Zło nNie jest jaskrawe

fot. Bożena Szuj/Marianna Patkowska

Często żyjemy w przeświadczeniu, że zło jest czymś tak ewidentnym, że z pewnością nie da się go nie dostrzec, tymczasem ono rzadko kiedy bywa jaskrawe. Potwory, które więżą swoje głodzone i gwałcone ofiary w piwnicach, mordują, wykorzystują seksualnie zwłoki czy zjadają denatów to tak naprawdę niewielki wycinek populacji (takie zachowania są zresztą najczęściej wynikiem poważnych uszkodzeń mózgu). Jednak rzeczywiście przy podanych wyżej przykładach kwestia tego, kto jest ofiarą, a kto katem nie budzi naszych wątpliwości. Sytuacja zaczyna się komplikować, kiedy sprawa okazuje się odrobinę bardziej złożona. Kiedy mówimy o gwałcie, stereotypowo staje nam przed oczami (mnie przynajmniej długi czas stawał) zboczeniec, czyhający w ciemnym parku na swoje potencjalne, kompletnie nieświadome zagrożenia ofiary. Zły na wskroś. Tymczasem statystycznie takie gwałty zdarzają się najrzadziej. Przeważnie ofiara zna sprawcę doskonale – jest on albo jej przyjacielem, albo partnerem, czasami nawet rodziną. Nie ma więc najmniejszych powodów, by mu nie ufać. Często go kocha. Żeby dopuścić się gwałtu nie trzeba być wcale gwałcicielem seryjnym. Wystarczy nie rozumieć, której granicy nie wolno nikomu przekraczać – wytycza ją „nie” (sformułowane, co ważne, werbalnie lub niewerbalnie). Czy można zgwałcić nieświadomie? Można. Czy to zdejmuje odpowiedzialność ze sprawcy, czy, co gorsza, przerzuca ją na ofiarę? Absolutnie nie! O kulturze gwałtu na pewno popełnię zresztą kiedyś osobny wpis, bo temat jest niezwykle ważny. Dziś niech ta – niestety wbrew pozorom nie tak rzadko przytrafiająca się bliźnim – sytuacja posłuży za przykład. Zło jest złem, nawet jeśli dopuści się go osoba, którą potrafimy lubić i szanować; której motywacje umiemy zrozumieć.

😈 Bruk piekielny

fot. Bożena Szuj/Marianna Patkowska

Dobrymi chęciami wybrukowane jest piekło

– to slogan, który przez większość życia był mi całkowicie obcy, bo uczono mnie, żeby być wyrozumiałą wobec bliźnich i w każdej sytuacji podejmować próbę postawienia się na ich miejscu. (Niestety w większości przypadków kosztem siebie samej.) Intencje odgrywały więc rolę kluczową. Rosło też we mnie bolesne poczucie niesprawiedliwości, kiedy okazywało się, że mało kto traktuje mnie z tak wielkim kredytem zaufania i wiary w moje na pewno dobre intencje, jaki ja miałam w stosunku do innych.
Dziś powyższy slogan stał się dla mnie niezwykle przejrzysty – nie jesteśmy w życiu rozliczani z tego, jakie przyświecają nam intencje, ale z tego, co i w jaki sposób rzeczywiście robimy. Chcąc dobrze i będąc przekonanym o tym, że przemawia przez nas wyłącznie troska, możemy koncertowo zrujnować życie najbliższej osobie. Czy intencje mają wtedy jakieś znaczenie? Być może odrobinę skrócą ofierze proces wybaczania, ale – biorąc pod uwagę to, że tylko i wyłącznie naszym obowiązkiem jest zadbanie o swoją emocjonalną równowagę (np. poprzez terapię) – nie mamy prawa wymagać od bliskich, by płacili cenę za nasze niedopatrzenia.
Czytam książkę, którą niechętnie, ale będę musiała zrecenzować. Lektura budzi we mnie niesamowicie mieszane uczucia, bo książka posiada właściwie tylko jeden feler, ale za to spory – jej autor nie potrafi pisać. Coraz to ogarnia mnie wściekłość, a potem myślę o ogromie pracy związanej ze zbieraniem materiałów, jaką wykonał i… robi mi się go nawet (po mocnym, kojącym nerwy drinku, a zwłaszcza trzech) szkoda. Z drugiej strony, kiedy zapytam siebie samą, czy gdybym przez czyjeś niedopatrzenie dostała pracę w szkole jako nauczyciel chemii i przygotowywała się bardzo długo i solidnie do każdej przeprowadzanej lekcji, to przyjęcie jej stałoby się z automatu w porządku? Oczywiście, że nie! Byłoby to równie nieuczciwe, jak każde pobieranie wynagrodzenia za robienie czegoś, czego robić się nie umie. Dobre chęci to kategoria kompletnie nie na temat.
Warto jednak podchodzić do ludzi z pewną dozą życzliwości, empatii oraz wyrozumiałości. Czasem rzeczywiście ktoś np. nieładnie zachowa się na drodze, prowadząc pojazd, przez nieuwagę, zagapienie, zagubienie w nowym miejscu. (Najczęściej zresztą przeprasza wtedy światłami.) Nie trzeba go od razu doganiać, wyciągać za fraki z samochodu i straszyć mordobiciem (w przeciwieństwie do sytuacji, w której mamy do czynienia z cynicznym, aroganckim i niebezpiecznym piratem drogowym – wtedy trzeba).  Może się okazać, że intencje zmienią kategorię czyjegoś czynu ze złośliwego na jedynie bezmyślny. Tak czy tak, nie jest dobrze myśleć o intencjach innych zbyt dużo. Ludzie mają tendencje do dopisywania swoich własnych interpretacji cudzych intencji czyimś czynom. Rzadko o nie pytają u źródła i tak rodzi się większość sporów. Opierajmy się więc na faktach. W razie wątpliwości, pytajmy.

