CzytanNi

fot. Bożena Szuj

Z zamiarem napisania tego tekstu nosiłam się długo. Temat raz wydawał mi się wart wpisu, inny razem nie wart. Początkowo chciałam się właściwie jedynie podzielić tym, jakie miejsce zajmują w moim życiu książki oraz moim stosunkiem do irytującej mody na licytowanie się na liczbę przeczytanych pozycji.
Ostatecznie pewna wypowiedź Olgi Tokarczuk sprzed jakiegoś już czasu zachęciła mnie, żeby jednak napisać. A przy okazji odnieść się do tej gigantycznej gównoburzy (jak ją ładnie – choć wykropkowując – podsumował Jerzy Sosnowski), która przetoczyła się nad polskimi strzechami. Potem znowu pisanie tekstu odłożyłam i kończę go dziś zupełnie bez związku z niczym.

Literatura nie dla idiotów

fot. Bożena Szuj

Żeby zrozumieć kontekst, z którego słowa Olgi Tokarczuk zostały wyrwane, i przede wszystkim zapoznać się z całą wypowiedzią noblistki, trzeba najpierw przeczytać wpis Jerzego Sosnowskiego, który przeprowadzał z nią tę rozmowę.
Ludzie, którzy najgłośniej jej słynne stwierdzenie:

literatura nie jest dla idiotów

krytykowali i oburzali się nim, kontekstu zgłębić nie chcieli (lub nie potrafili, co stanowi tylko potwierdzenie tezy Tokarczuk, że do czytania potrzebne są kompetencje). Przypomina mi to pewną moją daleką znajomą (wyznawczynię partii obecnie rządzącej, co jest nie bez znaczenia), która wiele lat temu obraziła się na sklep Media Markt, że jest „nie dla idiotów” i od momentu pojawienia się w mediach tej (znakomitej zresztą) reklamy, już tam nie kupuje. Niezwykle mnie to bawi, bo ja na to hasło zareagowałam skrajnie inaczej – pomyślałam sobie, że skoro bywam klientem tego sklepu, a nie jest on dla idiotów, to znaczy, że idiotką nie jestem. I to wszystko oczywiście z ogromnym przymrużeniem oka, bo inteligentny człowiek wie przecież, że założenie, że klienci jakiegoś sklepu są lub nie są idiotami, jest fałszywe. Na tym właśnie polegał żart (co jest bardziej żenujące od niezrozumienia żartu? konieczność wytłumaczenia go).
Jednak w przypadku literatury i zgrabnego – oraz… wypowiedzianego również z przymrużeniem oka – podłożenia jej pod słynne reklamowe hasełko jest już nieco inaczej. Bo literatura naprawdę nie jest dla idiotów. I tak, Tokarczuk ma sto procent racji, mówiąc:

Żeby czytać książki, trzeba mieć jakąś kompetencję, trzeba jakby mieć wrażliwość pewną, pewne rozeznanie w kulturze. Te książki, które piszemy – tak jak mówiłam – one są gdzieś zawieszone, zawsze się z czymś wiążą. Nie wierzę, że przyjdzie taki czytelnik, który kompletnie nic nie wie i nagle się zatopi w jakąś literaturę i przeżyje tam katharsis. Więc piszę swoje książki dla ludzi inteligentnych, którzy myślą, którzy czują, którzy mają jakąś wrażliwość. Uważam, że moi czytelnicy są gdzieś do mnie podobni. Piszę do… jakby do krajanów swoich.

