu desperacji. Raczej rzadko chodzimy do warzywniaka, żeby kogoś poznać, a jeśli tak się zdarza, to jest to raczej niepokojące (i od razu przywodzi mi na myśl okoliczności pierwszego morderstwa i aktu nekrofilskiego Wampira z Bytowa).
Jeśli upatrujemy w wejściu w relację romantyczną swojego celu (co też może się okazać niepokojące), wychodząc do ludzi, nastawmy się pozytywnie, ubierzmy fajnie. Jeśli jesteśmy kobietami, zróbmy ładną fryzurę, makijaż, wydepilujmy co potrzeba – to pomoże nam się poczuć z samymi sobą dobrze i sexy; wytworzy sprzyjającą energię. Zrezygnujmy jednak z szukania. A tym bardziej szukania na siłę. Zadbajmy przede wszystkim o siebie – ta umiejętność w ewentualnej przyszłej relacji z pewnością zaprocentuje! No i błagam, nie bierzmy czegokolwiek, co się nam akurat napatoczy. Jak mawia moja koleżanka, „chemia, zwłaszcza połączona z alkoholem, nie wybrzydza” – to bardzo mądre słowa!

💗  Jednak potrzebowanie

fot. Marianna Patkowska

Pewnym problemem jest to, że bycie w związku zaspokaja wiele naszych potrzeb dosyć kompleksowo i kiedy jesteśmy poza nim, nie zawsze pamiętamy, że każdą (lub prawie każdą) z nich możemy zaspokoić sobie sami, choć w odrobinę inny sposób. Czasem poprzez spotkania z bliskimi, a czasem poprzez spędzenie czasu ze sobą, obcowanie ze sztuką, czytanie, sport, spacery czy medytacje. Najtrafniej ten temat jednak podsumował mój kochany dziesięcioletni wychowanek, kiedy jego kolega zapytał mnie, „czy mam męża”:

– Nie, pani nie ma męża, nie ma nawet chłopaka! – wykrzyknął, poirytowany. – Pani jest singielką… niestety…
– Gratuluję doskonałej pamięci! Ostatni raz mówiłam wam o tym aż wczoraj, ale Skarbie, dlaczego „niestety”?
– Bo pani… nie współżyje się!

– z cyklu dziesięciolatek prawdę ci powie

Jakich by nie tworzyć logicznie brzmiących epopei na temat plusów bycia singlem, ta wypowiedź dogłębnie i równocześnie niezwykle precyzyjnie wyczerpuje kwestię minusów.
Myślę, że w momentach największej frustracji – spowodowanej brakiem czegokolwiek – warto zadać sobie pytanie, czym relacja, której tak chcemy, ma dla nas być. Jeśli wypełnieniem jakiejkolwiek pustki, to znaczy, że nie jesteśmy jeszcze na nią gotowi. Drugi człowiek nie może nam dać tego, co możemy dać tylko i wyłącznie sobie sami, a samotność w związku jest dużo gorsza niż ta przeżywana w pojedynkę (nie dajmy sobie wmówić, że jest inaczej). Czy zachęcam właśnie wszystkich do niełączenia się w pary? Wręcz przeciwnie! Zachęcam do mądrego i przemyślanego wchodzenia w relacje, które nie będą ani ucieczką od staropanieństwa, ani ostatnią szansą na rodzicielstwo, ani w końcu realizacją snu o mitycznej szklance herbaty na starość (jeśli ta osoba w ogóle dożyje z nami starości, to na bank któreś z nas o tej szklance zapomni). Wywieranie na sobie presji odwraca naszą uwagę od najważniejszej sprawy: czujności, czy osoba z którą jesteśmy skłonni wejść w związek, pomaga nam stać się lepszym człowiekiem. To jest sedno relacji romantycznej, swoją wagą przesłaniające wszystko inne. Ostatnio obserwuję wiele nieudanych lub wręcz rozpadających się małżeństw, w których ludzie pytani przeze mnie, czemu się kiedyś w ogóle pobrali… wymieniają wiele racjonalnych powodów (ciąża, chęć ustatkowania się, przekonanie, że przyszedł odpowiedni czas na ślub), jednak nie mówią ani o miłości (choć wyraźnie mylą z nią późniejsze przywiązanie), ani o dobru, jakie współmałżonek pomógł im w nich samych odkryć.
Moja ukochana Iyanla Vanzant porównała kiedyś przypisanych nam ludzi do numerów, przestrzegając: „jeśli dla ciebie jest 56, to zostaw to 71! Czekaj na 56!”. (Coś w środku mówi mi, że przypisano mi pana z numerem 69.)

