„Cieszę się, że moja mama umarła” Jennette McCurdy

fot. Bożena Szuj

tłumaczenie: Magdalena
Moltzan-Małkowska
wydawnictwo: Prószyński i S-ka
rok wydania: 2022
oryginalny tytuł: I’m glad
my mom died

Głośny literacki debiut Jennette McCurdy „Cieszę się, że moja mama umarła” porusza niesamowicie ważne kwestie, które w wielu kulturach (m.in. naszej) ciągle jeszcze uchodzą za tematy tabu. Jest to również znakomita, wciągająca, pełna fantastycznego humoru, doskonale napisana… wstrząsająca powieść autobiograficzna o tym, jak wiele nieodwracalnych błędów można popełnić, wychowując dziecko i jak kompletnie przez nikogo nieweryfikowana władza absolutna matki może zniszczyć życie jej dziecka. Jest to też powieść o piekle anoreksji, bulimii, alkoholizmu, współuzależnienia i show biznesu, w którym dorastają pod niewyobrażalną presją dziecięce gwiazdy, spełniające na ogół marzenia swoich rodziców.

Kwestia tytułu

fot. Bożena Szuj

Nie ukrywam, że tytuł wywołał we mnie początkowo mieszane uczucia. Oczywiście w połączeniu z przepiękną okładką i cukierkowym na niej zdjęciem McCurdy trzymającej różową urenkę, bardzo mnie rozbawił. Równocześnie okazywanie radości z powodu czyjejkolwiek śmierci budzi mój sprzeciw. Amerykańska gawiedź, która wytoczyła się z szampanem na ulice po zamordowaniu Saddama Husajna utożsamiała w moim odczuciu najohydniejsze instynkty nie dlatego, żeby mi było Husajna szkoda, czy żebym uważała, że na śmierć nie zasłużył. Podobny niesmak czułam, kiedy jedna z instagramerek stwierdziła, że „po śmierci Putina otworzy szampana” (co oni mają z tym szampanem?). Znowu nie dlatego, żebym nie uważała, że najlepszą przysługą dla świata będzie unicestwienie tego zbrodniarza. Czułam jednak, że czym innym jest odetchnąć z ulgą po czyjejś śmierci, a czym innym poświęcać swoją energię na jej celebrowanie.
W przypadku tytułu recenzowanej dziś przeze mnie książki jest jednak trochę inaczej. Po pierwsze Jennette McCurdy łączyły ze zmarłą silne więzy. Była to relacja mająca długą historię. Relacja, której częścią było więc również samopoczucie autorki po śmierci matki i własne na ten temat przemyślenia, czy – co najbardziej tragiczne – nieumiejętność wyodrębnienia ich z wdrukowanych w siebie przekonań i manipulacji matki, z którą dwadzieścia parę lat swojego życia była emocjonalnie zlana w jedno.
McCurdy w wielu wywiadach powtarzała, że od początku chciała tak właśnie nazwać swoją książkę. Zależało jej na tym, żeby tytuł przyciągnął uwagę i taką funkcję z całą pewnością spełnił, jednak nie ograniczył się tylko do niej… W słowach „cieszę się, że moja mama umarła” autorka mówi o własnych uczuciach, co – jak się z biegiem lektury przekonamy – jest krokiem milowym w jej późniejszej terapii. To właśnie z rozpoznawaniem i nazywaniem własnych uczuć miała najpoważniejszy problem, wskutek skandalicznych, przemocowych zachowań swojej matki. Tytuł można więc nazwać rodzajem zwycięstwa nad wszystkimi traumami dzieciństwa, zaburzeniami i nałogami, z jakimi musiała się mierzyć.

fot. Bożena Szuj

Amerykański sen

fot. Bożena Szuj

Ach, być młodziutką gwiazdą amerykańskiego kanału telewizyjnego dla dzieci i młodzieży Nickelodeon, uśmiechającą się do wszystkich Amerykanów z ogromnych billboardów… Gwiazdą pracującą z samą Arianą Grande i zarabiającą na tym przez całe lata mnóstwo pieniędzy… Któż z nas nie chciałby nią zostać? Z pewnością trochę osób, a wśród nich Jennette McCurdy: drobniutka dziewczynka pochodząca z ubogiej mormońskiej rodziny. Grzeczna, spokojna i całkowicie zdominowana przez swoją zaborczą, narcystyczną i ukochaną matkę. Trudno wymagać od małych dzieci, żeby umiały wyznaczyć swoją ścieżkę kariery, nie popełniając przy tym żadnego błędu. Mała Jennette była jednak pewna dwóch rzeczy: że chce być pisarką oraz że nie chce być aktorką.

Bezwzględnie wolę pisać, niż grać. […] Lubię prywatność tej czynności. Nikt nie patrzy. Nie poddaje ocenie. Nie krytykuje. Nie ma kierowników obsady, agentów, menedżerów, reżyserów ani mamy. Tylko ja i kartka. Pisanie to dla mnie przeciwieństwo grania. Granie jest z gruntu fałszywe. Pisanie z gruntu prawdziwe.
– Doskonale. – Mama obserwuje mnie bacznie, jakby oceniała, czy można mi wierzyć. – Pisarze są grubi i niechlujni, wiesz? Nie zniosłabym, gdyby twój aktorski tyłeczek zamienił się w wielkie dupsko pisarki.
Zanotowałam. Moje pisanie unieszczęśliwia mamę. Moje granie sprawia jej radość. Zabieram kartki i wsuwam je z powrotem pod pachę.

