EgoistyczNIE

EgoistyczNIE

Wizja tej blogowej sesji zdjęciowej pojawiła się w mojej głowie znienacka, jako całkowicie spójne i oczywiste nawiązanie do znakomitego muzycznego tematu Jerzego ’Dudusia’ Matuszkiewicza z filmu „Poszukiwany, poszukiwana”. Czy skojarzenie było słuszne, nie mnie oceniać. Tak czy siak, robiąc przedświąteczny remont w mieszkaniu (w związku z czym przez pewien czas też dość spory bałagan na klatce schodowej, z czego również postanowiłam podczas sesji skorzystać) znalazłam na strychu całe mnóstwo skarbów jawiących mi się jako rekwizyty. Zachwyciłam się zwłaszcza dużą niebieską torbą z drewnianą rakietą tenisową i piłkami. Wszystko przypieczętowała para butów, której pozbycia się lata temu byłam niemal pewna. A nie jest ona byle jaka, bo nie dość, że raz wyszłam w niej z domu, to jeszcze na znakomity koncert Staszka Sojki! Mogłam więc na spokojnie przeliczyć wszystkie swoje buty, w sumie trzydzieści sześć par (oraz trzydziestą siódmą do chodzenia). Potem zobaczyłam po raz kolejny, już po wielu latach, film „Poszukiwany, poszukiwana” i przypomniało mi się, czemu czuję tak wielki wstręt do komuny, choć na szczęście urodziłam się już w lepszych czasach. Zrozumiałam też, czemu mój tata, który chodził z Bareją do szkoły i bardzo ciepło go wspominał, powtarzał, szanując jego twórczość, że nie lubi oglądać jego filmów. Że go nie bawią, bo pokazują naprawdę straszne czasy. Owszem, są niesłychanie śmieszne, ale opisują rzeczywistość, w której tata żył i działał zawodowo, wiedząc, jak bardzo jest bezlitosna dla wielu znakomitych polskich artystów i myślicieli. Zaskoczyło mnie, że kolory, jakie z filmu zapamiętałam, tak naprawdę namalował  Jerzy ’Duduś’ Matuszkiewicz swoim fenomenalnym muzycznym motywem. Wszystko razem połączyło się w mojej prawopółkulowej głowie ze wszystkim. Pozostała natomiast kwestia tematu, jaki chciałam we wpisie poruszyć. Czy rozmycie tła zdjęć załatwiło sprawę? Sprawdźmy!

fot. Bożena Szuj

Egoistą jestem…

fot. Bożena Szuj

Zagadnienie egoizmu przewijało się przez całe moje życie. We wczesnym dzieciństwie został mi przedstawiony w formie całkowicie zdemonizowanej, jako jedna z najgorszych rzeczy. Rosłam więc w przekonaniu, że nie ma większego od egoizmu zła. Równocześnie większość moich młodzieńczych potknięć – mających źródło w penetrowaniu otaczającego świata, istniejących w nim zasad i sprawdzaniu, które ze mną rezonują, a które nie – kwitowana była epitetem (w stosunku do mnie, nie zaś mojego zachowania) „no, zapatrzona w siebie egoistka”. Jak się nietrudno domyślić, powodowało to w mojej głowie całkowity mind fuck. O gigantycznym bólu i późniejszej traumie nie wspominając.
Dziś, kiedy w jednym momencie nawarstwiło się kilka sytuacji, a najważniejszą z nich była rozmowa z przyjaciółką, osobą również wysoko wrażliwą, która określiła samą siebie mianem egoistki, wzbudzając tym mój głęboki sprzeciw, pomyślałam, że warto się z tym terminem wreszcie rozprawić. Oczywiście trzeba najpierw odwołać się do encyklopedycznej definicji, wg której egoizm to:

postawa życiowa nacechowana dbałością, wyłącznie lub przede wszystkim, o własne (bądź osób najbliższych) dobro;
przeciwieństwo altruizmu, jeden z głównych motywów ludzkiego postępowania […]; egoizm ułatwia traktowanie innych w sposób instrumentalny, tzn. jako środek do realizacji własnych celów, a także […] traktowanie ludzi jak rzeczy, którymi można manipulować; w historii etyki pojęcia egoizmu, altruizmu i sympatii występowały jako kategorie sporu o motywy ludzkiego postępowania; skrajna interpretacja egoizmu oskarża go o całkowite odrzucenie moralności, interpretacja umiarkowana uważa egoizm za podstawowy motyw działań moralnych; niektórzy myśliciele uważali egoizm za niezbędną podstawę społeczną dobrobytu (B. Mandeville, A. Smith), bądź czynnik dający odwagę wykraczania poza miernotę i wyzwalania jednostkowej woli (M. Stirner i F.W. Nietzsche).

 

Już po jej lekturze widzimy, że jest to pojęcie dość mgliste, w które łatwo każdemu włożyć swoją własną, subiektywną interpretację. Jak więc się dogadać? Jak porozumieć? Myślę, że ludzie intuicyjnie wyczuwają w słowie „egoizm” pewną bezwzględność, jaką niesie ze sobą brak uważności na innych, pomijanie ich potrzeb czy uczuć. Zaryzykuję tezę, że wszyscy mniej lub bardziej dostrzegamy w tym coś raczej złego niż dobrego. Z drugiej zaś strony uważność na innych, dostrzeganie ich potrzeb czy uczuć, słuchanie tego, co chcą i mogą nam wyznać, towarzyszenie im w trudnych momentach nie jest wcale tożsame z wzięciem na siebie odpowiedzialności za zaspokajanie ich potrzeb. I to jest chyba najtrudniejsze dla niektórych do zrozumienia.
Kiedy ja sama zarzucałam innym egoizm, miałam na ogół na myśli pewną oschłość czy też nieczułość bądź lodowatość w sytuacjach, gdy jakoś wobec mnie lub moich bliskich nawalali. Weźmy na przykład dwie najbardziej chyba uniwersalne sytuacje, czyli spóźnianie się i wiszenie komuś pieniędzy. Choć spóźnianie się niesie ze sobą znamiona braku szacunku, sama niestety nie zawsze w życiu będąc osobą punktualną, rozumiem, że może ono wynikać z bardzo wielu powodów. Dlatego nie oceniam tych, którzy spóźniają się na spotkania ze mną zbyt surowo. Podobnie jak nieoddanie pieniędzy, które za kogoś założyliśmy. Często wynika ze zwykłego zapomnienia i uświadomienie sobie tego może wpędzić nas w spore zakłopotanie. Zmierzam do tego, że te małe wtopy nie są dla mnie dużym problemem… dopóki osoba, która się spóźniła, nie oddała pieniędzy czy w jakikolwiek sposób nas nadwyrężyła, potrafi szczerze za to przeprosić. Z empatią wczuć się w naszą sytuację:

Jejku, długo na mnie czekałeś? Bardzo mi przykro, pewnie zmarzłeś. Przepraszam, że Cię na to naraziłam.

Głupio mi, że nie oddałam Ci pieniędzy, które za mnie założyłeś na czas. Mam nadzieję, że nie znalazłeś się przez to w niekomfortowej sytuacji. Przepraszam.

I nie ma najmniejszego znaczenia, czy spóźnimy się 7 minut, czy 28. Nie ma znaczenia, czy wisimy komuś 59 zł, czy 4,20 zł. Oczywiście, że jesteśmy wolni i mamy prawo do wszystkiego, natomiast w relacjach z ludźmi, chciał nie chciał, nasza wolność staje się odrobinę ograniczona.

fot. Bożena Szuj

I w moim subiektywnym odczuciu (bo u każdego ta granica przebiega gdzie indziej, zwłaszcza w kwestii spóźnień) nie bardzo mam prawo rozliczać innych z ich potknięć, ułomności czy niecelowych przeoczeń. Jestem raczej oazą cierpliwości i wyrozumiałości. Jednak… jeśli nie usłyszę słowa klucza, czyli „przepraszam”, czuję się głęboko skrzywdzona. Tak, nawet jeśli chodzi o 7 minut  czy 4,20 zł, bo w rzeczywistości nie chodzi wcale ani o spóźnienie, ani o pieniądze, ani nawet o fakt, że ktoś w jakimś momencie kompletnie o nas zapomniał. Chodzi o ten moment, w którym sobie przypomniał. Czy umie być wtedy empatyczny i – nawet przesadnie się nie kajając – wczuć się w nasze położenie, które niechcący pogorszył, czy zupełnie nie? (Czasem oprócz „przepraszam” warto, kiedy to możliwe, podjąć próbę jakiegoś zrehabilitowania się.) Jeśli zupełnie nie, a dodatkowo dostrzegę w tym pewną regularność, zapalają mi się wszystkie czerwone lampy. Słowo „przepraszam” nie cofnie tego, co zostało zrobione, ale zmieni absolutnie wszystko. Szczerze mówiąc, jego brak również zmienia wszystko.
Z kolei kiedy to mnie zarzuca się egoizm, spotykam się z zupełnie innym jego rozumieniem. Widzę to dziś w niezwykle jaskrawy sposób. Problemem mianowicie nie jest to, że w jakiejkolwiek interakcji, mówiąc kolokwialnie, dałam ciała, a po uświadomieniu sobie tego, zachowywałam się, jak gdyby nigdy nic. Ba, problemem nie jest również to, że w jakiejkolwiek interakcji, dałam ciała. Problemem okazuje się, to, że bez wejścia w interakcję z drugą osobą, ja nie zachowuję się i nie myślę tak, jak wydaje jej się, że powinnam. (Czy umawiając się na daną godzinę i spóźniając się, jestem nie fair i powinnam za to przeprosić? Jak najbardziej tak. Czy będąc z drugą osobą blisko jestem zobligowana do jakiejś umownej częstotliwości kontaktów czy też jakiejś konkretnej ich formy? No z samej natury rzeczy, póki się na to na twardo nie umówimy, nie.) Problemem okazuje się, że nie stawiam już innych ludzi w swoim życiu powyżej siebie. Że nie podejmuję – po trzydziestu paru latach robienia tego – dalszych nieudolnych prób czytania w myślach, odgadywania cudzych potrzeb i spełniania ich. Okazuje się, że egoizmem (przypisywanym mi, co mnie oczywiście boli i uwiera) może być brak spełniania czyichś cichych oczekiwań. Czy mamy prawo czegokolwiek od drugiego człowieka oczekiwać? (Kiedy się rzecz jasna na coś wyraźnie wcześniej nie umówimy i dwie strony nie wyrażą na to świadomie i dobrowolnie zgody.) Osobiście staram się to w sobie temperować, bo gdzieś w środku czuję, że nie mamy.

W głowie automatycznie odtwarza mi się „If You Love Somebody Set Them Free” Stinga.

fot. Bożena Szuj

Egoizm a egocentryzm

fot. Bożena Szuj

A jak do egoizmu ma się egocentryzm? Zajrzyjmy ponownie do Encyklopedii PWN:

psychol. postawa, sposób myślenia, dla których charakterystyczne jest ujmowanie rzeczywistości z punktu widzenia własnej osoby i własnych przeżyć;
wg J. Piageta, postawa taka dominuje w myśleniu dziecka w wieku przedszkolnym i stanowi charakterystyczną cechę rozwojową tego okresu (tzw. egocentryzm dziecięcy).

