
fot. Marianna Patkowska
Dorastałam w katolickim przekonaniu o istnieniu jakiejś obiektywnej prawdy, co w podejrzanie łatwy sposób dzieliło ludzi na tych, którzy mają rację i tych, którzy jej nie mają. Dziś myślę, że świat składa się z kilku miliardów subiektywnych, wielobarwnych odbiorów rzeczywistości, co do której obiektywnego kształtu mam coraz mniejszą pewność.
Oczywiście można wyróżnić uniwersalną zasadę współżycia, tożsamą dla wielu kultur: nie należy nikogo świadomie krzywdzić (choć, jeśli to nie jest możliwe – a często nie jest – najbardziej nie wolno nam krzywdzić siebie samych). Z niej wynika, że kiedy np. skłamiemy, zdradzimy, ukradniemy czy zabijemy, to na ogół zdajemy sobie sprawę z tego, że postąpiliśmy źle. Zło, zwłaszcza jeśli wejście z nim w przelotny romans przytrafi się osobie mądrej i pokornej, może wiele nauczyć. Sęk w tym, żeby umieć wyciągnąć z gorzkiej lekcji sensowne wnioski i starać się już więcej nie zbłądzić.
Co jednak mam na myśli, pisząc o subiektywnym i unikalnym dla każdego człowieka odbiorze rzeczywistości? Przede wszystkim to, że każdy z nas jest odrębnym, pięknym i jedynym w swoim rodzaju Wszechświatem. Skoro więc jest, to patrzy na wszystko, co mu się przydarza ze swojej perspektywy. Czy to egocentryzm? Jeśli potrzebuje się koniecznie etykietek, można też tak to nazwać. (Przez całe dzieciństwo byłam o egocentryzm oskarżana, dziś wiem, że nieudane próby tępienia go we mnie były aktem przemocy.)
👀 Właściwy człowiek
we właściwym momencie

Czy zdarzyło się Wam kiedykolwiek spotkać kogoś w przedziwnych okolicznościach? Mnie najgłębsze (choć bardzo często krótkie) znajomości przydarzały się w sytuacjach niejednoznacznych. Dawno temu w nocnych klubach, kiedy jeszcze byłam miła i nie bardzo potrafiłam postawić jakąkolwiek sprawę obcesowo, obserwowałam z troską odprawiane wokół siebie męskie tańce godowe, nie wspominając niezłomnym adoratorom, że nie jestem dziewczyną, którą można ot tak wyrwać, nie tracąc dla niej uprzednio kompletnie głowy i nie zmieniając dla niej diametralnie całego swojego życia. Choć miałam (umiarkowany, ale jednak) szacunek do pań, które zadowalały się ochłapami z pa(nie)ńskich stołów, wiedziałam jednak, że się do nich nie zaliczam (nomen omen). Co jednak – oprócz chwilowego zażenowania – zyskiwałam? Niesamowite rozmowy z mężczyznami, którzy – kiedy już załapali, że kwalifikuję się bardziej na kumpla niż trofeum – otwierali się przede mną, pomagając mi zrozumieć inny punkt widzenia. W wielu sprawach. Celowo zresztą nie piszę „męski”, bo to bardzo niesprawiedliwe, a przede wszystkim głupie uproszczenie. Wielokrotnie czułam się otaczana niesamowitą, braterską wręcz troską i wpuszczana w najciemniejsze zakamarki ich dusz. Umiem słuchać. Jak jednak obiektywnie opisać taką historię? Czy ma jakieś znaczenie nieudany początek znajomości, rozbieżność intencji? Ludzie pojawiają się w naszych życiach z przeróżnych powodów w najbardziej kuriozalny czasem sposób. Liczy się tylko to, co w te życia wzajemnie wnoszą.
Wszystko tak naprawdę zależy od naszego nastawienia i tego, jak dobrze czujemy się sami ze sobą. Jeśli wypracujemy doskonałą relację własną, odpuścimy innym. Można traktować się tak źle, by we wszystkim dookoła, nawet zachowaniu najbliższych, doszukiwać się podstępku, ale ranimy w ten sposób tylko siebie. Innych w najgorszym wypadku jedynie doprowadzamy do szału. Jeśli zaufamy sobie i swoim wyborom, będziemy doskonale wiedzieć, co jest dla nas zagrożeniem realnym, a co urojonym. Ja niedawno dzięki niezaprzeczalnemu urokowi osobistemu swojego partnera, estymie, którą darzy płeć piękną oraz jego łatwości w nawiązywaniu znajomości, poznałam przepiękną, cudowną Kobietę, z którą niemal od razu się zaprzyjaźniłam (poczułam, że tak się stanie, jak tylko mi o niej opowiedział). Jej obecność w moim życiu z pewnością nie jest przypadkowa! Ale czy nie jest przypadkowa obiektywnie? Czy ma to w ogóle jakiekolwiek znaczenie? Może po prostu dobrzy ludzie przyciągają dobrych ludzi?
👀 Tak, właśnie o Tobie piszę!

