Trudna sztuka rozmowy

fot. Bożena Szuj

W początkowych latach swojego życia, jeśli rozwijamy się prawidłowo, co jakiś czas wyrastamy ze starych ubrań i butów. I to jest naturalne. Kiedy zaczynamy samodzielne życie, odcinając pępowinę łączącą nas ze wszystkim, co kiedyś odbieraliśmy bezkrytycznie, może się okazać, że wyrośliśmy też z mechanizmów, które jednak nam nie służą. I to również jest naturalne. Uparcie będę twierdzić, że każdy człowiek potrzebuje psychoterapii, bo ta otwiera oczy i pomaga spojrzeć na siebie i otaczającą nas rzeczywistość znacznie szerzej. Jednak ona sama na niewiele się zda, jeśli nie uruchomimy w sobie gotowości na dotarcie do esencji samego siebie i przeświadczenia, że wszystko, co nam utrudnia życie, jesteśmy w stanie zmienić, bo nigdy nie pochodzi z zewnątrz.
Jeszcze rok temu uważałam, że moja praca nad sobą i akceptacją otaczającej rzeczywistości idzie mi znakomicie… dopóki na horyzoncie nie pojawią się ludzie. Dziś – choć nadal nie jestem jakąś przesadną entuzjastką przedstawicieli naszego gatunku – myślę, że trochę się już nauczyłam chłodnej obserwacji, do której nie angażuję niepotrzebnie swoich emocji. Jako osoba wysoko wrażliwa (lub jeśli kto woli nadwydajna mentalnie aka prawopółkulowa) przeżywam wszystko bardzo mocno, więc dla higieny staram się eliminować to, co nie jest warte mojej uwagi. (A – umówmy się! – mało rzeczy, oprócz Sztuki i nauki w ogóle wartych jest uwagi.)
Najtrudniejszy jest jednak moment, w którym nasz osobisty rozwój „obraca się przeciw nam”. Czyli, kiedy zaczniemy rozmowę w gronie ludzi, z którymi rozmawialiśmy w określony sposób zawsze i nagle zorientujemy się, że… wyrośliśmy już z rządzących nią mechanizmów, które nas męczą, których niewłaściwość widzimy nader wyraźnie. Moment, w którym uświadomimy sobie, że w stosunkowo niedługim czasie zrobiliśmy milowy krok w naszym samorozwoju nie będzie tryumfem, lecz chwilą dojmującego poczucia wyalienowania. Od ludzi, z którymi może nie idealnie, ale jednak jakoś szło nam dogadywanie się, dziś odgradza nas gruba szyba. Bo jakoś przestaje nam już wystarczać.
Jak pogodzić swoją osobistą niezgodę na pewien narzucony z góry rodzaj rozmowy z dawaniem wolności bliźnim, którzy mogą przecież rozmawiać, jak chcą? Ciągle szukam odpowiedzi na to pytanie. Chyba złotym środkiem jest zajęcie się sobą i wyrysowanie swoich granic bez rozpisywania w głowie scenariuszy, kto co może poczuć czy pomyśleć. Komunikat ja („wolałabym o tym nie mówić”, „przykro mi, że tak uważasz”, „nasza rozmowa wywołuje mój dyskomfort”) z założenia nie może nikogo skrzywdzić, bo odnosi się jedynie do moich odczuć i potrzeb. Warto też pamiętać, że nie mamy obowiązku brać udziału w niczym, co obniża nasze samopoczucie i co wpływa na nas negatywnie.
Dziwnym doświadczeniem jest mierzenie tych dawnych niepasujących już ubrań i butów, bo z jednej strony doskonale czujemy, jak bardzo są dziś niewygodne, a z drugiej pamiętamy, jak wygodne były kiedyś. Wejście w stare mechanizmy jest o tyle trudne, że zderzamy się z kimś, kim byliśmy, a kogo nawet nie umieliśmy polubić. Widzimy naganność zachowań, które były kiedyś naszymi zachowaniami i… wstydzimy się. Czasem chcielibyśmy potrząsnąć naszymi rozmówcami, pokazując im PRAWDĘ, a równocześnie zapominamy, że dojście do punktu, w którym się właśnie znaleźliśmy, zajęło nam dobrych kilka lat intensywnej autoterapii. Kilka lat naszej ogromnej, tytanicznej pracy. No i – to NASZA PRAWDA. Wcale nie musi sprawdzić się w życiu kogoś innego.
Nieustające dystansowanie się od wszystkiego, co widzimy, pomaga znaleźć właściwe proporcje i poczynić wnikliwe obserwacje. Postanowiłam zrobić ze swoich użytek, opisując je dziś na blogu.