Olga Tokarczuk w rozmowie z Jerzym Sosnowskim

Skąd więc te rzesze osób całkiem nieraz inteligentnych, które poczuły się tymi słowami dotknięte do żywego; które w mediach społecznościowych skarżyły się na to, że gdyby nie dzieci i obowiązki, czytałyby znacznie więcej i które z jakiegoś kompletnie irracjonalnego powodu poczuły się zaliczone do pojemnego wora idiotów? Odpowiedź jest banalnie prosta: z kompleksów wynikających z niskiego poczucia własnej wartości. To bywa znacznie silniejsze niż zrozumienie, że ze zdania „literatura nie jest dla idiotów” ani nie wynika, że nieczytanie jest domeną idiotów, ani jakie są cechy i zainteresowania idioty. O idiotach tak naprawdę niczego się z tego zdania nie dowiadujemy. Jednak z reakcji na te słowa, dowiadujemy się bardzo dużo o tym, co większość społeczeństwa o sobie myśli.
Wartym odnotowania jest tu też oskarżenie Olgi Tokarczuk o klasizm. Przypomina mi to trochę uparte dążenie do tego, żeby przypadkiem nie sprawić komuś przykrości… prawdą. Otóż społeczeństwo (prawdopodobnie każde) rzeczywiście dzieli się na ludzi dorastających w domach z książkami oraz tych, którzy dorastali w domach bez książek. I nie, ci z książkami nie mieli ich, bo ich było na nie stać. Znam wielu posiadaczy imponujących domowych bibliotek i żaden z nich nie jest majętny – znam też właścicieli domów kompletnie książek pozbawionych i żaden z nich nie jest osobą ubogą. I znowu – bo czuję, że to również trzeba wyjaśnić – nie chodzi tu o miarę człowieczeństwa, dobroć czy nawet mądrość. Chodzi tu o pewien nawyk będący konsekwencją posiadania kompetencji, o których mówiła Tokarczuk. Można wychować się w domu bez książek i stworzyć własny dom pełen książek oraz na odwrót. Jednak nie upierajmy się, że to nie ma znaczenia. Ma, bo nas tworzy w określony sposób. I owszem – klasizm to czy nie klasizm – miałam ogromne i całkowicie niezasłużone szczęście wychowywać się w domu nie tylko wypełnionym książkami, ale też doskonałym współczesnym malarstwem. Zawdzięczam temu swoją wrażliwość (która, nie powiem, bywa też moim przekleństwem).
Równocześnie pewną być może ciekawostką jest to, że w całym moim życiu najmocniej zraniły mnie dwie osoby, które bez cienia przesady mogę nazwać erudytami. Czy oczytanie przekłada się w jakikolwiek sposób na bycie dobrym człowiekiem? Absolutnie nie, podobnie jak inteligencja ma się nijak do inteligencji emocjonalnej. Jednak trudno też udawać, że rozmowy z ludźmi oczytanymi nie są ciekawsze i dużo bardziej intelektualnie stymulujące niż z osobami nieczytającymi. (Z tego zresztą powodu nie uważam się za specjalnie interesującego rozmówcę.)

Literatura w moim życiu

fot. Bożena Szuj

Tata przez kilka pierwszych lat mojego życia, kiedy tylko był w domu niepogrążony w depresji, co wieczór mi czytał. Czytanie było ważne też w jego życiu. Dzięki niemu jako nastolatka zetknęłam się z twórczością jego ulubionego pisarza Eliasa Canettiego (na którego kunszcie poznał się długo zanim ten dostał Nagrodę Nobla i stał się w Polsce popularny) czy cudownego Bertranda Russella, którym się zaczytywał. Ale mój najwcześniejszy związek z literaturą, który właśnie tacie zawdzięczam, to przeuroczy „Kubuś Puchatek” A.A. Milnego i chyba absolutnie wszystkie książki Bogini mojego dzieciństwa – Astrid Lindgren. O ile „Małego Księcia” Antoine’a de Saint-Exupéry’ego nigdy nie umiałam odebrać inaczej niż jako atrakcyjnego dla mas zbioru banałów (nie przeproszę miłośników, to moja opinia), o tyle finezja Lindgren wywarła olbrzymi wpływ na moją wyobraźnię. Moją zdecydowanie ulubioną książką jej autorstwa była „Ronja, córka zbójnika”. Czytałam ją jeszcze wielokrotnie, jak już nauczyłam się robić to samodzielnie.
Poezja zawsze przegrywała u mnie z prozą, ale mieliśmy oboje z tatą ogromny sentyment do kompletnie pojechanego i abstrakcyjnego tomiku „Dwa źdźbła” Ryszarda Twardocha, z którego wiersze cytowaliśmy sobie na pamięć. (Do dziś szczególne miejsce w moim sercu zajmuje też poezja Wisławy Szymborskiej i Zbigniewa Herberta.)
Potem poznałam twórczość Vladimira Nabokova, zaczynając oczywiście od arcydzieła „Lolita” i tak poszło. Przeczytałam chyba wszystkie dostępne w polskim tłumaczeniu książki tego autora i była to taka rozkosz, że rzeczywiście trudno było mi wziąć potem do ręki cokolwiek gorszego (np. jakąkolwiek lekturę). Kilku pisarzy zwróciło jednak moją uwagę (oprócz wspomnianego wyżej znakomitego Canettiego i Russela). Na pewno była to magiczna, subtelna i rozkosznie abstrakcyjna Aglaja Veteranyi, absolutny mistrz, zwłaszcza krótkich form, Julio Cortázar czy bóg Gabriel García Márquez. Zakochałam się też bez pamięci w twórczości Rolanda Topora oraz Franza Kafki, a Michel Houellebecq „Uległością” (którą uważam za lekturę obowiązkową dla każdego człowieka) przewartościował moje myślenie…
Nie umiałam się też nigdy oprzeć urokowi pióra Sławomira Mrożka, Witolda Gombrowicza czy Witkacego. Zachwycił mnie też Jacques Derrida („O gramatologii”, ach, jakież to smakowite!) i Arthur Schopenhauer. Zupełnie inną miłością kocham pióro Laurie Anderson, która jest artystką totalną, absolutnie doskonałą we wszystkim, co robi, a pisanie jest tylko pewnym tego wycinkiem. Wymieniam mało nazwisk i jeszcze mniej nazwisk kobiecych. „Biegnąca z wilkami” Clarissy Pinkoli Estés, którą zachwycają się tłumy, mnie wydała się książką dość ważną, ale nie wybitną – być może do niej wrócę, skoro mój biedny Nabokov ma u mnie na czas wojny w Ukrainie bana (spokojna głowa, kto jak kto, ale on by to zrozumiał). No ale tak to u mnie wyglądało.
Studia oczywiście pokazały mi literaturę, po którą sama prawdopodobnie bym nie sięgnęła, uzmysławiając mi, że łatwiej mi się czyta publikacje uchodzące za trudne (np. prace językoznawcze), w których jedno skomplikowane słowo ma tylko jedno znaczenie niż takie, które pozostawiają zbyt duże interpretacyjne pole. Moje myślenie rozgałęzione bardzo utrudniało mi skupienie się na czytanym tekście. Od tego momentu stopniowo coraz rzadziej sięgałam po literaturę piękną.
Dziś najczęściej czytam książki z zakresu neurologii, bo interesuje mnie ludzki mózg (przede wszystkim mózg psychopatycznych morderców). W dalszym ciągu interesuje mnie też filozofia, językoznawstwo oraz psychologia.

