Wojna w Ukrainie

wszystkie zdjęcia znalezione w sieci

W ubiegły czwartek (tłusty zresztą), 24 lutego 2022 roku, Rosja zaatakowała Ukrainę. Sytuacja toczącej się tuż za naszą granicą wojny przeraża, obezwładnia oraz budzi w nas równocześnie bezsilność i ból. Płaczemy (tu w Polsce) nad Ukraińcami, ale też ze strachu, bo to, co spotkało naszych sąsiadów wczoraj, jutro może przytrafić się nam. Czy rzeczywiście może? Z jednej strony pamiętamy, że należymy do NATO i o planach zbrodniarza Vladimira P. (obecnego prezydenta Rosji) wobec Ukrainy, z drugiej wiemy i widzimy, że to niebezpieczny psychopata, który nie cofnie się przed niczym, by świat uwierzył w mit o potędze Rosji.
Minęło już kilka dni i chciałabym się podzielić kilkoma obserwacjami.

Nie każda reakcja jest moralna,
ale do każdej mamy prawo

wszystkie zdjęcia znalezione w sieci

W obliczu tak straszliwych wydarzeń, reagujemy często bardzo emocjonalnie i skrajnie. To ważne, żeby pozwolić sobie na odczuwanie wszystkiego, co się w nas dzieje, bo dzięki temu jesteśmy w stanie zrozumieć jakąś prawdę o sobie (jaka by nie była). Dopiero z tej pozycji możemy pogłębiać lub korygować postawy, które dostrzeżemy. Z tej pozycji możemy się też zdystansować, co z kolei ułatwi nam mądre i efektywne działanie.

to tak straszne, że muszę się od tego zupełnie odciąć, żeby ratować swoje zdrowie psychiczne, więc wyłączę wszystkie media i zajmę się czymś miłym – w tej postawie boli mnie wykorzystanie konceptu, który w wielu innych sytuacjach jest jedyną i bardzo mądrą radą. Od wszelkich toksycznych osób, które karmią się naszą energią, obciążają nas swoimi problemami, z którymi nie umiemy sobie później poradzić, czy też żerują na naszym braku asertywności, wiecznie nas o coś prosząc, dobrze jest się umieć odciąć. Nawet, jeśli będą nas szantażować emocjonalnie (np. popełnieniem samobójstwa), mamy prawo, a nawet obowiązek wpierw zadbać o siebie; odciąć się, wyciszyć, zmienić otoczenie, odzyskać równowagę. Jednak różnica między tym co nam nie służy i na co mamy wpływ, a tym, co nam nie służy i na co nie mamy wpływu jest taka, że w pierwszym wypadku odwrócenie oczu od zła (wyrządzanego nam) jest aktem odwagi i mądrości, a w drugim, odwrócenie oczu od zła (wyrządzanego innym i pośrednio również nam) – wyrazem tchórzostwa.
Wojna jest niewyobrażalnym złem na bardzo wielu poziomach, ale jesteśmy teraz zewsząd atakowani informacjami o niej nie dlatego, że ktoś czerpie chorą, perwersyjną przyjemność ze sprawiania nam tymi obrazami bólu. Oczywiście, że nie da się tego oglądać, nie zalewając się łzami, ale argument, że jest się na to „zbyt wrażliwym” jest w moim odczuciu szczytem bezczelności wobec tych, którzy bez względu na stopień swojej wrażliwości są właśnie atakowani. Na tych przerażających materiałach widzimy wycinek straszliwej rzeczywistości. Problemem nie jest fakt, że to widzimy, tylko że to się naprawdę dzieje.

w tylu miejscach toczą się wojny, a wszyscy się teraz tak przejęli Ukrainą… – ta reakcja mnie nieustająco zadziwia. W tym konkretnym przypadku, biorąc pod uwagę nasze położenie geograficzne, naprawdę trudno oczekiwać, że w masie (jako naród) będziemy w takim samym stopniu przejęci ciągle toczącą się wojną w Syrii, co atakiem na sąsiadującą z nami Ukrainę. Z drugiej strony, pamiętam dokładnie takie same głosy, kiedy wojna wybuchła w Syrii i oczy świata zwróciły się w jej kierunku. Pamiętam te – przyznajmy jednak, dziecinne – wyrzuty, że no tak, teraz to płaczecie, a o innych wojnach nawet nie wiecie, albo wiecie bardzo mało i nie płaczecie.
Na świecie dzieje się mnóstwo zła. Codziennie. Dzieci umierają na raka, inne tracą w wypadkach rodziców, wybuchają wojny, do władzy dochodzą fanatycy, płoną lasy, zwierzęta są okaleczane przez zwyrodnialców. Zarzut, że jest się hipokrytą, bo jedna wojna nas porusza do żywego, a nad inną łatwiej nam przejść do porządku dziennego, jest niemoralny, bo żeby w takim sensie hipokrytą nie być, musielibyśmy każdego dnia zapłakać nad co najmniej kilkoma wstrząsającymi informacjami, którymi codziennie bombardują nas media. A nasz mózg nas na ogół chroni. Jako osoba wysoko wrażliwa przeżywam wszystko mocniej. Jednak o wielu przykrych doniesieniach udaje mi się stosunkowo szybko zapomnieć.