💗  Cierpliwe poczekanie

fot. Marianna Patkowska

Nie tatuowałabym sobie na wewnętrznej części ramienia słów Ήταν γραφτό να γίνει (gr. „było zapisane/tak miało być”), gdybym w nie mocno nie wierzyła. Kiedyś bardzo się bałam samotności. Ten lęk podszywał każdą moją złą decyzję – dziś to widzę. Nie żałuję, bo to były moje lekcje. Bez nich nie byłabym teraz tym, kim jestem. Czy mogłabym stać się nim szybciej? Może nie stałabym się nim właśnie wcale. Spekulowanie nie ma najmniejszego sensu.
Moja nNiezwykła przygoda z początku roku i dogłębne zderzenie z sobą samą uświadomiły mi, że wreszcie opuścił mnie strach. Całkowicie odpuściłam sobie martwienie się własną przyszłością (przynajmniej tą uczuciową). Czuję, że jestem w doskonałym momencie – wyszumiałam się już całkiem intensywnie, dogłębnie się poznałam, zaakceptowałam i nawet polubiłam. Oczywiście, jeśli na horyzoncie pojawi się jakiś niezaburzony, bezpruderyjny, namiętny, błyskotliwy, monogamiczny, wrażliwy, inteligentny, umiejący mnie rozbawić, zadbany, uduchowiony, ładnie pachnący, oczytany, małomówny matematyk lub architekt, brzydzący się homofobią i obecną sytuacją polityczną w Polsce, będący równocześnie urodzonym artystą, hobbystycznie zajmującym się językoznawstwem, filozofią, psychiatrią sądową, fizyką kwantową oraz fotografią artystyczną (oczywiście agnostyk lub buddysta; oczywiście słuchanie disco-polo i posiadanie meblościanki w dalszym ciągu go dyskwalifikują), nie pogardziłabym dobrą kolacją, którą by mi postawił. (Prawda o mnie w ogóle jest taka, że rzadko kiedy gardzę jakimkolwiek jedzeniem, które ktokolwiek chce mi postawić.) Pamiętać jednak muszę wtedy (i wszystkim też to radzę) o kilku rzeczach. Po pierwsze zwróćmy szczególną uwagę na to, czy i jak osoba, z którą się spotkamy, wyraża się o swoich rodzicach oraz byłych partnerach (tam znajdziemy odpowiedź na kluczowe pytanie: czy w ogóle warto nią sobie zawracać głowę). Po drugie zaburzone osoby prawie zawsze mają się za niezaburzone, natomiast te niezaburzone niemal nigdy nie są swojego niezaburzenia jednoznacznie pewne.
Niedawno trafiłam przypadkiem na fantastyczny odcinek vloga Nishki, pod tytułem „Jak się (nie) zakochać”, w którym autorka dowodzi, że tezy, które wysnułam pod wpływem swojej nNiezwykłej przygody, wcale nie są wyssane z palca. One mi się nie przywidziały. Psychologowie rzeczywiście do nich już kiedyś doszli – mianowicie mamy wpływ na to, w kim się zakochujemy. Do tego potrzebujemy jedynie samoświadomości i racjonalnego myślenia. Kontrolowanie tego – czasem niezwykle łatwego, to fakt – procederu, leży w naszych rękach. (Stąd dalej będę uparcie twierdzić, że żadna zdrada nie jest niepoprzedzona świadomym wyborem.)
Reasumując, zamiast podczas randki tracić niepotrzebnie energię na kokietowanie, ukazywanie się z najlepszej strony (pomijając uprzednie zrobienie fryzury, makijażu i depilacji oczywiście) i wpatrywanie w drugą osobę jak w obrazek, bądźmy jak ten wrzód na czterech literach. Zadawajmy trudne pytania, wyciągnijmy drugą osobę poza strefę jej komfortu, sami też się udajmy poza naszą. Nie jest to może przepis na najbardziej romantyczne spotkanie, ale jeśli osoba okaże się nie nam pisana, to po co właściwie mielibyśmy spędzać z nią czas romantycznie? Lepiej spożytkować go na lekcję, która przyda się każdej ze stron.
A jeśli już koniecznie uparliśmy się na szukanie idealnego partnera, pamiętajmy, że jest tylko jedna możliwość żeby go odnaleźć: on jest… w nas samych!

💗 💗 💗 Wszystkim Singlom oraz Zakochanym Parom składam nNajlepsze życzenia z okazji dzisiejszych Walentynek 💗 💗 💗
P.S. Na deser łączę przesłodką landrynkową piosenkę The Cardigans „Lovefool” wykorzystaną w znakomitym soundtracku do filmu „Romeo i Julia”, której tekst wyraża wszystko to, z czym się nie zgadzam, więc lubię wierzyć, że jest ironiczny.
(Swoją drogą to bardzo rzadki przypadek ścieżki dźwiękowej, która jest milion razy lepsza od filmu, do którego została stworzona.)

fot. Marianna Patkowska

💗  Wpisy walentynkowe
z poprzednich lat: 💗 

Czy bycie połową jest jednostką chorobową?

fot. Valantis Nikoloudis

Od najmłodszych moich lat tata zawsze powtarzał mi słowa, których – choć były proste – udało mi się nie zrozumieć przez przeszło ćwierć wieku. Mianowicie mówił, że:

żeby być w pełni szczęśliwym z kimkolwiek,
trzeba być najpierw w pełni szczęśliwym ze sobą samym.