😈 Syndrom Matki Teresy

fot. Bożena Szuj/Marianna Patkowska

Matka Teresa z Kalkuty weszła do polskiej frazeologii jako uosobienie altruistycznego dobra w najczystszej postaci. Jako mała dziewczynka panicznie bałam się twarzy tego dobra, być może dlatego późniejsze odkrycia kanadyjskich naukowców i zarzuty o sadyzm niespecjalnie mnie zaskoczyły. Pisałam już tu kiedyś, co myślę na temat altruizmu – nie wierzę w niego, bo ludzka psychika skonstruowana jest w taki sposób, że za dobre uczynki potrzebujemy jakiejkolwiek nagrody. Nie muszą nią być oczywiście dobra materialne. Wystarczy czyjś uśmiech, świadomość, że postąpiło się właściwie lub obserwacja wymiernych pozytywnych rezultatów swoich zachowań. Sęk w tym, że to my sami musimy ocenić, jaki rodzaj nagrody nas usatysfakcjonuje i zadbać, by jej nie zabrakło. Nie wolno nam przerzucać odpowiedzialności na innych.
Znam niestety całkiem sporo osób, które naprawdę robią wiele dobrego, ale wierząc w mit altruizmu, nie dbają o swoją własną higienę psychiczną. Nieuniknionym staje się więc po jakimś czasie to, że się wypalają, wybuchają i zaczynają wypominać zaszokowanym dobrobiorcom swoje poświęcenie. Poświęcanie się jest chyba jedną z bardziej demonicznych rzeczy. Społeczna świadomość się już na szczęścia zmienia, ale jeszcze pokolenie naszych rodziców zostało chowane w przeświadczeniu, że nie ma w nim nic złego. Poświęcanie się dla swoich dzieci, partnerów, rodziców nie tylko nie było piętnowane, ale wręcz uznawane za normę. Tymczasem robienie tego dla kogokolwiek z jednej strony – podobnie jak każdy inny rodzaj władzy – wyzwala w poświęcającym się najgorsze i najniższe instynkty oraz obsesyjną kontrolę, a z niczego nieświadomej ofiary robi więźnia. Nigdy w życiu nie chciałabym, żeby ktokolwiek się dla mnie poświęcał, pomagał mi z poczucia obowiązku czy winy. Trudno mi sobie wyobrazić większy rodzaj upokorzenia.
Czy rozwiązaniem jest czysty żywy egoizm? Oczywiście nie, choć ten rodzaj wnioskowania jest właściwy osobom, które nie umieją się jeszcze wyzwolić z opisywanych wyżej mechanizmów. Rozwiązaniem jest zastanowienie się, jak zabezpieczyć sobie nagrodę za czynienie dobra, by nie oczekiwać niczego (lub przynajmniej zbyt dużo) w zamian od osób, którym chcemy pomagać. Jeśli liczymy na ich serdeczność i miłe słowo, a te przestaną się pojawiać, przemyślmy raz jeszcze, czy jesteśmy w stanie znaleźć swoją nagrodę być może gdzie indziej. Najlepszym rozwiązaniem jest oczywiście, jak zawsze, szczera rozmowa i powiedzenie wprost o swoich oczekiwaniach. Mamy do nich prawo. Warto też pamiętać, że ludzie, którzy zawodowo zajmują się pomaganiem, robią to na ogół tak profesjonalnie (a więc skutecznie), gdyż nie są obciążeni emocjonalnym związkiem z tymi, którym pomagają. Jeśli chcemy pomagać mądrze, skupmy się na tym w pełni, nie dopuszczając, by przeszkodziło nam w tym nasze ego. Jednak, by nie przeszkodziło, najpierw musimy się zająć właśnie nim.

