EgoistyczNIE

EgoistyczNIE

Wizja tej blogowej sesji zdjęciowej pojawiła się w mojej głowie znienacka, jako całkowicie spójne i oczywiste nawiązanie do znakomitego muzycznego tematu Jerzego ’Dudusia’ Matuszkiewicza z filmu „Poszukiwany, poszukiwana”. Czy skojarzenie było słuszne, nie mnie oceniać. Tak czy siak, robiąc przedświąteczny remont w mieszkaniu (w związku z czym przez pewien czas też dość spory bałagan na klatce schodowej, z czego również postanowiłam podczas sesji skorzystać) znalazłam na strychu całe mnóstwo skarbów jawiących mi się jako rekwizyty. Zachwyciłam się zwłaszcza dużą niebieską torbą z drewnianą rakietą tenisową i piłkami. Wszystko przypieczętowała para butów, której pozbycia się lata temu byłam niemal pewna. A nie jest ona byle jaka, bo nie dość, że raz wyszłam w niej z domu, to jeszcze na znakomity koncert Staszka Sojki! Mogłam więc na spokojnie przeliczyć wszystkie swoje buty, w sumie trzydzieści sześć par (oraz trzydziestą siódmą do chodzenia). Potem zobaczyłam po raz kolejny, już po wielu latach, film „Poszukiwany, poszukiwana” i przypomniało mi się, czemu czuję tak wielki wstręt do komuny, choć na szczęście urodziłam się już w lepszych czasach. Zrozumiałam też, czemu mój tata, który chodził z Bareją do szkoły i bardzo ciepło go wspominał, powtarzał, szanując jego twórczość, że nie lubi oglądać jego filmów. Że go nie bawią, bo pokazują naprawdę straszne czasy. Owszem, są niesłychanie śmieszne, ale opisują rzeczywistość, w której tata żył i działał zawodowo, wiedząc, jak bardzo jest bezlitosna dla wielu znakomitych polskich artystów i myślicieli. Zaskoczyło mnie, że kolory, jakie z filmu zapamiętałam, tak naprawdę namalował  Jerzy ’Duduś’ Matuszkiewicz swoim fenomenalnym muzycznym motywem. Wszystko razem połączyło się w mojej prawopółkulowej głowie ze wszystkim. Pozostała natomiast kwestia tematu, jaki chciałam we wpisie poruszyć. Czy rozmycie tła zdjęć załatwiło sprawę? Sprawdźmy!

fot. Bożena Szuj

Egoistą jestem…

fot. Bożena Szuj

Zagadnienie egoizmu przewijało się przez całe moje życie. We wczesnym dzieciństwie został mi przedstawiony w formie całkowicie zdemonizowanej, jako jedna z najgorszych rzeczy. Rosłam więc w przekonaniu, że nie ma większego od egoizmu zła. Równocześnie większość moich młodzieńczych potknięć – mających źródło w penetrowaniu otaczającego świata, istniejących w nim zasad i sprawdzaniu, które ze mną rezonują, a które nie – kwitowana była epitetem (w stosunku do mnie, nie zaś mojego zachowania) „no, zapatrzona w siebie egoistka”. Jak się nietrudno domyślić, powodowało to w mojej głowie całkowity mind fuck. O gigantycznym bólu i późniejszej traumie nie wspominając.
Dziś, kiedy w jednym momencie nawarstwiło się kilka sytuacji, a najważniejszą z nich była rozmowa z przyjaciółką, osobą również wysoko wrażliwą, która określiła samą siebie mianem egoistki, wzbudzając tym mój głęboki sprzeciw, pomyślałam, że warto się z tym terminem wreszcie rozprawić. Oczywiście trzeba najpierw odwołać się do encyklopedycznej definicji, wg której egoizm to:

postawa życiowa nacechowana dbałością, wyłącznie lub przede wszystkim, o własne (bądź osób najbliższych) dobro;
przeciwieństwo altruizmu, jeden z głównych motywów ludzkiego postępowania […]; egoizm ułatwia traktowanie innych w sposób instrumentalny, tzn. jako środek do realizacji własnych celów, a także […] traktowanie ludzi jak rzeczy, którymi można manipulować; w historii etyki pojęcia egoizmu, altruizmu i sympatii występowały jako kategorie sporu o motywy ludzkiego postępowania; skrajna interpretacja egoizmu oskarża go o całkowite odrzucenie moralności, interpretacja umiarkowana uważa egoizm za podstawowy motyw działań moralnych; niektórzy myśliciele uważali egoizm za niezbędną podstawę społeczną dobrobytu (B. Mandeville, A. Smith), bądź czynnik dający odwagę wykraczania poza miernotę i wyzwalania jednostkowej woli (M. Stirner i F.W. Nietzsche).