 

Pod tym hasłem znajdziemy też cytaty z książek. W jednym z nich przeczytamy, że „odwrotnością egocentryzmu jest empatia” (wydaje mi się, że „egocentryzm” został tu właśnie pomylony z „egoizmem”). Czy tak jest faktycznie? Jako histrioniczka jestem egocentryczna, jako osoba wysoko wrażliwa – mam w sobie sporo empatii (zostałam za nią nawet zwolniona z pracy). Jak to pogodzić? O ile z egocentryzmu będącego cechą rozwojową oczywiście się wyrasta, więc może być na początku bardziej sztywny i bezkompromisowy, o tyle egocentryzm u osoby dorosłej wcale nie musi być jedynym i wyłącznym punktem widzenia. (To znaczy nie wiem tego, tak mi się wydaje. Może włączy się do tej dyskusji jakiś specjalista i wyjaśni, jeśli jednak jest inaczej.) Dla mnie mój egocentryzm jest punktem wyjścia. Z czyjej perspektywy mam widzieć, jeśli nie ze swojej? Czy uczciwym jest założenie, że w ogóle możemy cokolwiek zobaczyć z cudzej perspektywy? Z drugiej strony nie oznacza to (przynajmniej dla mnie) nieumiejętności wczucia się w sytuację i położenie drugiej osoby. Myślę, że mam pewien dar (lub przekleństwo – niepotrzebne skreślić), którym jest ogromna intensywność wszystkich doznań. Gdybym próbowała patrzeć na świat z perspektywy każdego człowieka, o którym pomyślę, jestem pewna, że bym oszalała. Moja głowa by eksplodowała. Ale… czy przybierałabym naprawdę perspektywę innych ludzi, czy jedynie swoje wyobrażenie o ich przeżywaniu jakiejś sytuacji? Lub też wkładała w ich doświadczenia swoje własne przeżywanie? To już pytanie psychologiczno-filozoficzne. Gdyby koleżanka powiedziała mi, że jest zdradzana, gołymi rękami ukatrupiłabym zdradzającego, a potem ją samą, gdyby okazało się, że jednak umie wybaczyć i owszem, rozpacza, ale nie aż tak jak ja, słysząc jej opowieść i wyjąc za nią z bólu. (Mimo że nikt mnie nigdy nie zdradził, jawi mi się to jako gigantyczna krzywda, dlatego też sama nigdy nikogo nie zdradziłam.) Czyli… nie umiem wejść całkowicie w cudze buty. Mogę współczuć, ale nigdy nie zrozumiem reakcji innej niż moja. Reakcji, która – w przeciwieństwie do mojej – nie wypełnia mojego brzucha. Reakcji, której – w przeciwieństwie do mojej – nie leczę na terapii oraz farmakologicznie. Czy jestem w tym jedna jedyna na świecie? Podejrzewam, że nie.
Cały mój blog utkany jest z egocentryzmu (i pewnego, szkolonego głównie tutaj, literackiego warsztatu). Piszę o świecie widzianym oczami nNi – czyli moimi oczami. (Jestem manNi, nNi, nN – tak mnie nazywał tata i nikt mu, oprócz mnie samej, nie dorównuje również w skracaniu mojego imienia tak, jak lubię najbardziej.) Sęk w tym, że częścią mojego patrzenia na świat jest głębokie przekonanie o wolności jednostek, o tym, że nie istnieje coś takiego jak prawda obiektywna oraz że – co za tym idzie – nie ma też jednej prawdy. W związku z tym w mojej perspektywie jest miejsce na inne perspektywy (co się, nota bene, przez lata bardzo mocno zmieniło).
Ile powstałoby wartościowej sztuki, gdyby artyści nie byli egocentrykami? Gdyby bali się zanurzyć się w swój własny dar postrzegania świata, odrzucając na chwilę banalność postrzegania go przez ogół? Można zasłaniać się bogami, byciem narzędziem w rękach Absolutu czy niezrozumiałymi momentami olśnienia podczas tworzenia (przerabiałam to wszystko), jednak stwarzanie sztuki to akt najczystszego, najpiękniejszego egocentryzmu, który z samej istoty rzeczy musi być uduchowiony. W końcu każdy z nas jest kosmosem i odmawianie zanurzenia się w nim jest w moim odczuciu przejawem… pychy. Tylko i aż tu możemy zmieniać, przekształcać, stwarzać, zaczynać i kończyć. Tu i nigdzie indziej poza nami samymi. I właśnie na dnie nas samych znajdziemy na ogół empatię. Chyba, że mamy uszkodzony płat czołowy i układ limbliczny, to wtedy nie.

fot. Bożena Szuj

„Zdrowy egoizm”

fot. Bożena Szuj

Sformułowanie „zdrowy egoizm” cieszące się ciągle popularnością, po pierwszym zachwycie szybko zaczęło mnie śmieszyć. Co właściwie znaczy? W dalszym ciągu nie udało mi się ustalić czym jest egoizm, więc jeszcze trudniej będzie wskazać, czym miałby być ten zdrowy.

Jednym z naszych ulubionych żartów jest ten:

Przychodzi facet do lekarza, a lekarz po badaniu mu mówi:
– Tak, jak podejrzewałem, jest pan po prostu jeb..ięty.
– Panie doktorze – pyta pacjent, – ale zdrowo?

Mam wrażenie, że dość podobnie może być z tym zdrowym egoizmem. Podejrzewam, że każdy z nas zachowuje się czasami egoistycznie i może na to wpływać całe mnóstwo przeróżnych czynników. Chociażby ból, o którym mówi się rzadko, a który niestety paraliżuje i wyłącza z życia towarzyskiego bardzo wiele osób. Przy chronicznym bólu i wynikającej z niego frustracji trudno zdobywać się na altruizm (w który z kolei nie wierzę, ale o tym już pisałam), a perspektywa staje się zniekształcona. Egoizm, będący nieczułością na innych, niezauważaniem swojej niedelikatności w relacji, czy jakichś może nierówności w niej, które są dla nas wygodne, a dla drugiej strony już niekoniecznie, to nic zdrowego. To pewien albo wbudowany defekt, albo efekt zaniedbania, co na ogół można jakoś odkręcić. Jednak pod oksymoronem „zdrowy egoizm” kryje się coś zgoła innego – rzeczywiście zdrowe podejście, uznające nasz własny szacunek do siebie. Wyjątkowo pokrętnym jest pomysł, by nazwać zdrową relacją z samym sobą „egoizmem” (czym ta nigdy nie była i nigdy nie będzie, jeśli faktycznie jest zdrowa), ale ozdobić to na wszelki wypadek słowem „zdrowy”, żeby nikt się nie mógł przyczepić. Widzę tu usilną próbę wytłumaczenia się z czegokolwiek, a zwłaszcza z bycia dla samego siebie dobrym. Czy będę monotematyczna, jeśli obwinię za to katolickie wychowanie i szkodliwą kategorię grzechu, oddalającą nas od zrozumienia własnej natury? Będę. Ale trudno. Tu stoję, tak to (dzisiaj) widzę.
My sami – jako ludzie dla siebie najważniejsi (w dorosłym życiu przejmujemy po rodzicach tę rolę) –  jesteśmy dla siebie kluczem do zrozumienia ludzkości i jedności, jaką stanowimy zarówno z innymi ludźmi, jak i zwierzętami. Dobroć dla innych bez rozpoczęcia od dobroci dla siebie jest możliwa, ale realizuje się ją na ogół koślawo, nieempatycznie, często męcząc i raniąc bliźnich, wbrew swoim najszczerszym i najlepszym intencjom. Nie znam nikogo, kto szczerze kochając siebie, krzywdziłby innych, znam natomiast wiele osób, które nie umiejąc kochać siebie, stają się wobec innych toksyczne.