ta wojna to początek III wojny światowej, ziszcza się właśnie najgorszy scenariusz, trzeba wykupić wszystkie potrzebne produkty i śledzić na bieżąco informacje, czekając na rychłą śmierć – strach jest jedną z bardziej oczywistych i zrozumiałych reakcji. Nie jest jednak dobrze, gdy pierwsze emocje już osłabną, nakręcać się tak radykalną, przez co z założenia nieprawdziwą narracją. Nie wiemy, co się wydarzy, więc skupmy się wyłącznie na faktach, obserwując sytuację i będąc w gotowym do weryfikacji poglądów.

to wojna z Ukrainą, więc nas nie dotyczy – niestety, jak byśmy tego nie próbowali wypierać, dotyczy.

Niezależnie jednak, jakie mamy poglądy, jakie przybieramy postawy, co jest dla nas do przyjęcia, a co właśnie nie jest, musimy sobie zdać sprawę z tego, że każdy ma prawo do swoich reakcji. Nawet tych, które uznajemy za niemoralne, do czego również mamy oczywiście pełne prawo.

Ponosicie odpowiedzialność

wszystkie zdjęcia znalezione w sieci

Bardzo często w momentach krytycznych, kiedy spotykaliśmy się na ulicach polskich miast, protestując przeciw łamaniu naszych praw, słyszałam, że to nie czas na rozliczanie obywateli z tego, na kogo głosowali. Mnie ten czas wydaje się najwłaściwszy. To jak wziąć dziecko, które narozrabiało za rękę, pokazać mu przykre efekty jego działań i powiedzieć: „przypatrz się, to jest konsekwencja twoich wyborów”. Bez krzyku, kar czy kazań. Niech samo zobaczy i poczuje – znakomita metoda wychowawcza, dzięki której można osiągnąć cuda.
Obecny rząd Polski robi wszystko, żeby jeszcze bardziej ogłupić swój elektorat, uprawiając w publicznej telewizji (czyli za nasze pieniądze) ohydną propagandę, siejąc nienawiść, napuszczając na siebie ludzi i przede wszystkich szerząc nieprawdę. Wśród wielu kłamstw wpajanych wyborcom jest również to, że obecna władza jest anty-rosyjska, anty-putinowska. I choć takie z zewnątrz może sprawiać wrażenie, jednak warto się temu przyjrzeć krytycznie, zapoznając się chociażby z dorobkiem Tomasza Piątka z zakresu literatury faktu.
Kiedy przeczytałam stanowisko Związku Kompozytorów Polskich w sprawie wojny, nazywające napaść Rosji na Ukrainę „bandycką”, podpisane przez prezesa ZKP-u, zrobiło mi się niedobrze. Ten sam prezes jeszcze niecałe trzy miesiące temu, wykorzystał swoje stanowisko do ocenzurowania związkowego kolegi, wielkiego polskiego kompozytora Pawła Szymańskiego, wypełniając tym samym putinowski plan osłabienia krajów unijnych. Że bezmyślnie – co do tego nie mam wątpliwości, ale bycie marionetką w rękach proputinowskiej władzy nie zdejmuje z niego odpowiedzialności. Każda osoba oddająca w wyborach głos na partię obecnie rządzącą – proputinowską, anty-unijną – jest współwinna temu, co się dziś dzieje, mimo że całym sercem może być przeciwna tej wojnie. Choć wielu nie będzie chciało tej prawdy przyjąć, tylko osłabienie Unii Europejskiej (poprzez sukcesywne, wieloletnie osłabianie unijnych krajów od środka) otworzyło przed zbrodniarzem Vladimirem P. furtkę do rozpoczęcia wojny z Ukrainą. A ewidentnym osłabieniem państwa jest oddanie go w ręce zgrai nieobliczalnych dyletantów.
Czy ponosimy odpowiedzialność za nasze polityczne preferencje? Za naszą wrażliwość? Chyba nie. Jednak za stanie po stronie zła już tak. Do tej pory uważałam wyborców Donalda Trumpa tylko za ludzi trochę przaśnych, o dużej tolerancji na prostactwo, o trochę niższej inteligencji, z niezrozumiałych dla mnie powodów zafascynowanych tym psychopatycznym wiejskim głupkiem. Natomiast jeśli dziś, po jego publicznym wsparciu działań zbrodniarza Vladimira P., dotychczasowi zwolennicy Trumpa nie złapią się za głowę i nie przyznają, że się co do niego pomylili, nie jestem w stanie uważać ich za godnych podania ręki.
Jak w przypadku każdej przemocy, najgorsze jest przyzwolenie tłumu. Psychopatyczny morderca statystycznie występuje w przyrodzie dużo rzadziej niż ci, którzy okazali się podatni na jego manipulacje. Więc zbrodniarza Vladimira P. zostawmy na chwilę w spokoju, mając nadzieję, że jak najszybciej podzieli los Nicolae’a Ceaușescu. Zróbmy rachunek sumienia i zastanówmy się, kiedy i jaki popełniliśmy błąd.

