Ważka sprawa

fot. Bożena Szuj

Kiedy mój Partner wyjeżdżał ode mnie na niecały miesiąc, wyjeżdżał z psem – Kochim, którym się chwilowo opiekowaliśmy. Niedługo potem coś we mnie pękło i poczułam całą sobą, że to już ten moment, o którym wiedzieliśmy, że kiedyś nastanie. Zrozumiałam, że oto stałam się gotowa na psa. Rozmawialiśmy o tym coraz częściej i wiedzieliśmy, że ta zaplanowana przez nas przyszłość coraz bardziej się przybliża. Postanowiliśmy nawet, że kiedy jakiś potrzebujący pies pojawi się na naszej drodze, po prostu go przygarniemy. Od tamtej chwili każdą powsiłapę uważałam za naszego potencjalnego przyszłego pupila, nie zważając, że ma już opiekunów. Kiedy Partner zabrał Kochiego, owładnęła mnie pustka, jakiej już od dawna nie czułam. Zadzwoniłam do Ukochanego, który… zadziwiająco szybko stwierdził, że podziela moją gotowość na psa. (Całe szczęście zapomniał o swojej złotej myśli, że „jeśli chodzi o opiekę nad kimkolwiek, to powinno się ją zacząć od kwiatków doniczkowych”. To test, który już wielokrotnie oblewałam.) Być może dla psich opiekunów moja ekscytacja jest niezrozumiała – jak chce się mieć psa, trzeba go zaadoptować i tyle. Jednak – inaczej niż Partner – ja nigdy nie miałam psa. Ani jako dziecko, ani jako osoba dorosła. Dziś więc cieszę się i nie dowierzam, bo – choć zaznałam tylko takiego – mam gdzieś w środku przekonanie, że życie bez psa jest życiem smutniejszym i gorszym. Umówiliśmy się z Partnerem, że kiedy wróci, pojeździmy po małopolskich schroniskach i znajdziemy naszego psiego przyjaciela. Zrobiłam telefoniczny rekonesans i kiedy uświadomiłam Partnerowi, że dziś nie jest tak, jak on to pamięta (czyli że się przyjeżdża do schroniska i wraca z psem), ale że jest cała procedura adopcyjna, to zapytał mnie, czy nie łatwiej będzie przy okazji adoptować też dziecko. (Franciszek lubi to.)
Od tamtej pory mój każdy kolejny dzień wypełniony był oczekiwaniem na nasze małe psie szczęście i przeglądaniem mediów społecznościowych wszystkich możliwych schronisk. W najśmielszych snach nie przypuszczałam jednak, że mój Partner wróci do mnie… już z naszym pieskiem! Bo procedurę da się przyspieszyć, spotkanie odbyć i przez telefon, i potem online, a psa wziąć przy pierwszym z nim spotkaniu od razu po podpisaniu umowy, jeśli ten ma tragiczne warunki i wymaga dobrego domu na cito.

fot. Bożena Szuj

Pies naszych marzeń

fot. Bożena Szuj

Choć marzył mi się zawsze duży pies, a Partner nie chciał do tej pory psa mniejszego niż średni, opieka nad Kochim ukazała nam jasne strony psów kompaktowych: łatwiej je podnieść (a ruchome schody, niektóre psie choroby czy psia starość mogą to na nas wymusić), jedzą nieco mniej, robią mniejsze kupy i mogą być równie urocze. Byliśmy więc zgodni co do rozmiaru i schroniskowego pochodzenia psa, jego wielorasowości (w grę wchodziły jedynie najcudowniejsze kundelki) i wieku. Trudno było nam sobie wyobrazić szczeniaczka, który jest jeszcze – jak stwierdził Partner – „kompletnym siusiakiem”, więc wymaga nauk od podstaw. Chcieliśmy pieska młodego, ale nieco odchowanego, postanowiliśmy więc szukać takiego, który ma od roku do trzech lat. Jednak to wszystko nie było aż tak istotne, jak nasza chęć pomocy zwierzęciu, które tego naprawdę potrzebuje i na które nie zdecyduje się każdy. Moją prywatną preferencją, być może również przez zażyłość z Kochim, była u psiaka płeć męska. Chowana w patriarchalnej, nieuświadamianej od pokoleń niechęci do kobiet; w sztucznie wzbudzanym w kobietach poczuciu zagrożenia ze strony innych kobiet, miałam graniczące z pewnością przekonanie, że byłaby ze mnie fatalna matka zarówno córki, jak i suczki. Dodatkowo cieczki, o których nie miałam pojęcia, no i najgorsze – możliwość zajścia w ciążę. (Najbardziej nieszczęśliwym zwierzęciem, jakie kiedykolwiek widziałam, była pewna młoda sunia niedługo po urodzeniu gromadki szczeniaków, autentycznie nimi wykończona.) Z kolei prywatną preferencją Partnera była psia umiejętność fajnego chodzenia na smyczy oraz bez niej. Cóż, jak mawia moja ukochana Khloé Kardashian: „kiedy chcesz rozśmieszyć Boga, opowiedz mu o swoich planach”. Dziś mamy półtoraroczną sunię (warunkiem adopcji było nasze zobowiązanie się do jej sterylizacji), która z początku – choć już nie jest szczeniakiem – przez fatalne warunki, w których wzrastała, nie umiała jeszcze załatwiać swoich potrzeb poza domem, ani chodzić po schodach, ani w szelkach, ani na smyczy.
Historia naszej adopcji jest dosyć niesamowita. Przeglądając miliony zdjęć i filmików, w środku kolejnej bezsennej nocy trafiłam na ten jeden, który wstrząsnął mną chyba najmocniej. Pani trzymała na rękach przerażoną prześliczną sunię, która trzęsła się cała ze strachu, a nagrywająca ją inna pani – z przytuliska dla psów, które nadzorowało adopcję – apelowała o szybkie znalezienie dobrego domu dla niej, żeby nie musiała trafić do schroniska. Wysłałam filmik Partnerowi i słysząc jego reakcję wiedziałam, że musimy spróbować. Następnego dnia zadzwoniłam na podany pod filmikiem numer, dopytując o szczegóły oraz enigmatyczny fragment, że „jej pan szybko nie wróci”. Okazało się, że poprzedni opiekun spędza dłuższy urlop na koszt państwa za rozbój i że ze względu na obawę, że sunia nie wytrzyma nerwowo większych stresów, można będzie ją wziąć już przy pierwszej wizycie, jeśli poprzedzimy ją rozmową online. Jako osoba, która nigdy w życiu niczego nie wygrała, w dodatku wiedząc, że chętnych na opiekunów tej piękności będzie mnóstwo, od początku bałam się, że jestem na przegranej pozycji. Gdyby chodziło zresztą o cokolwiek innego, poddałabym się bez walki. Jednak… okazało się, że warto było spróbować. Mała znajdowała się nie do końca na trasie Partnera do Zakopanego, ale to nie miało znaczenia. Liczyło się tylko, że będzie ją mógł odebrać. Ja, choć kupowałam już dla niej legowisko, smaczki, różne saszetki z jedzeniem (nie wiedzieliśmy, co będzie chciała i umiała jeść) i choć szyłam jej zabawki, cała składałam się z niepewności. Stwierdziłam, że uwierzę, że jest nasza, dopiero, jak ją tu zobaczę. Po drodze jeszcze przecież wszystko mogło się wydarzyć.

fot. Bożena Szuj

Kwestia imienia

fot. Bożena Szuj

Nad imieniem zastanawiałam się długo. Z królikiem sprawa okazała się prosta – Psubrat było pod każdym względem idealne. Prawdopodobnie śmieszyło tylko mnie, wnioskując po często słyszanym pytaniu:

– A czemu Psubrat?