Często spotykam się z głosami blogowych Czytelników, którzy odnajdują w moich tekstach siebie samych. Jest to dla mnie na ogół niesamowicie miłe i wzruszające, bo po pierwsze umacnia mnie w przekonaniu, że skoro moje obserwacje siebie i otaczającego mnie świata coś w bliźnich potrafią otworzyć, to więcej nas – ludzi łączy, niż dzieli, a po drugie to wielki komplement dla mojego warsztatu pisarskiego. Nawet jeśli niezamierzony, szczerze go doceniam.
Druga strona medalu jest natomiast taka, że żyjąc nie na pustkowiu, codziennie słysząc różne historie, trawiąc je i filtrując przez siebie, nie mogę zupełnie uciec od zarzutu, że opisałam czyjeś zachowanie. Wrażliwość i empatia nakazują zastanowienie się, jak uniknąć niecelowego ewentualnego zrobienia komuś przykrości. Rozsądek i umowa, którą ze sobą kiedyś zawarłam, każą nigdy pod żadnym pozorem nie uciekać się do autocenzury. Gdybym, pisząc o jakichkolwiek toksycznych i złych zachowaniach, miała za każdym razem przywoływać w pamięci wszystkie bliższe i dalsze osoby, które się ich dopuściły (o czym wiem – i one, że wiem, też wiedzą), odmówiłabym być może istotnych blogowych wpisów ludziom, których nie znam, ale którzy ich potrzebują.
Dobre teksty (jakich tworzenie jest moją wielką ambicją) powinny być lustrami, w których przeglądają się ich czytelnicy. Więc, jeśli czujesz się zaniepokojony i obsesyjnie potrzebujesz deklaracji, że jakikolwiek ustęp czyjegokolwiek tekstu nie jest o Tobie, mogę Cię zapewnić: Twoja reakcja jest dowodem na to, że jest właśnie o Tobie! Intencja autora, na którego próbujesz zrzucić odpowiedzialność za swoje wybory, nie ma tu kompletnie nic do rzeczy. Podobnie, jak rzadko kiedy intencja artysty ma cokolwiek do rzeczy, jeśli jakieś dzieło mocno na nas wpłynie. Historia zna przecież przypadki interpretacji znacznie głębszych niż sam ich obiekt – tu nie może być mowy o jednej racji.
👀 Przejmowanie cudzych narracji

Ostatnio, rozmawiając z również nadwydajną mentalnie przyjaciółką, uświadomiłam sobie, że nie tylko ja jedna z tak irytującą łatwością przejmuję nastroje i rodzaje narracji innych ludzi, zwłaszcza bliskich. Niby wiem, że istotą mojej natury jest optymizm i otwartość (które, owszem, narażane są czasem na ciężkie próby, ale jednak wychodzą z nich zazwyczaj zwycięsko), a jednak wystarczą dwa dni z kimś, kto np. nieustannie narzeka, żeby zacząć widzieć świat w czarnych barwach. Przecież wiem, że to tylko czyjś subiektywny odbiór rzeczywistości. W dodatku szkodliwy. A jednak się temu poddaję. Czemu? Może to to kołaczące się w mojej głowie od zawsze pytanie:
A jeśli się mylę?
– kołaczące się w mojej głowie od zawsze pytanie
Sęk w tym, że mylić można się niemal we wszystkim… z wyjątkiem swojego własnego, unikalnego widzenia świata. Pewnie, że to, które nam samym nie służy i przy okazji zatruwa też innych (jak wspomniane czarnowidztwo) warto trochę skorygować. Nie jest natomiast prawdą, że skoro jedna osoba jest niepoprawnym optymistą, a druga – pesymistą, to któraś z nich ma rację, a druga nie. Po prostu życie pierwszej jest na ogół przepełnione szczęściem, a drugiej – nieszczęściem. I nie chodzi tu o sytuacje, które przydarzają się każdej z nich, tylko o dokonany w pewnym momencie życia wybór.
Z przeróżnych możliwych narracji, zdecydowanie najciekawsze rodzą się w głowach artystów. To Sztuka potrafi poruszyć nas do żywego, motywować, opisywać nasze historie, dodawać skrzydeł, dotykać naszych ran, leczyć… Pamiętajmy o tym i pozwólmy się jej czasem nawet trochę zmanipulować – światów jest tyle, ile chcemy, żeby ich było. Zadbajmy, żeby przebywać tylko w tych najwspanialszych.
P.S. Na deser łączę swój cover ponadczasowego hitu Roberty Flack „Killing me softly” (z przepięknym, znalezionym w sieci akompaniamentem). Jej tekst pasuje tu idealnie.