– Jennette McCurdy „Cieszę się, że moja mama umarła” str. 112

Matka nie pozwoliła jej jednak ani rozwijać niewątpliwego talentu literackiego, ani zrezygnować z pięcia się po szczeblach aktorskiej kariery. Ktoś niezorientowany w treści książki mógłby stwierdzić, że „dzięki matce przynajmniej do czegoś w życiu doszła”. Tak, owszem: do poważnych zaburzeń odżywiania, alkoholizmu, łatwości wchodzenia w toksyczne relacje z mężczyznami i przede wszystkim pogardy dla całego show biznesu, w którym się zwyczajnie marnowała, grając latami w – jak to ujęła – „gównianym sitcomie” (mowa o popularnym serialu dla młodzieży „iCarly”).
Niektórzy mogą Jennette McCurdy również kojarzyć jako piosenkarkę (krótka kariera muzyczna również nie była oczywiście ani jej marzeniem, ani nawet pomysłem). O piosence „Not That Far Away”, którą nagrała, mając osiemnaście lat, pisze tak:

Nie znam się na muzyce, ale piosenka mi się nie klei, aranżacja jest przestarzała, a melodia jednostajna. Nie mówię tego na głos, ponieważ mama jest zachwycona. Łzy płyną jej po twarzy. Fakt, nie sądzę, że są to jedynie łzy radości, coś za nimi stoi i mam pewne podejrzenia, o co chodzi. Życie dogoniło sztukę, jeśli tak można nazwać tę piosenkę. (Nie można.)

– Jennette McCurdy „Cieszę się, że moja mama umarła” str. 167

Czym zdradza dobry gust i umiejętność trzeźwego osądu sytuacji, a przede wszystkim doskonałe, lekkie, choć miejscami ostre jak brzytwa pióro.

fot. Bożena Szuj

Cała ta przemoc

fot. Bożena Szuj

Paulina Młynarska w swoich mediach społecznościowych tuż po zamieszczeniu recenzji znakomitego miniserialu Netflixa „Sprzątaczka” skarżyła się w kolejnym poście na komentarze podważające przemoc, jakiej padła ofiarą (i przed którą uciekała) główna bohaterka serialu. Wtedy całkowicie się załamałam, zaczynając rozumieć, że istnieją ludzie, dla których przemoc faktycznie oznacza tylko i wyłącznie zaciukanie kogoś na śmierć, najlepiej z zimną krwią. Tymczasem… o czym po raz pierwszy pisałam na blogu już bardzo dawno temu i od tego czasu przypominam regularnie: zło nie jest jaskrawe! Nie rzuca się w oczy i nie jest aż tak proste do oddzielenia od dobra, jak nam się wydaje. To, że bohater, przed którym uciekała tytułowa sprzątaczka nie był uosobieniem Lucyfera i – kiedy był trzeźwy – dał się nawet i lubić, i zrozumieć, nie oznacza, że nie stosował wobec niej przemocy i że zostając z nim, byłaby wraz z dzieckiem bezpieczna.
Obawiam się, że z odbiorem książki „Cieszę się, że moja mama umarła” może być podobnie. Przemocowość matki Jennette nie jest tak „spektakularna”. To nie Pearl Fernandez, Diane Downs czy Theresa Jimmie Knorr.  Ona wszystkie swoje dzieci kocha, a Jannette jest jej oczkiem w głowie i piszę to bez ironii. Problemem jest jednak to, że ta miłość jest na wskroś toksyczna, niezdrowa, krzywdząca i pozostawiająca po sobie gigantyczne blizny. To nie jest matka, która znęca się nad córką, trzymając ją w piwnicy, głodząc i gwałcąc butelką. To matka, która do szesnastego roku życia swoją córkę kąpie (czasem razem z synem w podobnym wieku, co wprawia rodzeństwo w ogromne zakłopotanie), a potem „bada” jej miejsca intymne. Czy to jest molestowanie seksualne? Tak. To jest molestowanie seksualne, nawet jeśli matka wypiera płynącą z tego własną przyjemność. (Ta zresztą nie musi być stricte seksualna – sytuacja daje jej jednak kontrolę.) Manipulowanie przebytym i pokonanym w młodym wieku nowotworem (kiedy dzieci były jeszcze bardzo małe), odtwarzanie w kółko momentów wspominanych przez całą rodzinę jako traumatyczne, do których zdrowiej byłoby już nie wracać, to również przemoc. W końcu nieszanowanie stawianych przez dziecko granic (co jest oznaką jego zdrowego rozwoju) i szantaże emocjonalne, mające na celu zburzenie wszystkich tych granic, by uczynić je całkowicie sobie poddanym i bezwolnym. Czy też zadecydowanie za dziecko, że w szóstym roku życia poświęci się aktorstwu, którego ani nie czuje, ani nie lubi (choć pobierane lekcje sprawiają, że staje się w tym dobre) i będzie w ten sposób zarabiać na rachunki. Zarabianie na dom nie jest zadaniem dziecka. Już nie wspominając o obsesyjnym ważeniu i wpędzeniu w anoreksję jedenastoletniej córeczki.
Nie mam wątpliwości co do tego, że wrażliwi czytelnicy już po kilku stronach książki zrozumieją toksyczność, w jakiej wychowywała się Jennette McCurdy. Bardzo bym jednak chciała, żeby umieli ją wychwycić wszyscy, bez względu na własne doświadczenia. To doskonały przykład zupełnie niejaskrawego, choć ogromnego zła.

fot. Bożena Szuj

Budowa książki

fot. Bożena Szuj

O tym, że McCurdy pisze znakomicie, lekko, z ogromnym poczuciem humoru okraszonym ironią, wspominałam już wcześniej, posiłkując się cytatami z książki. Moją uwagę zwrócił też pewien fenomenalny zabieg. Autorka przeprowadzając nas przez kolejne lata swojego życia (zaczyna powieść od swoich szóstych urodzin, a kończy ją, kiedy ma dwadzieścia dziewięć lat), dostosowuje język i opisywany sposób myślenia do kolejnych etapów swojego dorastania. Na początku ukazuje nam świat (czyli… głównie mamę) widziany oczami wrażliwej sześciolatki. Potem jedenastolatki, trzynastolatki, szesnastolatki – dojrzewającej, ale ciągle bardzo grzecznej mormonki, która boi się spróbować nawet łyka alkoholu. Osiemnastoletnia już alkoholiczka pokazuje nam świat z nieco innej perspektywy. Nie traci swojej ogromnej wrażliwości, w dalszym ciągu humoru i zmysłu obserwatorskiego, ale boryka się już z innymi problemami. Anoreksja płynnie przeradza się w bulimię, bohaterka przeżywa swoje pierwsze miłości i sercowe rozterki, a wszystko to krąży ciągle wokół jej matki, choć wydawać by się mogło, że nie powinno być już z nią związane.
Warta odnotowania jest też sama budowa książki. Początkowe „PRZED” uznałam za tytuł części, niespecjalnie się nad nim zastanawiając. Kiedy po lekturze większości natrafiłam na „PO”, zrozumiałam, że książka podzielona jest na to, co przed śmiercią matki oraz to, co po niej. Wstrząsające jest uświadomienie sobie, że tak właśnie autorka widzi swoje własne życie, a nawet w jakimś momencie siebie samą. Rozdziela życie, siebie na dwie części: przed śmiercią matki i po jej śmierci, a sama najpierw żyje dla matki, a potem nie bardzo nawet wie, po co i dla kogo miałaby żyć.

