„Antichamber” Yannis Kyriakides

wytwórnia: Unsounds
rok wydania: 2010

Kiedy 26 września 2013 roku w czwartek zajęłam swoje karnetowe miejsce w Studiu S1 Polskiego Radia, czekając aż rozpocznie się kolejny koncert festiwalu Warszawska Jesień, nie sądziłam, że zetknę się tego wieczoru z muzycznym objawieniem, które mnie zupełnie zaczaruje i sprawi, że stanę się inną, lepszą osobą. Nie bardzo pamiętam, co się działo wcześniej i co się działo później, ale „Telegraphic” Yannisa Kyriakidesa (utwór na flet, wiolonczelę, puzon, syntezator, klarnet basowy, kontrabas, wzmacniacz i sześciu telegrafistów po raz pierwszy wykonany wtedy w Polsce; w sieci dostępny niestety jedynie krótki fragment tego niesamowitego dzieła) zrobił ze mną to, co potrafi tylko prawdziwa Sztuka – przeniósł mnie do zupełnie innego wymiaru. Sam kompozytor w notce o utworze umieszczonej w książce programowej pisze tak:

Kody i dekodowanie jako paradygmat muzyki inspirują mnie od dawna. […] Fascynuje mnie wizja funkcjonowania muzyki jako zrozumiałego języka lub wręcz kodowanie słów na potrzeby tajnej komunikacji. Czy muzyka może kodować lub dekodować? Interesujące jest też pytanie, czy muzyka jest językiem. Doszedłem do wniosku, że może nim być, jeśli potrzebujemy znaczeń, choć znaczenia te pozostaną niejasne i obarczone są emocjonalnym bagażem.
[…] Niniejszy utwór oparty jest na działaniu rzeczywistego aparatu telegraficznego. Mógłby stanowić swoiste in memoriam telegrafii, która została oficjalnie wycofana w 2006 roku*, czyli w okresie powstawania mojej kompozycji.

– Yannis Kyriakides, fragment notki o utworze „Telegraphic” z książki programowej Warszawskiej Jesieni 2013

*co ciekawe, o czym pisałam w swoim urodzinowym wpisie, ostatni na świecie system telegraficzny w Indiach zamknięto znacznie później, 14 lipca 2013 – czyli w miesiącu i dniu moich urodzin, dokładnie w roku, w którym wraz z polską publicznością po raz pierwszy usłyszałam na Warszawskiej Jesieni  „Telegraphic” Kyriakidesa!

Mnie ujęła czystość i prostota tego utworu przy jednoczesnej intensywności, transie, w który wprowadzał i sile przekazu. Byłam po wysłuchaniu zupełnie oszołomiona i poruszona. Zakochałam się w nim bez pamięci – od razu zajął pierwsze miejsce (ex aequo z boskim „Le sirene” Demetrio Stratosa) na mojej prywatnej liście współczesnych utworów wszech czasów. Cudownie też współgrał z przepiękną tamtego roku złotą jesienią (zwłaszcza w Tatrach, gdzie słuchałam go na spacerach na okrągło).
Kyriakides we własnej osobie był obecny na tym koncercie, więc miałam okazję uścisnąć jego dłoń i podzielić się z nim od razu – z pewnością wyjątkowo nieskładnie, z powodu emocji – swoimi wrażeniami. Poczułam też, że muszę mieć płytę z tym nagraniem. Dowiedziałam się od kompozytora, że można ją nabyć przez internet, zgodził mi się ją zresztą osobiście wysłać (z autografem), a kiedy chciałam za nią zapłacić… okazało się, że mi ją sprezentował. To był jeden z najpiękniejszych prezentów, jakie dostałam.
Okazało się też, że na mojego królika Psubrata, o czym już kiedyś pisałam, „Telegraphic” też bardzo wyraźnie oddziałuje; jak właściwie mało który muzyczny utwór. Kyriakides poinformowany o tym fakcie stwierdził, że „może Psubrat rozumie zakodowaną wiadomość”. Chyba rzeczywiście rozumiał.
„Antichamber” to dwupłytowy album – cudowna podróż po świecie dźwięków. „Telegraphic” skradł moje serce, więc siłą rzeczy mam do niego słabość szczególną, jednak bardzo, bardzo lubię wszystkie utwory z obydwu płyt – zwłaszcza magiczne „U”. Wspomniana czystość, która mnie tak na początku uwiodła, jest znakiem rozpoznawczym tego kompozytora (do tej pory słyszałam też inne jego dzieła i mogę to z pełnym przekonaniem stwierdzić). Mam nieodparte wrażenie, że w tej muzyce nie ma przypadku – że ani jeden dźwięk nie pojawia się tu bez określonego celu. Tak zresztą definiuję wielką Sztukę (w świecie plastycznym najlepszym odwzorowaniem tego, o czym mówię, jest twórczość Stanisława Dróżdża) – ma w sobie cząstkę Absolutu i jest dokładnie taka, jaka ma być. Jest ponad kategorie podobania się czy umilania czegokolwiek. Jest czymś znacznie więcej.