 

Już po jej lekturze widzimy, że jest to pojęcie dość mgliste, w które łatwo każdemu włożyć swoją własną, subiektywną interpretację. Jak więc się dogadać? Jak porozumieć? Myślę, że ludzie intuicyjnie wyczuwają w słowie „egoizm” pewną bezwzględność, jaką niesie ze sobą brak uważności na innych, pomijanie ich potrzeb czy uczuć. Zaryzykuję tezę, że wszyscy mniej lub bardziej dostrzegamy w tym coś raczej złego niż dobrego. Z drugiej zaś strony uważność na innych, dostrzeganie ich potrzeb czy uczuć, słuchanie tego, co chcą i mogą nam wyznać, towarzyszenie im w trudnych momentach nie jest wcale tożsame z wzięciem na siebie odpowiedzialności za zaspokajanie ich potrzeb. I to jest chyba najtrudniejsze dla niektórych do zrozumienia.
Kiedy ja sama zarzucałam innym egoizm, miałam na ogół na myśli pewną oschłość czy też nieczułość bądź lodowatość w sytuacjach, gdy jakoś wobec mnie lub moich bliskich nawalali. Weźmy na przykład dwie najbardziej chyba uniwersalne sytuacje, czyli spóźnianie się i wiszenie komuś pieniędzy. Choć spóźnianie się niesie ze sobą znamiona braku szacunku, sama niestety nie zawsze w życiu będąc osobą punktualną, rozumiem, że może ono wynikać z bardzo wielu powodów. Dlatego nie oceniam tych, którzy spóźniają się na spotkania ze mną zbyt surowo. Podobnie jak nieoddanie pieniędzy, które za kogoś założyliśmy. Często wynika ze zwykłego zapomnienia i uświadomienie sobie tego może wpędzić nas w spore zakłopotanie. Zmierzam do tego, że te małe wtopy nie są dla mnie dużym problemem… dopóki osoba, która się spóźniła, nie oddała pieniędzy czy w jakikolwiek sposób nas nadwyrężyła, potrafi szczerze za to przeprosić. Z empatią wczuć się w naszą sytuację:

Jejku, długo na mnie czekałeś? Bardzo mi przykro, pewnie zmarzłeś. Przepraszam, że Cię na to naraziłam.

Głupio mi, że nie oddałam Ci pieniędzy, które za mnie założyłeś na czas. Mam nadzieję, że nie znalazłeś się przez to w niekomfortowej sytuacji. Przepraszam.

I nie ma najmniejszego znaczenia, czy spóźnimy się 7 minut, czy 28. Nie ma znaczenia, czy wisimy komuś 59 zł, czy 4,20 zł. Oczywiście, że jesteśmy wolni i mamy prawo do wszystkiego, natomiast w relacjach z ludźmi, chciał nie chciał, nasza wolność staje się odrobinę ograniczona.