fot. Bożena Szuj

Zdrowienie

fot. Bożena Szuj

Na samym początku napisałam, że Jennette McCurdy porusza w swojej książce tematy, które w wielu kulturach są uznawane za tematy tabu. Jednym z nich jest mówienie o zmarłych własnej prawdy (bo o zmarłych przecież dobrze albo wcale), a drugim podważenie autorytetu matki, którą trzeba bezwarunkowo szanować za to, że nas urodziła (o co nigdy nie prosiliśmy) i wychowała (co jest naturalną konsekwencją zdecydowania się na urodzenie dziecka).
I tu chciałabym być dobrze zrozumiana. Nie jestem zwolennikiem wylewania pomyj na ludzi, którzy nie żyją, po pierwsze dlatego, że nie mogą się przed tym obronić, a po drugie dlatego, że generalnie nie jestem zwolennikiem wylewania pomyj również na ludzi, którzy żyją. Jednak jakoś niesłychanie łatwo nam przychodzi wkładanie każdej niewygodnej prawdy do wora z napisem „pomyje”, czego najlepszym przykładem jest obecna histeria związana z Karolem Wojtyłą. Nie każdy i nie przed wszystkim powinien „móc się obronić”. Jeśli McCurdy przeżyła piekło przez matkę, która długie lata była jej całym światem, jeśli ta miłość zniszczyła jej życie, pozostawiając po sobie zgliszcza, jeśli trafiła na terapię, na której dowiedziała się, że to, co uważała za normalne, było całkowicie niezdrowe, musi mieć dziś prawo do powiedzenia tego głośno. I to nie jest rodzaj odwetu, lecz proces odzyskiwania siebie. W książce nie ma nienawiści. W żadnym miejscu nie przeczytamy w niej też, że matka autorki była potworem. Zobaczymy jedynie skutki jej toksycznych zachowań i być może otworzy nam to oczy na to, co w nas samych niezdrowe i warte skorygowania. Zwłaszcza, kiedy jesteśmy matkami lub planujemy nimi zostać.

fot. Bożena Szuj

P.S. A na deser łączę znakomity wywiad z Jennette McCurdy w The Daily Show, w którym m.in. wyjaśnia, czemu wybrała taki tytuł dla swojej książki.

fot. Bożena Szuj

Jeśli podoba Ci się, jak piszę, i chcesz mnie docenić,
kliknij w poniższą ikonkę i postaw mi, proszę, wirtualną kawę ☕️

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Wybaczyć, czyli że co?

fot. Marianna Patkowska

Jako osoba wysoko wrażliwa, bardzo cieszę się, że mam równie wysoko wrażliwą przyjaciółkę, bo kiedy tracę nadzieję, że ktokolwiek na świecie jest w ogóle w stanie mnie zrozumieć, wtedy wchodzi ona, cała na biało, nucąc: „Mam tak samo, jak ty”. Minusem naszych rozmów jest to, że wiele rzeczy stanowi dla każdej z nas w równym stopniu zagadkę, a nasze próby rozwikłania jej przypominają akrobatykę wyczynową, która jednak zawsze na jakimś etapie kończy się kontuzją. Ostatnio na tapet wjechał temat wybaczania, który przyjaciółka skwitowała pytaniem trafiającym w sedno, mianowicie tytułowym:

Wybaczyć, czyli że co?

– tytułowe pytanie mojej przyjaciółki

I wtedy uświadomiłam sobie, że od dłuższego czasu sama je sobie zadaję. Naprawdę, nie rozumiem tego pojęcia. I zanim wszyscy moi Czytelnicy (cała ich trójka, z czego dwójka nieuznająca mnie za wroga) zaczną wywracać oczami (nomen omen zresztą), niech przemyślą w zaciszu swojego sumienia, czy bez patosu i oklepanych frazesów potrafią wyjaśnić samym sobie znaczenie tego słowa.

Niepamięci cud

Często słyszę, jak ludzie chełpią się tym, że nie są pamiętliwi. I z tym sformułowaniem także mam problem. Sama jestem akurat obdarzona bardzo dobrą pamięcią – złośliwi twierdzą, że pamięcią słonia (choć z uwagi na jego gabaryty nie jestem przesadną fanką tej metafory), ale przez lata udawało mi się wypierać z niej rzeczy straszne, byle tylko źle o kimś nie myśleć, bo wtedy mógłby się pogniewać i na przykład… zniknąć z mojego życia, a ja przecież uwielbiałam tę unoszącą się w otaczającym mnie powietrzu woń zgnilizny. Wizja swojej przestrzeni uprzątniętej z toksyn chyba zbyt mnie przerażała – potrzebowałam dramy, w której dostarczaniu niezawodna jest jednostka patologiczna, a taka zawsze potrafiła mnie wyczuć w tłumie.
Po latach rozczarowań, cierpień, przemocy i terapii zrozumiałam, że jestem wyposażona we wszystko, czego mi trzeba, by uczynić się osobą szczęśliwą i warto zacząć z tego korzystać. Jednym z tych narzędzi jest moja pamięć.
Słownik Języka Polskiego definiuje pamiętliwego człowieka w następujący sposób:

pamiętający długo urazy

Słownik Języka Polskiego PWN

I tu dla mnie pojawiają się schody. Co to znaczy „długo”? Tydzień? Miesiąc? Rok? Piętnaście lat? Kto to liczy? I czemu człowiek mający dobrą pamięć, miałby z jakiegoś powodu swoich uraz nie pamiętać? Tym samym przeszłam do drugiego problematycznego dla mnie słowa tej definicji – co znaczy „pamiętający”? Czym innym jest przecież „rozpamiętywanie”, a czym innym „pamiętanie”. Jeśli przyjmiemy na chwilę filozofię, której od dłuższego czasu jestem wierna, mianowicie, że każde wydarzenie w naszym życiu jest lekcją, to jak mamy się z niej czegokolwiek nauczyć, wycinając w pień (niepamięci) wszystko to, co nas uwiera, boli i ogólnie jakoś nam nie pasuje?
Nie ma człowieka, który nie popełniałby błędów. Im lepiej kogoś poznajemy, tym więcej jego niedoskonałości widzimy. (Coś takiego zresztą wydarzyło się w początkowej fazie mojej znajomości z Drapieżnikiem – on tak bardzo chciał w możliwie jak najkrótszym czasie pokazać mi się prawdziwym, że wylał na mnie całe wiadro swoich brudów nazbieranych z kilkudziesięciu lat, na co nie byłam wtedy kompletnie gotowa). Nie chodzi o to, by przymykać na cudze przywary oko, tylko żeby się im uważnie przyjrzeć i w jakimś sensie je zaakceptować. Albo – jeśli to niemożliwe – nie brnąć w jakikolwiek rodzaj relacji, w którym żeby nie cierpieć, będziemy się musieli nieustannie okłamywać. Do tego niezbędna jest pamięć i świadomość.
Z drugiej strony nie jest też prawdą, że osoby „pamiętliwe” lub – może trafniej – doskonale swoje urazy pamiętające, spędzają każdy dzień swojego życia aż po jego kres na analizowaniu wszystkich krzywd, jakich doświadczyły, jak się niektórym wydaje.

Odpuszczenie?

Z pewnością bardziej od wybaczenia zrozumiała jest dla mnie idea odpuszczenia. I to nie tyle innym ludziom, co samym sobie. Odpuszczając, zrzucamy z siebie ciężar, jaki nakłada na nas zachowanie innych ludzi. A ściślej – jaki pozwalamy innym na siebie nałożyć. Odpuszczając, mówimy: „uwalniam się od tego”. Nie przemawia do mnie ani koncepcja noszenia swojego krzyża, ani gloryfikacji cierpienia. Myślę, że życie jest darem i naszym obowiązkiem jest uczynić je jak najlepszym i jak najszczęśliwszym.
Już słyszę uchem wyobraźni zarzut nadgorliwych Czytelników o niespójność, bo przecież albo się coś pamięta, albo odpuszcza. Otóż niekoniecznie. Pamięć to świadomość, pomaga nam stanąć w prawdzie. Natomiast odpuszczenie to decyzja, co z tą prawdą zrobimy, bez żadnych grubych kresek, puszczania w niepamięć, czy innego zafałszowywania rzeczywistości. Najlepiej oczywiście, jeśli odrobiona lekcja zniweluje naszą urazę czy poczucie krzywdy, żeby nam samym było łatwiej, ale jeśli tak się nie stanie, to znaczy, że nie jesteśmy na to jeszcze gotowi. Wtedy odpuszczenie jest wyzwaniem, ale wartym podjęcia. Bądźmy dla siebie samych wyrozumiali.
Nigdy nie zastanawiałam się głębiej nad sensem wybaczania, dopóki w moim życiu nie wydarzyła się pewna historia. Wieki temu moja ówczesna przyjaciółka z dnia na dzień zakończyła nasz jedenastoletni związek w sposób, którego żaden przyzwoity człowiek nie pomieściłby w głowie. Nie marnując blogowego miejsca na skomplikowane detale, napiszę w skrócie, że posłużyła się cyniczną intrygą i kłamstwem, skutkiem których znalazłam się przed wyborem albo utraty bardzo dużych wtedy dla mnie pieniędzy i braku wakacji, na które je wpłaciłam, albo konieczności dopłaty mniejszej kwoty, by choć w pojedynkę na opłacone wakacje się jednak wybrać. Drugie wyjście jawiło się jako jedyne rozsądne, natomiast nie miałam już żadnych środków, by móc sobie na nie pozwolić. Wyciągnięta do mnie pomocna rodzinna dłoń uratowała moje wakacje (za co do dziś czuję ogromną wdzięczność), jednak wstrząśnięcie wyrachowaniem, bezwzględnością i złem kogoś, komu tyle lat bezgranicznie ufałam było tak silne, że potrzebowałam sporo czasu, by dojść z nim do ładu. Co do samych pieniędzy – wiadomo, że raz są, raz ich nie ma. W moim przypadku zresztą więcej razy ich nie ma. Problem widziałam gdzie indziej…
Jeśli mój przyjaciel znajdzie się w jakimkolwiek sensie pod ścianą, nie potrafię przejść obok tego obojętnie. Nie umiem zostawić go z tym samego. Pomagam na miarę swoich możliwości, wspieram, szukam rozwiązań. Inna postawa w moim odczuciu wykluczyłaby mnie z grona jego przyjaciół. Zdałam więc sobie sprawę z tego, że tym podejściem podświadomie wywindowałam poprzeczkę swoich własnych oczekiwań wobec bliskich (wielokrotnie już o tym na blogu pisałam – nie wierzę w altruizm i nie ufam ludziom, którzy się za altruistów uważają). Tak więc zachowanie mojej ówczesnej „przyjaciółki” było dla mnie ciosem podwójnym: nie dość, że udowodniła mi, że kiedy wszystko mi się zawala, ona bez mrugnięcia okiem potrafi odwrócić się do mnie plecami i odejść, to jeszcze trudniejszy był dla mnie do zniesienia fakt, że… sama świadomie i z premedytacją do mojego małego kataklizmu doprowadziła. Był to solidny zimny prysznic. Z perspektywy czasu widzę jednak, że byłby dla mnie niezwykle prosty do przewidzenia, gdybym przez ponad dekadę nie decydowała się nic nie widzieć, nic nie słyszeć i przede wszystkim niczego nie pamiętać.