Zawierało w sobie dokładnie to, czego od dobrego imienia oczekiwałam. W przypadku psa, w dodatku na etapie wyobrażania sobie dopiero jakiegokolwiek, sytuacja się skomplikowała. Kiedy zrozumiałam, że ze względu na zbyt małą liczbę sylab odpada ŋ czy π, rozważałam Radosia lub Rajtka, Partner wrzucił pod rozwagę Traktora, ale wszystko to nadal jednak nie było tym. Zaczęłam nawet poszukiwania słownika polsko-staropolskiego, czując, że może być nieocenionym źródłem dobrych pomysłów, ale wtedy właśnie niespodziewanie okazało się, że będzie sunia i że już (z grubsza) wiem, jak wygląda. Była jednym wielkim przerażeniem z ogromnymi oczami. Pomyślałam wtedy, że trzeba dać jej mocne imię, którego znaczenie doda jej sił. Zadzwoniłam więc zaaferowana do Partnera, z dumą prezentując mu przyszłe imię naszej kruszyny:

– Nerio! Nazwiemy ją Nerio!
– Nie no, bez sensu. Źle się to będzie wołać. Czemu akurat „Nerio”?
– Bo to w rzymskiej mitologii bóstwo pomniejsze i jest kojarzona m.in. z odwagą – recytuję z pamięci za Wikipedią.
– Matko! Pies się cały trzęsie ze strachu, a Ty chcesz go nazwać imieniem bogini odwagi. K…a, jprdl…

I wtedy do mnie doszło, że to faktycznie… dość niefortunNe imię. Szalenie – po przemyśleniu – pretensjonalne miało się nijak do tego biednego psiaka wyciąganego właśnie z najgłębszej kutnowskiej patologii. Na horyzoncie zaczął więc majaczyć mocny faworyt – Ważka. Uznałam, że jest to imię niemal idealne, bo opisywało jej wagę równocześnie dosłownie i w przenośni. Była drobna i lekka (8 kg), w dodatku z tymi wielkimi ślepiami, a równocześnie już stała się dla nas niesłychanie ważna i wiadomo było, że to już nigdy się nie zmieni – co najwyżej będzie się nasilać. Partner przyznał, że z moich wszystkich dotychczasowych pomysłów ten jest najsensowniejszy, ale uznał, że będziemy wiedzieć, czy faktycznie jest Ważką dopiero, kiedy ją poznamy.
Przyjechali bladym świtem we wtorek 27 lutego. (Została przez nas zaadoptowana dzień wcześniej.) Partner co prawda uprzedzał mnie o tym telefonicznie, ale jej odór przerósł moje najśmielsze wyobrażenia. Konieczność umycia jej była dla nas od początku oczywista, ale szybko stało się jasne, że pozbawienie jej aromatu poprzedniego domu nie będzie kwestią tylko jednego czy dwóch pryszniców. Pierwsza woda, którą została przeze mnie potraktowana, spłynęła z niej – jeszcze zanim zdążyłam użyć szamponu dla psów – całkowicie czarna. Oczywiście naraziliśmy ją na dodatkowy stres, więc mycie samej głowy zostawiłam już na kolejny raz.
Kiedy po odespaniu siedzieliśmy na kanapie, głaszcząc i pieszcząc naszą kochaną BezimienNą, powąchałam jej główkę i stwierdziłam, że ona ciągle zajeżdża żulem. Znałam tę charakterystyczną woń doskonale z okolic kościoła na Placu Narutowicza w rodzinnej Warszawie. Było tam kilku bezdomnych osiedlowych panów wydzielających dokładnie ten sam fetor: mocz, fekalia, rzygi, pot, brud, ropa, mocne tanie papierosy, alkohol, a wszystko to stare i już dawno zdołało się ze sobą – używając terminologii kulinarnej – „przegryźć”. Na Placu Narutowicza we wczesnej młodości po raz pierwszy doświadczyłam też tak zwanego paradoksu żula:

jak żul jedzie tramwajem, to tramwaj jedzie żulem.

– paradoks żula

Znałam zapach wystraszonego psa (ten udało się z małej zmyć), znałam zapach psa mokrego i brudnego. Nigdy jednak nie spotkałam się z tym, by choć fragment psa wydzielał to, o czym zdołałam już lata temu zapomnieć. Rzuciłam więc w żartach do Partnera:

– Ej, a może ona jest Julie?
Spojrzeliśmy wtedy na siebie, na nią, znowu na siebie i doprecyzowaliśmy jak jeden mąż:
– Ale koniecznie przez „Ż”!

Tak ostatecznie okazało się, że jej imieniem jest Żuli (z piękną francuską wymową i akcentem na ostatniej sylabie). Jako marianNa mam pewien sentyment do francuskich imion. Dodatkowo uhonorowaliśmy też jej poprzedniego opiekuna, którym ewidentnie musiała przesiąknąć, w myśl pięknej polskiej tradycji, by szanować swoją rodzinę zawsze, bez względu na to, jak by nie była patologiczna. Żart nas rozbawił. Oczywiście miałam pewne wątpliwości, czy imię jej nie ośmieszy, czy jest fair i tak dalej, ale ostatecznie nasza słodka Żulica, zwana przez nas również pieszczotliwie Żulisią, Żulką czy Żulinką wydaje się nim ukontentowana. A że ja jestem dla Partnera często Pato, a nierzadko również Patologią, można powiedzieć, że wszystko do siebie idealnie pasuje.

fot. Bożena Szuj

Żulisia w nowym domu

fot. Bożena Szuj

Żuli została po raz pierwszy w swoim życiu okutana w przypadkowe szeleczki i smyczkę, a potem posadzona w samochodzie Partnera na fotelu pasażera i przypięta do niego specjalnym paskiem. Była absolutnie przerażona, z Partnerem spędziła przedtem zaledwie kilka minut. Niedługo po ruszeniu popuściła ze strachu. Równocześnie dosyć szybko zaczęła się do Partnera przytulać, nie pozwalając mu trzymać kierownicy obydwiema rękami, bo kiedy przestawał ją głaskać, piszczała. Całą ich podróż mocno przeżywałam, dowiadując się na bieżąco co i jak. Kilka razy po drodze została wyprowadzona, ale ponoć chodzenie na smyczce było dla niej mocno stresujące. Każdy moment, w którym poczuła napięcie smyczy, był dla niej na tyle przerażający, że zaczynała piszczeć, więc Partner robił wszystko, by napięcia nie poczuła. Ja w międzyczasie kończyłam szycie zabawek dla niej i obmyślałam, jak mam ją przywitać, żeby nie przestraszyć jej jeszcze bardziej i żeby nie poczuła się o Partnera zazdrosna. Kiedy pożaliłam się przez telefon swojej mamie:

– No super, teraz to Bartek będzie tym kochanym, dobrym tatusiem, który ją uratował, a ja będę złą matką, która zacznie naszą relację od stresującego mycia…

odpowiedziała rzeczowo:

– I wreszcie zobaczysz, jak to jest.