fot. Bożena Szuj

I w moim subiektywnym odczuciu (bo u każdego ta granica przebiega gdzie indziej, zwłaszcza w kwestii spóźnień) nie bardzo mam prawo rozliczać innych z ich potknięć, ułomności czy niecelowych przeoczeń. Jestem raczej oazą cierpliwości i wyrozumiałości. Jednak… jeśli nie usłyszę słowa klucza, czyli „przepraszam”, czuję się głęboko skrzywdzona. Tak, nawet jeśli chodzi o 7 minut  czy 4,20 zł, bo w rzeczywistości nie chodzi wcale ani o spóźnienie, ani o pieniądze, ani nawet o fakt, że ktoś w jakimś momencie kompletnie o nas zapomniał. Chodzi o ten moment, w którym sobie przypomniał. Czy umie być wtedy empatyczny i – nawet przesadnie się nie kajając – wczuć się w nasze położenie, które niechcący pogorszył, czy zupełnie nie? (Czasem oprócz „przepraszam” warto, kiedy to możliwe, podjąć próbę jakiegoś zrehabilitowania się.) Jeśli zupełnie nie, a dodatkowo dostrzegę w tym pewną regularność, zapalają mi się wszystkie czerwone lampy. Słowo „przepraszam” nie cofnie tego, co zostało zrobione, ale zmieni absolutnie wszystko. Szczerze mówiąc, jego brak również zmienia wszystko.
Z kolei kiedy to mnie zarzuca się egoizm, spotykam się z zupełnie innym jego rozumieniem. Widzę to dziś w niezwykle jaskrawy sposób. Problemem mianowicie nie jest to, że w jakiejkolwiek interakcji, mówiąc kolokwialnie, dałam ciała, a po uświadomieniu sobie tego, zachowywałam się, jak gdyby nigdy nic. Ba, problemem nie jest również to, że w jakiejkolwiek interakcji, dałam ciała. Problemem okazuje się, to, że bez wejścia w interakcję z drugą osobą, ja nie zachowuję się i nie myślę tak, jak wydaje jej się, że powinnam. (Czy umawiając się na daną godzinę i spóźniając się, jestem nie fair i powinnam za to przeprosić? Jak najbardziej tak. Czy będąc z drugą osobą blisko jestem zobligowana do jakiejś umownej częstotliwości kontaktów czy też jakiejś konkretnej ich formy? No z samej natury rzeczy, póki się na to na twardo nie umówimy, nie.) Problemem okazuje się, że nie stawiam już innych ludzi w swoim życiu powyżej siebie. Że nie podejmuję – po trzydziestu paru latach robienia tego – dalszych nieudolnych prób czytania w myślach, odgadywania cudzych potrzeb i spełniania ich. Okazuje się, że egoizmem (przypisywanym mi, co mnie oczywiście boli i uwiera) może być brak spełniania czyichś cichych oczekiwań. Czy mamy prawo czegokolwiek od drugiego człowieka oczekiwać? (Kiedy się rzecz jasna na coś wyraźnie wcześniej nie umówimy i dwie strony nie wyrażą na to świadomie i dobrowolnie zgody.) Osobiście staram się to w sobie temperować, bo gdzieś w środku czuję, że nie mamy.

W głowie automatycznie odtwarza mi się „If You Love Somebody Set Them Free” Stinga.

fot. Bożena Szuj

Egoizm a egocentryzm

fot. Bożena Szuj

A jak do egoizmu ma się egocentryzm? Zajrzyjmy ponownie do Encyklopedii PWN:

psychol. postawa, sposób myślenia, dla których charakterystyczne jest ujmowanie rzeczywistości z punktu widzenia własnej osoby i własnych przeżyć;
wg J. Piageta, postawa taka dominuje w myśleniu dziecka w wieku przedszkolnym i stanowi charakterystyczną cechę rozwojową tego okresu (tzw. egocentryzm dziecięcy).

 