😈 Zło się nie stopniuje

fot. Bożena Szuj/Marianna Patkowska

Mniejsze zło i białe kłamstwa to dwa podstawowe slogany wypełniające worek z napisem „RELATYWIZM MORALNY”. Mniejsze zło (o ile nie tyczy się korzystania ze swoich praw wyborczych – dla kobiet, przywileju od zaledwie stu lat!) to usprawiedliwianie jednego złego uczynku tym, że istnieją gorsze, większego kalibru, bardziej raniące. Pytanie tylko, jak jedno ma się do drugiego. Czy jeśli ktoś nas okradnie, zdradzi lub oszuka, przejdziemy nad tym do porządku dziennego, kiedy uświadomimy sobie, że ostatecznie nas przecież nie zamordował? Raczej nie. Zło najczęściej (chociaż nie zawsze) wiąże się z zadawaniem bólu. Łatwo zabrnąć w ślepy zaułek, tłumacząc sobie, że póki ktoś o wyrządzonej mu krzywdzie nie wie, to nie jest pokrzywdzony. Jest pokrzywdzony podwójnie, bo do jednego złego uczynku dochodzi drugi – zatajenie, więc kłamstwo. Nie ma najmniejszego znaczenia, czy cierpi, czy – robiony do końca życia w konia – nie. Zło pozostaje złem. Bez względu na intencje (o czym wyżej) i konsekwencje (których, przy zatuszowaniu swoich poczynań, można czasem uniknąć). Demoralizująca siła zła najczęściej zresztą uderza nie w jego ofiarę, lecz sprawcę. Warto o tym pamiętać.
Białe kłamstwa z kolei są przede wszystkim kłamstwami. Wiele osób nie zdaje sobie sprawy z tego, że ma prawo nie odpowiadać na pytania, na które z różnych powodów odpowiadać nie chce. Od czasu, kiedy skończyłam szkołę (a więc też wagarować), staram się nie kłamać. Czy udaje mi się to zawsze? Oczywiście, że nie. (Z drugiej strony kłamię tak fatalnie, że staram się sobie tego żenującego aktu zwyczajnie oszczędzić.) Jednak to nie powód, by się wybielać. Kiedy kłamię, wiem, że robię źle. To kwestia wyboru. Znam i rozumiem swoje motywacje, ale się nimi nie usprawiedliwiam. Ostatecznie nikt przecież nie jest doskonały. Najważniejsze, żeby pokochać się na tyle, by wybaczać sobie zło, wyciągnąć z niego wnioski i zawsze umieć je nazwać po imieniu.

fot. Bożena Szuj/Marianna Patkowska

P.S. Na deser łączę swój cover piosenki P!nk „My Vietnam”, która mówi o zmierzaniu się z życiem i jego przeciwnościami, a więc również złem.

fot. Bożena Szuj/Marianna Patkowska

Prawda nas wyzwoli

fot. Marianna Patkowska

Jako osoba, która ledwo jest w stanie spamiętać daty urodzin swoich najbliższych (dzięki Ci,  Zuckerbergu, za facebookowe o nich przypomnienia!), z założenia odrzucam kłamstwo w swoim życiu; uczenie się na pamięć wymyślonych wersji zdarzeń, jawi mi się jako zmora zamierzchłych lat podstawówki – wkuwanie. Prawda jest pod tym względem niesamowicie praktyczna, jest jedna, wystarczy więc przyswoić ją tylko raz.
W licznych rozmowach, jakie w ramach swojego eksperymentu odbyłam z Drapieżnikiem, nieustannie przewijał się temat prawdy i kłamstwa. Uświadomiłam sobie, że nie usłyszałam od Drapieżnika niczego, czego nie słyszałabym wielokrotnie w swoim życiu wcześniej, za każdym razem reagując tak samo alergicznie. Wspomniana w poprzednim wpisie metoda majeutyczna pozwoliła mi odłożyć emocje na bok i rozłożyć na łopatki wszystkie nieudolne i pokrętnie śliskie teorie Drapieżnika przy użyciu logicznych argumentów.