#52BookChallenge

fot. Bożena Szuj

Nie wiem, czy bardziej mnie śmieszą, czy mierżą wyścigi w mediach społecznościowych na przeczytanie jakiejś konkretnej liczby książek w roku. Bo o co w tym tak naprawdę chodzi? O szpan.  Nic więcej. Tymczasem czytanie jakiejkolwiek literatury na kilogramy samo w sobie nie ma żadnej wartości.

(Serio studiowałaś polonistykę?
Serio, nawet u profesora Bralczyka i mam do tego dyplom z wyróżnieniem!)

Owszem, czytanie rozwija mózg, zwłaszcza na wczesnym etapie życia. Jednak już później równie ważny jak samo czytanie jest wybór literatury, jaką się czyta. Wyobraźmy sobie, że jedna osoba wśród tych 52 książek, które pochłonie w ciągu roku, by to dumnie ogłosić na fejsbuku, przeczyta: 3 książki telefoniczne, „50 twarzy Greya”, powieść Blanki Lipińskiej i 47 dzieł Danielle Steel… A druga przeczyta tylko „Odeyseję” Homera czy choćby „Mini-wykłady o maxi-sprawach” Leszka Kołakowskiego (o „Ulissesie” Joyce’a nie wspominając). Ktoś tu coś wygrał? No i kto? Druga zyskuje dwukrotnie – nie tylko nie ma zaśmieconego mózgu słabizną intelektualno-językową, ale dostaje też dla niego solidną pożywkę. Nie warto więc czytać? Warto, ale rzeczy mądre! Pełna zgoda, co do tego, że lepiej przeczytać 52 wspaniałe książki w ciągu roku niż nie przeczytać żadnej. Myślę jednak, że zacząć należy od podstaw, pokazując już w szkole dzieciom z różnych domów (i tych z książkami, i tych bez nich), jak odróżniać literaturę wartościową od bezwartościowej. Ludzie zaopatrzeni w taką wiedzę nigdy nie wpadną na pomysł ścigania się na liczbę przeczytanych pozycji, rozumiejąc, dlaczego jest to niedorzeczne.

Czytanie „ze zrozumieniem”

fot. Bożena Szuj

Zwolennicy czytania grzmią nie tylko, że „nie czytamy”, ale również, że nie czytamy „ze zrozumieniem”. Ten językowy potworek przywędrował do nas ze Stanów i tak się w polszczyźnie zadomowił, że już nikt nie rozumie (nomen omen) nawet, czemu nie ma on najmniejszego sensu. Otóż „czytanie ze zrozumieniem” tyczyło się dzieci nieanglojęzycznych, z którymi praca wymagała od nauczycieli monitorowania, na ile przeczytany przez nie angielski tekst jest dla nich faktycznie zrozumiały.
Sam szybko podchwycony pomysł, żeby Polak mógł przeczytać polski tekst „bez zrozumienia” (na poziomie, rzecz jasna, podstawowym) jest kuriozalny. Czy chcę przez to powiedzieć, że każdy Polak rozumie, co czyta? Jestem idealistką, ale nie aż taką! Chcę powiedzieć jedynie, że w samym słowie „czytanie” zawiera się rozumienie czytanego tekstu. Oczywiście, można rozprawiać o różnych interpretacjach, a więc „rozumieniach” tego, co się czyta. Można rozprawiać o tym, jak nasza kondycja psychiczna, nasze doświadczenia czy w końcu oczytanie wpływa na rozumienie tego, co przyswajamy. Nie można jednak twierdzić, że statystyczny zdrowy Polak da radę płynnie przeczytać zdanie:

Ala ma kota,

ale nie zdoła go zrozumieć. A sformułowanie „czytanie ze zrozumieniem” dotyczyło takich właśnie sytuacji, mogących się przydarzyć każdemu, kto uczy się wymowy i znaczenia słów w nowym języku. W tym miejscu warto przypomnieć też, że wodzenie oczami za tekstem czytaniem nie jest.