Jednak wbrew obawom, Żuli przyjęła mnie bardzo dobrze. Co prawda nie miała pojęcia, jak jeść małe (ale drogie) smaczko-kosteczki z koniny, które dla niej miałam, więc je wypluwała w przeciwieństwie do starego, wyrzuconego na podwórko makaronu (XXI wiek, Europa Środkowa, małopolska prowincja), na który rzuciła się z apetytem. Wiedzieliśmy, że nigdy nie chodziła po schodach i mieliśmy w planach przez pierwszy tydzień ją po nich nosić. Wszystko, co było dla niej nowe i nieznane, przyprawiało ją o drżenie, ale też całkiem szybko się oswajała. Jej pobyt w korytarzu, łazience i pokoju uświadomił mi jedno – niezwykle intrygowały ją lustra, w których się ewidentnie przeglądała. Nie warczała ani nie szczekała na swoje odbicie. Ona się nim… delektowała.

– Ja pier…lę, druga Patkowska!

– skwitował Partner

Już pierwszego dnia, kiedy z nią wracałam ze spaceru i wnosiłam po schodach, postanowiłam sprawdzić, czy da radę sama pokonać ostatnie półpiętro do nas. Była nieco zdziwiona i onieśmielona, ale kiedy pierwsza weszłam na dwa schody i na nią zaczekałam, poczuła się pewniej i weszła sama. Następny spacer należał do Partnera, który przy okazji, wracając, kończył wypakowywać samochód. Jakież było moje zdziwienie, kiedy wszedł obładowany do domu, a Żuli stała obok niego.

– Nie byłem w stanie wziąć na ręce i bagażu, i jej, więc ją postawiłem na dole i przyszła o własnych siłach.

– wyjaśnił sytuację Partner

Nie mogłam uwierzyć, że zaledwie dwie godziny po nieśmiałym przemierzeniu półpiętra, z zatrzymywaniem się, niepewnością i nieporadnością, przeszła całe cztery piętra sama! Nie pozostało mi więc nic innego, jak przy następnym spacerze zachęcić ją do samodzielnego zejścia po schodach. Dałam jej czas, nagradzałam za każdy półpiętrowy sukces, a ona nim motywowana schodziła coraz pewniej i zgrabniej. Przepełniała mnie prawdziwa duma!
Mieliśmy wrażenie, że jest z nami szczęśliwa. Pierwsze spanie miało miejsce tuż po ich przyjeździe rano. Zarówno dla prowadzącego samochód Partnera, jak i dla wpatrującej się w niego uważnie przez całą drogę Żuli, była to noc nieprzespana. I potrzebowali od tej 6:00 do przynajmniej 11:00 się zdrzemnąć. Szybko okazało się, że po traumie prysznica, nie ma mowy o spaniu w kupionym jej pięknym legowisku. W grę wchodziło tylko nasze łóżko. Po piątym przełożeniu jej do postawionego tuż obok naszego łóżka legowiska i jej powrocie do nas, Partner się poddał i zasnął.
Choć Żulisia zdumiewająco szybko nam zaufała (już na drugi poranek całkowicie odsłoniła brzuszek!), nasze malutkie mieszkanko wzbudzało jej niepokój, bo kryło przed nią jeszcze wiele nieznanego. Wiem, że nie powinno się pozwalać psu wszędzie za sobą chodzić, bo oznacza to, że jego rolą jest pilnowanie naszego stada, a tego nie chcemy. Jednak wyszliśmy z założenia, że z niczego nie będziemy robić przed nią tajemnicy. Chciała wejść z nami do łazienki – trudno, na początku zostawialiśmy zawsze uchylone do niej drzwi (a nie jesteśmy jedną z tych par, które czynności fizjologiczne załatwiają w swojej obecności). Nie ukrywam, że to trochę dziwne, kiedy pies wpatruje się w nas w takich momentach, ale z drugiej strony my też mu towarzyszymy. Co więcej, zbieramy jego kupy! Chciała sprawdzić, co robimy w kuchni – wchodziła. Oczywiście tu pojawił się pierwszy problem, czyli żebranie o ludzkie jedzenie, jednak moja zadziwiająca w tej akurat kwestii asertywność sprawiła, że szybko sobie odpuszczała, wiedząc, że nie ma sensu marnować energii. Zawsze jednak uważnie obwąchiwała moje usta, kiedy kuchnię opuszczałam. Nawet jeśli nic tam akurat nie jadłam, kontrolę musiałam przejść. Niedużo rzeczy da się przed nią ukryć, bo jest niezwykle ciekawska, ale też nie mamy specjalnej potrzeby ukrywania czegokolwiek. Jej czujność z czasem też się osłabiła – na pewno początkowo była spowodowana paniką, że nas straci. W rekordowo szybkim czasie zrozumiała, że nie musi cały czas leżeć nam na kolanach. Że kiedy jesteśmy wszyscy razem, każdy z nas może zajmować się swoimi sprawami. (Tu pomogły żwacze i kości, zajmujące jej długie godziny.)
Ponieważ wiedzieliśmy, że drugi (i trzeci) prysznic będzie musiał nastąpić szybciej niż później, chcieliśmy jakoś znormalizować samą wannę. Partner stwierdził:

– Przecież ona nie ma nawet pojęcia, że my też się myjemy. Może pokażmy jej, że bierzemy regularne prysznice, żeby zrozumiała, że się tego nie boimy i że to jest naturalne. Może wtedy sama przestanie się bać kąpania!

Przez niemal tydzień w trakcie naszych pryszniców, podczas których dość teatralnie przy pomocy pantomimy próbowaliśmy zareklamować mycie się, zaglądała nam zaciekawiona do łazienki. Partnerowi próbowała nawet wskoczyć do wanny. Zadowoleni podeszliśmy więc na większym luzie do drugiego mycia psa. Cóż, po tym doświadczeniu mogę tylko napisać, że… to jednak nie było to. Może zrozumiała, że się myjemy i mamy z tego fun, ale nie oznaczało to, że automatycznie ona sama jest skłonna polubić własne prysznice.

fot. Bożena Szuj

Pies w łóżku? Nigdy!

fot. Bożena Szuj

Nasze pierwsze wspólne życie z psem (opieka nad Kochim) opisałam w tekście „Pieskie życie”. Wyjaśniłam w nim szczegółowo stosunek Partnera do psa w łóżku. Co do Kochiego, który spędzał u nas też część wakacji w Gdańsku rok później, a także niedawno ferie zimowe w Zakopanem, wiedzieliśmy już, że trafiony zatopiony. Trudno będzie wytłumaczyć mu nowe zasady, zwłaszcza, że jesteśmy jego stadem zastępczym, z którym na co dzień nie mieszka. Co do własnego psa, Partner miał równie jasno sprecyzowane stanowisko:

– Nasz pies nie będzie z nami spał w łóżku, bo nie wyśpię się w nim nigdy.