1. Nie skłamać, a prawdy nie powiedzieć

fot. Marianna Patkowska

Za każdym razem zadziwia mnie tak samo ten straszliwie wyświechtany kontrargument (że tak go szumnie nazwę), mianowicie: „wyobraź sobie, jakby wyglądał świat, gdyby każdy zawsze i wszędzie mówił to, co faktycznie myśli”. Jeśli nie jest się moją mamą, która na nieopatrznie zadane pięć minut przed ważnym wyjściem pytanie:

– Jak wyglądam?

– nieopatrznie zadane mojej mamie pytanie

potrafi odpowiedzieć:

– Mogłabyś dofarbować odrosty i schudnąć tak… z sześć kilo!

– autentyczna odpowiedź mojej mamy (w roli nieopatrznie pytającej, tradycyjnie ja…),

raczej nie grozi nam aż tak patologiczna szczerość – nie ma się co obawiać.
W mówieniu prawdy nie chodzi o chlapanie wszystkiego, co wyprodukuje akurat nasz mózg. Dziennie przewijają się przez niego całe zastępy myśli (zwłaszcza przez mózgi nadwydajnych). Nie jesteśmy zobligowani do tego, żeby dzielić się nimi wszystkimi. Znamienne, że takie rozumowanie pojawia się zawsze tylko w dyskusjach o idealizowaniu wyższości prawdy nad kłamstwem. Jednak w sytuacji, w której np. nasz współtowarzysz w restauracji wraca z toalety do stolika i nie opowiada ze szczegółami, co przed chwilą właśnie robił, nikomu nie przyszłoby nawet do głowy sformułowanie tezy, że tym samym kłamie. Więcej, gdyby nagle zaczął opowiadać, uznalibyśmy, że coś z nim jest zdecydowanie nie tak. Czy dlatego, że nie umiemy znieść prawdy? Nie, dlatego, że zasady ogólne – póki między sobą nie ustalimy, że będą akurat zmienione – są takie, że pewne sprawy zachowuje się dla siebie. (Kłamstwem byłoby powiedzenie, że było się gdzie indziej, niż się faktycznie było.)
Uważam jednak, że istnieje zasadnicza różnica między niepowiedzeniem czegoś, co jest zbyt osobiste, intymne, fizjologiczne lub nieistotne dla naszego rozmówcy a celowym zatajeniem prawdy, która rozmówcy bezpośrednio dotyczy. Nie musimy ludziom mówić wszystkiego, jednak jeśli zobligowaliśmy się kiedyś do czegoś (wierności, lojalności, uczciwości) i druga osoba, bazując na tym, ma prawo myśleć, że się tych ustaleń trzymamy, a prawda okaże się niestety inna, niemówienie jej o tym jest kłamstwem.