Pod tym hasłem znajdziemy też cytaty z książek. W jednym z nich przeczytamy, że „odwrotnością egocentryzmu jest empatia” (wydaje mi się, że „egocentryzm” został tu właśnie pomylony z „egoizmem”). Czy tak jest faktycznie? Jako histrioniczka jestem egocentryczna, jako osoba wysoko wrażliwa – mam w sobie sporo empatii (zostałam za nią nawet zwolniona z pracy). Jak to pogodzić? O ile z egocentryzmu będącego cechą rozwojową oczywiście się wyrasta, więc może być na początku bardziej sztywny i bezkompromisowy, o tyle egocentryzm u osoby dorosłej wcale nie musi być jedynym i wyłącznym punktem widzenia. (To znaczy nie wiem tego, tak mi się wydaje. Może włączy się do tej dyskusji jakiś specjalista i wyjaśni, jeśli jednak jest inaczej.) Dla mnie mój egocentryzm jest punktem wyjścia. Z czyjej perspektywy mam widzieć, jeśli nie ze swojej? Czy uczciwym jest założenie, że w ogóle możemy cokolwiek zobaczyć z cudzej perspektywy? Z drugiej strony nie oznacza to (przynajmniej dla mnie) nieumiejętności wczucia się w sytuację i położenie drugiej osoby. Myślę, że mam pewien dar (lub przekleństwo – niepotrzebne skreślić), którym jest ogromna intensywność wszystkich doznań. Gdybym próbowała patrzeć na świat z perspektywy każdego człowieka, o którym pomyślę, jestem pewna, że bym oszalała. Moja głowa by eksplodowała. Ale… czy przybierałabym naprawdę perspektywę innych ludzi, czy jedynie swoje wyobrażenie o ich przeżywaniu jakiejś sytuacji? Lub też wkładała w ich doświadczenia swoje własne przeżywanie? To już pytanie psychologiczno-filozoficzne. Gdyby koleżanka powiedziała mi, że jest zdradzana, gołymi rękami ukatrupiłabym zdradzającego, a potem ją samą, gdyby okazało się, że jednak umie wybaczyć i owszem, rozpacza, ale nie aż tak jak ja, słysząc jej opowieść i wyjąc za nią z bólu. (Mimo że nikt mnie nigdy nie zdradził, jawi mi się to jako gigantyczna krzywda, dlatego też sama nigdy nikogo nie zdradziłam.) Czyli… nie umiem wejść całkowicie w cudze buty. Mogę współczuć, ale nigdy nie zrozumiem reakcji innej niż moja. Reakcji, która – w przeciwieństwie do mojej – nie wypełnia mojego brzucha. Reakcji, której – w przeciwieństwie do mojej – nie leczę na terapii oraz farmakologicznie. Czy jestem w tym jedna jedyna na świecie? Podejrzewam, że nie.
Cały mój blog utkany jest z egocentryzmu (i pewnego, szkolonego głównie tutaj, literackiego warsztatu). Piszę o świecie widzianym oczami nNi – czyli moimi oczami. (Jestem manNi, nNi, nN – tak mnie nazywał tata i nikt mu, oprócz mnie samej, nie dorównuje również w skracaniu mojego imienia tak, jak lubię najbardziej.) Sęk w tym, że częścią mojego patrzenia na świat jest głębokie przekonanie o wolności jednostek, o tym, że nie istnieje coś takiego jak prawda obiektywna oraz że – co za tym idzie – nie ma też jednej prawdy. W związku z tym w mojej perspektywie jest miejsce na inne perspektywy (co się, nota bene, przez lata bardzo mocno zmieniło).
Ile powstałoby wartościowej sztuki, gdyby artyści nie byli egocentrykami? Gdyby bali się zanurzyć się w swój własny dar postrzegania świata, odrzucając na chwilę banalność postrzegania go przez ogół? Można zasłaniać się bogami, byciem narzędziem w rękach Absolutu czy niezrozumiałymi momentami olśnienia podczas tworzenia (przerabiałam to wszystko), jednak stwarzanie sztuki to akt najczystszego, najpiękniejszego egocentryzmu, który z samej istoty rzeczy musi być uduchowiony. W końcu każdy z nas jest kosmosem i odmawianie zanurzenia się w nim jest w moim odczuciu przejawem… pychy. Tylko i aż tu możemy zmieniać, przekształcać, stwarzać, zaczynać i kończyć. Tu i nigdzie indziej poza nami samymi. I właśnie na dnie nas samych znajdziemy na ogół empatię. Chyba, że mamy uszkodzony płat czołowy i układ limbliczny, to wtedy nie.

fot. Bożena Szuj

„Zdrowy egoizm”

fot. Bożena Szuj

Sformułowanie „zdrowy egoizm” cieszące się ciągle popularnością, po pierwszym zachwycie szybko zaczęło mnie śmieszyć. Co właściwie znaczy? W dalszym ciągu nie udało mi się ustalić czym jest egoizm, więc jeszcze trudniej będzie wskazać, czym miałby być ten zdrowy.

Jednym z naszych ulubionych żartów jest ten:

Przychodzi facet do lekarza, a lekarz po badaniu mu mówi:
– Tak, jak podejrzewałem, jest pan po prostu jeb..ięty.
– Panie doktorze – pyta pacjent, – ale zdrowo?