Kto ma rację, czyli jedna prawda

fot. Marianna Patkowska

Jeden mówiący jak jest Mariusz Max Kolonko to już naprawdę – jak sama nazwa wskazuje – maks na skalę tej planety. Tymczasem przy ilu rodzinnych stołach zasiadają całe rzesze mówiących jak jest naraz? Znacie te rozmowy obarczone ciężarem konieczności dojścia do jakiejś jednej prawdy? Z góry jesteś przegrany, niezależnie czy będziesz akurat rację mieć (najwytrwalsi zawodnicy ci ją przyznają, uznając się za sprawiedliwych i elastycznych), czy nie – przegrany, bo bierzesz udział w wojnie, chociaż wojny nie lubisz. (Jako pacyfistkę średnio pociesza mnie fakt, że ją „wygram”.)
Na pewno dziś bardziej niż kiedykolwiek męczy mnie narracja, w której trzeba komukolwiek cokolwiek udowadniać. W większości sytuacji ludzie po prostu myślą inaczej, wychodzą z innych założeń. Niepisana zasada, że podczas rozmowy mamy dojść do jednej prawdy zamyka każdego z rozmówców w bronieniu własnych przekonań, a jego otwartość ogranicza jedynie do przyznania racji interlokutorowi w sytuacji, w której tamten ma mocniejsze argumenty. Tymczasem wysłuchanie z zaciekawieniem tego, w jaki sposób ktoś myśli, nie powinno wpływać na nasze przekonania.
Często, kiedy przypominam rozmówcy, że coś owszem, jest, ale jego zdaniem, spotykam się z wypowiedzianym w zniecierpliwieniu: „no przecież wiadomo, że skoro ja to mówię, to moim zdaniem!”. Otóż… no właśnie nie do końca. Istnieją przecież rzeczy, które są prawdą obiektywną: dwa plus dwa to cztery, Thomas Mann napisał „Czarodziejską górę”, Ziemia jest kulista, a Słońce jest gwiazdą. Podejmowanie dyskusji z faktami oznacza niewiedzę. Z drugiej strony istnieje cała masa preferencji. Pierwszy z brzegu wymyślony przykład. Porównajmy dwa zdania, które teoretycznie znaczą to samo:

Swetry wkładanie przez głowę są mniej wygodne od tych rozpinanych.

– przykład numer 1

Swetry wkładane przez głowę są dla mnie mniej wygodne od tych rozpinanych.

– przykład numer 2

Pierwszy komunikat wpisuje się w mówienie, jak jest. Jeśli też nas drażni wkładanie swetrów przez głowę (mi psuło to fryzurę, nawet jak miałam milimetrowego jeżyka), skwitujemy słowa naszego rozmówcy przyznaniem mu racji. Jeśli marzniemy i wolimy takie swetry od wszelkich rozpinanych, poczujemy się wywołani do tablicy, by „obronić” system, który odpowiada nam bardziej. Dlaczego to niedobrze? Bo nie ma jednej racji! Istnieją różne swetrowe rozwiązania, każde dla innej grupy ludzi i nie ma tu niczego do rozstrzygania.
Co się stanie, jeśli powiemy to samo w sposób zaproponowany w drugim przykładzie? Poinformujemy rozmówców o własnych preferencjach – w biegu rozmowy okaże się, czy się one pokrywają z ich preferencjami, czy nie. Będziemy mogli opowiedzieć sobie, co wolimy w różnych rozwiązaniach – nie wygenerujemy jakiegoś sztucznego przymusu bronienia i udowadniania czegokolwiek.
Oczywiście, że przykład jest miałki i na pierwszy rzut oka bezsensowny. Mogę jednak zapewnić, że te dwa sposoby komunikacji da się przełożyć na każdą rozmowę i że rzadko zdajemy sobie sprawę z tego, że pierwszy wymaga od nas bez przerwy podniesionej gardy. To męczy. Fizycznie.