2. To, czego nie wiemy… jest!

fot. Marianna Patkowska

Najtrudniej przyswajalną dla mnie mądrością Drapieżnika była teza, że tego, o czym nie wiemy, nie ma. Wzięłam więc pierwszy z brzegu przykład zatajania zdrady przed partnerem i uświadomiłam swojemu interlokutorowi, że: „no dobra, mamy w związku dwie osoby i zdradę, której dopuściła się jedna z nich. Osoba zdradzana nie wie, osoba zdradzająca oczywiście wie. Skoro tego, o czym nie wiemy nie ma, to zdrada była czy nie była, skoro my o niej wiemy?” Szach i mat. Dziękuję za oklaski, można już usiąść.
A poważnie, rozumiem chęć chronienia bliskiej osoby poprzez oszczędzenie jej jakiejś zbyt trudnej dla niej prawdy. Wiem z autopsji, że można ani nie skłamać, ani nie powiedzieć prawdy, odmawiając zeznań. Jednak… tylko wtedy, kiedy takiej prawdy nie jesteśmy danej osobie winni poprzez zawartą przez nas wcześniej umowę (jakiegokolwiek typu).
Do tego mam wrażenie, że wielu ludziom myli się jeszcze jedna rzecz: różne moralne normy z moralnością jako taką, która – tak samo jak prawda – jest tylko jedna. Barwnym przykładem na różne jej normy jest monogamia i poligamia. Czy można powiedzieć, że ta druga jest niemoralna? Nie, nie można. Większość populacji (łącznie ze mną) nie uznaje jej za swoją, co wcale nie znaczy, że nie istnieją fantastyczne poligamiczne doskonale działające związki. Niemoralne będą zdrada oraz kłamstwo. Czyli, póki wszystkie zainteresowane dorosłe osoby się na coś zgadzają i respektują swoje ustalenia, wszystko jest moralne. Umówienie się na monogamię i utknięcie w poligamii i okłamywaniu swojego partnera jest niemoralne. Umówienie się na monogamię i utknięcie w poligamii i okłamywaniu swojego partnera oraz tłumaczenie samemu sobie, że to tylko „inna moralna norma” jest dowodem na kompletny bałagan w głowie i całkowite pomieszanie porządków.
Dobrze pamiętać też, że zdrada zawsze pozostanie zdradą. Łatwiej jest ją jednak prawdopodobnie zrozumieć, nie udając że jej nie ma, lecz mierząc się z nią twarzą w twarz, rozmawiając o niej i tym, co tak naprawdę powodowało partnerem (nie to, żeby coś go usprawiedliwiało, ale naprawdę zdrowo jest się temu przyjrzeć). Myślę, że tylko wtedy można w ogóle spróbować cokolwiek poskładać. Ludzie niestety tak mocno boją się wszystkiego, co niesie ból, że nie potrafią zobaczyć, że za nim zawsze stoi oczyszczenie i ukojenie. Choć osobiście skłaniałabym się pewnie raczej ku słowom wielkiej polskiej filozofki Dody Elektrody:

Każdy zdradzający facet zasługuje na drugą szansę… u następnej kobiety.

– Doda

(Kwestię mitycznego „obarczania drugiej osoby ciężarem naszych grzechów” rozwinę w ostatnim podrozdziale.)

3. Wewnętrzny detektor ściemy

fot. Marianna Patkowska

Rodzaj relacji, w którą weszłam z Drapieżnikiem, pomógł mi przez cały czas mieć oczy szeroko otwarte. Oprócz – o czym pisałam w tekście, na który się tu powołuję – zauważenia, że mam sprzymierzeńca w postaci swojego mózgu, znalazłam w sobie jeszcze jedną rzecz: wewnętrzny detektor ściemy. Uświadomiłam sobie, że – podobnie jak mózg – on tam był zawsze, tylko… uparcie i całkiem skutecznie latami go ignorowałam. Umieszczony, u mnie akurat, gdzieś w okolicach żołądka, informował mnie lekkimi skurczami, kiedy ktoś mnie bezczelnie okłamywał lub mną manipulował. W przeszłości zagłuszałam to wszelkimi możliwymi sposobami. Na ogół powołując się na jakąś nierealną, literacką wizję miłości (uwaga, to wizja miłości toksycznej!). Upadłam chyba najniżej, kiedy… dałam sobie wmówić, że czyjś ewidentny alkoholizm jest „kwestią kulturową”. (Wyobrażacie to sobie? Skończyłam studia wyższe, dużo czytam, potrafię dodać dwa do dwóch, a jednak…) No ale, detektor zawsze działał bez zarzutu. Kiedy w tej sztucznej sytuacji po raz pierwszy zaczęłam traktować go poważnie, okazało się, że jest naprawdę fantastycznym narzędziem!
Drapieżnik wielokrotnie w chwilach, kiedy ten mi się nagle włączał, zapewniał mnie, że nie jest moim wrogiem. Kiedy nie byłam tego pewna, mówiłam wprost: „nie jestem tego w tym momencie pewna”. Czy go to raniło? Pewnie, że tak! Czy brałam to wtedy pod uwagę? Pewnie, że nie! Wiedziałam, że jeśli sytuacja dowiedzie tego, że się pomyliłam (nigdy w takich wypadkach nie dowiodła akurat, ale mimo wszystko zawsze brałam taką możliwość pod uwagę), będzie mi znacznie łatwiej szczerze przeprosić Drapieżnika, niż siebie samą, gdyby okazało się, że moje obawy były jednak słuszne. Po prostu odrobinę zmniejszałam przyznany mu kredyt zaufania. I tak całkiem spory. (I tak… na końcu przez niego zerwany.)
Wiem, że każdy człowiek ma wmontowany w siebie swój prywatny wewnętrzny detektor ściemy. Korzystanie z niego lub nie jest tylko i wyłącznie kwestią wyboru.