Mam wrażenie, że dość podobnie może być z tym zdrowym egoizmem. Podejrzewam, że każdy z nas zachowuje się czasami egoistycznie i może na to wpływać całe mnóstwo przeróżnych czynników. Chociażby ból, o którym mówi się rzadko, a który niestety paraliżuje i wyłącza z życia towarzyskiego bardzo wiele osób. Przy chronicznym bólu i wynikającej z niego frustracji trudno zdobywać się na altruizm (w który z kolei nie wierzę, ale o tym już pisałam), a perspektywa staje się zniekształcona. Egoizm, będący nieczułością na innych, niezauważaniem swojej niedelikatności w relacji, czy jakichś może nierówności w niej, które są dla nas wygodne, a dla drugiej strony już niekoniecznie, to nic zdrowego. To pewien albo wbudowany defekt, albo efekt zaniedbania, co na ogół można jakoś odkręcić. Jednak pod oksymoronem „zdrowy egoizm” kryje się coś zgoła innego – rzeczywiście zdrowe podejście, uznające nasz własny szacunek do siebie. Wyjątkowo pokrętnym jest pomysł, by nazwać zdrową relacją z samym sobą „egoizmem” (czym ta nigdy nie była i nigdy nie będzie, jeśli faktycznie jest zdrowa), ale ozdobić to na wszelki wypadek słowem „zdrowy”, żeby nikt się nie mógł przyczepić. Widzę tu usilną próbę wytłumaczenia się z czegokolwiek, a zwłaszcza z bycia dla samego siebie dobrym. Czy będę monotematyczna, jeśli obwinię za to katolickie wychowanie i szkodliwą kategorię grzechu, oddalającą nas od zrozumienia własnej natury? Będę. Ale trudno. Tu stoję, tak to (dzisiaj) widzę.
My sami – jako ludzie dla siebie najważniejsi (w dorosłym życiu przejmujemy po rodzicach tę rolę) –  jesteśmy dla siebie kluczem do zrozumienia ludzkości i jedności, jaką stanowimy zarówno z innymi ludźmi, jak i zwierzętami. Dobroć dla innych bez rozpoczęcia od dobroci dla siebie jest możliwa, ale realizuje się ją na ogół koślawo, nieempatycznie, często męcząc i raniąc bliźnich, wbrew swoim najszczerszym i najlepszym intencjom. Nie znam nikogo, kto szczerze kochając siebie, krzywdziłby innych, znam natomiast wiele osób, które nie umiejąc kochać siebie, stają się wobec innych toksyczne.

fot. Bożena Szuj

Być czy nie być?

fot. Bożena Szuj

Jesteśmy wolni. Ograniczają nas nasze własne wybory, np. wybór życia zgodnego z obowiązującym prawem, jakimikolwiek wytycznymi oraz wartościami, które są dla nas ważne. Wolność zakłada też świadomość konsekwencji naszych czynów – zarówno tych wbrew prawu, jak i wbrew relacjom międzyludzkim (np. brak lojalności czy szacunku). Innymi słowy możemy wszystko, ale musimy liczyć się z konsekwencjami, czy też wiedzieć, że te zawsze są. Jest akcja, jest reakcja. Wszystko, co zrobimy nie pozostaje obojętne na nasze losy, losy naszych najbliższych, ale też – w skali mikro, ale przecież również – losy świata. Każda decyzja – o segregowaniu lub niesegregowaniu śmieci, ograniczaniu lub nieograniczaniu plastiku w naszym życiu, rezygnacji lub braku rezygnacji z kupowania nowych ubrań, itd. – ma znaczenie w skali świata. Być czy nie być egoistą? Być czy nie być egocentrykiem? Być czy nie być chętnym całkowitego aż do bólu zanurzenia się w samym sobie? Każda odpowiedź, każda droga, to inny bieg losów świata, inny bieg historii. To życie wśród innych ludzi, w innej bańce informacyjnej. Każda nasza decyzja zyska w jednym kręgu poklask, w innym spotka się z niechęcią. Wybierzemy to, co będzie dla nas albo dobre, albo wygodne. I chyba tu jest najistotniejsza kwestia. Żeby jednak wybrać to, co dobre.

fot. Bożena Szuj

P.S. A na deser absolutnie oczywisty temat z filmu „Poszukiwany, poszukiwana”:

fot. Bożena Szuj

Jeśli podoba Ci się, jak piszę, i chcesz mnie docenić,
kliknij w poniższą ikonkę i postaw mi, proszę, wirtualną kawę ☕️

Postaw mi kawę na buycoffee.to

WiosenNymi oczami nNi

fot. Marianna Patkowska

Mimo że wiosna nie jest moją ulubioną porą roku, jednak pewien urok dostrzegałam zawsze w Świętach Wielkanocnych, które – choć cieszą się mniejszym społecznym uwielbieniem niż Boże Narodzenie – są z jednej strony najważniejszym świętem chrześcijańskim, a z drugiej, niektóre ich obrzędy mają bogatą tradycję sięgającą jeszcze czasów pogańskich, przez co wydają się jakoś nierozerwalnie związane z ludzką naturą i miejscem człowieka na Ziemi.