W grę prawdopodobnie wchodził fakt, że śpiąc ze mną, Partner już ma dla siebie tylko ⅛ łóżka, co z psem mogłoby jeszcze ulec zmianie na jego niekorzyść. Pierwsze wspólne spanie z Żuli uznaliśmy za część oswajania jej. Ułożyła się grzecznie w nogach na pledzie, w dodatku po mojej stronie. Po obudzeniu przywitała nas najsłodszym i najzabawniejszym uśmiechem, wyszczerzając przednie śnieżnobiałe krzywe zęby w komicznym grymasie, i przypominając tym samym uśmiechniętą fokę. Podczłogała się do nas, merdając ogonkiem. Dwa dni później okazało się, że:

  1. po pierwsze początkowe spanie w nogach było raczej oznaką kurtuazji, a nie miejscem, w którym nasz pies widzi się co noc, bo między mną a Partnerem zostają na ogół niepokojąco wolne aż trzy centymetry
  2. Żuli umie w pewną sztuczkę: mianowicie jest znakomita w ryciu tuneli w kołdrze i szybkim przemieszczaniu się pod nią.

Pan Naszpieswłóżkunigdy – zakochany w przysposobionej córci tatuś – na to ostatnie reaguje spazmatycznym śmiechem. Cóż, może Żuli kiedyś usiądzie w swoim prześlicznym legowisku na dłużej niż 5 sekund. Natomiast to, w jakiej dokładnie konfiguracji śpimy we trójkę, niechaj pozostanie naszą słodką tajemnicą.

fot. Bożena Szuj

Parentingowe skille

fot. Bożena Szuj

Jeden z kilku moich ulubionych memów zawiera taki oto dialog:

– Czemu adoptowaliście psa?
– Wiesz, niestety nie mogliśmy go mieć drogą naturalną.

Żuli jest naszą przysposobioną psióreczką. I choć dorastałam w czasach, w których psy miały raczej „właścicieli”, a te wiejskie dodatkowo łańcuch, wszystko się w zawrotnym tempie zmieniło na lepsze. Sama – co dziś przyznaję ze wstydem – kiedy po raz pierwszy usłyszałam o „psim psychologu”, roześmiałam się, bo myślałam, że to żart. Psy, choć kochane i słodkie, były traktowane mniej więcej tak, jak dzieci – były maskotkami swoich „właścicieli”. Dzisiaj i dzieci, i zwierzęta mają swoje prawa, za których łamanie grożą poważne kary. Myślę, że wiele par powinno swoje rodzicielstwo zacząć od opieki nad psem, a wiele z nich również na nim się zatrzymać.
Jesteśmy oboje z Partnerem rozanieleni i przepełnieni miłością, jakiej jeszcze nigdy nie zaznaliśmy. Miłość i wdzięczność w oczach Żuli jest najwspanialszym, co mogło się nam przydarzyć. Nie chcemy zresztą, by jej uczucia warunkowała wyłącznie wdzięczność. Chcemy na ten niesamowity kredyt uczucia zasłużyć. Z drugiej strony jest to psiak wymagający, straumatyzowany, przerażony. Dopiero kiedy do nas trafiła, dowiedzieliśmy się, że przez całe swoje półtoraroczne życie… tylko dwa razy wyszła z domu. Oba do weterynarza, ostatni niedługo przed samą adopcją. Była zamknięta w śmierdzącym mieszkaniu z trzema innymi psami: bratem i rodzicami. Jako najmniejsza ze stada często nie była przez resztę dopuszczana do jedzenia. Ponoć w mieszkaniu znajdowała się kanapa, z której aż skapywały psie ekskrementy. Musiała mieć też jakieś trudne doświadczenia związane z drzwiami, bo wychodzenie i wchodzenie do pomieszczeń nastręcza jej trudności – za każdym razem upewnia się, że drzwi są całkowicie otwarte. Nie umiem zrozumieć, jakim cudem znalazła w sobie tak szybko zaufanie do nas. W dodatku tak bezgraniczne…
Chodzenie w szelkach i na smyczy, podobnie jak chodzenie po schodach, okazało się dla niej bardzo łatwe do nauczenia. Z cichutkiego, chodzącego za nami (nawet na smyczy) krok w krok psiaka dość szybko przeobraziła się w psa nieraz ciągnącego, ale – co gorsza – okrutnie ujadającego na spacerach. Partner stwierdził, że brzmi wtedy, jak by miała w sobie tak dużo jadu, że równie dobrze może być też Jadźką. Szczeka na: ludzi, psy, koty, wózki, ptaki, hulajnogi, dzieci, radiowozy, nienaturalnych rozmiarów wielkanocne jaja, kosze na śmieci, walizki na kółkach, własne zniekształcone odbicia (lustra są ok, ale już ciemne witryny czy piekarnik – nie bardzo), worki ze śmieciami, nicość w ciemności, zbyt nisko położone słońce, a także plakat wyborczy Mariusza Koperskiego (jedynego sensownego kandydata na burmistrza tego miasta).

– Musicie ją nauczyć, że nie może tak szczekać!

– radzą nam ludzie, którzy uważają krzyk za naturalną formę komunikacji. Nie jestem w stanie oczekiwać od małego zestresowanego psa, żeby nauczył się w tydzień tego, czego dobrze radzący nie przyswoili przez kilkadziesiąt lat swojego życia – panowania nad własnymi emocjami. Umiejętność niekrzyczenia, jak i nieszczekania, to tak naprawdę umiejętność zawiadywania własnym strachem lub/i złością. Owszem, Żuli vel Jadźka rzuca się z zębami i szczeka tak, jak by miała wszystkich pozabijać (i  – nie oszukujmy się – nie jest to dla nas jakoś super komfortowe), ale równocześnie wiemy też, że robi to z gigantycznego strachu. Strachu o to, że nas straci. Jej światem do tej pory był świat patologiczny, trudny, opierający się na walce o przetrwanie i poczuciu zagrożenia. Dlaczego miałaby po kilku spacerach na świeżym powietrzu, którego praktycznie nie zna, pomyśleć, że ten pies lub człowiek, który idzie w naszą stronę z przeciwka nie ma złych intencji wobec jej, czy też mnie (lub Partnera – najczęściej wyprowadzamy ją na zmianę)? Dzieci są o tyle dziwne, że są dużo mniejsze od normalnych człowieków, zwracają na nią uwagę i są od niej tylko trochę większe. To może być niepokojące. Z wieloma rzeczami, na które szczeka, styka się po raz pierwszy. Nie jest ich pewna, więc próbuje je przepędzić. Czasem jest mi szalenie przykro, kiedy widzę, że ona szczeka, ale równocześnie patrzy z pewną zazdrością na bawiące się ze sobą beztrosko pieski. Jest jak niektóre dzieci, które obserwowałam, ucząc. Z jednej strony chciałaby należeć do grupy podobnych sobie, z drugiej – przez własny strach robi wszystko, by ta grupa jej nie chciała przyjąć. Dodatkowo miejsce spacerów jest oczywiście pełne ekspertów i każdy coś doradzi. Że trzeba z nią koniecznie iść do behawiorysty, że trzeba ją koniecznie szarpać smyczą czy na nią krzyczeć (kiedy przyjaciółka usłyszała przez telefon, jak w akcie desperacji próbuję krzyczeć, żeby Żuli przestała szczekać, stwierdziła, że na jej miejscu sama by szczekała dalej). Moje metody, te intuicyjne, gdzieś z trzewi, polegają na wspieraniu mojej małej spokojem. Być może efektownie jest krzyknąć (ona zmienia wtedy szczekanie w piszczenie, więc płacze i nadal czuje się niekomfortowo, w dodatku jest upomniana przeze mnie – swój cały świat, swoją ostoję), mniej efektownie iść z psem i przy każdym potencjalnym zagrożeniu mówić mu pewnym głosem:

Wszystko jest dobrze, nic się nie dzieje, jesteś dzielna, dasz sobie radę.