Co możemy zrobić

wszystkie zdjęcia znalezione w sieci

Jako osoba mająca dużą łatwość wpadania w skrajności, mam przeświadczenie, że zamiast albo się zadręczać i załamywać tą sytuacją, albo udawać, że jej nie ma, najlepiej wybrać sam środek, czyli działanie. Ale żeby zacząć działać, trzeba sobie odpowiedzieć na pytanie:

Co mogę zrobić?

Odradzam formułowanie tego pytania w taki sposób:

Jak mogę pomóc?

bo jestem przekonana, że w tak trudnych sytuacjach, jak ta, trzeba zdać się na tych, którzy pomagają zawodowo, żeby w ferworze dobrych chęci przypadkiem nie przyczynić się efektu odwrotnego od zamierzonego. Innymi słowy, do zrobienia jest masa rzeczy, ale sprawdźmy, co dokładnie możemy zrobić sami.
W internecie i na portalach społecznościowych znajdziemy informacje dotyczące działań w konkretnych częściach Polski (gdzie są i czego dokładnie zbiórki), jak i ogólnopolskich zbiórek pieniędzy. To, co na pewno jest potrzebne, to:

odzież/zabawki
artykuły higieniczne
butelki do karmienia dzieci
karimaty, śpiwory
żywność
krew
transport (z Ukrainy do granicy/przez ukraińską granicę – szczegółów dowiemy się na grupach dotyczących tej części Polski, w której mieszkamy)
pieniądze

Warto prześledzić wspomniane wyżej grupy, z których dowiemy się szczegółów. Odradzam działanie na własną rękę. Jeśli nie jesteśmy skomputeryzowani, zapytajmy kogoś z naszych bliskich, kto mógłby nam podać adresy punktów zbiórek wraz z informacją, co przyda się tam najbardziej.

Co jeszcze możemy zrobić

wszystkie zdjęcia znalezione w sieci

BOJKOT

Metodą, w którą mocno wierzę, jest bojkot. Bojkot oznacza życie w zgodzie z własną prawdą, co jest niesłychanie uwalniające. Jeśli uważam homofobię za coś odrażającego, a właściciel jakiejś firmy jest zadeklarowanym homofobem, nie chcę go finansowo wspierać. Choćby robił najlepsze piwo, skarpetki czy kosmetyki – nie muszę i nie chcę go w najmniejszym choćby stopniu utrzymywać. Uważam bojkot za niesłychanie elegancki sposób okazania swojej niezgody na postawy, które są nieetyczne i szalenie niebezpieczne.
To, co każdy z nas może zrobić, to bojkot rosyjskich produktów (każdy artykuł ma kod kreskowy, prefiks Rosji mieści się w przedziale od 460 do 469). Można powiedzieć, że to – w większej skali – uderzy w zwykłych Rosjan, ale to są przykre skutki złych wyborów większości społeczeństwa, za które płaci niestety całe społeczeństwo. Warto w tym miejscu zaznaczyć, że wielu Rosjan protestuje przeciw działaniom zbrodniarza Vladmira P., narażając swoje życie. Aktorka Liya Akhedzhakova przelała ukraińskiej armii 10 tysięcy dolarów i opuściła Rosję, w której za „zdradę państwa” grozi jej 20 lat więzienia.

OŚMIESZENIE

Powyższe zdjęcie podobno tak rozsierdziło zbrodniarza Vladmira P., że w Rosji od 2017 roku za samo jego posiadanie można trafić do więzienia. Z pewnością zalanie nim wszelkich portali społecznościowych jest zauważalnym aktem sprzeciwu wobec dyktatury tyrana, zwłaszcza, że jego bunt jest dosyć zabawny i być może odsłania pewną słabość.