Spis utworów:

CD 1

  1. Telegraphic 
  2. Zeimbekiko 1918
  3. Antichamber
  4. As They Step Into The Same Rivers
  5. Hydatorizon

CD 2

  1. Chaoids
  2. U
  3. Pneuma
  4. Dog Song (Cerberus Serenades Orpheus)
  5. Atopia (Hyperamplified)

Psubrat we wspomnieniach

fot. Jan Lewandowski

Przedwczoraj w nocy odszedł mój królik Psubrat. Nie wiadomo jak się przygotować na taką stratę, nie wiadomo też jak ją zrozumieć. Był bardzo wiekowy (przeżył równo dwanaście lat – w sklepie mówili, że dożyje ośmiu) i pod koniec życia niestety bardzo też schorowany. Choć z jednej strony wiem, że już na pewno nie cierpi, z drugiej, bardzo trudno mi się pogodzić z pustką, jaka po jego odejściu nastała. Pomyślałam, że jedyne co mogę w tej sytuacji zrobić, to go opisać. Był naprawdę fantastycznym królikiem o wyraźnym charakterze i zasługiwał na to, by o nim czytano.

1. Początek naszej przygody

Rok po śmierci mojego taty dojrzałam do decyzji o zaopiekowaniu się jakimś zwierzątkiem. Długi czas byłam zachwycona legwanami (a zwłaszcza ich masywnymi zielonymi udami), jednak ponieważ mieszkałam jeszcze z mamą i decyzja musiała chociaż odrobinę przypominać kompromis, stanęło ostatecznie na króliku. Właściwie już podczas pierwszej wizyty w sklepie zoologicznym „Pyszczak” zakochałam się w Psubracie. Był najładniejszy i najsłodszy z całego miotu i od razu złapaliśmy kontakt – wydawał się zdecydowanie outsiderem, niczego się nie bał i miał w sobie mnóstwo luzu. Sklep w sumie odwiedziłyśmy z mamą trzy razy (za trzecim wróciłyśmy z Psubratem do domu), w międzyczasie upewniając się, że ostra alergia na koty, która u mamy kilka razy skończyła się wizytą na pogotowiu, nie dotyczy także królików. Za drugim razem w sklepie poinformowano nas, że Psubrat jest jednak płci pięknej. Nie planowałam posiadania samicy, ale już byłam w tym zwierzęciu zakochana, więc przyjęłam z pokorą, że może być i Psubratą. Na szczęście za trzecim razem w sklepie, pytając trzeciej już pani, jakiej tak naprawdę płci jest królik, w którego posiadanie właśnie wchodzę, po wnikliwej analizie narządów rozrodczych mojego pupila, pani krzyknęła radośnie na całego „Pyszczaka”:

Nie no, penis! Na tym to się akurat znam!