Czy za mało czytamy?

fot. Bożena Szuj

Istnieje pewna pokusa, żeby postępujące zidiocenie społeczeństwa tłumaczyć spadkiem czytelnictwa graniczącym z wtórnym analfabetyzmem. Byłabym tu jednak ostrożna, stawiając tezę odwrotną. Nie dlatego głupiejemy, że mniej czytamy, ale mniej czytamy wartościowej (!!!) literatury, bo głupiejemy. Pytanie też czy rzeczywiście czytamy mniej. Statystyki pokazują, że tak. Z drugiej jednak strony nastąpił jakiś renesans wydawniczy i niemal każdy (pisarz, polityk, celebryta) pisze dziś i wydaje książkę, tylko w inny sposób niż przed laty. Autorzy często odwracają się od wielkich wydawnictw i wydają książki własnym sumptem, dzięki czemu zyskują niezależność. Drugą stroną tego medalu są ceny, które mogą wywoływać mylne wrażenie elitarności tych książek, podczas kiedy różnie z tym bywa. Dawniej wyznacznikiem jakości była renoma wydawnictwa, a w tym wypadku ten czynnik odpada. To z kolei też się zresztą zmienia, bo słynne niegdyś wydawnictwa (np. Znak) znacząco obniżają swoje loty, nie dbając już, jak kiedyś, o poprawność językową i zatrudniając redaktorów z przypadku (lub – to tylko moje przypuszczenie – wcale ich nie zatrudniając). Książki, których w księgarniach oraz w sieci pełno, to tak naprawdę jakościowa ruletka. Powrócę więc do przykładu wyścigów w social mediach na przeczytanie jak największej liczby książek. Czy naprawdę wolimy dziś, żeby rodacy czytali rocznie 180 słabych książek (załamując dłonie nad tym, że czytają rocznie jedną książkę), czy może zacznie nam zależeć, żeby nie tylko przeczytali, ale przede wszystkim potrafili wybrać do przeczytania choćby trzy arcydzieła?
Bo gdzie tak naprawdę tkwi problem? W szkolnictwie, w omawianiu z dziećmi lektur (w dodatku najczęściej słabych) pod jakiś klucz (???), w tępieniu samodzielnego myślenia, oryginalnych, nieraz odjechanych interpretacji. W zajmowaniu się tym, co autor miał na myśli zupełnie, jak by to miało jakiekolwiek znaczenie. To tu jest popełniany największy błąd.

Pogarda vs. ignorancja

fot. Bożena Szuj

Z niezrozumiałego dla mnie powodu, kiedy dochodzi do (na ogół internetowych) starć osób czytających z nieczytającymi, ci pierwsi odnoszą się do tych drugich z pogardą, zupełnie jak by serio wierzyli, że z jakiegoś powodu są od nich lepsi, natomiast ci drudzy obnoszą się z ignorancją, którą bezpieczniej byłoby zachowywać jedynie dla najbliższych.
Owszem, znajomość literatury to znajomość pewnych kulturowych kodów, a więc pewnego języka niedostępnego tym, którzy mają czytelnicze braki. Znajomość języka i możliwość porozmawiania w nim to frajda. Ale na tym polega różnorodność, że istnieją różne frajdy i w zależności od gustów/potrzeb/możliwości możemy ich szukać i je znajdywać w różnych rzeczach. One nie są lepsze czy gorsze od siebie. Są inne.
Nie umiem się umieścić po żadnej ze stron. Każdą z nich tak samo rozumiem i żadnej z nich w równym stopniu do końca nie rozumiem. Raczej nie byłam nigdy i w dalszym ciągu nie bywam osobą, która rocznie czyta tylko jedną książkę, ale są lata, w których pochłaniam książki w zawrotnych liczbach, a są i takie, kiedy czytam naprawdę mało. Nie umiem powiedzieć, od czego to zależy. Najprawdopodobniej od mojej koncentracji i stanu psychicznego. Czasem czytać uwielbiam, czasem trudno mi się do czytania przemóc. Jestem z pewnością idealnym odzwierciedleniem stwierdzenia, że „dziś się więcej pisze niż czyta”, bo zdecydowanie więcej piszę niż czytam. Może wynika to z tego, że piszę kompulsywnie, a czytam, próbując kompulsję pisania opanować (z różnym skutkiem).
Puenta będzie może nawet nie na temat, ale ważna – uczmy dzieci od najmłodszych lat samodzielnego myślenia, czytajmy im jak najwięcej w pierwszych latach ich życia, a potem pytajmy o ich interpretacje przeczytanych przez nie książek, no i – najważniejsze! – tępmy nauczycieli tępiących samodzielne myślenie naszych dzieci. Zadbajmy też o to, żeby miały jak najlepszych nauczycieli z przedmiotów ścisłych. Reszta przyjdzie sama.

fot. Bożena Szuj

P.S. Na deser łączę swoją wersję piosenki dość luźno związanej z tematem wpisu.