fot. Bożena Szuj

Być czy nie być?

fot. Bożena Szuj

Jesteśmy wolni. Ograniczają nas nasze własne wybory, np. wybór życia zgodnego z obowiązującym prawem, jakimikolwiek wytycznymi oraz wartościami, które są dla nas ważne. Wolność zakłada też świadomość konsekwencji naszych czynów – zarówno tych wbrew prawu, jak i wbrew relacjom międzyludzkim (np. brak lojalności czy szacunku). Innymi słowy możemy wszystko, ale musimy liczyć się z konsekwencjami, czy też wiedzieć, że te zawsze są. Jest akcja, jest reakcja. Wszystko, co zrobimy nie pozostaje obojętne na nasze losy, losy naszych najbliższych, ale też – w skali mikro, ale przecież również – losy świata. Każda decyzja – o segregowaniu lub niesegregowaniu śmieci, ograniczaniu lub nieograniczaniu plastiku w naszym życiu, rezygnacji lub braku rezygnacji z kupowania nowych ubrań, itd. – ma znaczenie w skali świata. Być czy nie być egoistą? Być czy nie być egocentrykiem? Być czy nie być chętnym całkowitego aż do bólu zanurzenia się w samym sobie? Każda odpowiedź, każda droga, to inny bieg losów świata, inny bieg historii. To życie wśród innych ludzi, w innej bańce informacyjnej. Każda nasza decyzja zyska w jednym kręgu poklask, w innym spotka się z niechęcią. Wybierzemy to, co będzie dla nas albo dobre, albo wygodne. I chyba tu jest najistotniejsza kwestia. Żeby jednak wybrać to, co dobre.

fot. Bożena Szuj

P.S. A na deser absolutnie oczywisty temat z filmu „Poszukiwany, poszukiwana”:

fot. Bożena Szuj

Jeśli podoba Ci się, jak piszę, i chcesz mnie docenić,
kliknij w poniższą ikonkę i postaw mi, proszę, wirtualną kawę ☕️

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Odpływy

fot. Bożena Szuj

Kiedy zaczęłam swoją długą i wyboistą drogę terapeutyczną, zaczynając od wieloletniej pracy z terapeutą, a potem – po otrzymaniu potrzebnych narzędzi – kontynuując ją samotnie,  wpadłam w pewną pułapkę. Mianowicie uwierzyłam, że kiedy wreszcie zeskrobię z siebie skorupę oczekiwań innych ludzi i stanę się najprawdziwszą wersją siebie, wszystkie moje problemy w relacjach z ludźmi znikną, a społeczeństwo przyjmie mnie z otwartymi ramionami. Wiedziałam oczywiście, że część osób z mojego otoczenia jakoś się wykruszy. Myślałam jednak, że kiedy znajdę w sobie siłę, by stanąć we własnej prawdzie i pełnej zgodzie ze sobą, że kiedy nauczę się asertywności, by odrzucać wszystko to, co mi nie służy i uzyskam tak ważny dystans, czyli innymi słowy kiedy odnajdę własne granice, zrozumiem je i obwieszczę światu, moje związki z ludźmi się pogłębią. I tu – jak pewnie większość ludzi, którzy dzięki wnikliwej pracy nad sobą dostrzegają w końcu kolosalny progres – nadeszło największe rozczarowanie. Bo po tej drugiej stronie nie czekał na mnie ani czerwony dywan, ani tłumy zachwyconych moją przemianą osób. Po drugiej stronie jest samotność. Jeszcze nawet większa, niż wcześniej. Nie ma ani poklasku, ani uznania, ani tym bardziej docenienia pracy, jaką się wykonało. Jest dyskomfort innych, którym – z bardzo wielu różnych powodów – przestaje być po drodze z najprawdziwszą wersją nas.
Jest to smutne, często bardzo trudne do przyjęcia i nierzadko podcinające skrzydła, ale niewiele da się na to poradzić, bo dla rozwoju nie ma żadnej sensownej alternatywy. Pocieszające jest jednak to, że im lepiej się ze sobą zintegrujemy, tym więcej odnajdziemy w sobie narzędzi do poradzenia sobie z tym, co na nas spadnie.