JĘZYK

Wielu badaczy języka zachęca do zrezygnowania z formy „na Ukrainie/na Ukrainę” na rzecz formy „w Ukrainie/do Ukrainy”. To pozornie niewiele, ale zmieniając język, wpływamy na rzeczywistość. Bardzo dobrze tłumaczy to w swoim facebook’owym wpisie Paulina Mikuła:

Moi Drodzy,
kilka słów o tym, od czego zależy, czy mówimy „na Ukrainie”, czy „w Ukrainie”.
W skrócie chodzi o to, że mówimy „na Ukrainie”, „na Litwie”, „na Słowacji”, bo tak się przyjęło, taki jest zwyczaj językowy, taka tradycja.
Tyle że ta tradycja jest stosunkowo świeża, bo dziewiętnasto- lub dwudziestowieczna. Z analizy korpusów językowych wynika, że wcześniej częściej mówiliśmy „w Ukrainie” niż „na Ukrainie”, „w Litwie” niż „na Litwie”, „w Węgrzech” niż „na Węgrzech”.
Warto zaznaczyć, że w przeszłości zaczęliśmy łączyć „na” z nazwami państw historycznie traktowanych jak niesamodzielne terytoria, peryferyjne w stosunku do Polski.
Dla niektórych jest to wystarczający powód, by przy tym pozostać.
Dla mnie jest to główny powód, by wrócić do dawnej łączliwości.
Zwłaszcza teraz.
Ktoś powie, że to bzdury i wstyd, że się dziś tym zajmuję, ale uważam, że język ma znaczenie i wpływa na rzeczywistość. Mówiąc „w Ukrainie”, „do Ukrainy”, podkreślamy, że jest to państwo niepodległe, niezależne, samodzielne.
Wiem, że to wsparcie symboliczne, ale według mnie symboliczne gesty też są potrzebne.
Dlatego ja będę używać przyimków „w” i „do”, mówiąc i pisząc o Ukrainie.
Zachęcam do tego każdego z Was!
A jeśli ktoś obawia się, że to nowomowa i pogwałcenie gramatyki języka polskiego, uspokajam!
Nic z tych rzeczy.
Chodzi jedynie o zwyczaj językowy, a zwyczaje – jak powszechnie wiadomo – można zmienić.
Wszystko zależy od nas.
Źródło, z którego skorzystałam:

SPRAWDZANIE ŹRÓDEŁ

Pamiętajmy, że toczy się wojna informacyjna mająca na celu wprowadzenie opinii publicznej w błąd. Dlatego ważniejsze niż kiedykolwiek jest dziś weryfikowanie źródeł, z których korzystamy. W mediach społecznościowych zaglądajmy na profile dziennikarzy, do których mamy zaufanie.

NIERADYKALIZOWANIE SIĘ

Jednym z wielu okropnych konsekwencji wojny jest dostrzeganie w drugim człowieku wroga. Bojkot, o którym pisałam, powinien być dla zasady, ale nie na złość Ruskom. Trudno zachować spokój, kiedy widzi się zdjęcie dziesięcioletniej dziewczynki rozstrzelanej przez rosyjskich żołnierzy. Jednak trzeba próbować i pokazywać naszą postawą, po której stronie jest dobro, opowiadając się zawsze za nim.

Lwów – małe kawowe San Francisco

fot. Zofia Mossakowska

W miniony weekend zwiedzałam po raz pierwszy w życiu Lwów. Od bardzo już dawna miałam to w planach, ponieważ mój nieżyjący już dziadek ze strony mamy (wspominany kilka wpisów temu lekarz i reprezentant tej posiadającej herb szlachecki części rodziny), pochodził właśnie stamtąd. Niecałe dwa dni to oczywiście zdecydowanie zbyt mało, by wystarczająco poczuć klimat tego pięknego miasta. Niedosyt, jaki we mnie pozostał, z pewnością popchnie mnie w tamte strony jeszcze nie raz.

1. Miasto i jego położenie

Przez cały czas tej wizyty miałam w głowie słowa wypowiedziane kiedyś przez Laurie Anderson:

podróżuję między miastami, a nie między krajami

– Laurie Anderson

fot. Zofia Mossakowska

Tłumaczyła, że szlaki handlowe, ale także ścieżki wyznaczane przez kulturę i sztukę stykały się na ogół w różnych miastach świata. W związku z czym Laurie twierdzi, że często można mieć dużo więcej wspólnego z ludźmi z konkretnego miasta, niż z tymi z własnego kraju. (Mówiła to zresztą w trakcie wywiadu udzielonego podczas spaceru po Wilnie, z którego akurat pochodził mój tata.)
To czego – wstyd pewnie przyznać – świadomości, myśląc o Lwowie, nie miałam, to fakt, że miasto jest położone na wzniesieniach (leży na pograniczu Roztocza Lwowskiego i Wyżyny Podolskiej), co mnie niebywale zauroczyło. Co jakiś czas ukazywały się moim oczom uliczki ciągnące się prawie pionowo w górę lub prawie pionowo w dół. Skojarzenie z San Francisco – choć oczywiście z zachowaniem proporcji – było więc jednym z pierwszych.