Trzeba wybaczyć

Historia, jak historia. Nic specjalnego. Na skali moich traumatycznych przeżyć dryfuje gdzieś w okolicach zera. Nie przywoływałabym jej, gdyby po wielu, wielu latach „przyjaciółka” nie wpadła przez przypadek w sklepie na – doskonale sobie znaną – właścicielkę podanej mi onegdaj pomocnej rodzinnej dłoni. Nie było odwrotu, więc wykonała imponujący spektakl, padły kolejne łatwe do zweryfikowania kłamstwa, być może nawet uroniła parę łez, bo aktorką zawsze była przednią. I kto okazał się naburmuszoną, pamiętliwą, nienawistną jednostką? Oczywiście ja, bo rzeczywiście alergicznie reagowałam na przekazywane mi wbrew mojej wyraźnie wyartykułowanej woli słodkie anegdotki z pieczołowitego odnawiania tej sympatycznej dawnej znajomości.  Och, czy rzeczywiście będę się jeszcze kolejną dekadę dąsać jak dziecko? No, bądźmy dorośli! Nagle z odmętów wyłonił się grecki chór, udzielający mi  rad, o które wcale nie prosiłam. „Trzeba wybaczyć” – powtarzał jak mantrę. Ponieważ – od czego zaczęłam dzisiejszy wpis – nie wiem, o co w wybaczaniu chodzi, nie umiałam powiedzieć z przekonaniem, że wybaczyłam. Nie przypominam sobie też, by kiedykolwiek „przyjaciółka” mnie przeprosiła lub chociaż o wybaczenie poprosiła. Nie mam pojęcia, czy jej wybaczyłam. Nie wiem, po czym się poznaje, czy to już, czy jeszcze nie. Jednak, jeśli  koniecznie musiałabym użyć tego słowa, z większym przekonaniem mogę odpowiedzieć, że tak, wybaczyłam. Sobie. Wybaczyłam sobie to, że od samego początku każde jej kłamstwo wolałam nazywać „koloryzowaniem”, każdy przejaw braku szacunku wobec siebie usprawiedliwiałam tym, że trzeba iść na kompromisy (a ja przecież nie umiem), łatwość regularnego wyciągania od niej przez osoby trzecie moich wyjawianych jej w ogromnym zaufaniu tajemnic tłumaczyłam jakimś dziwnie pojętym rodzajem „troski o mnie”. (Swoją drogą, jak łatwo nam przychodzi mylenie troski z obsesyjną kontrolą – choć ta akurat uwaga dotyczy postrzegania zachowania osób trzecich.) Wybaczyłam sobie, że byłam tak bardzo niepewna swojej wartości, że wolałam się kurczowo trzymać czegoś deprecjonującego mnie i niepozwalającego mi się naprawdę rozwijać, zamiast uwierzyć, że sama dla siebie będę zdecydowanie lepszym partnerem. I w końcu wybaczyłam sobie wybór niewidzenia, niesłyszenia i niepamiętania. Wybaczyłam i odpuściłam.
Jedną z moich ulubionych gwiazdorskich ripost jest ta autorstwa Whitney Houston, która na zadane przez dziennikarza pytanie:

– Co myślisz o Mariah Carey?

odpowiedziała:

– Nie myślę o niej.

– Whitney Houston o Mariah Carey

To idealnie podsumowuje mój stosunek do wielu wydarzeń z mojej przeszłości. Czy je pamiętam? Pamiętam. Co o nich myślę? Nie myślę o nich! Pamięć pozwala mi mieć otwarte oczy, wiedzieć, z kim mam do czynienia. Na co daną osobę stać. Rozumiejąc okoliczności, uruchomić nawet empatię, ale jeśli ktoś pokazuje ci swoje prawdziwe barwy, to nie próbuj go przekonywać, że to z pewnością poza. Od jakiegoś czasu, kiedy ktokolwiek – nawet kokieteryjnie – stwierdza, że jest okropny i że prędzej czy później się o tym przekonam, podchodzę do tego poważnie i bacznie się mu przyglądam. Na ogół zresztą okazuje się, że rzeczywiście się nie mylił. W końcu zna się najlepiej.
A co do osób prawiących nam morały, zapamiętajmy jedno: nikt nie ma prawa nam mówić, co, kiedy i jak długo mamy czuć!

Wdzięczność

Chciałabym też uwrażliwić na pewną narrację, z którą niestety możemy się często spotkać, mianowicie, że właściwie to powinniśmy być wdzięczni osobom, które nas skrzywdziły, bo:

  • gdyby przyjaciółka cię wtedy nie wystawiła, nigdy nie pojechałabyś na wakacje sama i pewnie nie byłabyś tak otwarta na zawiązanie wtedy nowych, trwających do tej pory przyjaźni
  • gdyby nie tamci włamywacze, którzy splądrowali ci dom, pewnie nigdy byś nie wyrobił w sobie nawyku zamykania drzwi na klucz
  • gdybyś go wtedy nie nakryła z kochanką w łóżku, zmarnowałabyś najpiękniejsze lata swojego życia, a tak popłakałaś, ale poznałaś kogoś dużo bardziej wartościowego

Aż serce rośnie i chciałoby się wysłać pokaźne bukiety kwiatów wszystkim tym, którzy nas skrzywdzili. Otóż… nie! Człowiek ma tendencje do doszukiwania się sensu tam, gdzie go nie ma, ale nie idźmy tą drogą. Wdzięczni możemy być wyłącznie sobie za to, jak sobie poradziliśmy w sytuacjach trudnych, niekiedy nawet ekstremalnych. Jak udźwignęliśmy zło i krzywdę, które na nas spadły. Możemy być też wdzięczni losowi za lekcje, które nam dał, ale w żadnym wypadku nie zdejmujmy odpowiedzialności z ludzi, którzy postąpili źle. Jeśli ktoś był wobec nas nielojalny, to to, w jaki sposób się z tym uporaliśmy, a zwłaszcza to, że np. per saldo wyszło nam to na dobre, nie jest absolutnie żadną, najmniejszą nawet jego zasługą!