fot. Zofia Mossakowska

Niezależnie od światopoglądu czy przekonań religijnych, Wielkanoc jest czasem celebrowania życia i jego zwycięstwa nad śmiercią. Otaczająca nas przyroda również wydaje się świętować, więc kiedy myję zmęczone zimą i smogiem okna lub dekoruję wielkanocny stół, zadaję sobie co roku jedno i to samo pytanie: „Dlaczego w żadnym inNym czasie nie jest mi aż tak trudno udźwignąć (tego zwyciężającego) życia, jak właśnie podczas wiosny?”
Odszukanie w sobie jakichkolwiek jego oznak jest niebywale trudne i przywodzi mi na myśl pewną wizytę u internisty, do którego kiedyś przypadkiem trafiła moja mama. Lekarz ten miał na oko 154 lata i po osłuchaniu swojej pacjentki stwierdził, nie bez zdziwienia, że jej:

serce jeszcze bije

– diagnoza, którą usłyszała kiedyś moja mama

fot. Marianna Patkowska

Moje też bije. Jeszcze. Tymczasem na zewnątrz drzewa kwitną, ptaki śpiewają, trawniki się zielenią, a ja wyłabym, gdybym znalazła w sobie choć odrobinę siły i chęci. Narasta we mnie deprymujące wrażenie jeszcze większego niż zazwyczaj niedopasowania do otoczenia. Do tego chroniczne zmęczenie i chęć zapadnięcia w jakiś sen wiosenny.
Na wiosnę staję się fatalną partnerką, nieciekawą towarzyszką życiową i jeszcze gorszą rozmówczynią (i pewnie taką też pisarką…). Wyparowuje ze mnie cała esencja, chowając się pod zbyt już lekką kołdrą i czekając na lato. Bo kiedy to już wreszcie nadejdzie, sytuacja wydaje się już znacznie prostsza. Słońce rozleniwia, ale pobudza równocześnie zmysły. Lato jest nieskomplikowane, beztroskie, pełne wolności, lekkości i nieskrępowania. Potrzebne przed magiczną, intrygującą jesienią i potem bajeczną zimą.
Reasumując, nadal Wielkanoc uważam za zdecydowanie najjaśniejszy punkt wiosny, mimo że tej mogłoby w moim kalendarzu po prostu nie być wcale…

P.S. Na deser dołączam piękny cover niebywale pasującej do okoliczności piosenki Czesława Niemena w wykonaniu Staszka Sojki oraz garść zdjęć ze swoich tegorocznych Świąt. 🐣🐣🐣🐥🐥🐥🐇🐇🐇

 

fot. Zofia Mossakowska
fot. Marianna Patkowska
fot. Zofia Mossakowska

Jak nie osiągnąć sukcesu

fot. Geo Dask

Praca nad moim ostatnim wpisem – recenzją książki „Odkryj w sobie psychopatę i osiągnij sukces” Kevina Duttona i Andy’ego McNaba – uświadomiła mi, że co prawda o sukcesie jako takim niewiele wiem, mam natomiast całkiem imponujące doświadczenie w nieosiąganiu go. Pomyślałam więc, że gdyby ktoś chciał przypadkiem pójść w moje ślady, warto przygotować dla niego krótki przewodnik.

1. Bądź sobą

To dosyć, przyznam, zaskakujące, ponieważ wszędzie słyszy się, że powinno się być sobą (jakby tak znowuż łatwo było sobą nie być) i że to w czymkolwiek pomoże, tymczasem ja właśnie w byciu sobą dopatruję się największego źródła swojego braku sukcesu. W kulturalny i grzeczny sposób, jednak zawsze mówię to, co myślę. Zauważyłam, że to rzadko kiedy podoba się pracodawcom. A tak naprawdę rzadko kiedy podoba się komukolwiek. U mnie nie wynika z potrzeby zwrócenia na siebie uwagi czy wyłamania się, tylko z bardzo głęboko we mnie zakorzenionego poczucia sprawiedliwości i wewnętrznej niezgody na to, co w moim odczuciu jest wobec kogokolwiek krzywdzące.
Zauważyłam też – z pewnym rozbawieniem – że moją coraz bardziej wyćwiczoną asertywność (zawsze mogłoby być lepiej, ale jestem już na dobrej drodze do wypowiadania słowa nie w sposób uprzejmy i pozbawiony zbędnych wyrzutów sumienia) najgorzej znoszą te same osoby, które najmocniej mnie zawsze namawiały do tego, by przestać przepraszać, że żyję. Kiedy przestałam, poczuły się urażone, co znacznie też obniżyło moje szanse na sukces w tych kontaktach. Z drugiej strony… ludzie przychodzą i odchodzą, a ze sobą musimy się męczyć od początku do końca, więc myślę, że uczynienie relacji z samym sobą najlepszą pod słońcem jest warte każdej ceny.