2. Cmentarz Łyczakowski
i Obrońców Lwowa

O ile nie przepadam za dużymi zbiorowiskami ludzi żywych, o tyle naprawdę uwielbiam cmentarze – a im większe, tym mocniej (z warszawskich Powązek mogłabym właściwie nie wychodzić). Cmentarz Łyczakowski – najstarsza zabytkowa nekropolia Lwowa i równocześnie jedna z najstarszych istniejących do dziś w Europie – zrobił na mnie ogromne wrażenie nie tylko samą swoją historią (co oczywiste), ale też urodą i przestrzenią. Przepięknie położony, sprzyja zadumie i refleksji. Spoczywają na nim, żeby wspomnieć tylko najsłynniejsze nazwiska, m.in.: Oswald Balzer, Stefan Banach, Maurycy Dzieduszycki, Seweryn Goszczyński, Artur Grottger, Salomea Kruszelnicka, Maria Konopnicka i Gabriela Zapolska.
Mieszczący się na terenie Cmentarza Łyczakowskiego i będący jego integralną częścią Cmentarz Obrońców Lwowa jest nazywany również Cmentarzem Orląt Lwowskich, jednak nie jest to nazwa właściwa, ponieważ w tym miejscu spoczywają nie tylko Orlęta – broniące polskiego wówczas Lwowa dzieci do szesnastego roku życia (najmłodsze, umierając, miało dziewięć lat) – ale również starsi obrońcy tego miasta po I wojnie światowej, w wojnie polsko-ukraińskiej, a potem polsko-bolszewickiej.
Patrząc na groby dzieci (a już tym bardziej mniejszych od swojej broni), nie sposób się nie rozpłakać. Wszelkie dywagacje na temat słuszności obrony Lwowa lub jej braku, jak również sensu czy bezsensu „posyłania dzieci na wojnę” (większość tych małych dzieci broniło swojego miasta z własnej nieprzymuszonej woli) wydają mi się niestosowne i kompletnie nie ma miejscu. Jestem przekonana, że jedyne co można (i trzeba) jednoznacznie dziś ocenić, to celowość i sens jakiejkolwiek wojny – każda wojna jest niezaprzeczalnym złem (ciężko nie wspomnieć też o tej, która obecnie cały czas się toczy w Donbasie, 1100 km od Lwowa).
Jako językowca, ogromnie mnie poruszyło przypomnienie sobie pierwotnego znaczenia słowa, które od dłuższego czasu funkcjonuje w naszym języku w sposób zdeformowany i karykaturalny – słowa „patriotyzm”. Otaczam wszystkich poległych ogromnym szacunkiem i czcią.

3. Katedra Łacińska, Kaplica Boimów, Kościół Dominikanów, Katedra
Ormiańska

W planie naszej wycieczki było zwiedzanie powyższych obiektów sakralnych. Bazylika archikatedralna Wniebowzięcia Najświętszej Maryi Panny, nazywana po prostu Katedrą Łacińską – jeden z najstarszych lwowskich kościołów ujął mnie w sposób, nazwijmy to, umiarkowany. Choć podobają mi się kościoły gotyckie, tu jednak pomieszanie stylów (dla przykładu choćby barokowy ołtarz) i przepych, którego w kościołach nie lubię, sprawiły, że Katedra niespecjalnie przypadła mi do gustu. Ujęła mnie natomiast surowość wnętrza zabytkowej grobowej Kaplicy Boimów (a inaczej Trójcy Świętej i Męki Pańskiej), powstałej na początku XVII wieku, a najbardziej jej kasetonowa kopuła.
Obecnie greckokatolicka cerkiew Najświętszej Eucharystii, a kiedyś Kościół Bożego Ciała i klasztor oo. dominikanów, to jeden z barokowych zabytków miasta. Bardzo spodobała mi się jego jasność. Budynek klasztorny w 1972 roku został przekształcony w Muzeum Religii i Ateizmu, jednak w latach 90. XX wieku przekazano go ukraińskiej cerkwi greckokatolickiej (choć w części zabudowań klasztornych nadal funkcjonuje muzeum – Historii i Religii).
Objawieniem była dla mnie natomiast Katedra Ormiańska pod wezwaniem Wniebowzięcia Najświętszej Marii Panny z drugiej połowy XIV wieku – kompletnie nieprzypominająca niczego, na co mogłabym się nastawić. Cudownie surowa i inna. Na przestrzeni lat była wielokrotnie przebudowywana, co przełożyło się na pewną różnorodność stylów, lecz – w przeciwieństwie do Katedry Łacińskiej – odczuwałam w tym mimo wszystko jakąś harmonię i ład. Ogromne wrażenie zrobiły na mnie malowidła ścienne powstałe w latach 1925–1929 autorstwa naszego rodaka, Jana Henryka Rosena – bardzo wtedy młodego i nieznanego szerzej malarza, na którego talencie od razu poznał się arcybiskup Józef Teofil Teodorowicz, zamawiając u niego tę właśnie pracę (ku oburzeniu ukraińskich sław).