Co u inNych?

fot. Marianna Patkowska

Pytanie:

Co u Ani/Janka? Nadal ma tego samego partnera?

– pytanie, które za każdym razem zdumiewa mnie tak samo

za każdym razem zdumiewa mnie tak samo. Trudno mi sobie wyobrazić temat, który ciekawi mnie mniej niż romantyczno-erotyczne pożycie innych osób. (Wyjątek stanowią moi aktualni partnerzy, ale tu akurat jestem na ogół na bieżąco.) Powyższe pytanie wydaje mi się złe na wielu poziomach – po pierwsze buduje mylne przekonanie, że bycie w związku w jakikolwiek sposób kogokolwiek określa, po drugie w inwazyjny sposób narusza prywatność osób, które mogą sobie nie życzyć, by rozmawiać za ich plecami o ich sprawach osobistych, po trzecie stawia pytającego w niekorzystnym świetle plotkarza. Czy da się w ogóle uniknąć rozmawiania o osobach trzecich? Na ogół jeśli spotykamy kogoś, kto ma kontakt z naszym dawno niewidzianym znajomym, jesteśmy zwyczajnie ciekawi, co u tego znajomego słychać. To prawdopodobnie naturalne. Warto jednak zdawać sobie sprawę z tego, że rozmawianie o innych:

  • po pierwsze  niesie za sobą niebezpieczeństwo pozwalania sobie na swobodną ich ocenę, do której nie mamy prawa,
  • po drugie  jest doskonałą ucieczką od mówienia o sobie.

Jeśli mamy podobne poglądy i tematy polityczne nie stanowią pola minowego, paradoksalnie łatwiej jest poświęcić całą rozmowę na utyskiwanie na polityków (bo to przecież również rozmowa o innych), niż opowiedzieć o swoich emocjach, spostrzeżeniach, pasjach. Dlaczego próbujemy uciekać od mówienia o sobie? Jeśli nie z powodu braku zaufania do rozmówcy (czasami popartego złymi doświadczeniami), to najczęściej dlatego, że niewystarczająco lubimy samych siebie. I tu wracamy do punktu wyjścia, czyli konieczności przejścia wnikliwej autoterapii.

„Nie można tak powiedzieć”

fot. Marianna Patkowska

Mało co irytuje mnie podczas rozmowy tak, jak słowa:

No tak to nie można powiedzieć!

– słowa, które wyjątkowo mnie irytują

Można powiedzieć absolutnie wszystko, co się czuje! Już pomijam dwuznaczność czasowników modalnych (w końcu najlepszym dowodem na to, że można coś powiedzieć jest fakt, że się to właśnie powiedziało), ale każdy ma prawo do swobodnej wypowiedzi. Naszym obowiązkiem jest chronienie własnych granic, jeśli zostały przekroczone, ale w sposób, który nie przekracza cudzych granic. Czyli znowu wracamy do komunikatu ja. Zamiast zabraniać komuś czegokolwiek, możemy powiedzieć na przykład:

Nie czuję się komfortowo, kiedy tak mówisz.
Nie lubię takiego sformułowania, ujmij to proszę w inny sposób.
Takie słowa zamykają dla mnie możliwość prowadzenia dalszej rozmowy.