– pracownica sklepu „Pyszczak”

Pierwsza wspólna noc pod jednym dachem była obcym i nowym doświadczeniem. Doszło do mnie, jak wielka odpowiedzialność na mnie spoczywa i trochę się tego chyba przestraszyłam. Pamiętam, że uzmysłowiłam sobie, że już nic nigdy nie będzie takie samo. I już nigdy nie było. Na szczęście.
Psu, jak widać, też musiał mieć tej nocy swoje stresy i wątpliwości, bo rano w pokoju, w którym nocował (a w Warszawie miał swój oddzielny) zastałam przedziwny krajobraz. Szczelnie zamknięta przeze mnie wieczorem klatka była otwarta (do dziś nie wiem jak ją zdołał otworzyć), plastikowa konewka leżała na podłodze pod parapetem w sporej kałuży wypływającej z niej wody, a na tapczanie przed telewizorem leżał pilot z precyzyjnie wygryzionymi wszystkimi kolorowymi przyciskami, które – wyplute – znajdowały się tuż obok niego  na jednej kupce. Sam Psubrat natomiast siedział w klatce. Kiedy spytałam go, co robił w nocy i czy coś mu wiadomo o konewce i pilocie, udawał, że absolutnie nie. Właściwie nie dopracował tylko jednego szczegółu – nie zamknął za sobą klatki. To był chyba ten moment, w którym zrozumiałam, że to zdecydowanie mój królik, a nawet już w pewnym sensie też część rodziny. No i że imię, które mu nadałam było trafione.

2. Imię, budowanie się więzi i wyczuwalny charakter

Inna sprawa to tłumaczenie ludziom czemu takie imię. Dla mnie – językowca i zadeklarowanej psiary, która z powodów technicznych nigdy psa mieć nie mogła – imię było oczywiste, do tego wieloznaczne. Niestety nie każdy to rozumiał.
Psu jako dziecko skakał bardzo wysoko, a jedno z jego długich uszek stało pionowo do góry, podczas gdy drugie opadało, przez co wyglądał niezwykle uroczo i pociesznie. Nie przepadał za telewizją, ale były dwa programy, przy których się zdecydowanie ożywiał i które wyraźnie oglądał: prognoza pogody oraz „Smurfy”. Reagował też na kolor niebieski.
Mówi się, że króliki są bardzo płochliwe, że mają słabe serduszka, że bardzo łatwo je przestraszyć, jednak Psubrat był oazą spokoju, żeby nie powiedzieć, że po prostu miał wszystko w kuprze. Wzbudzał niesamowite emocje wśród psów, nawet tych bardzo dużych, sam jednak zdawał się ich nawet nie zauważać. Dopóki była marchewka i ciastko pietruszkowe, świat mógł nie istnieć. Często brałam go na ręce i tuliłam. Kiedy jego serduszko biło zdecydowanie szybciej, przytulałam go mocno do piersi. Uspokajał się momentalnie. Ale oczywiście na swoich zasadach – jeśli nie chciał czułości (a rzadko, ale czasami nie chciał), jasno dawał do zrozumienia, że nie teraz.
Długo zastanawiałam się, jak mnie postrzega, kim w jego rozumieniu dla niego jestem. Odpowiedź przyniosła jedna z książek, którą czytałam, wg której odbierał mnie jako „dziwnego królika”. Dosyć mnie to wzruszyło – nikt jeszcze do tej pory tak o mnie nie myślał (chyba).
Na ogół miał bardzo dobry humor, podchodził do domowników, trącał ich nosem, domagał się pieszczot, uwagi i zabawy, jednak zdarzały mu się też napady tupania. Coś nagle potrafiło sprawić, że był wyraźnie zdenerwowany – zmieniał nawet (choć to dziwne) mimikę pyszczka i tupał z całą złością i zawziętością. Kiedyś nawet spytałam pani doktor co może być przyczyną takiego zachowania. W odpowiedzi usłyszałam, że ponoć króliki „widzą duchy zmarłych”. Zrozumiałam wtedy, że czas najwyższy zmienić weterynarza.
Dużo też podróżowaliśmy samochodem, autobusami i pociągami. Bardzo to lubił i zawsze bardzo dobrze to znosił. Odkryłam jednak, że mieliśmy trochę inne potrzeby estetyczne – całą drogę Zakopane – Kraków krajobrazy za oknem były mu najzwyczajniej obojętne, jednak nie mógł oderwać pyszczka od szyby… w Kielcach.