4. Hotel George oraz lwowski rynek
wieczorową porą

fot. Zofia Mossakowska

Pierwszy dzień naszej wycieczki – i równocześnie przedostatni – był naprawdę wyjątkowo intensywny, bo po nocy spędzonej w autokarze, obejście z przewodnikiem całego cmentarza, a potem wyszczególnionych wyżej kościołów to całkiem sporo jak na pół (dopiero) dnia. Choć po wizycie w Hadze nie powinnam mieć najmniejszej trudności w sprawnym przejściu na tryb zombie, jednak przy siłach utrzymywała mnie jedynie perspektywa szybkiego prysznica i upragnionego obiadu w jednym z najsłynniejszych lwowskich hoteli, w którym nocowaliśmy – Hotelu George [wym. żorż], wybudowanym na samym początku XX wieku. Tym sposobem dołączyłam do najwspanialszego, jakie można sobie tylko wyobrazić, grona hotelowych gości – na przestrzeni lat zatrzymywali się tu m.in.: Honoré de Balzac, Jan Kiepura, Ferenc Liszt, Maurice Ravel czy Jean-Paul Sartre (oprócz nich bywał tu także Ignacy Jan Paderewski, Władysław Reymont, Henryk Sienkiewicz, Józef Piłsudski i Nikita Chruszczow). Hotel wywarł na mnie ogromne wrażenie – elegancki, przestronny, z duszą. Duża sala jadalna, w której serwowano znakomite jedzenie, przypominała mi trochę swoim klimatem nieodżałowaną krakowską restaurację w Hotelu Francuskim (zwłaszcza następnego dnia rano, kiedy królewskie wręcz śniadanie umilała gościom młodziutka Ukrainka, przepięknie grając na leciutko rozstrojonym pianinie).
Jedynego tutaj wieczoru nie wypadało nie spędzić na lwowskim rynku, który nocą rzeczywiście tętni życiem. Liczne kawiarenki i puby przeżywają prawdziwe oblężenie, podobnie jak czynne do późnych godzin nocnych sklepy z pamiątkami, które – co przyjemnie było zaobserwować – oferują w większości naprawdę ładne i gustowne rzeczy (na uwagę zasługuje zwłaszcza duży wybór pięknych, tradycyjnych, ręcznie haftowanych strojów). Przy ogródku jednego z lokali w samym centrum jest nawet ustawiona scena, na której nie dość, że można sobie potańczyć, to jeszcze tańce latynoskie (następnym razem przyjadę albo z tancerzem, albo zupełnie sama)!
Z pewnością warto w rynku wypić piwo, które nie jest na ogół trunkiem mojego pierwszego wyboru.

Jak kiedyś ustaliliśmy ze znajomym:

– Cappuccino? Nie, dzięki. Z napojów z pianą wolę piwo – stwierdził znajomy.
– A ja z czystych wolę czystą – odparłam.

– mała trunkowa dygresja

Jednak właśnie tu odkryłam piwo, które oczarowało moje podniebienie (przede wszystkim tym, że zupełnie piwa nie przypominało ani w smaku, ani w działaniu). Co ciekawe, było to pszeniczne piwo rzemieślnicze produkcji austriackiej (Stiegl-Paracelsus Bio-Zwickl).
Uczestnictwo we lwowskim życiu nocnym zakończyłam w ormiańskiej części starówki wypadem w założeniu na kawę (absolutnie tutaj obłędną!) i ciastko, a w praktyce na kawę i tatara z cielęciny (wybitnego i zupełnie innego od tych, które znałam) i poczułam się tym miastem już w pełni zauroczona.