Ale jest to na dłuższą metę efektywne. Nauczyliśmy się jej nie wspierać (branie na ręce, do czego dąży) wtedy, kiedy szczeka, a za to okazywać dezaprobatę dla samego zachowania. Jednak nie chcemy jej tresować, a wychowywać. Mamy bardzo mądrą psióreczkę. Niejednokrotnie dowiodła swojej inteligencji. Nie potrzebujemy więc przedpotopowych metod wychowawczych dla półgłówków. Na szczęście w sklepie zoologicznym pracuje psia behawiorystka, która przyklaskuje najczęściej wcielanym przeze mnie rozwiązaniom. Przypomina o spokoju, wsparciu, ale też niewyręczaniu psa we wszystkim. Przypomina, że to proces, który będzie trwać tyle, ile potrzeba. Dziś np. Żuli była dosyć rozdrażniona i szczekała, więc skróciłam jej smycz (równocześnie rozluźniając, żeby nie pokazywać jej napięcia) i próbowałam rozproszyć biegiem po pustej stronie trawnika. W tym momencie mijał nas stary dziad z laską, mamrocząc pod nosem:

– Wściekłe gówno.

To mnie, nie powiem, uruchomiło i biegnąc dalej przed siebie, krzyknęłam do niego:

– Sam pan jest wściekłe gówno, fiucie!

Aż się zdziwiłam, skąd się w mojej wypowiedzi w ogóle wziął ten „pan”.
Jednym z piękniejszych doświadczeń jest dla mnie obserwowanie zabaw Partnera z małą. Miłość, jaką się oboje darzą jest urzekająca. Równocześnie nie pozwalam, żeby to, co widzę, w jakikolwiek sposób wpływało na moją relację z Żuli. Nie rozdzielamy z Partnerem ról: ty będziesz dobrym policjantem, a ja złym. Ty ją będziesz rozpieszczać, a ja trzymać w ryzach. Każde dziecko, również to psie, potrzebuje stabilizacji od każdego z opiekunów, jeśli jest ich kilku. Kochamy ją całym sercem, rozpieszczamy jak umiemy, a kiedy trzeba, pokazujemy jej granice, których również bardzo potrzebuje. Nie karzemy za złe zachowanie, ale nagradzamy za dobre. Pozytywnie ją wzmacniamy.
Do tego wszystkiego dochodzi jeszcze nauka załatwiania wszystkich swoich potrzeb wyłącznie poza domem (co idzie już coraz lepiej, ale jeden pokój mamy na wszelki wypadek jeszcze wyłożony podkładami antysikowymi) oraz tego, że wyjście jednego z nas na chwilę… nie jest opuszczeniem. Na początku było bardzo ciężko. Żulinka nie dawała się pocieszać osobie, z którą zostawała (a było to zawsze któreś z nas). Całkowicie się emocjonalnie od niej odcinała, wręcz sztywniała, rzucała się pod drzwi i płakała. Dowiedziałam się, że to odcinanie może mieć związek z panicznym strachem, że zaraz utraci także drugie z nas. To są momenty, w których kraja się serce, ale znowu, im częściej takie sytuacje mają miejsce, tym krócej płacze i bardziej zauważa osobę, z którą została. Nie wytłumaczymy jej tego słowami (choć wierzę w magiczną skuteczność spokojnego tonu), musimy pokazywać czynami. Z czego, nota bene, jako ludzie, moglibyśmy w tych międzygatunkowych relacjach czerpać.
Na samym początku urzekało nas patrzenie, jak z dnia na dzień rozkwita. W domu chciała siedzieć i leżeć tylko na naszych kolanach. Ocieranie się o nas, fizyczne odczuwanie naszej obecności ją wzmacniało. Choć to wzruszające i przesłodkie, wiedzieliśmy, że kiedy już poczuje się pewniej, musi dostrzec, że może mieć w tym domu też swoje niezależne od nas życie. Dziś jestem szczęśliwa, kiedy np. daje mi znać, że nie chce być w danym momencie w jakiś sposób przytulana. To znaczy, że jest już nas na tyle pewna, żeby się nie bać, że pokazanie nam swoich granic zrazi nas do niej. Mam ogromną nadzieję, że już niedługo zauważy, że z niektórymi psami można się też świetnie bawić. I że te wszystkie małe/duże codzienne sprawy nie mają wpływu na naszą miłość do niej, której nikt nigdy jej nie odbierze.

fot. Bożena Szuj

Pies na ADHD

fot. Bożena Szuj

Dopiero od terapeutki specjalizującej się w leczeniu ADHD dowiedziałam się, że opiekowanie się psem ma niezwykle pozytywny wpływ na leczenie tego zaburzenia. Wymusza chociażby jakiś tryb dnia, wychodzenie z domu. To wszystko, co jest nam potrzebne i czego często nie potrafimy zrobić dla siebie, ale ponieważ nie umiemy odmawiać innym, to będziemy się z tych obowiązków znakomicie wywiązywać, sami czerpiąc korzyści.  Czy żałuję, że nie miałam psa w dzieciństwie? Bardzo. Tak samo, jak tego, że nikt nie umiał mnie dobrze zdiagnozować i leczyć.
Moja kreatywność – podobnie jak wrażliwość – jest silnie związana z ADHD, więc nie byłabym sobą, gdybym samodzielnie nie uszyła:

  • ETUI NA WORKI DO ZBIERANIA KUP
fot. Bożena Szuj
fot. Bożena Szuj
  • SAKIEWKI NA SMACZKI
fot. Bożena Szuj
  • TORBY W KSZTAŁCIE KOŚCI NA SPACERY
fot. Bożena Szuj
fot. Bożena Szuj
fot. Bożena Szuj

No i kolczyków z tej sesji, ale to chyba wiadomo.