2. Nagraj płytę lub napisz książkę, której nikt nie będzie chciał wydać

O swoim przewodniku po greckiej wyspie Thassos już wielokrotnie wspominałam, więc nie będę się powtarzać. Wydawać by się mogło, że napisanie przewodnika po coraz bardziej uczęszczanej przez Polaków wyspie, o której nie powstała jeszcze żadna książka, to gotowy przepis na sukces. Nic bardziej mylnego. Wydawnictwa podróżnicze nie były tym tematem zainteresowane, a mnie ten stan rzeczy zaczął odpowiadać, bo oznaczał brak konieczności zmuszenia się do czegoś, czego szczerze nie znoszę – kompromisu. Napisałam książeczkę tak jak chciałam, wydałam ją jak chciałam, mając wpływ na każdy najmniejszy szczegół, no i udało mi się z nią trafić do jakiejś grupy odbiorców. Kiedy niektórzy z nich pisali do mnie, że są za nią wdzięczni, że z nią odkryli tę cudowną wyspę i że im towarzyszyła przez całe wakacje, była to dla mnie najcudowniejsza nagroda. Osobiście uznaję to za swój prywatny sukces, choć nie przełożył się on do tej pory na sukces komercyjny (no, może taki, że wyszłam z długów).
Działalnością, która natomiast pochłonęła bezpowrotnie takie kwoty, że mogłoby się okazać, że gdyby nie ona, to byłoby mnie stać na samochód (choć zawsze myślałam, że nie), jest wydawanie płyt. Choć jestem samowystarczalna – śpiewam, gram na fortepianie, sama nagrywam inspirujące mnie dźwięki, których używam w akompaniamencie, piszę piosenki (zarówno teksty jak i linie melodyczne oraz aranżacje) – jednak pozostaje kwestia wynajęcia studia oraz realizatora dźwięku, co nie jest tanią zabawą. Zawsze się jednak okazywało, że jeśli czegoś się bardzo chce (a płyty powstawały u mnie zawsze z głębokiej artystycznej potrzeby i silnego przekonania, że powstać muszą), to pieniądze jakoś się znajdują. Przy pracy nad ostatnią płytą dostałam za darmo studio od dyrektora Teatru Polskiego Radia – osoby, która dużo zawdzięczała mojemu tacie i która bardzo chciała mi pomóc. Był to piękny gest i być może tylko dzięki niemu udało mi się tę płytę nagrać. Dyrektor co prawda podjął jedną nieśmiałą próbę wpłynięcia na mój repertuar, ale szybko zrozumiał, że nie bardzo się do takich rozmów nadaję. Płyt jednak, w przeciwieństwie do książki, nie sprzedaję, bo mam silne przekonanie, że mało komu się spodobają (powoli dojrzewam do upublicznienia kilku na tym blogu, ale bardziej w ramach dowodu, że mam w swoich podejrzeniach rację). Czuję też, że w sztuce, którą sama cenię, nie o podobanie się chodzi, a prywatnie swoje płyty lubię. Przynajmniej kilka z nich.
Kiedy byłam młodsza, ludzie pytali mnie, czemu się nie wybiorę do jakiegoś talent show, by pokazać jak śpiewam i odnieść sukces. Głównie dlatego, że nie uważam, że siła mojej muzyki tkwi akurat w moim śpiewie – samo śpiewanie nie interesuje i nie porywa mnie na tyle, by się mu w całości oddać. Porywa mnie tworzenie całości – od początku do końca. Więc i stwarzanie piosenek, ale przede wszystkim stwarzanie większej formy, jaką jest płyta. Nie bardzo też pociąga mnie scena. Przez pewien czas miałam zespół, z którym nawet trochę koncertowałam, ale wykonywanie ileś razy tej samej linii melodycznej mnie zwyczajnie nudziło. Co innego, jeśli chodzi o moje występy z chórem gospel – śpiewałam w altach, więc zawsze byłam w samym środku niesamowitych harmonii i to rzeczywiście dawało mi przez jakiś czas radość. Jednak jestem zdecydowanie zwierzęciem studyjnym.
Teraz zresztą pracuję (długo już bardzo i z przerwami) nad najnowszą płytą, którą sama też realizuję w swojej własnej szafie. Mogłoby się wydawać, że praca z realizatorem dźwięku w studiu to sytuacja niemal intymna, jednak odczuwam gigantyczną różnicę między tamtą pracą a tą. Owszem, miałam wcześniej fenomenalnego reżysera dźwięku i doskonałe studio, a teraz mam fatalnego i masę swoich ubrań w tle (to akurat nie jest aż takie złe), jednak ta bezgraniczna wolność, jaką czuję, która pozwala mi robić absolutnie wszystko, bez żadnych ograniczeń, jest cudowna i uzależniająca! No, może oprócz tych technicznych ograniczeń – realizuję dźwięk, nie mając o tym najmniejszego pojęcia, ale to też bywa intrygujące, bo prowadzi mnie nie wiedza, lecz ciekawość.