– słowa, które powtarzał mi tata od najmłodszych moich lat

Przytakiwałam, byłam dumna, że mam takiego mądrego ojca, nawet wielokrotnie cytowałam tę wypowiedź, a potem wchodziłam w relacje (każdego typu – od miłosnych po przyjacielskie), w których swoje szczęście zostawiałam na wycieraczce przed drzwiami, a my kompletnie zastępowało moje ja. Aż nagle wreszcie coś zaskoczyło i w pełni pojęłam prawdziwą mądrość i głębię słów taty. Nie chodzi przecież o to, żeby nie odczuwać szczęścia podczas obcowania z bliską nam osobą tylko o to, żeby swojego szczęścia (czyli elementu, który powinien być w nas wmontowany na stałe i który jest nam potrzebny do prawidłowego funkcjonowania) nie szukać poza sobą, bo:

a) nie może go tam być (a jeśli tak to czujemy, to znaczy, że mamy zaburzony ogląd sytuacji)

b) oczekując od kogokolwiek, że da nam coś, co dać sobie możemy tylko my sami, wywieramy na nim ogromną presję, a nasze oczekiwania są z góry skazane na niepowodzenie; nie dlatego, że ktoś nie umie im sprostać, tylko dlatego, że najnormalniej w świecie nie jest w stanie.

Cała koncepcja szukania szczęścia wewnątrz, a nie na zewnątrz siebie polega na założeniu, że szczęście z natury rzeczy jest w każdym z nas, tylko czasami tracimy z nim po prostu łączność. A jeśli nie umiemy jeszcze odnaleźć swojego wewnętrznego szczęścia, wtedy nie jesteśmy sobą w pełni, co ciągle jeszcze nie jest tragedią, póki mamy tego świadomość i póki nad tym pracujemy – w końcu poznajemy się przez całe życie. Niebezpieczeństwo pojawia się dopiero w niemożliwych do zrealizowania oczekiwaniach, które pokładamy w osobach, które stają się nam coraz bliższe. I tu pojawia się sytuacja promowana latami przez literaturę i film – romantyczna wizja związku jako dwóch połówek pomarańczy (czasem jabłka, ale mniejsza o owoc, skupmy się na połówkach). Mimo, że literatura i film równolegle oferują nam też magiczny świat kucyków po drugiej stronie tęczy, mitologiczne stwory czy superbohaterów, którzy latają w pelerynach i zmieniają losy świata na lepsze, to jednak jest całkiem sporo ludzi, którzy spośród szerokiego wachlarza literackiej i filmowej fikcji, postanowili chwycić się akurat tych nieszczęsnych połówek i w nie właśnie uwierzyć.
Kto z nas przynajmniej kilka razy w życiu nie usłyszał o czyjejś „drugiej” lub (o zgrozo!) „lepszej” połówce?

– A to moja (lepsza) połowa.
– Moje najszczersze kondolencje.

– jedyna przychodząca mi do głowy odpowiedź na to wstrząsające wyznanie

Mimo, że przeważnie za tym sformułowaniem nie stoją żadne głębsze przemyślenia, a jedynie przekonanie, że to szarmanckie, zabawne lub miłe, jednak dobrze zastanowić się przez chwilę, co nadawca takiego komunikatu nam właśnie powiedział. Otóż powiedział nam, że jest ułomnym, nieszczęśliwym człowiekiem, który czepił się jak rzep drugiego równie ułomnego i nieszczęśliwego człowieka. Jeśli użył sformułowania „lepsza połowa”, przyznał, że on sam jest bardziej ułomny, niż jego partner/ka, ale tylko troszkę, bo jednak połowa to – nie oszukujmy się – połowa. Będąc osobą empatyczną, nie potrafię nie współczuć, kiedy bliźni dzielą się ze mną tak dogłębnie poruszającą i smutną historią, bo przecież pół i pół daje tylko całość, podczas kiedy zdrowy, piękny i silny związek to dwie całości!
Odpowiadając na pytanie, które jest tytułem tego wpisu, skłaniałabym się ku odpowiedzi twierdzącej. W końcu nie składamy się tylko z ciała i psychiki, ale posiadamy również duchowość, która też ma prawo czasem zachorować.

❤ ❤ ❤ Z okazji Walentynek życzę Wszystkim zakochanym i poszukującym, by znaleźli idealnych, dopełniających ich partnerów najpierw wewnątrz siebie samych (opisywałam to również w tekście wprowadzającym TUTAJ) – szczęście gwarantowane! ❤ ❤ ❤

P.S. Dokładnie o tym, o czym piszę, rozmawiają w SuperSoul Sunday Oprah Winfrey i jej goście – Gary Zukav i jego żona, Linda Francis 😉 Posłuchajcie koniecznie (link poniżej)!

A na deser królowa, czyli Iyanla Vanzant, o budowaniu zdrowej relacji z sobą samym: