„Powrót z Bambuko” Katarzyna Nosowska

fot. Marianna Patkowska

wydawnictwo: Wielka Litera
rok wydania: 2020

Jakiś czas przed świętami natrafiłam przypadkiem na wywiad z Kasią Nosowską poświęcony jej najnowszej książce „Powrót z Bambuko” i… wpadłam po uszy! Zachwyciłam się sposobem, w jaki opowiadała o swojej wewnętrznej przemianie, zachwyciłam się też bijącą od niej łagodnością (i dla świata, i dla samej siebie), niewiarygodną mądrością i wrażliwością, również językową. Ta ostatnia nie była dla mnie zresztą przecież zaskoczeniem – od dawna poruszają mnie teksty jej piosenek, jednak przegapiłam jej poprzednią książkę. (Dziś wiem, że to błąd, który trzeba szybko naprawić.)
Ponieważ – co zdradza tytuł –  książka opowiada o tym, jak każdy z nas dał się kiedyś zrobić w bambuko przez wychowanie (a jego rodzice przez swoje) i narzucone z góry normy,  ale też jak z tej niedobrej krainy wrócić („wrócić”, nie „wyjechać”!) do bezpiecznego i naszego miejsca, od razu wiedziałam, że „Powrót z Bambuko” to idealny prezent dla każdej matki. Po głębszym zastanowieniu poczułam jednak, że również dla każdej córki, jak i… po prostu każdego człowieka. Nabyłam więc dwa egzemplarze: jeden na prezent dla mamy pod choinkę, drugi – jako prezent dla siebie samej. Przez moment miałam zresztą pod swoim dachem aż trzy „Powroty z Bambuko” – moja przyjaciółka z podstawówki, która przyjechała do nas na kilka dni, przywiozła ze sobą do czytania właśnie tę lekturę. Był to zresztą, nawiasem mówiąc, nie tylko przemiły, ale też niesamowicie terapeutyczny czas dla nas trojga, a często przez nią przywoływane spostrzeżenia Katarzyny Nosowskiej poddawaliśmy, zachwyceni, wnikliwej analizie.
Kiedy we wspomnianym na początku mojego tekstu wywiadzie prowadząca go Magda Mołek wspomniała, że podczas czytania płakała na przemian ze śmiechu i wzruszenia, uznałam że najprawdopodobniej mój odbiór tej książki będzie odrobinę mniej emocjonalny. Myliłam się. Być może czytanie w czasie, w którym pozostałam słomianą wdową (co akurat lubię), a być może ogólne obniżenie nastroju sprawiły, że słowa Nosowskiej rzeczywiście wyciskały z moich oczu łzy ze skrajnie rozbieżnych powodów. Sugestia, że przyznanie artyście Złotego Fryderyka „jest jak zakaz wykonywania zawodu” lub szczegółowy opis „przykładowego strumienia myśli z lutego 2020” rozłożyły mnie na łopatki, a jej głębokie refleksje dotyczące macierzyństwa, trudnych relacji z bliskimi i sposobu, w jaki nas (moje pokolenie też) wychowywano są tak boleśnie wręcz trafne, a równocześnie pełne kojącego spokoju i miłości, że rozklejały mnie zupełnie. Godne uwagi jest zresztą to, że nawet najzabawniejsze fragmenty są podszyte tak nieprawdopodobną wnikliwością, że na ogół śmieszą i wzruszają równocześnie.
Złapałam się też kilka razy na tym, że choć w jakiejś sprawie mam skrajnie odmienny pogląd od autorki, to nie buduje to we mnie najmniejszego napięcia. Czytałam z ciekawością, jak uzasadnia poglądy, które odbiegają od moich. Ta reakcja nie wydaje się na pierwszy rzut oka jakoś szczególnie zaskakująca, dlaczego więc piszę, że się na tym „złapałam”? Bo uświadomiłam sobie właśnie wtedy, że długie lata działałam w dziwnym mechanizmie najeżania się, kiedy ktoś przedstawiał swoje inne od moich racje. Czułam się atakowana. Wydawało mi się, że czyjaś niezgoda jest wytoczeniem mi wojny – a już przeświadczenie, że brak mi argumentów do obrony swojego zdania sprawiało, że zaczynał mi się osuwać grunt spod nóg. Dziś wiem – czemu więcej miejsca poświęciłam m.in. w tekście „Trudna sztuka rozmowy” – że wszystkiemu winne jest niskie poczucie własnej wartości. Atakuje nas tylko to, czemu pozwolimy nas atakować. Inna sprawa, że jeśli nie tylko odbiorca, ale również nadawca komunikatu ma nie dość wysokie poczucie własnej wartości, niemal każda rozbieżność opinii może doprowadzić do niepotrzebnej eskalacji sztucznie wytworzonego konfliktu. Tymczasem Nosowska używa wyłącznie komunikatu ja – dzieli się swoimi przemyśleniami, nie narzucając ich nikomu. Bije od niej łagodność i wyczuwalna świadomość tego, że nie ma najmniejszego znaczenia, czy ktoś się z nią zgodzi, czy nie. To jej przemyślenia i nie powinny podlegać dyskusji. Taka perspektywa momentalnie rozładowuje jakiekolwiek napięcia u odbiorców mniej stabilnych, których szeregi powoli staram się opuścić. Nagle okazuje się, że na czyjeś odmienne zapatrywania na jakiś temat możemy – zamiast wyciągać z rękawa stos kontrargumentów – zareagować życzliwym:

O, to ciekawe, że można spojrzeć na to zagadnienie tak inaczej, niż ja na nie patrzę.

– zdrowy sposób reagowania na inny pogląd

Kluczem jest tu właśnie świadomość swojej wartości – bez niej dryfujemy zagubieni, przyznając sobie prawo do ingerencji w cudze życie, podczas kiedy boimy się zająć swoim (a tylko do tego mamy prawo).
Celowo w tej nietypowej może recenzji nie piszę zbyt dużo o samej treści książki, bo nie chcę niczego jej przyszłym czytelnikom zdradzić, odbierając frajdę czytania. Pisanie Nosowskiej przepełnione jest czułością. Jako wrażliwy i wnikliwy obserwator, przedstawia świat w sposób niebanalny, intrygujący, a przede wszystkim rozczulający. Autorka jawi mi się jako niesłychanie ciepła osoba, do której kiedy przyjdzie się z problemem, zaoferuje swoją uwagę, cudowne poczucie humoru i niebywałą empatię, równocześnie wstrzymując się od rad i nie roszcząc sobie praw do posiadania jedynej słusznej racji. Każdy z krótkich rozdziałów mógłby być odpowiedzią na nurtujący mnie problem lub zagadnienie („Powrót z Bambuko” porusza zarówno tematy pozornie błahe, jak i te naprawdę ciężkiego kalibru). Wyobrażałam sobie, czytając, że siedzimy razem na kanapie, popijając coś dobrego i rozmawiamy, a wokół jest po prostu bezpiecznie. Wyjątkowa książka pięknej, wyjątkowej Kobiety. Wyjątkowego Człowieka.