– przykładowe sformułowania, którymi informujemy o tym, że nie chcemy, by nasz rozmówca mówił określone rzeczy (w określony sposób) i które równocześnie odnoszą się do nas samych

Pamiętajmy też o tym, że nieświadome przekroczenie granic może się czasem zdarzyć i nie jest końcem świata – nie musimy się w rozmowie ze sobą zgadzać. Nie czujmy się więc nigdy w obowiązku, by przyznawać rację komuś, z kim się nie zgadzamy tylko po to, by nadal było miło. Jeśli nasz rozmówca przestaje być miły tylko dlatego, że myślimy inaczej niż on, jest to dla nas informacja zwrotna o naszej relacji. Sama staram się dawać każdemu drugą szansę, staję się jednak konsekwentnie bezwzględna, stykając się z umysłami zaczadzonymi ksenofobią, homofobią, antysemityzmem, rasizmem i każdą formą dyskryminacji (ochoczo promowanymi przez partię obecnie rządzącą). Tata powtarzał, że za niektóre zachowania nie podaje się ręki – pogarda do losowo wybranej grupy społecznej sprawia, że ów gardzący przestaje być dla mnie partnerem do jakiejkolwiek rozmowy – przynajmniej do czasu, kiedy nie odzyska trzeźwego myślenia. Wszystko to, co niezgrabnie staram się tu przekazać, znakomicie ujął w swoim doskonałym tekście „Nie z każdym…” jeden z moich najważniejszych nauczycieli pisania – Jerzy Sosnowski.
Reasumując, każdy ma prawo powiedzieć wszystko, licząc się jednak z konsekwencjami (takimi jak np.: natychmiastowe zakończenie relacji czy nawet sądowy proces). Każdy ma też prawo odgradzać się od treści, które są dla niego nie do przyjęcia. Sęk w tym, żeby stawiać swoje mury na własnej ziemi – nie cudzej.

Nieustające narzekanie

fot. Marianna Patkowska

Narzekanie jest niesamowicie destrukcyjnym nawykiem. Pewna mądrość głosi, że to, na czym się skoncentrujemy, urośnie. Coś, co karmimy naszą uwagą i energią, staje się coraz większe. Jeśli skupiamy się na pozytywach i wdzięczności za to, co mamy – nawet jeśli z początku bez przekonania – z biegiem czasu dostrzeżemy mocniej i wyraźniej to, co dobre. Tak samo sprawa ma się z narzekaniem. Im mocniej uwypuklamy to, co negatywne, tym mniej widzimy możliwość zmiany danego stanu rzeczy. Warto też pamiętać, że rzeczywistość rzadko kiedy jest negatywna lub pozytywna. Na ogół jest neutralna. To my swoim nastawieniem zabarwiamy ją w określony sposób. Przypomina mi to sytuację sprzed lat, kiedy zostałam przez kogoś zapytana w towarzystwie mojej mamy, jak tam u mnie z pracą i z niezrozumiałych przyczyn równolegle ze mną zaczęła odpowiadać mama. W tym samym momencie padły z naszych ust dwie skrajnie rozbieżne odpowiedzi: moje „Wspaniale!” i mamy „Fatalnie!”. Tymczasem fakty były następujące: miałam znakomicie płatną pracę, ale nie przez cały rok. Jej minusami były: rodzaj umowy, całkowita dyspozycyjność przez całe wakacje oraz wszystkie święta i to, że nie była związana z żadnym z moich zawodów. Natomiast plusy stanowiły: świetne zarobki, względnie dobra atmosfera, znakomita szefowa, możliwość rozprawienia się z moją społeczną fobią poprzez kontakt z klientem, odkrycie w sobie zupełnie nieznanej mi umiejętności sprzedawania i przełamanie nieśmiałości.
Czy złotym środkiem jest przemilczanie sytuacji trudnych i bolesnych? Oczywiście nie. Istnieje jednak spora różnica między braniem się za bary z przeciwnościami losu (np. poprzez zwierzanie się bliskim osobom) a narzekaniem, którego celem nigdy nie jest polepszenie jakiegoś stanu rzeczy. Zwłaszcza osoby nadwydajne mentalnie powinny mieć się na baczności, słysząc narzekanie, bo ze swoją wysoką wrażliwością chłoną energię i atmosferę rozmowy jak gąbka. Bardzo łatwo wymalować im cały krajobraz na czarno i kiedy narzekający sobie ulży i poczuje się lepiej, oni nadal będą przeżywać stres związany z roztoczonymi przed nimi strasznymi wizjami. Oczywiście większość narzekających robi to nieświadomie, ale ponieważ trudno na pierwszy rzut oka rozpoznać manipulatora, najlepiej uciekać od każdego przejawu narzekania. Niech nam rośnie tylko to, co dobre!