4. W prawdzie siła

fot. Marianna Patkowska

Prawdomówność myli się wielu osobom ze słabością. To szokujące, bo jest przecież zupełnie na odwrót – to w prawdzie jest największa siła!
Obiecałam zmierzyć się tu z moim „ulubionym” argumentem, czyli kuriozalnym pomysłem, że przyznaniem się do zdrady (pozostańmy już przy tym najbardziej jaskrawym przykładzie, ale mam tu na myśli tak naprawdę każdy rodzaj nielojalności) „obarczamy osobę zdradzaną”. Kiedy mówię to na głos, ludzie dziwnie na mnie patrzą, ale nie sposób przecież przemilczeć kwestii chorób wenerycznych – jeśli z kimś sypiamy, ta osoba zwyczajnie ma prawo wiedzieć, czy jesteśmy jej wierni czy nie, również z przyczyn medycznych. O co jednak chodzi tym całym zastępom specjalistów od zdrad w ich powtarzanej jak mantra teorii? Otóż, że prawda o zdradzie jest prawdą niezwykle trudną i bolesną. Boli (umiem nawet uwierzyć w to, że obydwie strony, choć ta nieświadoma jest pokrzywdzona zawsze dużo mocniej) na bardzo wielu różnych płaszczyznach. Stąd pewnie dramaty polegające na tym, że można wybaczyć ją na jednej i nie umieć wybaczyć na innej.
Tylko silni ludzie umieją się z prawdą zmierzać – i swoją, i cudzą. Dodatkowo uważam, że obowiązkiem każdego z nas jest stać się silnym człowiekiem (dotrzeć do siły, która w środku naprawdę jest), zanim wejdzie się w związek z drugim człowiekiem, a już tym bardziej zanim zostanie się rodzicem. Ludzie słabi często wiążą się z osobami również słabymi, a potem – jeśli zdarzy im się zdrada – ich słabością usprawiedliwiają swoje lawirowanie i mataczenie. Czasami rzeczywiście bolesna prawda może zupełnie zniszczyć kogoś, kto jest na to całkowicie nieprzygotowany. Jednak jego słabość nie może stać nam na drodze do kierowania się wyłącznie prawdą. Niestety. Zadbanie o wzmocnienie się leży tylko i wyłącznie po jego stronie. To samo tyczy się nas samych. Najprostsza rada jest oczywiście taka, żeby… po prostu nie zdradzać. Tak, już słyszę te chrząknięcia i wypowiadane ze zniecierpliwieniem komentarze, że „to nie jest wszystko takie proste” oraz że „nie znam życia”. Otóż życie znam dziś dużo lepiej niż kiedykolwiek wcześniej, a to wszystko… jest dokładnie takie właśnie proste! Słabi ludzie nie powinni w ogóle zdradzać, bo ich słabość nigdy nie pozwoli im podnieść się z bałaganu, jaki narobili (a takim podniesieniem się może być tylko i wyłącznie stanięcie ze sobą i osobą zdradzoną w prawdzie). Z kolei silni, kierujący się prawdą ludzie raczej do zdrady nie dopuszczą, bo nie będą się bać odbywania ze swoimi partnerami trudnych rozmów zanim stanie się coś nieodwracalnego. To wszystko zresztą składa się w dosyć logiczną całość – jeśli ktoś jest zbyt słaby, by udźwignąć informację od partnera, że ten odczuwa w relacji jakieś braki lub obawia się narastającej fascynacji kimś innym, daje milczące przyzwolenie drugiej osobie na radzenie sobie z tym po swojemu. (Czyli nie zawsze właściwie.) I to również nie jest w porządku. Silne osoby potrafią szybko wychwycić zagrożenie, rozmawiać o nim (zarówno o nim mówić, jak i słuchać) i wspólnie rozwiązywać problemy. Pewnie dlatego, że podstawą dobrych i zdrowych relacji jest… prawda właśnie.

Dwie rzeczy dają duszy największą siłę: wierność prawdzie i wiara w siebie.

– Seneka Starszy (55 p.n.e. – 40 n.e.)

fot. Marianna Patkowska (Do swojej stylizacji wykorzystałam kurtkę i biżuterię własnego projektu oraz wykonania 😉 )

P.S. Na deser łączę swój cover piosenki, którą niedawno tu zamieszczałam, mianowicie „Thank U” Alanis Morissette, bo jej tekst i głębokie przesłanie stały mi się w ostatnim czasie niesłychanie bliskie.