Ciężar winy

Kiedyś już sama myśl o tym, że ktoś mógłby mi czegokolwiek nie wybaczyć, wywoływała u mnie dreszcze. Dziś wiem, że ten paniczny lęk brał się z poczucia warunkowości uczucia. Wydawało mi się, że na uczucie muszę zasłużyć. A jak najlepiej na nie zasłużyć? Będąc grzeczną, nie denerwując osób bliskich, nie mając skaz. Tkwiłam w kłamstwach i mitach. Dziś nie zdarza mi się już prosić o wybaczenie, choć rzeczywiście nie lubię, kiedy ktoś ma do mnie uzasadniony żal (nieuzasadniony nauczyłam się ignorować, więc szantaże emocjonalne już na mnie nie działają). Nauczyłam się dogrzebywać do źródła zachowania, które sprawia ból (zarówno komuś, jak i mnie samej).
W związku, zwłaszcza, jeżeli się razem mieszka, nieporozumienia, a nawet nieświadome ranienie się są wpisane we wspólną codzienność. Przede wszystkim na wczesnym etapie, kiedy ludzie się dopiero docierają. Myślę, że bardzo ważne jest to, żeby nie bać się ani zranienia drugiej osoby, ani bycia zranionym. Tylko w ten sposób poznamy zarówno swoje własne, jak i wzajemne granice i będziemy mogli ustalić, na co powinniśmy zwracać baczniejszą uwagę. Bagatelizując to, co nas uwiera, łatwo się obudzić po wielu latach związku sfrustrowanym, strzelając w partnera jak z procy wszystkimi skrupulatnie zapamiętanymi bolączkami dni minionych. I takie zachowanie z pewnością nie jest zdrowe. Nawet, jeśli pokusimy się o złożenie deklaracji, że wybaczyliśmy.

P.S. Na deser łączę piosenkę z jednej z kilku najważniejszych dla mnie płyt, mianowicie „The Miseducation of Lauryn Hill”. Biblijny cytat, paradoksalnie, znakomicie wpisuje się tematycznie w dzisiejszy blogowy tekst.

To ja, narcyz się nazywam

fot. Marianna Patkowska

1. To nie UFO, to ego

Dawno, dawno temu w pewnej relacji zaczęłam odczuwać brak powietrza. Ego drugiej osoby było tak wielkie, że zajmowało całą powierzchnię, gdziekolwiek by się nie znalazło, i tak już wszędzie ledwo się mieszcząc w całości. Chociaż moje było wtedy dla odmiany rozmiarów podróżnych, w dodatku składane, jednak dzieląc wspólną przestrzeń, czułam się coraz bardziej przytłoczona. Kiedy zabrakło mi już zupełnie tlenu, a maski gazowej nie było rzecz jasna gdzie wcisnąć, zaproponowałam, że zwolnię tych kilka zajmowanych przez siebie dotychczas centymetrów kwadratowych, żeby każdemu z nas polepszyć standard życia. Reakcja była natychmiastowa i zdecydowana – usłyszałam, że perspektywa utraty tego przedziwnego ciasnego splotu ze mną jest racjonalnym powodem do targnięcia się na własne życie. Postanowiłam więc nauczyć się żyć bez tlenu.
Wiele lat później (po resuscytacji, wylądowaniu na OIOM-ie i zmianie otoczenia), przeczytałam gdzieś, że po pierwsze mojego ciasnolubnego znajomego charakteryzował rys osobowości narcystycznej, a po drugie, że typy narcystyczne nigdy nie robią sobie krzywdy z własnej woli, bo zbyt są w sobie zakochane. Oczywiście mogłam sobie zaoszczędzić wielu niedogodności, wiedząc o tym wcześniej, ale z drugiej strony lepiej późno niż wcale.
Długo żyłam więc w przekonaniu o niebezpieczeństwie, jakie mogą na mnie sprowadzić osoby narcystyczne. Przekonanie to było zresztą poparte lekturami i filmami o seryjnych mordercach, w których rys narcystyczny był mocno obecny. Dopiero niedawno doszło do mnie, że świat nie składa się przecież ze skrajności, a w codziennym życiu nie uchronimy się od spotkań z narcyzami. I to wcale nie musi być przerażające, jeśli mamy świadomość, przez co oni sami muszą ze sobą przechodzić. Ostatecznie my możemy sobie czas spędzany z nimi dawkować. Oni – już niekoniecznie.

2. Czym jest narcyzm

Antoni Kępiński, wybitny psychiatra, opisuje narcyzm w następujący sposób:

Uczucia skierowane do własnej osoby spełniają rolę systemu nagrody i kary. Nagrodą jest uczucie miłości osoby własnej, a karą – uczucie nienawiści. By kochać samego siebie, człowiek musi kochać swe otoczenie. Narcyzm pojmowany jako skoncentrowanie uczuć na własnej osobie oznacza przede wszystkim, że dany człowiek nie może skierować ich na zewnątrz. Szuka on miłości otoczenia, ale sam tej miłości dać nie potrafi. […]
Utrwalenie się postawy narcystycznej czyni człowieka nieszczęśliwym głównie z tej racji, że staje się on niezdolny do miłości, nie może on wyjść w pełni do świata otaczającego, jego uczucia koncentrują się na własnej osobie. Człowiek narcystyczny nie kocha siebie, ale nienawidzi lub ma w stosunku do siebie uczucia ambiwalentne.
Postawa narcystyczna nie przynosi więc radości; związana jest raczej ze smutkiem i własnym samoudręczeniem. Sprzeczna jest bowiem z podstawowym prawem życia, które wymaga stałej wymiany informacji z otoczeniem, a w niej konieczna jest postawa „do” otoczenia. Żeby żyć, trzeba życie kochać.