P.S. Na deser łączę swoją piosenkę z ostatniej swojej, ponad już dziesięcioletniej, płyty „Schizotymik” – „Potokiem słów”. Tak wygląda niestety całkiem sporo rozmów…

List do Artystów – sympatyków partii obecnie rządzącej

fot. Geo Dask

Nie zdarza mi się ujawniać prywatnej korespondencji. Znalazłam się jednak w sytuacji wyjątkowej, w której zrozumiałam, że zdobędę się na napisanie listu dopiero pod warunkiem, że przybierze on blogową postać. Wiem, do kogo go adresuję, ale wierzę też, że nie jestem jedyną osobą przecierającą oczy ze zdumienia, że ludzie, których prywatnie znam, cenię i szanuję, mogą dziś w jakikolwiek sposób popierać obecną władzę.
Moim naturalnym środowiskiem jest świat artystyczny, zwracam się więc w swoim liście do tej bardzo specyficznej, wyjątkowej grupy ludzi.

Drodzy Artyści,

linia dzieląca Polaków (dziś bardziej niż kiedykolwiek) niemal nie przebiega przez grono otaczających mnie na co dzień bliskich osób. Sympatykami partii obecnie rządzącej okazali się albo znajomi dużo dalsi, z którymi już wcześniej nie było mi specjalnie po drodze, albo ludzie, których uważałam za wartościowych, ale znałam na tyle krótko, że łatwo mi było zerwać z nimi kontakty; bo ze wstydem przyznaję, że uległam zero-jedynkowemu myśleniu i odcinając się od wszystkiego, co mnie brzydzi i przeraża, odrzuciłam też ludzi, którzy to, co mnie brzydzi i przeraża popierają, nie próbując ich najpierw zrozumieć. Z zażenowaniem myślałam o przekonywaniu jakiejkolwiek dorosłej osoby, zwłaszcza po doświadczeniu II wojny światowej, że dawanie władzy nacjonalistom jest, najdelikatniej mówiąc, niebezpieczne. Z oszołomieniem i niedowierzaniem przyjmowałam do wiadomości, że ludzi ceniących niewiarygodną klasę  Witolda Lutosławskiego (znanego nam wszystkim osobiście) nie razi poziom kultury osobistej reprezentowany przez polityków partii obecnie rządzącej. Zaczynam dostrzegać, że błędem musiało być założenie, że nie widzicie tego, co ja – być może wybieraliście w Waszym odczuciu po prostu mniejsze zło. Nigdy o to niestety nie zapytałam… A dziś stoimy po dwóch stronach politycznej barykady. Ja jestem nazywana przez „Wasz obóz” m.in.: lewaczką, morderczynią dzieci, lewacką kurwą szmatą oraz czarownicą, Wy z kolei jesteście nazywani przez „mój obóz” m.in.: ciemnogrodem, faszystami, katotalibami i prawakami (nie przytaczam najgorszych określeń nie po to, by wybielić „swój obóz”, lecz żeby nikogo nie obrażać – już wymienione wyżej słowa wzbudzają mój niesmak). Język wojenny charakteryzuje mocna radykalizacja, natomiast my się przecież znamy. Wiemy, że każdy z nas jest wrażliwą, twórczą, wartościową osobą. Dlatego przychodzę dziś do Was bez barw ochronnych. Zdjęłam z bluzki przypinkę z napisem „Wydupcać” i broszkę z czerwoną filcową błyskawicą. Zmyłam z twarzy makijaż, a z ręki numer telefonu do prawnika (bez niego czuję się jeszcze mniej bezpiecznie, biorąc udział w legalnych zgromadzeniach). Przychodzę szczerze z Wami porozmawiać, nie walczyć. Ta rozmowa powinna się odbyć już dawno temu.
Pokojowe nastawienie nie oznacza jednak braku szczerości. Im szybciej to z siebie wyrzucę, tym będzie lepiej i zdrowiej, bo duszenie w sobie pretensji przeradza się przeważnie w pasywną agresję, która nie jest nam tu do niczego potrzebna. Moi Drodzy, mam do Was, Wyborców PiS-u, ogromny żal za przyczynienie się do dzisiejszej sytuacji politycznej. Nie chodzi o wytykanie pomyłek, bo te zdarzają się każdemu (moje największe polityczne fascynacje zawodziły mnie niestety za każdym razem). Chodzi po pierwsze o świadomość pomylenia się, a po drugie o połączenie skutku z przyczyną – bezpośrednią przyczyną tego, że wygrała partia obecnie rządząca jest liczba oddanych na nią głosów. Również Waszych.