3. Psubrat, kultura, sztuka i język

Kiedy robiło się cieplej, zakładałam mu szeleczki ze smyczą, pakowałam do przenośnej torbo-klatki i szliśmy w plener. Uwielbiał kicać po trawie w wielu miejscach, natomiast jego chyba ulubionym był dawny ogródek dawnej Willi „Atma” w Zakopanem (mieście, do którego się razem przeprowadziliśmy) i krzak róży, pod którym można było troszkę pokopać, pobrudzić futerko ziemią i odpocząć w cieniu.
Muzyka mu nie przeszkadzała, natomiast był jeden utwór – akurat jeden z moich ulubionych utworów muzyki współczesnej w ogóle – przy którym się wyraźnie relaksował. Przy pierwszych dźwiękach rozkładał się jak długi na brzuszku, mrużył oczka i kontemplował muzykę całym sobą. Za każdym razem kiedy go słyszał. To „Telegraphic” Yannisa Kyriakidesa. Pisałam o tym z samym Kyriakidesem – kompozytor nie wydawał się być zdziwiony, stwierdził nawet, że

może Psubrat rozumie zakodowaną wiadomość.

– Yannis Kyriakides w naszej prywatnej korespondencji

Wyraźnie też – o czym już kiedyś pisałam – był wrażliwy na jedną z niewielu fraz, jakie jestem w stanie wypowiedzieć poprawnie po islandzku, czyli „góða nótt, sofðu rótt” („dobranoc, śpij dobrze”) – rozumiał ją, a bardziej pewnie jej melodię. Zawsze, kiedy mu to powiedziałam, mając go na rękach, zamykał oczka i odchylał główkę.
Wielokrotnie też się zastanawiałam, w jakim języku by się porozumiewał ze światem, gdyby umiał mówić. Dosyć szybko doszłam do wniosku, że tym językiem byłby czeski. Niemal słyszałam jak wypowiada: „oko za oko, zub za zub”.

4. Być opiekunem zwierzęcia

Przed Psubratem miałam we wczesnym dzieciństwie tylko kilka malutkich zwierzątek, które żyły naprawdę bardzo krótko. W pewnym więc sensie dopiero Psu sprawił, że zaczęłam świadomie przynależeć do grona ludzi, którzy posiadają zwierzęta. Choć nie jestem specjalnie socjalizującą się jednostką, jednak muszę przyznać, że wizyty w klinikach weterynaryjnych były czymś w rodzaju światełka w tunelu – okazywało się, że istnieje jakiś szczególny rodzaj człowieka troszczącego się o swoje zwierzę. Jakiś jeszcze jeden świat, o którym nie miałam wcześniej pojęcia. Zwierzęta wyzwalają w ludziach dobro i czułość, których na co dzień sobie nie okazujemy. To też było mocno odczuwalne, kiedy szłam gdzieś z klatką. Ludzie stawali się przyjaźni, nawet uśmiechali się do nas.

Z powodu moich ostatnich wyjazdów, Psubrat trochę czasu spędził w Warszawie, w naszym rodzinnym domu. Przyjechał do mnie dopiero niedawno (ze względu na bardziej komfortowy samochodowy transport). W bardzo już niestety złym stanie. W dniu, kiedy odszedł, miałam przeczucie, że to się może wydarzyć. I wydarzyło się, kiedy byłam przy nim…
Nie mam sprecyzowanego stanowiska co do tego, co dzieje się po naszej śmierci. Tym bardziej nie wiem, gdzie po swojej śmierci trafiają zwierzęta. Część mnie jednak wierzy, że Psu jest w jakimś lepszym wymiarze pełnym marchewki, pietruszkowych ciastek i świętego spokoju. Tam, gdzie już nic go nie boli, a z głośników sączy się jego ulubiony „Telegraphic” Kyriakidesa…