fot. Bożena Szuj

Pies to uwiązanie

fot. Bożena Szuj

Jednym z najgorszych tekstów, jakie słyszałam za młodu, był ten, że „pies to uwiązanie”, wypowiadany dodatkowo cierpiętniczym tonem, choć cierpienie w naszej kulturze ma przecież całkiem niezłe notowania. Nie twierdzę rzecz jasna, że każdy powinien się na psa zdecydować. To poważna decyzja wymagająca odpowiedzialności. Nie można psa kupować komuś z zaskoczenia w prezencie. Nie można uczynić dziecka psim opiekunem. Trzeba zdawać sobie sprawę z tego, że nie wszędzie z psem wejdziemy czy przyjedziemy (choć z drugiej strony jest z tym o niebo lepiej niż kiedyś) i mieć w razie czego plan awaryjny – kogoś, kto nam w podbramkowej sytuacji pomoże. To wszystko jest oczywiste. Jednak ja tym straszliwym „uwiązaniem” zostałam pozbawiona złudzeń, że kiedykolwiek będę mogła się na psa zdecydować. Przecież kocham wolność, podróżowanie, a tu nie dość, że te demonizowane spacery, czy to w słońce, czy to w deszcz, to jeszcze karmienie, weterynarz… No męka okrutna! I nagle okazało się, że zalecony mi na ADHD przez psychiatrę spacer do maksymalnie godziny po wstaniu jest mniej (w mojej głowie) kuriozalny z psem niż bez niego. I nagle okazało się, że przy moim zamiłowaniu do gotowania, odnajduję się również znakomicie w gotowaniu… psu. Wystarczy pamiętać o składnikach, których można użyć, o braku soli, o konieczności rozgotowania warzyw i niedogotowania mięsa i… można tworzyć, jak dla ludzi! A ile radości sprawia zadowolony pies, który po zjedzeniu przychodzi ci podziękować, bo wie oczywiście, że to ty gotowałaś, gdyż nic się przed nim nie ukryje. I nagle okazało się, że wynikające z poczucia odpowiedzialności wizyty u weterynarza lub (jeśli zajdzie potrzeba) behawiorysty są jak najbardziej oczywiste. Jeśli kochamy kogoś, kto jest jeszcze od nas całkowicie zależny, a on do tego podnosi nam poziom dopaminy (której niedoborem jest ADHD), to robimy wszystko, żeby był szczęśliwy, zdrowy i stabilny. I tak, jest to rzeczywiście rodzaj „uwiązania”, jeśli wejdziemy w rolę egoisty. Takiego samego zresztą „uwiązania”, jakim są wszelkiego rodzaju relacje międzyludzkie.

fot. Bożena Szuj

P.S. Na deser łączę piosenkę o Żuli w taksówce… albo o pewnej Portugalce, która uciekła do Paryża przed prześladowaniami osób LGBT i została taksówkarką, wożącą w nocy klientów do klubów LGBT.

fot. Bożena Szuj

Jeśli podoba Ci się, jak piszę, i chcesz mnie docenić,
kliknij w poniższą ikonkę i postaw mi, proszę, wirtualną kawę ☕️

Postaw mi kawę na buycoffee.to

fot. Bożena Szuj

 

Jak przetrwać Święta

fot. Bożena Szuj

Wielkimi krokami zbliżają się Święta Bożego Narodzenia; potem Sylwester i cały okres karnawału. To czas, w którym część z nas czekają spotkania z bliskimi w nieco większym rodzinnym lub przyjacielskim gronie. I choć nadal niezmienNie moja definicja tłoku to:

więcej niż dwie osoby, wliczając w to mnie

– moja niezmienNa definicja tłoku

jednak dziś mam na myśli naprawdę duże zgromadzenia, w których bierze udział od kilku do kilkunastu albo – o zgrozo! – kilkudziesięciu osób, z którymi spotykamy się tylko ten jeden raz w roku. Jako dorosła, bardziej już świadoma siebie kobieta, dopasowałam okoliczności do własnych potrzeb: Święta spędzam od lat w kameralnym gronie, co bardzo sobie chwalę. Tyle razy też odmawiałam pojawienia się na większych imprezach, że przestałam być na nie w końcu zapraszana. Jednakże jako weteranka wielu dużych Wigilii, kilku Wielkanocy z rozmachem (żeby nie powiedzieć, jajem) oraz trzydziestu czterech „Warszawskich Jesieni” (które też zawsze przypominały mi wielkie rodzinne spotkania) i tym samym uczestniczka niezliczonych sytuacji niezręcznych dojrzałam do napisania krótkiego poradnika. Poradnika dla tych, którzy są, jak ja, obsesyjno-kompulsywnymi histrionikami, cudnymi wysokowrażliwcami, czy też wszelkiego typu zdiagnozowanymi lub niezdiagnozowanymi outsiderami czekającymi jak na ścięcie na ten obfitujący w konieczność bratania się z bliźnimi w nieznośnych dawkach czas. Jak wszyscy wiemy, nie ma nic bardziej przerażającego! (Normalsi mogą sobie z powodzeniem darować czytanie tego tekstu.) Wygrzebałam się na chwilę z depresji i coraz bardziej niepokojących objawów ADHD, wbiłam w stylówkę à la lata 30. i postanowiłam się dziś na blogu trochę zabawić.

fot. Bożena Szuj

Oczekiwania vs. rzeczywistość

fot. Bożena Szuj

Wbrew pozorom to wcale nie jest tak, że nie lubię dużych ludzkich spędów. Na swój sposób lubię i nawet kiedy jeszcze byłam na nie zapraszana, za każdym razem się z tego powodu cieszyłam, a potem za każdym razem byłam nimi dość szybko rozczarowana. Problem stanowiło na pewno moje nadwydajne nastawienie i niedopasowanie do obowiązujących norm. W swojej naiwności myślałam, że skoro tak napędza mnie intymny, głęboki kontakt z drugim człowiekiem w liczbie jeden, to spotkanie w grupie będzie takim samym intymnym kontaktem pomnożonym przez liczbę osób, z którymi się spotkam. Oczywiście nic bardziej mylnego. W zamian był natomiast festiwal arcyciekawych poglądów na temat pogody, którą wszyscy zza okna moglibyśmy z powodzeniem zobaczyć i pominąć milczeniem, był przegląd wyświechtanych fraz z zakresu: polityki (irytujący nawet, jeśli poglądy perorujących pokrywały się z moimi), medycyny, architektury, szkolnictwa, prawa, językoznawstwa (o zgrozo!) czy muzyki poważnej (oczywiście tej do Karola Szymanowskiego; później, jak wiadomo, jest już tylko rozrywka). Uświadamiałam sobie, że to niesamowite, w jak wielu dziedzinach istnieją oklepane frazy. Wręcz niewiarygodne! I choć to odkrycie fascynowało mnie szczerze, jednak mój nieudolnie skrywany brak zainteresowania większością poruszanych tematów sprawiał, że mogłabym być odebrana, jak osoba niewychowana lub niemiła. Mogłabym… gdyby kogokolwiek zwrócił na mnie uwagę. I tak przechodzimy do jednej z najważniejszych dla mnie zasad wytrzymania dużej imprezy: milczącego olśniewania.

fot. Bożena Szuj

Milczące olśniewanie

fot. Bożena Szuj

Olśniewanie nie ma nic wspólnego z żadnym typem urody czy zewnętrznym pięknem. To jest wszak subiektywne: co urzeka jednego, może być odpychające dla drugiego. Zawsze powtarzałam, że:

Czego niedowyglądam, to dointelektualizuję,

– jak zawsze powtarzałam

ale ta zasada nie ma zastosowania na dużych imprezach, gdyż olśniewanie na nich właśnie musi być milczące. Olśniewać może absolutnie każdy („i każda”, jak z pewnością doprecyzowałaby Paulina Młynarska) bez względu na warunki. Olśniewa się ze środka – uśmiechem, gestem, znajomością swojego seksapilu i bawieniem się nim, pewnością siebie (u mnie rzeczywiście zadziałała stosowana przez dekady zasada: fake it till you make it). Olśniewanie jest zagraniem taktycznym. Nie musimy od razu olśnić wszystkich. Wystarczy olśnić z całą mocą tylko dwie osoby: tę, która jest nam najbardziej przychylna oraz tę, która jest nam przychylna najmniej. (Dziwnym trafem w moich doświadczeniach do tej pierwszej kategorii zaliczali się zazwyczaj mężczyźni, a do drugiej – kobiety.) Co zyskujemy? Po pierwsze wryjemy się w pamięć współbiesiadników i pozostaniemy w niej wcale nie jako ci, którzy po zachwytach nad padającym w grudniu śniegiem, umieli wykrztusić z siebie jedynie:

– Tak. Jest… grudzień.

lub w ramach small talku wypytywali kurtuazyjnie kuzyna po medycynie:

– A mógłbyś opowiedzieć coś więcej o sekcji zwłok? Gdybym dostała drugie życie, z pewnością zostałabym patologiem sądowym.