fot. Bożena Szuj

⛵️ Niewygodna autentyczność

fot. Bożena Szuj

Ile by się nie mówiło o tym, jak ważna i cenna jest autentyczność, nie dajmy się zwieść; nasza autentyczność dla większości ludzi nie będzie wygodna. Ponieważ zawsze wierzyłam, że prawda jest wartością, byłam przekonana, że najcenniejsze, co możemy dać bliskim, to właśnie najprawdziwsza wersja siebie. Nie umiałam więc zrozumieć, czemu im więcej prawdy o sobie mogę zaoferować ludziom, tym mniej są moją obecnością w swoim życiu zainteresowani. Dziś chyba zaczynam dostrzegać, że prawda i autentyczność – choć są rzeczywiście jednym z cenniejszych darów, jakie możemy drugiemu człowiekowi dać – faktycznie mogą sprawiać dyskomfort. Zwłaszcza tym, których przyzwyczailiśmy do jakiegoś naszego obrazu, który w trakcie terapii okazał się dla nas samych nieprawdziwy czy też niepełny. Nauczyłam się, mimo początkowych problemów z zaakceptowaniem takiego stanu rzeczy, przyjąć to takim, jakie jest i w żaden sposób tego nie oceniać.
Dosyć znamienne, że ludzie akceptują rozwój i idące za nim zmiany, ale tylko do pewnego punktu. Kiedy młody człowiek odmawia wejścia w rolę osoby dorosłej, a uważamy, że wejść w nią powinien, mówimy o nim z przekąsem Piotruś Pan lub wieczna dziewczynka. Oczekujemy wręcz od niego, że będzie dojrzewał, a więc się zmieniał, ale… stosownie do wieku i w sposób w miarę przewidywalny. Nikogo nie dziwi, że kiedyś nieśmiała młoda dziewica dziś ma męża i gromadkę dzieci. Nikogo nie dziwi, że kiedyś chłopczyk nieumiejący sobie zawiązać bucików dziś jest prezesem… jakiejś firmy. Problem pojawia się przy takich zmianach zachodzących w otaczających nas osobach, które nie są wygodne dla nas. To nie jest ani dobre, ani złe, ale warto być ze sobą w tej kwestii szczerym. Mamy prawo mieć problem z czyjąś zmianą, ale mamy też względem samych siebie obowiązek rozwoju, a więc transformacji w sposób, z którym nie każdemu będzie po drodze. Nasze zmiany mają prawo być zbyt trudne dla tych, z którymi na jakimś etapie życia byliśmy blisko. Tak, jak zmiany bliskich nam kiedyś osób mają prawo być zbyt trudne dla nas. Jeśli jednak kiedykolwiek łączył nas szacunek, nie będziemy nikogo ograniczać swoimi oczekiwaniami, lecz pragnąć dla siebie nawzajem szczęścia. Razem czy osobno.

fot. Bożena Szuj

⛵️ Bycie „porzuconym”

fot. Bożena Szuj

Kiedy ktoś, na kim nam zależy i z kim weszliśmy kiedyś w związek (romantyczny, przyjacielski – wszystko jedno), przestaje się w nim czuć komfortowo i nie chce już w nim tkwić, często uciekamy w nazywanie tego „porzuceniem”. Dlaczego myślę, że to błąd? Dlatego, że bycie „porzuconym” robi z nas ofiarę, a z osoby „porzucającej” oprawcę. Rola ofiary jest na ogół na tyle wygodna, że trudno z niej szybko wyjść; zachęca, by się w niej pławić. Cenę za tkwienie w niej zbyt długo płacimy jednak tylko my sami. Będąc ofiarą zrzekamy się odpowiedzialności za nasze życie.
Czy uważam, że łatwo pogodzić się z rozstaniem? Że łatwo zamknąć jakiś ważny rozdział w życiu, zwłaszcza, jeśli kończyć go nigdy nie chcieliśmy? Że łatwo poradzić sobie z szokiem, wściekłością, rozpaczą, tęsknotą, rozczarowaniem, zawodem i bólem równocześnie? Nie. To cholernie trudne. I właśnie dlatego, że jest to trudne, nie powinniśmy jeszcze sobie dowalać nazywaniem siebie „porzuconymi”.

If you love somebody
set them free,

„If you love somebody set them free” Sting

śpiewał Sting. Miłość to dawanie wolności. Możemy kogoś kochać i chwilowo go nie znosić. Możemy kogoś kochać i mieć do niego żal lub nie zgadzać się z nim w kwestiach istotnych. Możemy kogoś kochać i nie rozumieć przemian, jakie w nim zachodzą. Nie możemy jednak kogoś kochać i nie dawać mu wolności. Te dwie rzeczy się wykluczają.
Jedyną osobą, która na pewno nie opuści nas aż do śmierci jesteśmy my sami. Wszyscy inni pojawiają się w naszym życiu na jakiś czas. Czasami bardzo długi, czasami krótki.
Zastanawia mnie pycha, z jaką często wchodzimy w relacje, nie podejmując świadomej pracy nad nimi. Wydaje nam się, że da się kogoś „zaklepać” jakimkolwiek przyrzeczeniem, że mamy prawo – często niewiele wiedząc o samych sobie – być pewni, co druga osoba będzie myślała i czuła za ileś lat. Że będziemy się rozwijać w takim samym tempie, że nasze potrzeby będą się ciągle spotykać. Że fakt wejścia w relację i nazwania jej (przyjaźnią, związkiem, małżeństwem) w jakiś magiczny sposób całkowicie zwolni nas z odpowiedzialności za nią. I że tkwienie w niej wystarcza i czyni z nas „partnerów” dobrych, a wyjście z niej czyni wychodzących niewdzięcznymi „porzucającymi”.
Ograniczając ludziom wolność, wchodzimy w rolę złego rodzica. Dając ludziom wolność, otwieramy przestrzeń na rozmowę, która jest jednym z najważniejszych filarów zdrowego związku. Dając ludziom wolność, ofiarowujemy im poczucie bezpieczeństwa, ale też odpowiedzialności. I w końcu, dając ludziom wolność, dostrzegamy, że sami też ją mamy – pamiętamy o wzajemnej odrębności w relacji, co jest szalenie ważne. Paradoksalnie jest to właśnie doskonały punkt wyjścia dla dobrej i bardzo trwałej relacji opartej na bezwzględnej szczerości i lojalności zarówno wobec samych siebie, jak i siebie nawzajem.
Myślę, że problemem wcale nie jest to, że ktoś może chcieć odejść z naszego życia, do czego – jak by to nie było bolesne – ma jako wolny człowiek prawo. (Tak, jak my mamy prawo do przeżywania po tym odejściu żałoby, nie zagłuszając kontaktu z samym sobą wchodzeniem w kolejny związek.) Problemem bardzo często niestety bywa sposób, w jaki to robi. Nikt nas nie uczy, jak się rozstawać. Jest to zresztą wielkim błędem, bo rozstania są wpisane w życie każdego człowieka i dobrze byłoby zamiast udawać, że tak nie jest, nauczyć się robić to tak, żeby nie generować dodatkowego cierpienia. Bycie nieuczciwym i nielojalnym, robienie czegokolwiek za plecami drugiej osoby, „żeby jej nie zranić”, koniec końców zrani ją jeszcze bardziej. Tchórzowska ucieczka bez słowa wyjaśnienia może z kolei spowodować, że druga strona zacznie w siebie wątpić, a ludzie nam bliscy – nawet kiedy nie możemy już być razem – zasługują na naszą szczerość. Prawdy nie trzeba przecież mówić w sposób brutalny i nieempatyczny, ale na pewno jesteśmy ją winni tym, z którymi związaliśmy kiedyś swoje życie. Brak takiej prawdy odczytuję jak największą zdradę, która przekreśla możliwość jakiegokolwiek powrotu do tego, co było.
Rozstać się naprawdę można w zgodzie i z klasą. Nie bez bólu, nie bez smutku, ale w zgodzie i z klasą. To jednak wymaga pracy z obydwu stron. Tak, obydwu.