10 mężczyzn na 10 marca

[Tak, jak w poprzednich wpisach, dzisiejszy również zawiera spis treści, który ułatwi szybkie poruszanie się po tekście, gdyby ktoś chciał do któregoś fragmentu po przeczytaniu całości wrócić.]

    Spis treści:

  1. Wstęp
  2. Keith Flint
  3. Michael Jackson
  4. Kurt Cobain
  5. Władysław Hasior
  6. Vladimir Nabokov
  7. David Lynch
  8. Jeremi Przybora
  9. Demetrio Stratos
  10. Stanisław Dróżdż
  11. Jeffrey Dahmer

1. Wstęp

Wspaniale się składa, że właśnie dziś wypada Dzień Mężczyzn, bo mam szansę przedstawić – dla równowagi po ostatnim wpisie z okazji Dnia Kobiet – sylwetki wspaniałych, inspirujących mężczyzn, którzy istotnie wpłynęli na moje życie i myślenie. Tak jak poprzednio, nazwiska uporządkowane są w kolejności chronologicznej.

2. Keith Flint

Muzyka zespołu The Prodigy towarzyszyła mi od najmłodszych lat, kiedy tata po raz pierwszy przywiózł mi z zagranicy ich płytę (w tamtych czasach jeszcze na kasecie). Co ciekawe, ćwierć wieku później muszę przyznać, że ta muzyka ani trochę się nie zestarzała, no ale tata zawsze miał bardzo wysmakowany muzyczny gust.
Zawsze szanowałam Liama Howletta – mózg zespołu, byłam onieśmielona urodą Maxima Reality, ceniłam Leeroy’a Thornhilla, choć „znałam” go właściwie najmniej, jednak tylko jeden członek zespołu stał się od razu moim pierwszym poważnym ideałem mężczyzny – był nim Keith Flint. Szalony, inteligentny, utalentowany, przystojny (ten dziwny przypadek mężczyzny, którego osobiście wolę w makijażu), dowcipny, pełen pasji, mający pomysł na siebie i równocześnie wielki dystans do siebie. Jedną z moich ulubionych anegdot z nim związanych jest ta opisana przez Martina Roacha w książce „The Prodigy. Elektroniczny Punk”. Na jednym z lotnisk u Keitha znaleziono narkotyki. Po raz kolejny… Znudzony celnik spytał:

– Musisz brać narkotyki, żeby wykonywać swoją pracę?
– Nie, ale musiałbym je brać, gdybym wykonywał twoją – odparł Keith.

– Martin Roach „The Prodigy. Elektroniczny Punk”

Keithowi Flintowi zawdzięczam to, że stał się dla mnie na dosyć wczesnym etapie mojego rozwoju pierwszym modelem mężczyzny kompletnie różnego od mojego taty (choć równocześnie bardzo przez niego cenionego), z którym jednocześnie się utożsamiałam i który mnie fascynował, ciągle zapewniając o tym, że inność jest naprawdę fajna i porywająca.
Thank you, Keith!

3. Michael Jackson

Michael był moim jedynym idolem w prawdziwym tego słowa znaczeniu, co jest o tyle może dziwne, że akurat pop nigdy nie był gatunkiem mojego pierwszego wyboru. Oprócz tego, że wzruszał mnie niewiarygodny talent tego człowieka i uwielbiałam jego płyty (zwłaszcza „Dangerous”), fascynował mnie również tym, że był niesamowitą mieszanką wszystkiego, co najbardziej pociągające w: mężczyźnie, kobiecie, dziecku, osobie białej i czarnoskórej. To było aż niebywałe, ile mieścił w sobie barw i piękna.
Momentem przełomowym było dla mnie pójście na jego koncert w Warszawie w 1996 roku (ten jeden pamiętny raz, kiedy nie pojawiłam się na inauguracji Warszawskiej Jesieni), a potem przejechanie pod hotel, w którym się zatrzymał i… zobaczenie go na wyciągnięcie dłoni. Co prawda Warszawy nie spowijał jeszcze aż taki smog, a on przybył pod hotel w masce, ale widok nawet samych jego (naprawdę wyjątkowej urody) oczu z bliska był czymś, czego nie zapomnę do końca życia.
Mimo że wychowałam się w artystycznym domu i stykałam się z najwybitniejszymi tego świata osobiście już od najmłodszych lat (Iannis Xenakis ofiarował mi japońską laleczkę i przedziwne anyżowe czekoladki, siedząc na kolanach Tadeusza Łomnickiego, zadałam mu intrygujące mnie bardzo pytanie: „jak dokładnie wszedł do telewizora”, bo go tam parę dni wcześniej widziałam, państwo Lutosławscy zaopatrzyli w meble cały mój domek dla lalek, a od Władysława Hasiora dostałam całe mnóstwo zdekompletowanych zabawek i koralików), więc byłam do tego w pewnym sensie przyzwyczajona, zobaczenie Michaela Jacksona z bliska wpędziło mnie w dwutygodniowy stupor dysocjacyjny.
Zawdzięczam Michaelowi przede wszystkim niesamowite emocje i pokazanie mi, jak piękną można mieć więź z osobą, której się osobiście nie zna, dzięki jej talentowi i naszej na niego wrażliwości.
Thank you, Michael!