P.S. Na deser łączę dwa wywiady z Katarzyną Nosowską: pierwszy, o którym wspominałam w tekście, został przeprowadzony przez Magdę Mołek, drugi – przez Marka Sekielskiego  (w znakomitym i wstrząsającym cyklu  „Sekielski o nałogach”, który gorąco polecam) oraz ważną dla mnie bardzo piosenkę Nosowskiej „Nagasaki”.

fot. Marianna Patkowska

Trudna sztuka rozmowy

fot. Bożena Szuj

W początkowych latach swojego życia, jeśli rozwijamy się prawidłowo, co jakiś czas wyrastamy ze starych ubrań i butów. I to jest naturalne. Kiedy zaczynamy samodzielne życie, odcinając pępowinę łączącą nas ze wszystkim, co kiedyś odbieraliśmy bezkrytycznie, może się okazać, że wyrośliśmy też z mechanizmów, które jednak nam nie służą. I to również jest naturalne. Uparcie będę twierdzić, że każdy człowiek potrzebuje psychoterapii, bo ta otwiera oczy i pomaga spojrzeć na siebie i otaczającą nas rzeczywistość znacznie szerzej. Jednak ona sama na niewiele się zda, jeśli nie uruchomimy w sobie gotowości na dotarcie do esencji samego siebie i przeświadczenia, że wszystko, co nam utrudnia życie, jesteśmy w stanie zmienić, bo nigdy nie pochodzi z zewnątrz.
Jeszcze rok temu uważałam, że moja praca nad sobą i akceptacją otaczającej rzeczywistości idzie mi znakomicie… dopóki na horyzoncie nie pojawią się ludzie. Dziś – choć nadal nie jestem jakąś przesadną entuzjastką przedstawicieli naszego gatunku – myślę, że trochę się już nauczyłam chłodnej obserwacji, do której nie angażuję niepotrzebnie swoich emocji. Jako osoba wysoko wrażliwa (lub jeśli kto woli nadwydajna mentalnie aka prawopółkulowa) przeżywam wszystko bardzo mocno, więc dla higieny staram się eliminować to, co nie jest warte mojej uwagi. (A – umówmy się! – mało rzeczy, oprócz Sztuki i nauki w ogóle wartych jest uwagi.)
Najtrudniejszy jest jednak moment, w którym nasz osobisty rozwój „obraca się przeciw nam”. Czyli, kiedy zaczniemy rozmowę w gronie ludzi, z którymi rozmawialiśmy w określony sposób zawsze i nagle zorientujemy się, że… wyrośliśmy już z rządzących nią mechanizmów, które nas męczą, których niewłaściwość widzimy nader wyraźnie. Moment, w którym uświadomimy sobie, że w stosunkowo niedługim czasie zrobiliśmy milowy krok w naszym samorozwoju nie będzie tryumfem, lecz chwilą dojmującego poczucia wyalienowania. Od ludzi, z którymi może nie idealnie, ale jednak jakoś szło nam dogadywanie się, dziś odgradza nas gruba szyba. Bo jakoś przestaje nam już wystarczać.
Jak pogodzić swoją osobistą niezgodę na pewien narzucony z góry rodzaj rozmowy z dawaniem wolności bliźnim, którzy mogą przecież rozmawiać, jak chcą? Ciągle szukam odpowiedzi na to pytanie. Chyba złotym środkiem jest zajęcie się sobą i wyrysowanie swoich granic bez rozpisywania w głowie scenariuszy, kto co może poczuć czy pomyśleć. Komunikat ja („wolałabym o tym nie mówić”, „przykro mi, że tak uważasz”, „nasza rozmowa wywołuje mój dyskomfort”) z założenia nie może nikogo skrzywdzić, bo odnosi się jedynie do moich odczuć i potrzeb. Warto też pamiętać, że nie mamy obowiązku brać udziału w niczym, co obniża nasze samopoczucie i co wpływa na nas negatywnie.
Dziwnym doświadczeniem jest mierzenie tych dawnych niepasujących już ubrań i butów, bo z jednej strony doskonale czujemy, jak bardzo są dziś niewygodne, a z drugiej pamiętamy, jak wygodne były kiedyś. Wejście w stare mechanizmy jest o tyle trudne, że zderzamy się z kimś, kim byliśmy, a kogo nawet nie umieliśmy polubić. Widzimy naganność zachowań, które były kiedyś naszymi zachowaniami i… wstydzimy się. Czasem chcielibyśmy potrząsnąć naszymi rozmówcami, pokazując im PRAWDĘ, a równocześnie zapominamy, że dojście do punktu, w którym się właśnie znaleźliśmy, zajęło nam dobrych kilka lat intensywnej autoterapii. Kilka lat naszej ogromnej, tytanicznej pracy. No i – to NASZA PRAWDA. Wcale nie musi sprawdzić się w życiu kogoś innego.
Nieustające dystansowanie się od wszystkiego, co widzimy, pomaga znaleźć właściwe proporcje i poczynić wnikliwe obserwacje. Postanowiłam zrobić ze swoich użytek, opisując je dziś na blogu.

Kto ma rację, czyli jedna prawda

fot. Marianna Patkowska

Jeden mówiący jak jest Mariusz Max Kolonko to już naprawdę – jak sama nazwa wskazuje – maks na skalę tej planety. Tymczasem przy ilu rodzinnych stołach zasiadają całe rzesze mówiących jak jest naraz? Znacie te rozmowy obarczone ciężarem konieczności dojścia do jakiejś jednej prawdy? Z góry jesteś przegrany, niezależnie czy będziesz akurat rację mieć (najwytrwalsi zawodnicy ci ją przyznają, uznając się za sprawiedliwych i elastycznych), czy nie – przegrany, bo bierzesz udział w wojnie, chociaż wojny nie lubisz. (Jako pacyfistkę średnio pociesza mnie fakt, że ją „wygram”.)
Na pewno dziś bardziej niż kiedykolwiek męczy mnie narracja, w której trzeba komukolwiek cokolwiek udowadniać. W większości sytuacji ludzie po prostu myślą inaczej, wychodzą z innych założeń. Niepisana zasada, że podczas rozmowy mamy dojść do jednej prawdy zamyka każdego z rozmówców w bronieniu własnych przekonań, a jego otwartość ogranicza jedynie do przyznania racji interlokutorowi w sytuacji, w której tamten ma mocniejsze argumenty. Tymczasem wysłuchanie z zaciekawieniem tego, w jaki sposób ktoś myśli, nie powinno wpływać na nasze przekonania.
Często, kiedy przypominam rozmówcy, że coś owszem, jest, ale jego zdaniem, spotykam się z wypowiedzianym w zniecierpliwieniu: „no przecież wiadomo, że skoro ja to mówię, to moim zdaniem!”. Otóż… no właśnie nie do końca. Istnieją przecież rzeczy, które są prawdą obiektywną: dwa plus dwa to cztery, Thomas Mann napisał „Czarodziejską górę”, Ziemia jest kulista, a Słońce jest gwiazdą. Podejmowanie dyskusji z faktami oznacza niewiedzę. Z drugiej strony istnieje cała masa preferencji. Pierwszy z brzegu wymyślony przykład. Porównajmy dwa zdania, które teoretycznie znaczą to samo:

Swetry wkładanie przez głowę są mniej wygodne od tych rozpinanych.

– przykład numer 1

Swetry wkładane przez głowę są dla mnie mniej wygodne od tych rozpinanych.