fot. Bożena Szuj

⛵️ Odchodzenie

fot. Bożena Szuj

A co, kiedy to my chcemy z czyjegoś życia odejść? Jak pozbyć się dojmującego poczucia winy? W związkach przemocowych to jest akurat prostsze (i tylko to) – jeśli zbierzemy siły, by opuścić przemocowca (płci obojga oczywiście), mamy ku temu milion powodów. Niby go „porzucamy”, ale właśnie wychodząc z roli ofiary. Wszyscy zrozumieją. Będą nam współczuć i gratulować. Z własnego doświadczenia mogę napisać, że niewyobrażalne wręcz poczucie ulgi po wyjściu z przemocowego związku jest tak potężne, że można się od niego uzależnić.
Co jednak, kiedy znajdziemy się w relacji pod wieloma względami dobrej, w pewnym sensie bezpiecznej, pełnej wzajemnego szacunku i uczciwości; takiej, która z boku zwłaszcza wydaje się idealna, a my pewnego dnia zrozumiemy, że musimy się z niej wydostać, nie do końca nawet wiedząc dlaczego (choć czując to każdą cząsteczką siebie)? A przede wszystkim nie mając powodu… Kiedy zostało się w dzieciństwie zaprogramowanym, by „nigdy nikogo nie krzywdzić”, by stawiać potrzeby innych ludzi ponad swoimi własnymi, taka sytuacja to prawdziwy dramat. Jednak pomaga uświadomienie sobie dwóch rzeczy.

  1. Po pierwsze, że nie da się – mimo najszczerszych chęci – przeżyć życia, nie krzywdząc nikogo, bo są sytuacje, w których musimy wybrać między skrzywdzeniem kogoś a samych siebie.
  2. Po drugie wybór, czy zostać w relacji, która nam już nie służy, czy z niej wyjść, nie jest już nawet wyborem między czyimś szczęściem (i naszą krzywdą) a czyjąś krzywdą (i naszym szczęściem). Zostanie w relacji, w której zaczynamy się dusić i która nie sprzyja naszemu rozwojowi „dla dobra partnera” (lub przyjaciela), w jakiej stawia go roli? Stawia go w roli osoby tak słabej emocjonalnie, że musimy się dla niej poświęcić. Bardzo to dalekie od szczęścia, jak również niekrzywdzenia. Czy szanując osoby, które były nam bliskie, ale z przeróżnych powodów przestały takie być, naprawdę możemy ofiarowywać im nieprawdę, jakieś złudzenie, namiastkę nas? Ochłapy rzucane z litości…?

Moje oczekiwania wobec przyjaciół są dziś bardzo wygórowane. (Podobnie jak wobec Partnera, który oprócz tego, że jest moim kochankiem, nierzadko fryzjerem, makijażystą, fotografem, rysownikiem, pomywakiem, grafikiem komputerowym i projektantem, jest przede wszystkim moim najlepszym przyjacielem.) Są wygórowane prawdopodobnie dlatego, że sama w poważnych relacjach nie umiem dawać mało. Może kiedy nauczę się dawać mniej, coś się w tej kwestii zmieni. Na razie jest, jak jest. Zdaję sobie sprawę z wysokości, na jakiej zawiesiłam poprzeczkę i nie winię już tych, którzy nie potrafią tym oczekiwaniom sprostać. Nie muszą. Nie na nich spoczywa obowiązek zadbania o mój rozwój i stan emocjonalny. To moja odpowiedzialność.

fot. Bożena Szuj

⛵️ Walka za wszelką cenę

fot. Bożena Szuj

Byłam w swoim życiu „porzucana”, ale też odchodziłam. I w relacjach romantycznych, i przyjacielskich. Doświadczyłam strasznych, przemocowych, łamiących moją kształtującą się psychikę „porzuceń”, ale też takich, które były nieuniknione, ale tak łagodne, że kompletnie ulotniły się z mojej pamięci. Moje odejścia spotykały się zarówno z ogromną klasą i zrozumieniem (pomimo bólu), jak i gigantyczną agresją, a nawet też zupełnym wyparciem połączonym z wieloletnim stalkingiem. Większość mojego życia – choć żadnego ze swoich rozstań nigdy nie żałowałam – uważałam, że rozstanie jest jakimś rodzajem życiowej porażki. Wkradło się we mnie jakieś straszne zero-jedynkowe myślenie, że koniec relacji podważa jej wartość. To oczywiście kompletna bzdura. Ludzie pojawiają się w naszym życiu z różnych powodów i na jakiś czas. I oni, i nasze z nimi interakcje, to życiowe lekcje. Jeśli tego nie widzimy, nie będziemy się w stanie niczego z nich nauczyć, prawdopodobnie ciągle popełniając te same błędy.
Z pewnością nie bez znaczenia jest też fakt, że wychowywałam się w czasach, w których bardzo demonizowało się rozstania. Sama – co dziś przyznaję z ogromnym wstydem – wiele lat nosiłam w sobie nieprawdziwe i krzywdzące przekonanie, że związki się rozpadają, bo ludzie idą na łatwiznę.