4. Kurt Cobain

Do Nirvany i Kurta Cobaina musiałam dojrzeć. Nadal nie uważam, że jest to zespół muzycznie doskonały, ale nie do końca o doskonałość w nim chodzi. Piękne, głębokie, mądre i przepełnione bólem teksty Cobaina bardzo mnie do niego przekonały, a potem zaczęło mnie coraz bardziej intrygować, co się kryje za tymi inteligentnymi, smutnymi oczami.
Kurtowi Cobainowi zawdzięczam przede wszystkim piosenkę „Dumb” i jej poruszające słowa, które raz na zawsze zmieniły coś w moim postrzeganiu świata i poezji.
Thank you, Kurt!

5. Władysław Hasior

O czym już tu wielokrotnie wspominałam, Władysław Hasior plasował się w czołówce moich ulubionych dorosłych. Dorastałam w domu, w którym były jego prace, w tym moja ukochana – prezent ślubny moich rodziców od Hasiora – przedstawiająca dwa kopulujące robaki. Mama niestety nigdy nie podzieliła mojego entuzjazmu dla tego akurat dzieła oraz jego kontekstu.
Prawie każdy mój przyjazd do Zakopanego w dzieciństwie (mieszkam tu na stałe dopiero od ośmiu lat), był związany z odwiedzeniem z tatą Galerii Hasiora, a potem samego Hasiora w jego mieszkaniu nad Galerią. Warto przypomnieć układ samej galerii: jej przestrzeń jest otwarta na wysokość parteru oraz pierwszego piętra. Na dole mieści się sala główna, w której jest ekspozycja stała (tylko dzieła Hasiora), a na górze, gdzie wystawiane są ekspozycje czasowe prac różnych twórców, wąski korytarz z balustradą prowadzi do drzwi lokalu, który zamieszkiwał Władysław Hasior. Nigdy nie był oczywiście dostępny dla zwiedzających, a dziś już pewnie ma nowe przeznaczenie. Mistrz czasem oglądał zwiedzających z góry, zza balustrady.
Był niesłychanie ciepłym, serdecznym i fajnym człowiekiem. Pamiętam, że zawsze sączył góralską herbatkę z prądem (nie mam stuprocentowej pewności co do herbatki, ale na pewno zawsze był tam prąd) i dużo się uśmiechał. Do mojej ulubionej części takiej wizyty należał zawsze moment, w którym Hasior otwierał małe drzwiczki na środku mieszkania, prowadzące w dół (układ tego miejsca był naprawdę przedziwny) do krainy skarbów, czyli czegoś w rodzaju piwnicy, gdzie składowane były zdekompletowane zabawki. Mogłam oglądać wszystko, natomiast to, co pan Władysław pozwalał mi sobie wziąć do domu, znajdywało się tylko na jednym stole. Zasady były bardzo proste i przejrzyste i niezwykle mi się podobały.
Do tego, choć byłam dosyć mała (miałam pewnie nie więcej, niż dziesięć lat), zakochałam się w jego pracach od pierwszego wejrzenia. Uwielbiałam ducha tej galerii, przejmującą twórczość Hasiora (od zawsze moją ulubioną jego pracą był Sztandar Niobe), idealnie dobraną do ekspozycji muzykę, która również się do dziś nie zmieniła.
Władysławowi Hasiorowi zawdzięczam ogromny wkład w budowanie mojej wrażliwości i poczucia piękna.
Panie Władysławie, dziękuję!