Lecz jako… intrygująca tajemnica. Dlatego z próbą olśniewania w moim przypadku koniecznie musi iść w parze milczenie. Przemyślana stylówka, atrakcyjne szpilki, dobrze dobrany makijaż, dekolt i starannie wypracowane wrażenie, że pod tą powłoką (i cielesną, i materiałową) kryje się coś, dla czego warto stracić głowę. Nie twierdzę rzecz jasna, że dla niespełnionej patolożki sądowej nie można było by, jednak zarówno zapach rozkrajanego na stole operacyjnym nieboszczyka, jak i przegranego zawodowego życia nie jest tym, z czym chciałabym się olśniewając, kojarzyć.
Po drugie zaś, pozostając w pamięci innych już nie jako weirdo, a coś na kształt cichego wampa (czy też, najchętniej, obiektu pożądania) zyskujemy większe szanse na zauważenie, a dzięki temu przepustkę do świata, w którym albo po raz kolejny nie zostaniemy już zaproszeni, albo zostaniemy zaproszeni, ale przestaniemy być wciągani w przerażające konwersacje zbiorowe. Oba te światy są wspaniałe, więc gra jest warta świeczki.

fot. Bożena Szuj

Odejście na stronę

fot. Bożena Szuj

W przebywaniu wśród większej liczby osób najbardziej ekscytujący jest ten moment, w którym znajdziemy się sam na sam z najchętniej jednym lub kilkoma uczestnikami imprezy. Sytuacją temu sprzyjającą jest wspólne oddawanie się nałogom. Na eleganckich przyjęciach wąchanie kleju raczej odpada, podczas Wigilii uprawianie nałogowego seksu lub obżarstwa jest odrobinę niestosowne, na spotkaniach rodzinnych narkotyki czy leki nie cieszą się dobrą sławą, a co do alkoholu – nałogowcy ukrywają swój alkoholizm pijąc na widoku za przyzwoleniem wszystkich udających, że o ich nałogu nie wiedzą, więc pozostają tylko stare, wypróbowane ohydne papierosy; fajki popularne już chyba tylko w krajach ściany wschodniej (nie mylić z Popularnymi). Jednak jeśli bardzo chcemy się wyrwać z tłumu, musimy dokonać wyboru. Właściwie zarówno palacze, jak i niepalący wzbudzają moją irytację, jako ludzie zaszufladkowani. Sama palę tak sporadycznie (niemal wcale), żeby nie można mnie było nazwać osobą palącą, jednak nie przestaję palić całkowicie tylko po to, by nie zakwalifikować się do grona osób niepalących. (Oczywiście z dwojga złego wolę tych drugich – przynajmniej mniej śmiecą.) Wyjście na dymka po pierwsze daje nam możliwość legalnej ucieczki od przebodźcowania, a po drugie choć na krótką chwilę… przemówienia ludzkim głosem. Milczące olśniewanie bywa wyczerpujące. No i nietakt, z którym się możemy kojarzyć w small talkach z większą liczbą rozmówców, kompletnie znika w rozmowach kameralnych. Chyba, że nasz interlokutor nie będzie miał akurat nic do powiedzenia na temat fizyki kwantowej, kompozycji, malarstwa współczesnego, filozofii, psychologii czy gramatyki transformacyjno-generatywnej lub ewentualnie ochoty na spytki z przebiegu swojej terapii, to wtedy nasze zagajenie też może wyjść niezręcznie. Sprawdziłam, więc wiem. Optymalnie byłoby oczywiście znaleźć się wśród samych niepalących i musieć się oddalić w wypróbowanej samotności. Ewentualnie można też, jeśli gospodarze mają psa, patrząc mu głęboko w oczy, zapytać od niechcenia:

– A mogłabym go wyprowadzić na SPACER?

Wtedy ich odpowiedź nie ma specjalnego znaczenia, bo pies czeka już pod drzwiami gotowy na wieczorną sikupę, trzymając w pysku smycz. Nie ma nic przyjemniejszego niż urocze tête-à-tête z psem. Musimy jednak zawczasu zadbać o buty na zmianę, chyba że lubimy biegać (lub – umówmy się – w ogóle chodzić) w szpilkach.

fot. Bożena Szuj

Nie mogę, bo jem

fot. Bożena Szuj

Znakomitą wymówką od nieuczestniczenia w grupowych small talkach jest… jedzenie! Wszak nie wypada mówić z pełnymi ustami, więc jeśli te będą pełne przez, powiedzmy 70% naszego pobytu na przyjęciu, a 5% spędzimy na stronie (z papierosem lub psem), to 25% zostaje nam na milczące olśniewanie, które – wbrew pozorom – można z jedzeniem połączyć. Wystarczy jeść ładnie i kusząco, czyli przede wszystkim bezgłośnie, a także nie może być mowy o żadnych przedramionach na stole. Miejscem przedramion nie jest stół i choć te plebejskie zwyczaje zadomowiły się na dobre w wielu serialach i filmach, to jednak szanujmy się! Jedzmy jak kulturalni ludzie! Spożywanie ze smakiem frykasów zaserwowanych przez gospodarzy sprawi, że będziemy mieć zawsze w zanadrzu jakiś komplement dotyczący kulinarnych wiktuałów, którymi nas uraczono. Jeśli jednak komplement – ze względu na jakość jedzenia – nie przyjdzie nam do głowy, w żadnym wypadku nie mówmy tego, co się w niej pojawi! W zamian można kurtuazyjnie zapytać o przepis i nigdy przenigdy z niego nie skorzystać. (Swoją drogą odradzam pojawianie się na przyjęciach, na których źle karmią.)
Niektórych niezdrowo podnieca herb szlachecki, więc jeśli takowy posiadamy, zawsze możemy wybrać się na przyjęcie z własnym sztućcem, na którym ów herb będzie wygrawerowany i pomachać nim przed oczami zahipnotyzowanych herbofilów.

fot. Bożena Szuj: herb Jastrzębiec rodziny Mossakowskich, a więc od strony mojego dziadka ze Lwowa

Jeśli jednak spędzamy Święta (lub jakąkolwiek inną uroczystość) w rodzinnym gronie z tą częścią rodziny, która akurat herbu nie ma (u mnie to – kto by pomyślał… – górale), szastanie herbem może przynieść odwrotny skutek. Jest też trzecia możliwość – impreza z rodziną, z którą herb dzielimy. Wtedy możemy sobie wspólnie powspominać czasy naszych przodków, którzy gnębili chłopów pańszczyźnianych. W końcu nic nie zbliża tak, jak krew na rękach!