5. Zamek w Olesku

fot. Zofia Mossakowska

Następny dzień, rozpoczęty śniadaniem o godzinie, której zazwyczaj nie ma na moim zegarku, był równocześnie dniem powrotu. Zanim ten jednak nastąpił, czekało nas jeszcze zwiedzanie dwóch położonych w przepięknym obwodzie lwowskim zamków: Zamku w Olesku oraz Zamku w Podhorcach, które pełnią dziś rolę muzeów. Dużym szokiem było dla mnie to, jak Ukraińcy interpretują to słowo. Muzea historyczne kojarzą mi się z pewnym ładem i porządkiem (na ogół chronologicznym), jednak Zamek w Olesku wydawał się być w środku zbieraniną przeróżnych eksponatów (przede wszystkim obrazów), rozmieszczonych w przypadkowy sposób, bez żadnej dbałości o jakikolwiek ogólny charakter całej wystawy. Daleka jestem od przekonania, że sąsiadująca z nami Ukraina powinna zamieszczać w swoich muzeach mieszczących się w polskich zamkach również podpisy w języku polskim, jednak akurat w Zamku w Olesku, w którym przyszedł na świat późniejszy król Polski Jan III Sobieski, brak jakiegokolwiek drugiego po ukraińskim – i zrozumiałego dla nas – języka (choćby angielskiego) wydaje mi się, mówiąc delikatnie, niedopracowaniem.
Rodzina Sobieskich jest zresztą ważna dla mojej rodziny od strony taty, bo ponoć nasze losy wiele pokoleń temu się skrzyżowały jakąś nieślubną drogą. Niestety nikt dziś za bardzo nie wie jak, a główni zainteresowani już od wieków nie żyją.

fot. Zofia Mossakowska

6. Zamek w Podhorcach

fot. Marianna Patkowska

Czego by jednak nie mówić, Zamek w Olesku jawi się jako wzór muzealnictwa na skalę europejską w porównaniu z Zamkiem w Podhorcach. Oprowadzającej nas przez całą wycieczkę przewodniczce opadły ręce, kiedy weszliśmy do pierwszej sali, a naszym oczom ukazały się ogromne zdjęcia… Nowego Jorku (tak, wchodziło się prosto na gigantyczną Statuę Wolności). Taką wystawę (również zresztą, z tego co się zdążyłam zorientować, mało interesującą) można przecież zrobić w absolutnie każdym wnętrzu i najlepiej w centrum Lwowa. Wycieczki jadą całkiem spory kawałek drogi do naprawdę bajecznie położonego, również kiedyś polskiego, Zamku w Podhorcach, żeby zrozumieć jego historię, w czym byłyby przydatne np. zamieszczone w środku związane z nią zdjęcia. Weszliśmy więc i z dużym niesmakiem szybko wyszliśmy.
Sam zamek, choć jest w dość opłakanym stanie (zwłaszcza jego zupełnie sczerniały, ponury tył), zrobił na mnie ogromne wrażenie. Być może dlatego, że lubię zaniedbane budynki z historią i duszą. Jakaś część mnie oczywiście ubolewa nad tym, że Ukraińcy nie wydają się być szczególnie zainteresowani zadbaniem o to piękne miejsce (które bez renowacji prędzej czy później się po prostu rozsypie), jednak inna część mnie przypomina sobie jak przeważnie się kończą remonty ważnych miejsc historycznych (koronnym przykładem jest rzeź, jakiej dokonało na zabytkowej zakopiańskiej Willi „Atma” Muzeum Narodowe w Krakowie).
Reasumując, Zamek w Podhorcach na pewno warto zwiedzić, póki stoi, jednak nie należy sobie robić zbyt dużych nadziei związanych z jego ofertą muzealną.

fot. Marianna Patkowska
fot. Marianna Patkowska

7. Co warto przywieźć ze Lwowa?

fot. Marianna Patkowska

Przede wszystkim na Ukrainie jest niesłychanie tanio. Tutejsze sto hrywien to nasze piętnaście złotych (jeszcze bardziej się zresztą opłaca wymieniać złotówki w kantorach we Lwowie, kurs jest dla nas korzystniejszy). W związku z czym możemy zjeść i wypić wspaniałe rzeczy, a także kupić na powrót sporo doskonałych artykułów za bardzo niewielkie pieniądze, a Lwów stoi przede wszystkim kawą i czekoladą! I nawet jeśli się, jak ja, raczej unika słodyczy, we Lwowie warto sobie zrobić dyspensę i zjeść choćby najmniejsze ciastko czekoladowe. Uczciwie mogę stwierdzić, że torcik Spartak, który zamówiłam w rynku w kawiarni „Atlas” przed samym wyjazdem, był jednym z najlepszych deserów, jakie jadłam w życiu!