Łatwiej coś wyrzucić, niż zreperować.

– straszna maksyma, pełna oceny i pogardy dla osób, o których nie wiemy absolutnie nic

Tymczasem związki rozpadają się, kiedy o nie nie dbamy, ale… wcale nie w momencie, w którym jedno z dwojga zorientuje się, że nie jest mu dobrze. Wtedy na ogół (choć nie zawsze) jest już za późno. Rozpadają się, kiedy nie dbamy o nie od samego początku, każdego dnia wykonując nad związkiem pracę. Każdego dnia przyglądając się sobie, partnerowi i relacji. W przypadku związków toksycznych, przemocowych, rozstanie jest jedynym ratunkiem.
Często słyszę o „dobru dziecka”. Pracowałam w szkole podstawowej, widziałam, jak nieszczęśliwe są dzieci, których rodzice się rozstali. To są dramaty, które rozdzierają serce. Ale… myślę, że często zapominamy o tym, że rolą rodziców jest pokazanie dziecku zdrowych schematów, które pomogą mu w przyszłości dobrze funkcjonować w świecie. Jakie wzorce wytworzy w młodym człowieku dorastanie w domu, w którym rodzice się nie kochają? Znam dorosłych dziś ludzi, którzy mają pretensje do swoich rodziców, że nigdy się nie rozwiedli, bo życie ze sobą pod jednym dachem było dla wszystkich męczarnią. Czy najgorszych burz nie da się jednak przetrwać? Jak najbardziej się da! Co więcej, one mogą niesłychanie relację wzmocnić. Ale do tego trzeba pracy u podstaw, terapii, a przede wszystkim chęci wyjścia ze schematów, w które się zaplątaliśmy. Nie wystarczy się nie rozwieść i czekać na cud. (Spojler alert – on nie nastąpi.) Małżeństwo kontynuowane na siłę bez wprowadzenia sensownego planu naprawczego przypomina reanimowanie nieboszczyka. Inaczej sprawa się ma z relacjami przyjacielskimi. Nikt nie wywiera na nas presji, by je utrzymywać, kiedy wygasną.
Czy warto walczyć o kogoś w naszym życiu za wszelką cenę? Już kiedyś pisałam, że pewien bardzo mądry człowiek powiedział mi kiedyś:

Nigdy nie walcz – pracuj! Jeśli walczysz, zawsze możesz przegrać. Jeśli pracujesz, możesz co najwyżej nie osiągnąć swojego celu tak szybko, jak sobie zaplanowałaś.

– Pewien Bardzo Mądry Człowiek

To otworzyło mi szeroko oczy i sprawiło, że przerzuciłam zwrotnicę. Od chwili, w której usłyszałam te słowa, nie walczę już o nikogo. Choć walka jest od pracy znacznie bardziej spektakularna, lepiej brzmi i generalnie ma lepszy PR, to kompletnie mnie do niej nie ciągnie. Nad ważnymi relacjami staram się pracować, ale ta praca – a przede wszystkim chęć jej podjęcia – musi płynąć z obydwu stron. W pojedynkę niczego w tej kwestii nie zdziałamy. Możemy się jednak upewnić, że zrobiliśmy wszystko, by tę pracę wspólnie podjąć. Ale kiedy druga strona nie jest gotowa… Cóż, if you love somebody set them free. Może kiedyś będzie gotowa. Może nawet wtedy my też będziemy. A może nie. I to też będzie okej.

fot. Bożena Szuj

⛵️ Punkt odniesienia

fot. Bożena Szuj

Długi czas nie wiedziałam, kim jestem. Nie miałam ze sobą prawie w ogóle kontaktu. Przeglądałam się w oczach innych ludzi. Kiedy ktoś mnie skomplementował czy pochwalił – myślałam o sobie dobrze. Dostałam „pozwolenie”. Kiedy ktoś wyraził się o mnie negatywnie, czy mnie zganił – myślałam o sobie źle. Dryfowanie między opiniami innych jest wykańczające, bo każdy ma inną na nasz temat, a przede wszystkim sprawia, że żyjemy w nieprawdzie. Nikt nie wie o nas samych tego, co my o sobie wiemy. Nawet, jeśli nasza relacja z samym sobą jest ciągle trochę zaburzona i nie do końca mamy do siebie dostęp. To nadal nie znaczy, że inni wiedzą o naszych potrzebach i tym, jak nas uszczęśliwić, więcej niż my sami. Bliscy wiedzą dużo, ale inaczej niż my.
W tym roku niestety, o czym już pisałam, dopadł mnie omicron i udało mi się dotrzeć tylko na finałowy (doskonały!) koncert Warszawskiej Jesieni. Zaobserwowałam wtedy coś niesamowitego, co być może nigdy nie miałoby miejsca, gdyby nie moje ogólne osłabienie. Wbiłam się w sukienkę, zrobiłam makijaż, założyłam biżuterię, pasek, buty i… poczułam się fantastycznie sama ze sobą i sama dla siebie. Uświadomienie sobie tego było dla mnie przełomowe, bo równocześnie zrozumiałam (co było bardzo smutną konstatacją), że przez wszystkie te lata moim punktem odniesienia byli inni ludzie.