– przykład numer 2

Pierwszy komunikat wpisuje się w mówienie, jak jest. Jeśli też nas drażni wkładanie swetrów przez głowę (mi psuło to fryzurę, nawet jak miałam milimetrowego jeżyka), skwitujemy słowa naszego rozmówcy przyznaniem mu racji. Jeśli marzniemy i wolimy takie swetry od wszelkich rozpinanych, poczujemy się wywołani do tablicy, by „obronić” system, który odpowiada nam bardziej. Dlaczego to niedobrze? Bo nie ma jednej racji! Istnieją różne swetrowe rozwiązania, każde dla innej grupy ludzi i nie ma tu niczego do rozstrzygania.
Co się stanie, jeśli powiemy to samo w sposób zaproponowany w drugim przykładzie? Poinformujemy rozmówców o własnych preferencjach – w biegu rozmowy okaże się, czy się one pokrywają z ich preferencjami, czy nie. Będziemy mogli opowiedzieć sobie, co wolimy w różnych rozwiązaniach – nie wygenerujemy jakiegoś sztucznego przymusu bronienia i udowadniania czegokolwiek.
Oczywiście, że przykład jest miałki i na pierwszy rzut oka bezsensowny. Mogę jednak zapewnić, że te dwa sposoby komunikacji da się przełożyć na każdą rozmowę i że rzadko zdajemy sobie sprawę z tego, że pierwszy wymaga od nas bez przerwy podniesionej gardy. To męczy. Fizycznie.

Co u inNych?

fot. Marianna Patkowska

Pytanie:

Co u Ani/Janka? Nadal ma tego samego partnera?

– pytanie, które za każdym razem zdumiewa mnie tak samo

za każdym razem zdumiewa mnie tak samo. Trudno mi sobie wyobrazić temat, który ciekawi mnie mniej niż romantyczno-erotyczne pożycie innych osób. (Wyjątek stanowią moi aktualni partnerzy, ale tu akurat jestem na ogół na bieżąco.) Powyższe pytanie wydaje mi się złe na wielu poziomach – po pierwsze buduje mylne przekonanie, że bycie w związku w jakikolwiek sposób kogokolwiek określa, po drugie w inwazyjny sposób narusza prywatność osób, które mogą sobie nie życzyć, by rozmawiać za ich plecami o ich sprawach osobistych, po trzecie stawia pytającego w niekorzystnym świetle plotkarza. Czy da się w ogóle uniknąć rozmawiania o osobach trzecich? Na ogół jeśli spotykamy kogoś, kto ma kontakt z naszym dawno niewidzianym znajomym, jesteśmy zwyczajnie ciekawi, co u tego znajomego słychać. To prawdopodobnie naturalne. Warto jednak zdawać sobie sprawę z tego, że rozmawianie o innych:

  • po pierwsze  niesie za sobą niebezpieczeństwo pozwalania sobie na swobodną ich ocenę, do której nie mamy prawa,
  • po drugie  jest doskonałą ucieczką od mówienia o sobie.

Jeśli mamy podobne poglądy i tematy polityczne nie stanowią pola minowego, paradoksalnie łatwiej jest poświęcić całą rozmowę na utyskiwanie na polityków (bo to przecież również rozmowa o innych), niż opowiedzieć o swoich emocjach, spostrzeżeniach, pasjach. Dlaczego próbujemy uciekać od mówienia o sobie? Jeśli nie z powodu braku zaufania do rozmówcy (czasami popartego złymi doświadczeniami), to najczęściej dlatego, że niewystarczająco lubimy samych siebie. I tu wracamy do punktu wyjścia, czyli konieczności przejścia wnikliwej autoterapii.

„Nie można tak powiedzieć”

fot. Marianna Patkowska

Mało co irytuje mnie podczas rozmowy tak, jak słowa:

No tak to nie można powiedzieć!

– słowa, które wyjątkowo mnie irytują

Można powiedzieć absolutnie wszystko, co się czuje! Już pomijam dwuznaczność czasowników modalnych (w końcu najlepszym dowodem na to, że można coś powiedzieć jest fakt, że się to właśnie powiedziało), ale każdy ma prawo do swobodnej wypowiedzi. Naszym obowiązkiem jest chronienie własnych granic, jeśli zostały przekroczone, ale w sposób, który nie przekracza cudzych granic. Czyli znowu wracamy do komunikatu ja. Zamiast zabraniać komuś czegokolwiek, możemy powiedzieć na przykład:

Nie czuję się komfortowo, kiedy tak mówisz.
Nie lubię takiego sformułowania, ujmij to proszę w inny sposób.
Takie słowa zamykają dla mnie możliwość prowadzenia dalszej rozmowy.

– przykładowe sformułowania, którymi informujemy o tym, że nie chcemy, by nasz rozmówca mówił określone rzeczy (w określony sposób) i które równocześnie odnoszą się do nas samych

Pamiętajmy też o tym, że nieświadome przekroczenie granic może się czasem zdarzyć i nie jest końcem świata – nie musimy się w rozmowie ze sobą zgadzać. Nie czujmy się więc nigdy w obowiązku, by przyznawać rację komuś, z kim się nie zgadzamy tylko po to, by nadal było miło. Jeśli nasz rozmówca przestaje być miły tylko dlatego, że myślimy inaczej niż on, jest to dla nas informacja zwrotna o naszej relacji. Sama staram się dawać każdemu drugą szansę, staję się jednak konsekwentnie bezwzględna, stykając się z umysłami zaczadzonymi ksenofobią, homofobią, antysemityzmem, rasizmem i każdą formą dyskryminacji (ochoczo promowanymi przez partię obecnie rządzącą). Tata powtarzał, że za niektóre zachowania nie podaje się ręki – pogarda do losowo wybranej grupy społecznej sprawia, że ów gardzący przestaje być dla mnie partnerem do jakiejkolwiek rozmowy – przynajmniej do czasu, kiedy nie odzyska trzeźwego myślenia. Wszystko to, co niezgrabnie staram się tu przekazać, znakomicie ujął w swoim doskonałym tekście „Nie z każdym…” jeden z moich najważniejszych nauczycieli pisania – Jerzy Sosnowski.
Reasumując, każdy ma prawo powiedzieć wszystko, licząc się jednak z konsekwencjami (takimi jak np.: natychmiastowe zakończenie relacji czy nawet sądowy proces). Każdy ma też prawo odgradzać się od treści, które są dla niego nie do przyjęcia. Sęk w tym, żeby stawiać swoje mury na własnej ziemi – nie cudzej.

Nieustające narzekanie

fot. Marianna Patkowska

Narzekanie jest niesamowicie destrukcyjnym nawykiem. Pewna mądrość głosi, że to, na czym się skoncentrujemy, urośnie. Coś, co karmimy naszą uwagą i energią, staje się coraz większe. Jeśli skupiamy się na pozytywach i wdzięczności za to, co mamy – nawet jeśli z początku bez przekonania – z biegiem czasu dostrzeżemy mocniej i wyraźniej to, co dobre. Tak samo sprawa ma się z narzekaniem. Im mocniej uwypuklamy to, co negatywne, tym mniej widzimy możliwość zmiany danego stanu rzeczy. Warto też pamiętać, że rzeczywistość rzadko kiedy jest negatywna lub pozytywna. Na ogół jest neutralna. To my swoim nastawieniem zabarwiamy ją w określony sposób. Przypomina mi to sytuację sprzed lat, kiedy zostałam przez kogoś zapytana w towarzystwie mojej mamy, jak tam u mnie z pracą i z niezrozumiałych przyczyn równolegle ze mną zaczęła odpowiadać mama. W tym samym momencie padły z naszych ust dwie skrajnie rozbieżne odpowiedzi: moje „Wspaniale!” i mamy „Fatalnie!”. Tymczasem fakty były następujące: miałam znakomicie płatną pracę, ale nie przez cały rok. Jej minusami były: rodzaj umowy, całkowita dyspozycyjność przez całe wakacje oraz wszystkie święta i to, że nie była związana z żadnym z moich zawodów. Natomiast plusy stanowiły: świetne zarobki, względnie dobra atmosfera, znakomita szefowa, możliwość rozprawienia się z moją społeczną fobią poprzez kontakt z klientem, odkrycie w sobie zupełnie nieznanej mi umiejętności sprzedawania i przełamanie nieśmiałości.
Czy złotym środkiem jest przemilczanie sytuacji trudnych i bolesnych? Oczywiście nie. Istnieje jednak spora różnica między braniem się za bary z przeciwnościami losu (np. poprzez zwierzanie się bliskim osobom) a narzekaniem, którego celem nigdy nie jest polepszenie jakiegoś stanu rzeczy. Zwłaszcza osoby nadwydajne mentalnie powinny mieć się na baczności, słysząc narzekanie, bo ze swoją wysoką wrażliwością chłoną energię i atmosferę rozmowy jak gąbka. Bardzo łatwo wymalować im cały krajobraz na czarno i kiedy narzekający sobie ulży i poczuje się lepiej, oni nadal będą przeżywać stres związany z roztoczonymi przed nimi strasznymi wizjami. Oczywiście większość narzekających robi to nieświadomie, ale ponieważ trudno na pierwszy rzut oka rozpoznać manipulatora, najlepiej uciekać od każdego przejawu narzekania. Niech nam rośnie tylko to, co dobre!

P.S. Na deser łączę swoją piosenkę z ostatniej swojej, ponad już dziesięcioletniej, płyty „Schizotymik” – „Potokiem słów”. Tak wygląda niestety całkiem sporo rozmów…

Stara baśń

fot. Bożena Szuj/Marianna Patkowska

Zainspirowana słowami pewnej vlogerki, postanowiłam uważnie przyjrzeć się temu, co przez literaturę, filmy, całą szeroko pojętą pop kulturę, ale też wychowanie było nam za młodu wpajane, chociaż nie powinno.

🌬️ Moje granice nie są istotne

fot. Bożena Szuj/Marianna Patkowska

Jakiś czas temu, na znakomitym kanale Nishka Movie, Natalia Tur powiedziała coś, co mocno mnie poruszyło i dało mi do myślenia. Mianowicie:

Ten cały przekaz w bajkach, kiedy książę całuje… nieświadomą, bo śpiącą, nieprzytomną królewnę? Całuje ją bez zgody?

„10 pytań, których nie zadawaj ofierze gwałtu” Nishka Movie

Przeraziło mnie, jak bezrefleksyjnie przyswajamy dziś elementy kultury gwałtu, uznając powyższy cytat za „fanaberię” i rozgrzeszając to, co jest godne napiętnowania wyświechtanym frazesem: „bez przesady” lub „to było pisane dawno”. (Mnie słowa Nishki zmroziły, ale wstyd mi, że nigdy nie wpadałam na to – co wydaje się przecież oczywistością – sama.) Co do tego, że kontekst potrafi ukazać wszystko w innym świetle – pełna zgoda. Sporo czasu poświęca się dogłębnym analizom tekstów na studiach filologicznych lub w dobrych liceach. Ciężko jednak małym dzieciom, będącym adresatami baśni, za każdym razem tłumaczyć, które niepotępiane przez ich autorów zachowania bohaterów są patologiczne i dlaczego. A co jest złego w całowaniu nieświadomej, bo śpiącej kobiety? Wszystko, jeśli ludzie się nie znają (z tego co mgliście pamiętam, Śpiąca Królewna nie poznała przed zaśnięciem swojego molestatora). Jeśli się natomiast znają, kwestię budzenia jakimikolwiek pieszczotami trzeba po prostu wcześniej omówić – jedni to przecież uwielbiają, a inni mogą poczuć się, będąc całowanymi i dotykanymi podczas snu, wykorzystani. Kiedy nie mamy pewności i wyraźnej na to zgody, nie wolno nam naruszać nietykalności śpiącej osoby. Jedną z funkcji baśni oprócz rozwijania wyobraźni jest kształtowanie w dziecku uproszczonego obrazu świata. Czy naprawdę chcemy przybliżać dzieciom taki, w którym granice drugiego człowieka nie mają najmniejszego znaczenia?

fot. Bożena Szuj/Marianna Patkowska

🌬️ Potrzeby innych są ważniejsze
niż moje prawa

fot. Bożena Szuj/Marianna Patkowska

Kiedy dziecko z jednej strony słyszy historię śpiącej dziewczyny, którą zaczął bez jej wyraźnej zgody całować jakiś facet, a z drugiej jest np. nakłaniane do ucałowania lub uściskania na przywitanie babci, cioci, wujka, kiedy nie ma na to ochoty, może odnieść wrażenie, że to normalne, że potrzeby innych (np. królewicza z rozbuchanym ego czy krewnych lubiących fizyczne czułości) są ważniejsze od jego praw (w tym wypadku do decydowania o własnym ciele). To oczywiście nie jest prawda. Niczyje potrzeby, ambicje czy oczekiwania nie mogą zakładać naruszania praw drugiego człowieka. Chciałabym być dobrze zrozumiana. Nie ma nic złego w tym, że babcia ma ochotę wycałować wnuczka. Nie ma też nic złego w tym, że wnuczek nie ma chwilowo lub nigdy ochoty na fizyczną bliskość z babcią. Naganne jest uzależnianie swojego samopoczucia od tego, w jaki sposób ktoś skorzysta ze swojego prawa o decydowaniu o sobie i wyrażanie niezadowolenia, kiedy skorzysta z niego nie po naszej myśli. Przymuszanie dziecka do czegoś, czego nie chce robić (i z czego wcale nie musi się tłumaczyć) i szantażowanie go tym, że postępując w zgodzie ze sobą kogoś zawiedzie i zasmuci jest krzywdą, z której wielu dorosłych nie zdaje sobie sprawy. Nie tylko dlatego, że przytulanie na siłę jest rodzajem przemocy (bo oczywiście jest), ale też dlatego, że komunikujemy w ten sposób małemu człowiekowi, że jeśli dojdzie do jakiegokolwiek konfliktu między nim a resztą świata, powinien odrzucić siebie i wybrać resztę świata. A w żadnym wypadku nie powinien!

fot. Bożena Szuj/Marianna Patkowska

🌬️ Książę na białym koniu mnie dopełni

fot. Bożena Szuj/Marianna Patkowska

Literatura i filmy już w dziełach adresowanych do najmłodszych idealizują i propagują niestety wypaczony model uczucia, nazywając go prawdziwą miłością. Wystarczy go bezkrytycznie przyjąć, a do tego jeszcze dorastać w domu, w którym zabraknie bezwarunkowej miłości i poczucia bezpieczeństwa, żeby uwierzyć w jeden z najgorszych i najgroźniejszych mitów – że drugi człowiek zdoła wypełnić jakąkolwiek naszą pustkę. Że przyjedzie rycerz (lub niewiasta) na białym koniu, my mu ten cały nasz bagaż oczekiwań, problemów ze sobą i traum wyniesionych z dzieciństwa zrzucimy na głowę, a on (lub ona) z uśmiechem je z niej strzepnie palcami, mocno nas przytulając. I wystarczy jedynie, że to ten (ta), by żyć długo i szczęśliwie bez żadnej codziennej pracy nad związkiem; tak, jakby ludzie na przestrzeni czasu się nie zmieniali i nie mogło się okazać, że jakaś relacja jest nam dana na ważną i wartościową, ale tylko chwilę.
Dlaczego nazwałam ten mit jednym z najgroźniejszych? Dlatego, że bardzo łatwo zrobić sobie w życiu ogromny bałagan, goniąc za czymś, co w przyrodzie nie występuje (np. skacząc z jednego nieudanego związku w następny, nieustająco szukając wrażeń czy uciekając od swojego ja, które we wszystkich naszych relacjach ma znaczenie kluczowe). Postaram się wyjaśnić te punkty fikcyjnego obrazu miłości, które niepokoją mnie najbardziej.

  • Wystarczy odnaleźć tego jedynego/tą jedyną

    Prawdziwa romantyczna miłość jest rzeczywiście niesamowitym darem losu, ale kiedy zorientujemy się, że to ten (ta), nikt nie da nam najmniejszej gwarancji, że wspólnie będziemy żyć długo i szczęśliwie tylko dlatego, że – mówiąc górnolotnie – byliśmy sobie pisani. To niesłychanie istotny, ale jednak wyłącznie początek – dostrzeżenie potencjału na udany związek z drugą osobą. Dopiero w tym momencie zaczyna się świadoma praca u podstaw.
  • Ktokolwiek oprócz nas samych może dać nam szczęście

    O tym pisałam już wielokrotnie, ale powtórzę po raz kolejny, bo to bardzo ważne: nikt, oprócz nas samych, nie może dać nam pełni szczęścia, nawet gdyby chciał! Spotkanie tego jedynego (tej jedynej) jest oczywiście piękne i daje mnóstwo radości, ale nie zapełni pustki, którą w sobie nosimy. To nasza rola. Nie łudźmy się też, że my zdołamy zapełnić jego pustkę. Każdy z nas odpowiada wyłącznie za siebie. Z dobrych wiadomości – dwie silne, sterapeutyzowane jednostki mają dużo większe szanse na doskonały zdrowy związek od słabych, uwieszających się na sobie wzajemnie i obarczających się swoimi zadaniami.
  • Przeciwieństwa się przyciągają

    Choć w książkach i filmach bawi nas to do łez, a na końcu wzrusza, jednak w rzeczywistości przeciwieństwa bardzo rzadko się przyciągają. Najmocniej kochamy w drugim człowieku to, co przypomina nam nas samych (wreszcie ktoś, kto mnie rozumie, nie jestem w takim myśleniu sam/a, niech świat myśli, co chce, ważne, że on/a ma tak jak ja). Dopiero odkrywając, co nas łączy, jesteśmy w stanie tak się przed sobą otworzyć i wzajemnie sobie zaufać, że zauważone różnice w myśleniu  – które są przecież nieuniknione – nas nie przerażą, nie wycofają. Co więcej, przyjrzymy się im z pewnym zaciekawieniem, bo skoro ktoś, kto na ogół myśli jak ja, w jakiejś sprawie myśli właśnie zupełnie odmiennie, to może warto się nad tym zastanowić? Nie po to, rzecz jasna, żeby zmieniać zdanie, ale żeby poszerzyć swoje horyzonty, otworzyć się na nowe, które wcale nie jest takie inwazyjne, jak nam się wydawało, kiedy słyszeliśmy o tym od osoby wrogo do nas nastawionej.
  • Miłość to ból

    Fetyszyzowanie bólu i cierpienia jest niebezpieczne, a twierdzenie, że są naturalnie związane ze zdrową miłością – bardzo dalekie od prawdy. Oczywiście, że kiedy ktoś nie odwzajemnia naszych uczuć albo chce od nas odejść, najczęściej cierpimy. Oczywiście, że jeśli następuje czas chwilowej rozłąki z ukochaną osobą  – tęsknimy za nią. To wszystko jest bardzo ludzkie. Sęk w tym, że nie cierpimy przez miłość. Cierpimy przez odrzucenie lub przez zmianę sytuacji, do której byliśmy przyzwyczajeni. Zmiany – choć są jedynymi niezmiennymi w naszym życiu – często nas przerażają, zasmucają, wzbudzają poczucie wyobcowania. I to jest naturalne. Jeśli jednak uwierzymy, że to miłość wiąże się z bólem, będziemy mieć doskonałą wymówkę, by pozostać w związku, który okaże się toksyczny.

W zdrowym związku nie ma:

– chorobliwej zazdrości i kontroli
– przemocy psychicznej, fizycznej, seksualnej lub finansowej
– uzależnień
– braku zaufania

W zdrowym związku:

– są problemy, które się rozwiązuje
– są różnice, o których się rozmawia
– jest akceptacja dla cudzej inności
– jest dawanie wolności, której każdy potrzebuje do wzrastania

fot. Bożena Szuj/Marianna Patkowska

🌬️ Założenie rodziny
gwarantuje spełnienie

fot. Bożena Szuj/Marianna Patkowska

Ludzie, którzy nie chcą się rozmnażać lub pobierać i wiedzą to od wczesnej młodości, mogą odnieść mylne wrażenie, że coś z nimi nie tak. Zwłaszcza kobiety. Literatura i filmy często przestawiają chęć założenia rodziny z jednej strony jako coś oczywistego, a z drugiej – jako gwarancję spełnienia. Tymczasem nie każdy musi chcieć tego samego. Mówi się, że główną przyczyną rozwodów jest… zawarcie małżeństwa. Analogicznie, przyczyną wszelkich problemów z dziećmi jest ich posiadanie. Nie musimy wcale wybrać takiego modelu życia.
Podobnie, jeśli chcemy założyć własną rodzinę, a z jakichkolwiek powodów nam się to nie uda – nie ma to najmniejszego związku z naszą wartością lub jej brakiem. Rodzicielstwo, ale też małżeństwo jest jedną, ale na pewno nie jedyną z możliwych dróg, które możemy sobie wybrać. Nie definiuje nas.

fot. Bożena Szuj/Marianna Patkowska

🌬️ Powinnaś próbować
wszystkich zadowolić

fot. Bożena Szuj/Marianna Patkowska

Ten rozdział kieruję do kobiet, bo to właśnie nam od najmłodszych lat wmawia się, że naszym obowiązkiem jest zaspokajanie potrzeb wszystkich wokół oraz że jeśli tylko będziemy miłe, grzeczne i uczynne, wszyscy będą nas lubić. Uwaga, spoiler – nie będą! Po pierwsze dlatego, że nie istnieje jakaś jedna obiektywna prawda o nas – to, co jednych w nas zachwyci, innych będzie drażnić. Każdy człowiek jest inny i zarówno jego sympatie, jak i antypatie mówią najwięcej o nim samym. Jeszcze inni zresztą dostrzegą nasze walory i… właśnie dlatego nas znienawidzą. Nienawiść podszyta zazdrością bierze się z kompleksów i zaniżonego poczucia własnej wartości, więc per saldo nadal jest to opowieść o nich, a nie o nas. Nie ma fizycznej szansy, żeby dogodzić wszystkim, szkoda więc czasu, żeby podejmować takie starania. Nikt zresztą nie każe ich podejmować chłopcom. Podobnie, jak nikt w baśniach nie narusza ich nietykalności fizycznej, kiedy są nieprzytomni…

Kochane Dzieci, piszę przede wszystkim do Was. Pamiętajcie, że każde z Was jest niesamowitą, jedyną w swoim rodzaju istotą. Różnice między Wami są piękne i mogą być niesłychanie twórcze, jeśli nie będziecie ich chciały na siłę zacierać, udając kogoś, kim nie jesteście. Jedyne, co nas wszystkich jako ludzi łączy, to równość i prawo do szacunku. Nie dajcie sobie nigdy nikomu wmówić, że jest inaczej!

fot. Bożena Szuj/Marianna Patkowska

P.S. Na deser łączę swój cover piosenki z bajki „Mój przyjaciel smok”.

fot. Bożena Szuj/Marianna Patkowska

List do Artystów – sympatyków partii obecnie rządzącej

fot. Geo Dask

Nie zdarza mi się ujawniać prywatnej korespondencji. Znalazłam się jednak w sytuacji wyjątkowej, w której zrozumiałam, że zdobędę się na napisanie listu dopiero pod warunkiem, że przybierze on blogową postać. Wiem, do kogo go adresuję, ale wierzę też, że nie jestem jedyną osobą przecierającą oczy ze zdumienia, że ludzie, których prywatnie znam, cenię i szanuję, mogą dziś w jakikolwiek sposób popierać obecną władzę.
Moim naturalnym środowiskiem jest świat artystyczny, zwracam się więc w swoim liście do tej bardzo specyficznej, wyjątkowej grupy ludzi.

Drodzy Artyści,

linia dzieląca Polaków (dziś bardziej niż kiedykolwiek) niemal nie przebiega przez grono otaczających mnie na co dzień bliskich osób. Sympatykami partii obecnie rządzącej okazali się albo znajomi dużo dalsi, z którymi już wcześniej nie było mi specjalnie po drodze, albo ludzie, których uważałam za wartościowych, ale znałam na tyle krótko, że łatwo mi było zerwać z nimi kontakty; bo ze wstydem przyznaję, że uległam zero-jedynkowemu myśleniu i odcinając się od wszystkiego, co mnie brzydzi i przeraża, odrzuciłam też ludzi, którzy to, co mnie brzydzi i przeraża popierają, nie próbując ich najpierw zrozumieć. Z zażenowaniem myślałam o przekonywaniu jakiejkolwiek dorosłej osoby, zwłaszcza po doświadczeniu II wojny światowej, że dawanie władzy nacjonalistom jest, najdelikatniej mówiąc, niebezpieczne. Z oszołomieniem i niedowierzaniem przyjmowałam do wiadomości, że ludzi ceniących niewiarygodną klasę  Witolda Lutosławskiego (znanego nam wszystkim osobiście) nie razi poziom kultury osobistej reprezentowany przez polityków partii obecnie rządzącej. Zaczynam dostrzegać, że błędem musiało być założenie, że nie widzicie tego, co ja – być może wybieraliście w Waszym odczuciu po prostu mniejsze zło. Nigdy o to niestety nie zapytałam… A dziś stoimy po dwóch stronach politycznej barykady. Ja jestem nazywana przez „Wasz obóz” m.in.: lewaczką, morderczynią dzieci, lewacką kurwą szmatą oraz czarownicą, Wy z kolei jesteście nazywani przez „mój obóz” m.in.: ciemnogrodem, faszystami, katotalibami i prawakami (nie przytaczam najgorszych określeń nie po to, by wybielić „swój obóz”, lecz żeby nikogo nie obrażać – już wymienione wyżej słowa wzbudzają mój niesmak). Język wojenny charakteryzuje mocna radykalizacja, natomiast my się przecież znamy. Wiemy, że każdy z nas jest wrażliwą, twórczą, wartościową osobą. Dlatego przychodzę dziś do Was bez barw ochronnych. Zdjęłam z bluzki przypinkę z napisem „Wydupcać” i broszkę z czerwoną filcową błyskawicą. Zmyłam z twarzy makijaż, a z ręki numer telefonu do prawnika (bez niego czuję się jeszcze mniej bezpiecznie, biorąc udział w legalnych zgromadzeniach). Przychodzę szczerze z Wami porozmawiać, nie walczyć. Ta rozmowa powinna się odbyć już dawno temu.
Pokojowe nastawienie nie oznacza jednak braku szczerości. Im szybciej to z siebie wyrzucę, tym będzie lepiej i zdrowiej, bo duszenie w sobie pretensji przeradza się przeważnie w pasywną agresję, która nie jest nam tu do niczego potrzebna. Moi Drodzy, mam do Was, Wyborców PiS-u, ogromny żal za przyczynienie się do dzisiejszej sytuacji politycznej. Nie chodzi o wytykanie pomyłek, bo te zdarzają się każdemu (moje największe polityczne fascynacje zawodziły mnie niestety za każdym razem). Chodzi po pierwsze o świadomość pomylenia się, a po drugie o połączenie skutku z przyczyną – bezpośrednią przyczyną tego, że wygrała partia obecnie rządząca jest liczba oddanych na nią głosów. Również Waszych.
Jednym z bardzo niewielu minusów pisania jest ten, że nie sposób zobaczyć  reakcji czytelników. Nie mam więc pewności, czy podzielacie moje doświadczenie wojny polsko-polskiej i na ile przeraża Was to, co się dzieje. A dzieje się fatalnie – najważniejszy dokument w państwie, czyli Konstytucja, jest przez obecnie rządzących notorycznie łamany. Opowiem najpierw o swoim własnym doświadczeniu, żeby nie zostać posądzoną o uogólnianie. Nigdy nie złamałam prawa i choć w dalszym ciągu nic się w tej kwestii nie zmieniło, ściga mnie policja, posługując się kłamstwami, pomówieniami, manipulacjami (nachodząc moich bliskich) i nieudolnymi próbami zastraszania. Co prawda na razie przypomina bardziej Oddział Specjalny z „Nagiej broni” z Lesliem Nielsenem, ale pałki teleskopowe i gaz pieprzowy użyte w Warszawie wobec uczestniczek pokojowej manifestacji nie są już takie zabawne. Skłamałabym, mówiąc że żyję w strachu, bo mało czego się boję (może to jakiś neurologiczny defekt, a może geny taty). Jednak otaczają mnie niesamowici młodzi ludzie, którzy nieraz muszą przezwyciężyć swój lęk, by postąpić przyzwoicie. Rozpiera mnie duma, kiedy na nich patrzę, ale zdrowo funkcjonujące państwo nie powinno wystawiać odwagi swoich obywateli na próbę. Owładnięty żądzą władzy dyktator z Żoliborza, którego popieracie (czy naprawdę jeszcze popieracie?), zrobił z policji stróżów bezprawia nastawionych na walkę z uczciwymi obywatelami. I piszę tu o codzienności zarówno swojej, jak i całego swojego środowiska (a nie należę przecież ani do ONR-u, ani do jakiejkolwiek kibolskiej grupy – otaczają mnie cudowne, mądre, inteligentne, niebanalne, twórcze osoby).
Część z Was jest kobietami. Naprawdę udaje się Wam pogodzić Waszą cudowną kobiecą wrażliwość i duszę z tezami wygłaszanymi przez starych cynicznych mizoginów, marzących o powrocie do zatęchłego patriarchatu? Wszyscy jesteście niesamowitymi Artystami, Kompozytorami. Czy macie jakieś złudzenia, że którykolwiek z obecnie rządzących polityków umiałby wysłuchać w skupieniu chociaż jednego z Waszych wymagających utworów i cokolwiek z niego zrozumieć? (Od razu, odpierając ewentualne kontrargumenty, zaznaczę, że Donalda Tuska wieki temu widywałam na Warszawskiej Jesieni regularnie.) Nie przeszkadza Wam wsparcie obecnego rządu dla twórców disco-polo (przy zerowym wsparciu dla Was)? Część z Was jest głęboko wierząca. Naprawdę udaje się Wam pogodzić wiarę w Jezusa, który stawał zawsze w obronie słabszych (a do faryzeuszy podchodził z dużą dozą sceptycyzmu, będąc wyczulonym na tych fałszywych) z nagonką na mniejszość LGBTQ czy szczucie Polaków na siebie? Jak to możliwe? Jak do tego doszło?
Pochodzimy z tych samych kręgów, tych samych na ogół ludzi uważamy za autorytety. Większość z Was uwielbiała mojego tatę. Ceniliście go nie tylko za jego ogromne zawodowe dokonania, ale przede wszystkim za to, jakim był człowiekiem. Za jego wielkie serce, wrażliwość, autentyczną miłość bliźniego, niezwykłość. Czy naprawdę myślicie, że człowiek, który do końca życia nie mógł się otrząsnąć z tego, że Regan (w czasie, kiedy był gubernatorem, a tata wykładał w Stanach) nasłał na studentów policję, dziś przyklasnąłby napuszczaniu umundurowanych i nieumundurowanych bandytów na pokojowo manifestujący tłum, składający się w większości z kobiet i młodzieży? Wiecie tak samo dobrze jak ja, że byłby tym zdruzgotany. Czy to nie wzbudza w Was chociażby wątpliwości, czy Wasz wybór był słuszny?
Możecie odnieść wrażenie, że próbuję Was przekonać do swoich racji. Sęk w tym, że o ile niemal wszystko wydaje mi się względne (łącznie z czasem i przestrzenią), tu mam całkowitą pewność, że istnieją tylko dwie strony: dobra i zła; i że – nad czym bardzo ubolewam – stoicie po tej niewłaściwej. Chciałabym zrozumieć dlaczego. Zapytam więc może:

  • Jakiej Polski chcecie?
  • Czego się obawiacie?
  • Jakie wartości są dla Was najważniejsze?

Mocno wierzę w to, że szczera rozmowa i zwrócenie się w głąb samego siebie pomaga wydostać się z narracji „dwóch stron”, której każdy z nas ulega. (Oczywiście ja też – pisałam o tym niedawno w tekście „Weto dla zabijania gospodarki”, do którego lektury serdecznie Was zapraszam.) Sama również odpowiem na zadane Wam wyżej pytania.

  • Chcę Polski wolnej, nowoczesnej, otwartej oczywiście na Unię Europejską, ale też na resztę świata. Nie tylko dlatego, że jestem już z pokolenia Polaków, którzy określają się przede wszystkim jako Europejczycy, ale też dlatego, że jestem córką Józefa Patkowskiego – wielkiego ambasadora Polski poza jej granicami (i tam również bardzo cenionego), a równocześnie obywatela świata, którego zawsze najbardziej interesował człowiek bez względu na swoje pochodzenie.
  • Najbardziej obawiam się wszelkiego typu fanatyzmu, zwłaszcza narzuconego odgórnie. Fanatyzm – charakterystyczny dla sekt – zamyka głowy, zabija kreatywność, a dodatkowo jest doskonałym narzędziem do cynicznego manipulowania masami. Żaden bóg, żadna tradycja i żaden kraj nie są warte pójścia tą drogą.
  • Najważniejszą wartością nieprzerwanie jest dla mnie wolność. Wolność wyboru, wolność decydowania o sobie, wolność tworzenia. Z rodziną czy patriotyzmem mam już problem. Tata, jak doskonale wiecie, nigdy nie przeceniał roli więzów krwi – liczyli się dla niego ludzie, przyjaciele. Jeśli przy okazji byli z nim spokrewnieni, to fajnie, ale nie musieli być, żeby ich szczerze kochał i szanował. I na odwrót – fakt, że ktoś był członkiem jego rodziny nie zapewniał temu komuś większych względów taty z automatu. Mam tak samo. Patriotyzm z kolei praktykuję, badając język, ucząc go w szkole, pisząc. Jeśli jednak Polska stanie między mną a moją wolnością, nawet się nie zawaham, z której z tych dwóch bez żalu zrezygnować.
    Jednym z przejawów mojego patriotyzmu ostatnio jest aktywny udział w Strajku Kobiet Podhale i opisywanie naszych działań w specjalnie do tych celów stworzonej e-gazecie „Halny – wiatr zmian”. Bez względu na różnice, jakie są między nami, wiem, że cenicie moje pióro. Zapraszam więc gorąco do lektury.

Z nNajserdeczniejszymi przedświątecznymi życzeniami,
marianNa patkowska

e-gazeta “Halny – wiatr zmian”

P.S. Na deser łączę znakomity cover słynnej piosenki „Kocham wolność” mojej koleżanki z równoległej klasy ze szkoły muzycznej – utalentowanej Magdy Grabowskiej.

Straszny wpis

fot. Bożena Szuj/Marianna Patkowska

Ponieważ dziś jest Halloween, postanowiłam z tej okazji napisać kilka słów o tym, czego i dlaczego się boimy.

Halloween

fot. Bożena Szuj/Marianna Patkowska

Przez całe dzieciństwo pod koniec października od mojej mocno już wtedy starszej cioci słyszałam wypowiadane z przekąsem uwagi na temat świętowania w polskich szkołach Halloween (najczęściej w formie długo wyczekiwanej dyskoteki), co było jej zdaniem kultywowaniem amerykańskiej kultury i w niezrozumiały dla mnie sposób kolidowało z piękną polską tradycją obchodzenia (dzień później) dnia Wszystkich Świętych. Warto więc wyjaśnić, że Halloween jest znacznie starsze od chrześcijaństwa i wywodzi się z tradycji celtyckiej, więc jest w równym stopniu niepolskie, co nieamerykańskie, chociaż w Stanach się rzeczywiście zadomowiło na dobre już od początku XX wieku. W Polsce nie  obchodzi się go bardzo hucznie, nadal jest to jednak czas, którym przede wszystkim ekscytują się dzieci. Kiedy pracowałam w szkole, miałam okazję przypomnieć sobie, jak silne emocje potrafi wzbudzić halloweenowa impreza.
Wszystkich Świętych, o czym już kiedyś pisałam, jest niewątpliwie moim ulubionym świętem w ogóle, ale chodzi w nim nie o zabawę, lecz zadumę i refleksję. Obie tradycje łączy natomiast jedna nadrzędna: kompletny brak gustu producentów wykorzystywanych doń gadżetów (zabawek i zniczy). Jedni i drudzy prześcigają się w projektowaniu coraz to brzydszych szkaradziejstw, na które – co nie przestaje mnie zdumiewać – mimo wszystko ciągle jest popyt. À propos wydaje mi się tu mój ukochany fragment recenzji pierwszej „Piły” z „Gazety Wyborczej” (cytuję z pamięci):

Krew leje się strumieniami, a tak naprawdę straszne jest tu jedynie aktorstwo.