P.S. Mistrz zmarł dokładnie w dniu moich czternastych urodzin…

6. Vladimir Nabokov

Każdy z nas ma na pewno z okresu dzieciństwa niechlubny epizod myszkowania po „zakazanych”, mniej lub bardziej medycznych, książkach z kolekcji rodziców lub wujków, schowanych na teoretycznie niedostępnych dla nas półkach. Mój skończył się odkryciem jednej z największych miłości życia – Vladimira Nabokova, ale po kolei.
Moja „zakazana” pozycja składała się z części ilustracyjnej, której z powodzeniem można by nadać tytuł „Praktyczny przewodnik poruszania się po buszu” oraz tekstowej. Pierwszą odrzuciłam na wstępie z przyczyn estetycznych, natomiast druga zaintrygowała mnie przepięknym cytatem. Można się było domyślić, że cytat dotyczy intymnego zbliżenia dwóch osób, ale był tak niewiarygodnie subtelny, idealny językowo i działający na zmysły samą formą, że kwestia tego, co dokładnie opisywał, pozostawała w sferze wyobrażeń. Pod cytatem był podpis, który brzmiał mniej więcej tak (cytuję oczywiście z pamięci): „można by ten fragment uznać za przepiękną romantyczną literacką wizję stosunku seksualnego, gdyby nie fakt, że Vladimir Nabokov opisał w ten sposób w Lolicie akt samogwałtu czterdziestoletniego mężczyzny, dokonanego przy pomocy skarpetki należącej do dwunastolatki, o której fantazjował”. I wtedy właśnie nastąpił strzał Amora. Niemal na własne oczy zobaczyłam Kupidyna z łukiem! ❤
Wiedziałam, że muszę przeczytać „Lolitę” i lepiej poznać kogoś, kto pisze nie tylko TAKIE rzeczy, ale jeszcze kto TAK je pisze!
Jak wspominałam wcześniej, „Lolita” bardzo mocno namieszała w moim życiu i na pewno byłabym bez niej zupełnie inną osobą. Długi czas bałam się sięgnąć po inne książki Nabokova, mając poczucie, że nie da się już napisać nic lepszego, a ja go wolę zapamiętać właśnie takiego. Na szczęście w jakimś emitowanym dawno temu programie o książkach Wojciech Waglewski namówił mnie do sięgnięcia po rewelacyjne „Zaproszenie na egzekucję” i od tamtej pory przeczytałam większość dostępnych w języku polskim książek tego autora. Myślę, że to najlepszy pisarz w historii literatury w ogóle!
Vladimirovi Nabokovovi zawdzięczam zrozumienie, że plastycznie, pięknie i z klasą można pisać absolutnie na każdy temat, a najwięcej opowiedzieć można samą formą.
Спасибо, Владимир!

7. David Lynch

David Lynch jest królem nieoczywistości, więc nie mogło go zabraknąć na mojej dzisiejszej liście. Niebanalność (choć to raczej eufemizm) jego filmów oraz ogromne pole do interpretacji, jakie zostawia swoim odbiorcom, to rzeczy, za które cenię go najmocniej.
Davidowi Lynchowi zawdzięczam przede wszystkim jeden z najbardziej przełomowych filmów w moim życiu, czyli „Zagubioną autostradę”. Wyjątkowo urzekły mnie „Mulholland Drive” i „Dzikość serca”, jednak „Zagubiona autostrada” ukształtowała moje postrzeganie kobiecości i siebie samej.
Thank you, David!

8. Jeremi Przybora

Rzadko kiedy miewam do losu o cokolwiek pretensje, ale jak pewnego pięknego dnia usłyszałam od swojego taty:

Gdybym wiedział, że tak pokochasz twórczość Jeremiego Przybory,
poznałbym was ze sobą

– słowa, które powiedział mi tata pewnego pięknego dnia

to się odrobinę załamałam… (Nawiasem mówiąc, smutne jest też sobie uzmysłowić, że z opisywanej przeze mnie dziesiątki panów, żyje tylko dwóch.)
Choć w pamięci tzw. przeciętnego odbiorcy rolę „świetnego tekściarza” odgrywa po dziś dzień Agnieszka Osiecka (czego nigdy nie rozumiałam i już pewnie nie zrozumiem), mamy w historii tekstów polskiej muzyki rozrywkowej prawdziwą perłę w postaci twórczości Jeremiego Przybory. To, w jaki sposób Przybora władał piórem, jego niewymuszona elegancja, ale i przecież spora szczypta pikanterii, porywający dowcip, niesłychany urok i niewiarygodna wręcz świadomość językowa, to ewenement na skalę wszystkich polskich tekstów rozrywkowych w ogóle!
Jeremiemu Przyborze zawdzięczam przepiękną przygodę z Kabaretem Starszych Panów (był taki czas, kiedy nie dało się mnie zagiąć na żadnej piosence Kabaretu – znałam je wszystkie, wraz ze wszystkimi zwrotkami i wersjami, na pamięć) i rozsadzającą mnie dumę, że to właśnie w Polsce urodził się Nabokov tekstów piosenek rozrywkowych.
Panie Jeremi, dziękuję!

9. Demetrio Stratos

Ten niezwykle intrygujący niespotykanej urody multiinstrumentalista, badacz muzyki, wokalista i tekściarz grecko-włoskiego pochodzenia (urodzony w Egipcie) trafił do mojego serca jednym, zupełnie niesamowitym utworem – „Le sirene”.

Choć słyszałam w życiu mnóstwo utworów kwadrofonicznych, to, co Stratos zrobił w „Le sirene” z przestrzenią i relacją dźwięku do (uszu) słuchacza, przerosło moje najśmielsze oczekiwania i raz na zawsze zmieniło moją wizję zagospodarowania przestrzeni słuchacza w mojej własnej muzyce.
Demetriosowi Stratosowi zawdzięczam pokazanie mi kompletnie nowej i fascynującej perspektywy, a także opowiadanie „W rybich łuskach”, które napisałam zainspirowana tym jego utworem.
Σας ευχαριστώ, Δημήτριο!