Jednym z bardzo niewielu minusów pisania jest ten, że nie sposób zobaczyć  reakcji czytelników. Nie mam więc pewności, czy podzielacie moje doświadczenie wojny polsko-polskiej i na ile przeraża Was to, co się dzieje. A dzieje się fatalnie – najważniejszy dokument w państwie, czyli Konstytucja, jest przez obecnie rządzących notorycznie łamany. Opowiem najpierw o swoim własnym doświadczeniu, żeby nie zostać posądzoną o uogólnianie. Nigdy nie złamałam prawa i choć w dalszym ciągu nic się w tej kwestii nie zmieniło, ściga mnie policja, posługując się kłamstwami, pomówieniami, manipulacjami (nachodząc moich bliskich) i nieudolnymi próbami zastraszania. Co prawda na razie przypomina bardziej Oddział Specjalny z „Nagiej broni” z Lesliem Nielsenem, ale pałki teleskopowe i gaz pieprzowy użyte w Warszawie wobec uczestniczek pokojowej manifestacji nie są już takie zabawne. Skłamałabym, mówiąc że żyję w strachu, bo mało czego się boję (może to jakiś neurologiczny defekt, a może geny taty). Jednak otaczają mnie niesamowici młodzi ludzie, którzy nieraz muszą przezwyciężyć swój lęk, by postąpić przyzwoicie. Rozpiera mnie duma, kiedy na nich patrzę, ale zdrowo funkcjonujące państwo nie powinno wystawiać odwagi swoich obywateli na próbę. Owładnięty żądzą władzy dyktator z Żoliborza, którego popieracie (czy naprawdę jeszcze popieracie?), zrobił z policji stróżów bezprawia nastawionych na walkę z uczciwymi obywatelami. I piszę tu o codzienności zarówno swojej, jak i całego swojego środowiska (a nie należę przecież ani do ONR-u, ani do jakiejkolwiek kibolskiej grupy – otaczają mnie cudowne, mądre, inteligentne, niebanalne, twórcze osoby).
Część z Was jest kobietami. Naprawdę udaje się Wam pogodzić Waszą cudowną kobiecą wrażliwość i duszę z tezami wygłaszanymi przez starych cynicznych mizoginów, marzących o powrocie do zatęchłego patriarchatu? Wszyscy jesteście niesamowitymi Artystami, Kompozytorami. Czy macie jakieś złudzenia, że którykolwiek z obecnie rządzących polityków umiałby wysłuchać w skupieniu chociaż jednego z Waszych wymagających utworów i cokolwiek z niego zrozumieć? (Od razu, odpierając ewentualne kontrargumenty, zaznaczę, że Donalda Tuska wieki temu widywałam na Warszawskiej Jesieni regularnie.) Nie przeszkadza Wam wsparcie obecnego rządu dla twórców disco-polo (przy zerowym wsparciu dla Was)? Część z Was jest głęboko wierząca. Naprawdę udaje się Wam pogodzić wiarę w Jezusa, który stawał zawsze w obronie słabszych (a do faryzeuszy podchodził z dużą dozą sceptycyzmu, będąc wyczulonym na tych fałszywych) z nagonką na mniejszość LGBTQ czy szczucie Polaków na siebie? Jak to możliwe? Jak do tego doszło?
Pochodzimy z tych samych kręgów, tych samych na ogół ludzi uważamy za autorytety. Większość z Was uwielbiała mojego tatę. Ceniliście go nie tylko za jego ogromne zawodowe dokonania, ale przede wszystkim za to, jakim był człowiekiem. Za jego wielkie serce, wrażliwość, autentyczną miłość bliźniego, niezwykłość. Czy naprawdę myślicie, że człowiek, który do końca życia nie mógł się otrząsnąć z tego, że Regan (w czasie, kiedy był gubernatorem, a tata wykładał w Stanach) nasłał na studentów policję, dziś przyklasnąłby napuszczaniu umundurowanych i nieumundurowanych bandytów na pokojowo manifestujący tłum, składający się w większości z kobiet i młodzieży? Wiecie tak samo dobrze jak ja, że byłby tym zdruzgotany. Czy to nie wzbudza w Was chociażby wątpliwości, czy Wasz wybór był słuszny?
Możecie odnieść wrażenie, że próbuję Was przekonać do swoich racji. Sęk w tym, że o ile niemal wszystko wydaje mi się względne (łącznie z czasem i przestrzenią), tu mam całkowitą pewność, że istnieją tylko dwie strony: dobra i zła; i że – nad czym bardzo ubolewam – stoicie po tej niewłaściwej. Chciałabym zrozumieć dlaczego. Zapytam więc może:

  • Jakiej Polski chcecie?
  • Czego się obawiacie?
  • Jakie wartości są dla Was najważniejsze?

Mocno wierzę w to, że szczera rozmowa i zwrócenie się w głąb samego siebie pomaga wydostać się z narracji „dwóch stron”, której każdy z nas ulega. (Oczywiście ja też – pisałam o tym niedawno w tekście „Weto dla zabijania gospodarki”, do którego lektury serdecznie Was zapraszam.) Sama również odpowiem na zadane Wam wyżej pytania.

  • Chcę Polski wolnej, nowoczesnej, otwartej oczywiście na Unię Europejską, ale też na resztę świata. Nie tylko dlatego, że jestem już z pokolenia Polaków, którzy określają się przede wszystkim jako Europejczycy, ale też dlatego, że jestem córką Józefa Patkowskiego – wielkiego ambasadora Polski poza jej granicami (i tam również bardzo cenionego), a równocześnie obywatela świata, którego zawsze najbardziej interesował człowiek bez względu na swoje pochodzenie.
  • Najbardziej obawiam się wszelkiego typu fanatyzmu, zwłaszcza narzuconego odgórnie. Fanatyzm – charakterystyczny dla sekt – zamyka głowy, zabija kreatywność, a dodatkowo jest doskonałym narzędziem do cynicznego manipulowania masami. Żaden bóg, żadna tradycja i żaden kraj nie są warte pójścia tą drogą.
  • Najważniejszą wartością nieprzerwanie jest dla mnie wolność. Wolność wyboru, wolność decydowania o sobie, wolność tworzenia. Z rodziną czy patriotyzmem mam już problem. Tata, jak doskonale wiecie, nigdy nie przeceniał roli więzów krwi – liczyli się dla niego ludzie, przyjaciele. Jeśli przy okazji byli z nim spokrewnieni, to fajnie, ale nie musieli być, żeby ich szczerze kochał i szanował. I na odwrót – fakt, że ktoś był członkiem jego rodziny nie zapewniał temu komuś większych względów taty z automatu. Mam tak samo. Patriotyzm z kolei praktykuję, badając język, ucząc go w szkole, pisząc. Jeśli jednak Polska stanie między mną a moją wolnością, nawet się nie zawaham, z której z tych dwóch bez żalu zrezygnować.
    Jednym z przejawów mojego patriotyzmu ostatnio jest aktywny udział w Strajku Kobiet Podhale i opisywanie naszych działań w specjalnie do tych celów stworzonej e-gazecie „Halny – wiatr zmian”. Bez względu na różnice, jakie są między nami, wiem, że cenicie moje pióro. Zapraszam więc gorąco do lektury.

Z nNajserdeczniejszymi przedświątecznymi życzeniami,
marianNa patkowska

e-gazeta “Halny – wiatr zmian”

P.S. Na deser łączę znakomity cover słynnej piosenki „Kocham wolność” mojej koleżanki z równoległej klasy ze szkoły muzycznej – utalentowanej Magdy Grabowskiej.