– Antoni Kępiński „Dekalog Antoniego Kępińskiego”

Bardzo przemawia do mnie koncepcja wymiany informacji z otoczeniem – pokrywa się z moim niedawnym odkryciem możliwości balansowania między swoim światem wewnętrznym a zewnętrznym (wspominane w moim tekście spadochrony i kontrolowanie lub chociaż monitorowanie uczuć umysłem). Mogę napisać z własnego doświadczenia, że kiedy byłam dużo mniej świadoma siebie, miałam spory problem z otaczającym mnie światem, z zaakceptowaniem go. Dziś, kiedy wypracowałam już pewność tego, kim jestem (nie, nie tego, że składam się z samych zalet – to byłby narcyzm właśnie – lecz kim jestem, bez względu na to, jakie obrazy mnie noszą w swoich głowach inni ludzie), świat nie przeraża mnie już aż tak. Może dlatego, że próbując się w nim odnaleźć, nie staję już ani na rzęsach, ani na głowie, ani nawet okoniem; pod stopami czuję wreszcie grunt, który o dziwo spod nich właśnie wcale się nie osuwa, nawet przy większych burzach. „Otwieram się na otoczenie”, bo… nie mogę się już z nim zlać w jedno! Jestem odrębna i w pełni ze sobą zintegrowana. Skoro wreszcie nie zagraża mi z jego strony całkowite wchłonięcie, mogę otworzyć szeroko oczy, obserwując wszystko, co w nim piękne i nawet trochę sobie tego wziąć, a także przymykać je na to, co brzydsze, świadomie to odrzucając.

3. Kiedy miłość własna przestaje być zdrowa

Zastanawiałam się długo nad tym, gdzie dokładnie przebiega granica między zdrową i potrzebną miłością do samego siebie a narcyzmem. Aż zrozumiałam wreszcie, że ona… nie przebiega! Narcyzm jest przeciwieństwem miłości własnej. Pozorowane na ogół samozadowolenie to maska, pod którą kryje się ogromna niepewność mogąca przy każdym podmuchu niesprzyjającego wiatru zamienić się w niechęć do samego siebie. Maska ta jest oczywiście wyjątkowo irytująca dla obserwatora z zewnątrz, ale jeśli zrozumiemy, z czego wynika, w miejscu wrogości pojawi się w nas współczucie. Czy możemy jakoś pomóc? To pytanie nie raz wyprowadziło mnie już na porządne manowce. Byłabym ostrożna w uleczaniu na siłę; osobowości narcystyczne nie są – jak wyjaśnia Kępiński – zdolne do miłości (i nie, to nie my jesteśmy niewystarczająco wyjątkowi, żeby ją w nich wywołać, to jest ich bardzo poważna i przykra przypadłość). Wierzę jednak w siłę życzliwości, rozmowy (jeśli zostaniemy dopuszczeni do głosu) i bezwzględnej prawdy. Wsparcie w uczeniu się samoakceptacji prawdopodobnie choć trochę im pomoże. A jeśli nie, to przynajmniej na pewno nie zaszkodzi!

P.S. Dzisiejsza piosenka na deser nie powinna być dla nikogo zaskoczeniem!

fot. Marianna Patkowska

Przyjaźń bez zobowiązań

Już na wstępie zdradzę, że przyjaźń bez zobowiązań nie istnieje. Miłość nie wymaga od nas niczego – po prostu jest. Natomiast już jakakolwiek forma relacji z drugą osobą, na której nam zależy – w tym również oczywiście przyjaźń – jak najbardziej wymaga od obydwu stron zaangażowania, więc zobowiązań właśnie. Znacie zapewne wyświechtane:

Musimy się zdzwonić!
Nie słyszeliśmy się wieki całe!
Ja w ogóle nie wiem, co u ciebie słychać!

– sformułowania, które zapewne znacie

Najbardziej boli, kiedy padają ze strony naprawdę bliskich wam osób, które… nigdy nie wykonują pierwszego kroku. Wyrażają więc chęć kontaktu, ale równocześnie z jakiegoś kompletnie niezrozumiałego powodu czekają, aż to wy odezwiecie się pierwsi. Za każdym razem. Problem w tym, że nie na tym polega przyjaźń dwojga ludzi, że jedno ciągle daje, a drugie tylko bierze.

1. Wymiana

Czy nam się to podoba czy nie i czy uświadomimy to sobie mocniej, czy też odrzucimy taką koncepcję, większość relacji międzyludzkich opiera się na dawaniu i braniu mniej więcej po równo. Czyli na wymianie.  Nie oznacza to, że przyjaźnimy się ze sobą interesownie, żeby coś uzyskać, ale że mamy gdzieś z tyłu głowy, że możemy się w danej relacji poczuć bezpiecznie i dać dużo, bo to w jakiejś formie do nas wróci. I tak w zdrowych relacjach przeważnie jest. Co jednak, kiedy zrobimy sobie bilans roczny (a czasami i kilkuletni) i wyjdzie nam, że na nasze kilkadziesiąt telefonów/maili/SMS-ów do kogoś nam bliskiego z pytaniami co u niego słychać, jak on się czuje, czy wszystko u niego w porządku, on sam z siebie odezwał się do nas tylko trzy razy albo wcale?
Wydawałoby się, że najrozsądniej o tym po prostu porozmawiać. A jeśli druga strona już wie, że brakuje nam jej uczestnictwa i jakiejkolwiek aktywności w relacji i nic z tym nie robi, można sobie zadać pytanie, czy ktoś, kto nas jawnie ignoruje (choć podczas kontaktów inicjowanych przez nas jest bardzo życzliwy), faktycznie jest naszym przyjacielem. Może jest po prostu kimś życzliwym. Kimś, kto nas nawet w jakimś sensie kocha, ale z jakiegoś powodu nie chce się zaangażować w przyjaźń.