fot. Bożena Szuj

Oddanie się lekturze

fot. Bożena Szuj

Znajoma rodziców opowiadała kiedyś z przekąsem pewną przepyszną anegdotę o swoim mężu fizyku. Zaciągnięty siłą na rodzinne spotkanie w swoim akurat domu, siedział na kanapie bez słowa, pochłonięty myśleniem, po czym nagle, w samym środku rozmowy, w której brał milczący udział, zerwał się, podbiegł do biblioteczki, wyciągnął z niej jakąś książkę i zaczął ją czytać w wybranym miejscu. No, mój człowiek!
Książkom zawsze warto się przyjrzeć, bo one dużo mówią o właścicielach. Kiedy wprowadziłam się do zakopiańskiego mieszkania po (herbowym) dziadku, regały uginały się od przewodników po Tatrach, słowników, niedużego zbioru klasyki literatury oraz tomów otolarygnologii, gdyż dziadek był laryngologiem. Z ciekawością wzięłam kiedyś jeden z nich do ręki i po wyczerpującym opisie pląsawicy ocznej, postanowiłam nigdy już do nich nie wracać. Większość tej biblioteki wylądowała na strychu, natomiast sama zapełniłam nowy regał głównie książkami o psychopatach w psychologicznym i psychiatrycznym ujęciu. Książki w domach, do których przychodzę, mnie interesują. Oczywiście nie wypada myszkować komuś po regałach, ale jeśli, podziwiając bibliotekę, zapytamy, czy możemy jedną z książek wyjąć i zobaczyć, z pewnością spotka się to z entuzjazmem właścicieli. Wtedy mamy co najmniej pół godziny dla siebie w udawanym lub nieudawanym pochłonięciu książką, w zależności od jej jakości. Nikt nam raczej nie będzie przeszkadzał, bo w końcu jak tu rywalizować o atencję np. z Peiperem (którego wykorzystane na zdjęciach artykuły „Tędy” właśnie z 1930 roku kupiłam onegdaj w antykwariacie). Gorzej, jeśli gospodarze nie mają żadnych książek, ale z drugiej strony jest to doskonały powód, by się do nich po prostu nie wybrać i zostać z własną książką w domu.

fot. Bożena Szuj

Sporządzanie notatek

fot. Bożena Szuj

Kolejnym moim spostrzeżeniem jest to, że nikt nie nagabuje small talkami ludzi, którzy… sporządzają notatki! Nie jestem jednym z tych pisarzy, którzy zawsze noszą przy sobie zeszyt i wiecznie coś w nim zapisują. Ja odręcznie piszę albo szybko, albo pięknie, więc oprócz brzydkich list zakupowych lub czasem pięknych notatek, jeśli chcę się czegoś nauczyć, właściwie niemal nie piszę ręcznie. Co oczywiście nie jest dobre. Pisanie ręczne, zwłaszcza lewą ręką (jeśli jest się praworęcznym) jest znakomitym ćwiczeniem używanym w niektórych terapeutycznych nurtach. Pomaga skontaktować się z własnymi odczuciami, uwalnia emocje. Kilka razy próbowałam, ale poległam. Nie chodzi nawet o to, że lewą ręką bazgrzę, jak kura pazurem, ale o jakąś taką barierę, która pojawia się w mojej głowie; o przekonanie, że rzeczy ważne lepiej pisać na komputerze, gdzie łatwo wszystko szybko zmienić bez kreślenia i niszczenia harmonii. Ale… elegancki notes, czy choćby kalendarz warto ze sobą nosić, by móc go od niechcenia wyjąć i zanotować to czy tamto. Wyłączy nas to na chwilę z konwersacji zbiorowej i idealnie urozmaici milczące olśniewanie.

fot. Bożena Szuj

Wdzięczność

fot. Bożena Szuj

A już bardziej serio, nawet, jeśli jesteśmy introwertykami, mamy problem podczas spotkań w większej grupie i musimy wkładać sporo energii w to, żeby nasze zachowanie nie zostało odebrane za dziwne czy niestosowne, w każdej sytuacji warto praktykować wdzięczność. Jeśli duże przyjęcie rodzinne odbywa się u kogoś w domu, warto docenić to, że gospodarze poświęcili swój czas i energię na wysprzątanie swojej przestrzeni dla nas. Jeśli jedzenie, które nam podano, zostało przygotowane własnoręcznie, warto docenić, że ktoś nastał się nad garami, żebyśmy mogli zjeść coś pysznego. (A nawet, jeśli zostało zamówione – ktoś je dla nas nałożył, a potem będzie miał po nas mnóstwo zmywania.) Jeśli spędzamy dużą rodzinną Gwiazdkę i pod choinką znajdziemy też prezent dla siebie, to niezależnie od tego, czy będzie to kawa, tabliczka czekolady czy mały czekoladowy Mikołaj, warto znaleźć w sobie wdzięczność. A co za tym idzie, i jest tak naprawdę jeszcze ważniejsze, warto głośno i szczerze podziękować. Podziękować za każdy, nawet drobny gest. Myślę, że zbyt często uważamy to za naturalne, że ciocia, babcia, mama lub jakakolwiek kobieta z rodziny wychodzi z siebie i staje obok, żeby wszystkich zadowolić, podczas kiedy wcale nie musi tego robić. Uważamy, że skoro zawsze lepiła uszka na Wigilię, to jest to jej – mówiąc brzydko – psi obowiązek. Jak pisałam na początku, kameralne Święta są inne. Z kilkoma najbliższymi osobami łatwiej się umówić, kto co przywiezie, w czym ewentualnie pomoże. Dwanaście potraw to coś, czego nigdy nie przestrzegałam. Osobiście myślę też, że przy tak wielkim problemie głodu na świecie, gotowanie z okazji Świąt posiłków w tonach, a potem wyrzucanie zapleśniałych niedojedzonych sałatek, kutii czy innych rarytasów, jest czystym złem. Nie mówiąc już o kacu, jaki nas dopada, że… przygotowywałyśmy to wszystko na marne. (Liczba mnoga w rodzaju żeńskim całkowicie celowa.)

Życzę więc Wam, wszystkim swoim Czytelnikom, żebyście spędzili spokojne Święta na luzie, bez presji i przymusu, bez nadmiaru i bez wywindowanych oczekiwań wobec innych i samych siebie. Spędźcie te Święta tak, jak chcecie, z tymi, z którymi naprawdę chcecie, a jeśli będzie trzeba odbębnić jakieś przytłaczające wielkie rodzinne spotkanie, doszukajcie się powodów do odczuwania wdzięczności. I koniecznie za nie podziękujcie!

fot. Bożena Szuj

P.S. A na deser trochę świątecznego klimatu z epoki.

fot. Bożena Szuj

Jeśli podoba Ci się, jak piszę, i chcesz mnie docenić,
kliknij w poniższą ikonkę i postaw mi, proszę, wirtualną kawę ☕️
Postaw mi kawę na buycoffee.to

fot. Bożena Szuj