10. Stanisław Dróżdż

Jak już pisałam w tekście „Językowe obserwacje”, twórczość Stanisława Dróżdża i poezję konkretną w ogóle odkryłam stosunkowo późno i od razu się w nich zakochałam. Dokładnie dwa miesiące przed terminem oddania pracy magisterskiej na studiach (a wbrew obowiązującym dziś trendom oddawałam ją pod koniec piątego roku studiów), kiedy utknęłam w ślepym zaułku w analizie tekstów Jeremiego Przybory, która miała być pierwotnym moim tematem, znakomita polska malarka, Zofia Broniek, pokazała mi twórczość Dróżdża, dla której zupełnie straciłam głowę. Z duszą na ramieniu przyszłam na seminarium magisterskie do mojego promotora, profesora Krzysztofa Kłosińskiego, i powiedziałam:

– Panie profesorze, mam dla pana wstrząsającą wiadomość.
– Napisała już pani całą pracę?!
– Gorzej – zmieniłam jej temat i zaczynam od początku, ale muszę
ją złożyć w pierwotnie wyznaczonym terminie… Za dwa miesiące.
– W takim razie proszę nie marnować czasu i zdążyć!

– rozmowa z promotorem idealnym, profesorem Krzysztofem Kłosińskim

Stanisławowi Dróżdżowi zawdzięczam te dwa najpiękniejsze miesiące mojego życia, przez które pisałam swoją pracę (i zdążyłam, dodatkowo zostając za nią wyróżniona!). Odkrywałam tę nową dla siebie, wciągającą, świeżą, poruszającą, głęboką, doskonałą Sztukę, równocześnie pisząc własną jej interpretację. Bardzo intensywny czas, który mnie ukształtował i przekonał, że wszystko naprawdę jest w języku. Że to nie moje przypuszczenie, tylko najprawdziwsza prawda. Zrozumiałam, że jestem wyznawcą języka, a Stanisław Dróżdż stał się moim doskonałym nauczycielem.
Panie Stanisławie, dziękuję!

P.S. Fragmenty mojej magisterki będę zamieszczać sukcesywnie na blogu – będą dostępne w kategorii Recenzje sztuk plastycznych oraz pod tagiem: Stanisław Dróżdż.

11. Jeffrey Dahmer

Ponieważ od zawsze temat samotności, poczucia odrzucenia i tęsknoty za bliskością nie był mi obcy, ogromnie poruszyła mnie historia zagubionego mężczyzny, który z tych właśnie powodów zdecydował się zamordować siedemnastu mężczyzn w różnym wieku (najmłodsza ofiara była niepełnoletnia), dopuścić się aktu nekrofilii na zwłokach i następnie je spożyć.
Ta strona mnie, w której już dawno temu rozgościł się na stałe Michał Fajbusiewicz, była zupełnie zafascynowana historią Dahmera (choć fascynacja ta oczywiście oscylowała na granicy przerażenia i współczucia). Tym bardziej, kiedy zaczęłam oglądać wywiady z nim i zrozumiałam, że choć był psychopatą i jak każdy psychopata miał ogromny talent manipulatorski, to jednak był też w pełni świadomy tego, czego się dopuścił, i potrafił z honorem ponieść konsekwencje swoich działań, nie zrzucając winy na innych (jak np. wręcz karykaturalny pod tym względem Ted Bundy). Dosyć mocno mnie co prawda rozczarował przyznaniem, że przeszedł na kreacjonizm, ale więzienie na pewno nie oddziałuje dobrze na żadną psychikę, a zwłaszcza tak zwichrowaną, jak jego.
Jeffrey’owi Dahmerowi zawdzięczam utwierdzenie mnie w przekonaniu, że nic nie jest do końca takie, na jakie wygląda, a w najstraszniejszych i najtrudniejszych do zrozumienia zbrodniach nigdy tak naprawdę – wbrew powszechnej opinii – nie mamy do czynienia z tylko jedną ofiarą.
Thank you, Jeffrey!

🌻🌻🌻 Wszystkim Panom w dniu ich święta składam najserdecznNiejsze życzenia, do których również dołączam piosenkę. Długo zastanawiałam się, którą wybrać, aż sobie uzmysłowiłam, że skoro Paniom wpis wcześniej zadedykowałam „Queen” Jessie J, to – żeby pozostać w klimatach królewskich – Panom podaruję dziś „Princes Of The Universe” wspaniałego i niepowtarzalnego zespołu Queen. I wy nućcie sobie codziennie – na przykład przy goleniu – te słowa, bo przecież są prawdziwe: 🌻🌻🌻

Here we are, born to be kings
We’re the princes of the universe

– Freddie Mercury