2. Mit braku czasu

Jednym z największych mitów dzisiejszego pędzącego świata jest przekonanie, że nie mamy czasu. Czas jest zjawiskiem wielopłaszczyznowym, postrzegamy go na kilku poziomach, w niektórych sytuacjach potrafi być dość mocno elastyczny, bywa też subiektywny, o czym przekonuje nas w swojej rewelacyjnej książce „Czas. Przewodnik użytkownika” fizyk Stefan Klein.
Dlaczego więc ciągle wierzymy w to, że nie mamy czasu na pielęgnowanie czegoś tak w życiu ważnego, jak przyjaźń? Dlaczego więc ciągle wierzymy w to, że nasi najbliżsi nie mają dla nas czasu?
Gwoli wyjaśnienia, nie jestem zwolenniczką żadnych konwenansów: ani przymusowych coniedzielnych telefonów, ani herbatek i kawek koniecznie raz na tydzień czy dwa, ani jakichś wyliczeń, że skoro ostatnio inicjatywa wyszła ode mnie, to teraz ruch należy już tylko do drugiej strony i kropka. Życie to nie praca w aptece. (Przynajmniej życie osób, których życiem nie jest praca w aptece.) Wiadomo, że raz na jakiś czas ktoś utknie w jakimś projekcie np. na pół roku i nie będzie miał głowy już do niczego innego, a raz ktoś będzie się szykował do ważnego egzaminu i z trudem uda mu się przez najbliższe miesiące pogodzić to z pracą i prowadzeniem domu, a co dopiero z dbaniem o przyjaźń. Mówiąc, że brak czasu jest wymówką i to słabą, nie mam na myśli przerw w kontaktach spowodowanych czynnikami zewnętrznymi, nie zawsze od nas zależnymi. Mam na myśli brak zaangażowania w relację, objawiający się w podanych wyżej sytuacjach chociażby brakiem uprzedzenia drugiej strony, że będzie się dla niej dostępnym dopiero za kilka miesięcy.  Jeśli ktoś nie ma czasu nas poinformować, że będzie przez chwilę mniej uchwytny, to jaką mamy gwarancję, że znajdzie dla nas czas wtedy, kiedy będziemy tego potrzebować najbardziej?
Byłam w życiu w sytuacji, w której ktoś w jednej chwili dosłownie  rzucił wszystko, by być dla mnie, kiedy tego potrzebowałam. Byłam też w takiej, w której decyzja o tym, że całe moje zmęczenie i ogrom obowiązków nie mają żadnego znaczenia wobec tego, że ktoś w tym momencie musi uzyskać moje wsparcie i energię, przyszła mi bez najmniejszego trudu. Była oczywistością. I ponieważ wiem, że można wspólnymi siłami (słowo klucz – wspólnymi) stworzyć taką relację, mam zarówno wobec siebie samej, jak i najbliższych mi osób wysokie oczekiwania. Ale w końcu po co chcieć mniej, skoro można mieć więcej?

3. Jak kocha, to nie poczeka

Kolejnym mitem, w który przez długi czas wierzyłam sama, jest ten, że relacje nie ulegają zmianom. Że są constans. Otóż nie są. Wszystko wokół nas się zmienia, my sami się zmieniamy, więc skoro w przyjaźni na przestrzeni czasu co najmniej dwa czynniki ulegną zmianie (my i nasz przyjaciel), a nieraz również towarzyszące tej przyjaźni okoliczności, to nie ma siły, która by sprawiła, że przyjaźń będzie identyczna, jak kilka lat wcześniej. I dobrze, bo skoro mamy z biegiem czasu trochę inne potrzeby, nasza rozwijająca się z nami przyjaźń ma szansę ciągle je spełniać. Gorzej, jeśli jedna ze stron uwierzy w to, że jej przyjaźń zawsze będzie taka sama, równocześnie nie zauważając, że nagle przestało się jej chcieć, przestało jej zależeć, przestała brać aktywny udział w tej relacji. Istnieje ryzyko, że uwierzy wtedy także w to, że jej sympatia do drugiej strony i aktywność sprzed lat wystarczą. A nie wystarczą. Czucie się kochanym/lubianym/cenionym przez kogoś bliskiego to jedno, a bycie z nim w relacji przyjacielskiej w prawdziwym tego słowa znaczeniu, to zupełnie co innego.
Chwilę mi to zajęło, ale zrozumiałam, że to sytuacja, z którą również dobrze się pogodzić i którą warto zaakceptować. I przez akceptację nie mam oczywiście na myśli brnięcia w przyjaźń z kimś, kto nam jej odmawia (= kto nie poczuwa się do żadnych zobowiązań, ale chętnie skorzysta z tego, co sami mu w ramach przyjaźni zaoferujemy). Przyjaźń, która jest równocześnie i zdrowa i jednostronna nie istnieje. To, co mam na myśli, to przyjęcie z pokorą czyjejś życzliwości, odwdzięczenie się tym samym i rezygnacja z przyjaźnienia się na siłę. W końcu każdy z nas zasługuje na tyle, ile sam jest w stanie z siebie dać.
Nigdy nie dawajmy z siebie więcej, niż dostajemy. Nie z wyrachowania czy cynizmu, tylko dlatego, że nadmierny altruizm jednej strony, przy egoizmie drugiej, prawdziwej, głębokiej, zdrowej przyjaźni po prostu nie służy.

4. P.S.

Oczywiście to, że ktoś czasem nie umie udźwignąć obowiązków wynikających z przyjaźni i wycofuje się z niej na krótszy lub dłuższy czas, nie oznacza wcale, że raz utracona relacja zostaje utracona już bezpowrotnie. Zwłaszcza, jeśli jest w nas wzajemna życzliwość.
Moim celem było zwrócenie uwagi na to, że przyjaźń wymaga od nas odpowiedzialności i zobowiązań, które w dzisiejszych czasach, trochę promujących wygodnictwo i hedonizm, nie są ani modne, ani specjalnie lubiane. To jednak naprawdę nieduża cena za coś, co jest tak wielką wartością jak przyjaźń. Warto wymagać od siebie i od innych trochę więcej.