3. Nie przesadzaj z ambicjami

Jestem absolutnie przekonana, że ambicje są przereklamowane i sama nigdy się nie uważałam za osobę przesadnie ambitną. Owszem, jeśli się czegoś podejmuję, mam potrzebę wywiązania się z tego najlepiej i najrzetelniej, ale nie wiązałabym tego z ambicją, a bardziej poczuciem przyzwoitości, odpowiedzialności, a także świadomością, że skoro się już za coś biorę i i tak muszę temu poświęcić energię, to lepiej poświęcić tę energię na zrobienie czegoś dobrze, niż na zrobienie czegoś średnio. To drugie rozwiązanie wydaje mi się po prostu głupie, a ja swoją energię bardzo szanuję.

4. Miej czas dla siebie

Może się zdarzyć – zwłaszcza, kiedy mam dużo pracy – że nie znajdę czasu dla czegoś lub kogoś, natomiast nie wyobrażam sobie być zbyt zajętą, by nie znaleźć czasu dla siebie. Nie mam oczywiście na myśli całodniowego pobytu w spa, lub jakichś niesłychanie czasochłonnych zabiegów mających na celu poprawienie mojego samopoczucia – mam na myśli wygospodarowanie choćby kilku minut na rozmowę ze sobą. Na zastanowienie się, czy to, co robię ma sens, kim tak naprawdę jestem, czy moje postępowanie odzwierciedla to, kim jestem, czy może właśnie nie. Taka refleksja wymaga wyciszenia i myślę, że brak czasu na wyciszenie jest katastrofą, niezwykle mocno wpływającą na nasze życie, choć często przekładającą się na materialny sukces.

5. Brak sukcesu z wyboru

Dorabianie do stanu rzeczy, który jest powszechnie uważany za mało atrakcyjny – jak np. bycie samemu – filozofii, że miało się na to jakikolwiek wpływ, że ów stan rzeczy jest z wyboru, nieustannie mnie śmieszy. Przecież świadomość, że nie chcemy się związać z pierwszym lepszym popaprańcem, którego nam podsunie życie, nie oznacza automatycznie, że chcemy być sami. Większość rozsądnych ludzi w dzisiejszych czasach woli być sama niż z kimś nieodpowiednim, ale nie oznacza to wyboru bycia samemu. No i podobnie jest z (moim) brakiem sukcesu. Nie twierdzę, że celowo wybieram alternatywną drogę kariery, która nie jest usłana sukcesami. Twierdzę, że jest jak jest, a to jak jest, całkiem lubię, bo czuję, że w moim życiu dominuje wolność, którą uważam za najważniejszą na świecie wartość, cenniejszą nawet od życia. Wyznawaną przeze mnie filozofię zresztą doskonale ujmuje jeden z moich absolutnie ulubionych cytatów filmowych (dotyczył sporu o eutanazję):

– Co to za wolność, która odbiera życie?
– Co to za życie, które odbiera wolność?

– film „W stronę morza”

P.S. A na deser, by osłodzić wszystkim ewentualny brak sukcesu, dołączam piosenkę z cudownej płyty Stanisława Sojki „W hołdzie mistrzowi”, zawierającej piękne aranżacje piosenek Czesława Niemena. Pewnie nikogo nie zdziwi, że zdecydowanie nie jest to mój ulubiony utwór z tego albumu.