
fot. Marianna Patkowska
Kobieta mojego życia, czyli – jak już wie pewnie każdy mój stały Czytelnik – cudowna, wspaniała, oszałamiająca, jedyna w swoim nNajpiękniejszym rodzaju Laurie Anderson, w jednym z wywiadów tak wyjaśniła piękną i głęboko filozoficzną, choć zagadkową, kwestię ze swojego filmu „Serce psa”:
Mój buddyjski nauczyciel powiedział mi: „powinnaś wyćwiczyć odczuwanie smutku bez bycia smutną”. Co oznacza tak naprawdę, że jest wiele smutnych rzeczy na świecie i jeśli będziesz udawać, że ich nie ma, one przyjdą i cię znajdą, a potem dorwą. Ta koncepcja zakłada więc, że trzeba je dostrzec, przyjrzeć się im i stwierdzić: „ok, smutne”, ale jeszcze ważniejsze jest to, żeby… się nimi nie zasmucić. Nie stać się smutnym. Wszystko sprowadza się do tego, po co tu jesteśmy. A jesteśmy tu po to, żeby mieć bardzo, bardzo, BARDZO dobry czas. To jest powód naszego istnienia. Spróbuj tego dokonać. Mój nauczyciel naprawdę poważnie podchodzi do tego zagadnienia.
– Laurie Anderson, DP/30: Heart of a Dog
(Tłumaczenie moje, więc chropawe – z góry za nie przepraszam i oczywiście polecam wysłuchanie podlinkowanego oryginału.)
Te słowa dochodziły do mnie bardzo długo, zakładając, że w ogóle już do mnie doszły (być może jeszcze są w drodze). To jedno z tych niezwykle trudnych buddyjskich założeń, które sprawiają wrażenie świadomego odczłowieczania się. Mnie akurat zachwyca idea pracy nad sobą, bo w otaczającym chaosie zakłada jakąkolwiek naszą sprawczość. Jako osoba, która ma pewną potrzebę kontrolowania świata, mogę dać jej upust, skupiając się na swoich własnych emocjach. Ma to większy sens niż próba zawładnięcia rzeczywistością dlatego, że o ile ta po prostu nie daje się kontrolować, o tyle samych siebie możemy – jeśli włożymy w to wystarczająco dużo pracy – kształtować i zmieniać w swoje lepsze wersje z powodzeniem.
Czy nieprzyjmowanie smutku całkowicie do siebie nie jest rodzajem bezduszności? Część osób na pewno wybierze taką interpretację. Wszystko okaże się jednak łatwiejsze, jeśli zrozumiemy, że rzeczywiście celem naszego istnienia jest bycie szczęśliwym. I nie chodzi tu o hedonizm, tylko prawdziwą, głęboką miłość do siebie samego, która jest jedynym źródłem szczęścia i zakłada brak świadomego ranienia innych. To zresztą logiczne – najbardziej ranią osoby, które nie umieją pokochać samych siebie.
Łatwo jest wpaść w pułapkę dążenia do czystego „altruizmu”, choć ten tak naprawdę nie istnieje. Żeby została zachowana w przyrodzie równowaga, dając, oczekujemy czegoś w zamian. Nie ma w tym nic złego. To oczywiście niekoniecznie są korzyści materialne. Czasem wystarczy nam uśmiech żebraka, któremu damy jałmużnę, czasem świadomość, że spełniając dobry uczynek, możemy myśleć o sobie dobrze. Dlaczego przekonanie o braku tej wymiany uważam za pułapkę? Otóż dlatego, że „dobry” altruizm jest przeciwstawiany złemu egoizmowi, a temu najłatwiej przypisać, straszliwie zresztą niesprawiedliwie, każdy wybór siebie (czyli objaw zdrowej miłości własnej). Reasumując, często nęci nas nieistniejący altruizm, bo daje nam złudzenie bycia dobrymi ludźmi. W końcu po przeciwnej stronie barykady jest rzeczywiście naganny moralnie egoizm. Tymczasem prawda leży w ogóle gdzie indziej. W spoczywającym na każdym z nas obowiązku jak najlepszego zaopiekowania się sobą samym (co na ogół skutkuje zresztą pomnażaniem dobra we Wszechświecie).
Jeśli jednak, mimo wszelkich trudności, zrozumiemy, że źródło naszego szczęścia – które stanowi sens istnienia – tkwi w nas i tylko my, poprzez miłość, możemy je sobie dać, stanie się dla nas jasne także to, że bycie smutnym nie pomaga nam w dążeniu do szczęścia. Jak to pogodzić z empatią? Na pewno nie ucieczką przed tym, co trudne i ciężkie. Kiedy staniemy w najbardziej bolesnej prawdzie, nawet będąc chorobliwie wręcz empatycznymi prawopółkulowcami, mamy zawsze wybór sposobu, w jaki pozwolimy danej prawdzie na nas wpłynąć. Idea, o której wspomina Laurie Anderson jest taka, żeby patrzeć na świat szeroko otwartymi oczami i nazywać po imieniu rzeczy, które są przytłaczające, trudne i do cna smutne, równocześnie stawiając granice swoim galopującym emocjom. To trochę jak stanie na samym skraju przepaści, czując, że spadlibyśmy, gdyby nie niewidzialna ręka, mocno nas przytrzymująca. Możemy przyglądać się wszystkiemu, co dzieje się na dole, ale… jesteśmy bezpieczni. Ta ręka to nasza własna siła woli. Wybierzmy bycie szczęśliwym.