Po pierwsze mężczyźni:

  • ci, których dopiero zdobywałam,
  • ci, z którymi się potajemnie spotykałam,
  • ci, z którymi już nie byłam i którym chciałam pokazać, co stracili
  • jacyś nieokreśleni, którzy się mną dopiero zachwycą

Ale też kobiety:

  • te, które krzywo spojrzą na mój zbyt głęboki dekolt czy za krótką spódniczkę
  • te, które od zawsze deklarują uwielbienie mojego stylu i wyczekują z niecierpliwością mojej kolejnej odsłony
  • te, które są dziś z mężczyznami, z którymi się spotykałam
  • te, które były kiedyś z mężczyznami, z którymi się spotykałam

I kiedy stałam tak teraz przed lustrem i przed wyjściem, pomyślałam, że dawna ja w sytuacji, w której dziś jestem, czyli w szczęśliwym związku, ale chwilowo bez partnera u boku, uzależniłaby myślenie o sobie i swoim wyglądzie od pokazania się mu w kamerce czatu i zachwytu w jego oczach. Tymczasem spojrzałam w lustro zza tego całego kataru, utrzymujących się jeszcze mdłości, czekając aż po Thiocodinie ustąpi na czas koncertu mój kaszel i pomyślałam:

Czuję się mega sexy.

I po raz pierwszy nie oczekiwałam potwierdzenia z zewnątrz. Wręcz przeciwnie. Czułam się sexy i nie stał za tym nikt inny oprócz mnie samej. Żadna obietnica namiętnej nocy, żadne wspomnienia złe czy dobre, żadne pragnienie. Byłam całkowicie spełniona i spokojna. Każdy komplement, a także zachwyt w oczach mojego Partnera po pokazaniu się mu w kamerce czatu były niezwykle miłym, ale dodatkiem. Czymś ekstra. Sama stałam się własnym punktem odniesienia, z czego płynął niezwykły spokój.
Czy po odzyskaniu odebranych przez covid sił znowu z niepokojem zaczęłam sprawdzać, jak reagują na mnie inni ludzie? Jak odbierają to, co mam do powiedzenia, to, co robię, jak żyję, jak wyglądam? Niestety tak. Ale wiem już, nad czym chcę popracować, bo bycie choć przez chwilę własnym punktem odniesienia było jednym z piękniejszych doświadczeń w moim życiu. Poczułam, że każde rozstanie, nawet to, którego sobie nie wyobrażam i którego nie chcę, zniosę, bo mam za plecami wspaniałą Osobę, która nigdy mnie nie opuści. Samą siebie.

fot. Bożena Szuj

P.S. A na deser łączę swoją ulubioną piosenkę Anny Marii Jopek z Patem Methenym.

fot. Bożena Szuj

Granice wolności

fot. Marianna Patkowska

Do napisania tego tekstu przygotowywałam się dość długo – moje przemyślenia i filozofia życiowa zostały poddane pewnej próbie. Otóż… wjechała praktyka. Musiałam sobie odpowiedzieć na pytanie, czy ufam bardziej swojemu mózgowi, z którym jestem w naprawdę świetnej relacji, czy jednak ego, za którym po pierwsze nie bardzo przepadam, a po drugie którego za dobrze nie znam. Wybór, na logikę, wydał mi się oczywisty. W rzeczywistości ego, nawet jeśli dopuścimy je do głosu zaledwie w pięciu procentach, jest niesamowicie krzykliwe i histeryczne. Robi hałas na ogół wtedy, kiedy ten jest najmniej potrzebny do rozwiązania danego problemu (wbrew pozorom każdy da się rozwiązać). Postanowiłam więc wybrać rozum oraz – tak, to może okazać się zaskoczeniem! – od niedawna współpracujące z nim serce.

fot. Marianna Patkowska

Mocno wierzę w to, że miłość jest dawaniem wolności. I nie mam tu na myśli banałów typu jeśli kochasz, to nie kontrolujesz – to oczywistość. Co jednak, kiedy danie wolności oznacza w danej sytuacji gotowość do rezygnacji z relacji z kimś, kto jest całym naszym światem? Odpowiedzią cisnącą mi się od razu na usta jest ta, że nikt poza nami samymi nie powinien nigdy stać się całym naszym światem. Ale jeśli poczujemy, że spotkaliśmy tę jedyną, pisaną nam osobę i jesteśmy tego absolutnie pewni? Jak pogodzić uczucia z dawaniem wolności, kiedy odczujemy między nimi konflikt? Otóż… nie poczujemy konfliktu.
Piszę to z pełną odpowiedzialnością za swoje słowa. Chęć posiadania partnera na własność jest wstrętna, ale równocześnie bardzo ludzka. Bywam – jak każdy – jej ofiarą. Podobnie jednak jak z ego, nie dopuszczam jej do głosu, bo uważam, że doradza źle. Powołam się po raz kolejny na piosenkę Indii.Arie „The Truth”, która najpiękniej opisuje idealny związek oparty na prawdziwej, zdrowej miłości i fragment, który jest chyba najtrudniejszy:

If he ever left me I wouldn’t even be sad, no
‘Cause there’s a blessing in every lesson
And I’m glad that I know him at all

„The Truth” India.Arie

fot. Marianna Patkowska

Jak można „nie być nawet smutnym”, kiedy opuści nas ukochana osoba? Nie da się nie być. Da się jednak widzieć we wszystkim lekcję i podchodzić do niej z pokorą. Ludzie pojawiają się w naszych życiach z jakichś powodów i rzadko kiedy chodzi o nich samych; najczęściej chodzi o nas. Czegoś się o sobie dowiadujemy. Pytanie, co z tą wiedzą zrobimy. Może się okazać, że dowiemy się, jak bardzo zależy nam na kimś. Jeśli jednak chcemy z nim tak naprawdę cokolwiek zbudować, chciejmy przede wszystkim jego szczęścia. I wierzmy, że jeśli to my jesteśmy jego prawdziwym szczęściem, on pozostanie w naszym życiu na zawsze.
Tu nie chodzi o brak wiary w miłość, lecz – ze względu na nią – umiejętność odpuszczenia swoich korzyści w imię najlepiej pojętego dobra ukochanej osoby. Idealnym związkiem nie jest związek dwóch połówek, lecz dwóch odrębnych, niezależnych od siebie, zdrowych całości, które świadomie, niepowodowane jakimikolwiek zależnościami, poczuciem obowiązku czy winy chcą ze sobą być. Tylko wtedy ma to sens.

P.S. Na deser mogę wrzucić chyba tylko jedną piosenkę.

fot. Marianna Patkowska