fot. Zofia Mossakowska

Jeśli jednak słodycze są naszym sprzymierzeńcem i jemy je na co dzień (lub mamy nimi kogo obdarować), na pewno warto przywieźć ze Lwowa tak naprawdę cokolwiek z czekoladą – gwarantuję, że będzie to doskonały zakup.
Kawę tak samo warto zarówno przywieźć ze sobą, jak i wypić w dowolnie wybranej kawiarni na miejscu. I na ciepło i na zimno jest zupełnie nieporównywalna do tego, co znamy; nawet jeśli smak wiedeńskiej czy budapesztańskiej kawy nie jest nam obcy, możemy być ciągle mile zaskoczeni jakością lwowskiej oferty. W samym rynku znajdziemy doskonały sklep z kawami (chyba jedyny taki na tym terenie) – ma gigantyczny wybór, a wchodząc do niego, zostaniemy uderzeni w nozdrza fantastycznym aromatem. Sklep ma dwie części – w jego głębi znajdziemy odrobinę droższe artykuły (300 – 400 UAH), idealnie nadające się na prezenty (m.in. pięknie pakowane kawy pojedyncze lub w zestawach, filiżanki czy kawiarki), a w pierwszej sali można nabyć kawę na wagę (100 g nie przekracza 100 UAH) w ziarnach lub mieloną na naszych oczach. Osobiście polecam oczywiście ziarnistą. Nawet jeśli nie mamy młynka do kawy, warto się z tej okazji w niego zaopatrzyć. Ponieważ nie jestem znawcą kaw, wybierałam rodzaj (spośród całego zatrzęsienia) właściwie zupełnie na wyczucie – spodobała mi się etykieta „After meal”, gdyż najbardziej oddawała moje kawowe potrzeby, więc wzięłam tak nazwane ziarna i okazało się, że nabyłam najlepszą kawę, jaka kiedykolwiek gościła w moim domu. W razie czego, gorąco polecam właśnie tę!
W sklepie, w którym było więcej os, niż klientów, nabyłam jeszcze miód i nalewkę migdałową – tę ostatnią głównie dlatego, żeby się pozbyć ostatnich 70 UAH, a także dlatego, że bardzo lubię Amaretto. Miód okazał się być rzeczywiście fantastyczny (osy miały nosa), a nalewka przerosła moje najśmielsze oczekiwania – słodziutka, niesłychanie delikatna i kobieca, po prostu przepyszna!
Dopiero teraz, po tylu latach, zrozumiałam wreszcie czemu kawa zajmowała tak ważne miejsce w życiu mojego dziadka – autentycznego kawosza. Był jedyną znaną mi osobą o tak rozległej wiedzy na jej temat. Domyślam się, że jeśli ktoś raz przyzwyczai się do lwowskiej kawy, bycie skazanym później na kawy robione gdzie indziej, musi być trudnym doświadczeniem (a na zakopiańską sztukę parzenia kawy, zwłaszcza tych ileś lat wstecz, spuszczę zasłonę milczenia).

8. Góralu, czy ci nie żal?

fot. Zofia Mossakowska

Góralem jestem co prawda tylko w ćwierci (moją babcią i żoną wspominanego dziadka ze Lwowa była pełnokrwista góralka), ale odpowiadając na pytanie – nie jest mi żal. W pewnym momencie podczas wycieczki pojawiła się taka zbiorowa refleksja (ludzi w bardzo różnym wieku), że to straszliwie smutne, że Lwów nie jest już częścią Polski. Zupełnie nie byłam jej w stanie podzielić. Być może dlatego, że punktem wyjścia były dla mnie podane na początku wpisu słowa Laurie Anderson o komunikowaniu się i podróżowaniu między miastami, a nie między krajami. O ile bardzo wzrusza mnie historia Obrońców Lwowa, którzy walczyli o swoje dopiero co odzyskane ziemie i pewnym sensie również tożsamość, o tyle nie mam dziś – w czasach, w których nie toczymy z nikim jeszcze na szczęście żadnej wojny – poczucia, że gdyby jakieś piękne miasto należało do Polski, byłabym szczęśliwsza. Możemy podróżować (choć sposób pracy obydwu nacji na granicach polsko-ukraińskich pozostawia niestety ciągle bardzo wiele do życzenia), wszystkie piękne miejsca są właściwie na wyciągnięcie ręki, często za całkiem nieduże pieniądze. Tożsamość dzisiejszego Lwowa tworzą ludzie – w większości Ukraińcy; on nie tylko terytorialnie, ale przede wszystkim mentalnie już dawno przestał być „nasz”. Rozumiem sentyment i ból osób, które przeżyły wojnę, ale nie rozumiem żalu ludzi młodych. Tak samo jak nie rozpaczam też, że Wiedeń nigdy nawet do Polski nie należał (choć wolałabym mieć bliżej do MUMOK-u), czy że od Salonik oddziela mnie kilka granic (samolotem znajdę się tam szybciej, niż jadąc Zakopianką do Warszawy). Parafrazując Kamila Cypriana Norwida (mówiącego o Chopinie),

jestem rodem warszawianką,
sercem świata obywatelką
… a talentem… Polką

P.S. W ramach deseru, nie sposób umieścić pod tym wpisem żadnej innej piosenki. Muszę przyznać, że usłyszenie tej melodii na ulicach Lwowa, zrobiło na mnie wrażenie.