– „Gazeta Wyborcza” recenzja filmu „Piła”

fot. Bożena Szuj/Marianna Patkowska

Strach

fot. Bożena Szuj/Marianna Patkowska

Są ludzie, którym odczuwanie lekkiego strachu sprawia przyjemność. Prawdopodobnie dlatego widziałam w kinie wszystkie siedem „Pił” (mimo że przytoczona recenzja jedynki była niesłychanie trafna) i – kiedy jestem sama – na ogół zasypiam na możliwie jak najbardziej wstrząsających dokumentach lub podcastach kryminalnych (o reżyserię swoich snów podejrzewając Quentina Tarantino).
Strach jest naturalną reakcją organizmu na zagrożenie z zewnątrz, więc pełni funkcję ostrzegawczą. Mam wrażenie, że u mnie jest to trochę zaburzone – niewielu rzeczy się boję, bo rzadko w realne zagrożenie wierzę. Za każdym razem muszę sprawdzić, czy ogień na pewno parzy. Zdrowy strach – ponieważ jego rolą jest poinformowanie nas o niebezpieczeństwie – ma na celu zmobilizowanie nas do konkretnego (przeciw)działania. Pławienie się w nim, do czego niektórzy ludzie mają niestety skłonności, może być bardzo destrukcyjne.

fot. Bożena Szuj/Marianna Patkowska

Lęk

fot. Bożena Szuj/Marianna Patkowska

O ile kwestia strachu jest dosyć prosta, o tyle sprawy się komplikują w przypadku lęku. (Strach jest mi raczej obcy – lęk znam niestety aż za dobrze.) Ten nie musi być racjonalny, bo nie wiąże się z realnym zagrożeniem, lecz zagrożeniem wyobrażonym. Nie cierpię chyba na arachnofobię, jednak na samą myśl o pająku (zwłaszcza dużym i włochatym) cała się wzdrygam. (W towarzystwie raczej już dziś zachowam przy pająku kamienną twarz, ale – mówiąc eufemistycznie –  spotkanie go nie jest sytuacją, w której lubię się znajdywać.) Jest mi całkowicie wszystko jedno, czy jego jad zagraża mojemu zdrowiu lub życiu, czy nie. Zdjęcia pięknych, puszystych lwów wzbudzają we mnie czułość, choć w bezpośrednim spotkaniu stanowiłyby przecież realne zagrożenie. To przykład, który z łatwością pewnie dotrze do większości ludzi. Nie trzeba mieć poważnych zaburzeń, by doświadczyć irracjonalnego lęku. Jednak już stany lękowe, zwłaszcza ich ostre stadia – ataki paniki, zaburzenia obsesyjno-kompulsywne czy zespoły stresów (zespół ostrego stresu i zespół stresu pourazowego) to bardzo poważne dolegliwości, którymi trzeba się zająć, zgłaszając się po pomoc do specjalisty. Jeśli przestraszymy się czegoś, co jest dla nas realnie niebezpieczne, mamy poczucie adekwatności reakcji naszego organizmu. Jeśli jednak atakuje nas natrętna myśl (zaburzenia obsesyjno-kompulsywne), której nie umiemy zwalczyć na logikę, bo ta nie ma z nią niczego wspólnego, a równocześnie wpędza nas w jak najbardziej rzeczywisty stan ciężkiego roztrzęsienia, możemy odnieść wrażenie, że zwariowaliśmy. Rozdźwięk między racjonalnym odbiorem rzeczywistości a tym, co podpowiadają nam nasze emocje podczas stanów lękowych jest niesłychanie trudny i bolesny dla cierpiącego na tego typu zaburzenia.

Wszystkich, którym przydarzyło się coś takiego, zachęcam do wejścia na stronę Centrum Dobrej Terapii i przeczytania tego tekstu:

fot. Bożena Szuj/Marianna Patkowska

Antidotum

fot. Bożena Szuj/Marianna Patkowska

Nic oczywiście nie zastąpi terapii (i farmakologii, którą również można sobie pomóc), ale czasem zanim doczekamy się na umówioną wizytę u specjalisty, możemy potrzebować się uspokoić i wyciszyć (zwłaszcza w przypadku ostrych skurczów żołądka). Choć nigdy specjalnie nie wierzyłam w takie rzeczy, w momencie krytycznym naprawdę pomogły mi te dźwięki:

Pomogły mi też techniki medytacyjne – uświadomienie sobie, że jestem tu i teraz (siedzę, leżę, czuję pod sobą jakiś materiał, dobiegają mnie jakieś dźwięki, jakieś zapachy) i skupienie się na tym. Natrętnych myśli nie powinno się (jak zresztą żadnych myśli) blokować. Dobrze im pozwolić przepłynąć i uważnie je obserwować. One nie są nami. Niektóre myśli myślimy, natomiast wiele myśli nam się po prostu przydarza. To my dopiero nadajemy im wagę. Jeśli wzbudzają w nas paniczny lęk, warto się im przyjrzeć z zewnątrz. Bardzo polecam posłuchanie, co na ten temat ma do powiedzenia nauczyciel duchowy Eckhart Tolle.

fot. Bożena Szuj/Marianna Patkowska

Tchórzostwo

fot. Bożena Szuj/Marianna Patkowska

Są sytuacje, za którymi, uczciwie mówiąc, nie przepadam (co trochę sobie czasem wyrzucam). Mianowicie takie, w których trzeba działać, bez względu na to, czy się boimy, czy nie. Strachy i lęki musimy sobie włożyć do worka na kapcie, bo świat nas wzywa, bo warto być przyzwoitym, itd.. Mam to prawdopodobnie po mamie; jeśli w moim otoczeniu komukolwiek dzieje się krzywda – interweniuję. Mogę w duchu kląć, że wydarza się to właśnie na moich oczach, a nie kiedy indziej, ale jeśli już jestem świadkiem czegoś złego, nie mogę nie reagować. Mam alergię na tchórzy i nigdy nie chciałabym dołączyć do ich smutnego grona. Przykre jest tylko to, że wracają czasy, w których ludzi zachowujących się w jedyny słuszny sposób znowu ktoś zaczyna straszyć więzieniem…

fot. Bożena Szuj/Marianna Patkowska

P.S. Na deser łączę dziś wyjątkowo swoją autorską piosenkę (moje: muzyka, słowa, głos i realizacja nagrania).

fot. Bożena Szuj/Marianna Patkowska

Oczami innych

fot. Bożena Szuj/Marianna Patkowska

Ostatnio ktoś podsunął mi fantastyczny pomysł na uporanie się ze swoją potrzebą uzyskania akceptacji od osoby, która nigdy mi jej nie da. Było nim opisanie siebie, używając jej języka i konfrontacja ze słowami, które wywoływały we mnie dotąd silne emocje. Zmierzenie się z niepochlebną czy nieprawdziwą opinią na swój temat uświadomiło mi jedno – to, co myślą o nas inni nie ma najmniejszego znaczenia. Ma je tylko i wyłącznie to, co myślimy o sobie sami. Im myślimy gorzej, tym większą wagę nadajemy zdaniu, jakie mają o nas inni. Zarówno temu negatywnemu, jak i pozytywnemu.
Pewnie, że większości ludzi jest miło, kiedy usłyszą jakiś komplement, a przykro, kiedy zostaną zmieszani z błotem. To chyba naturalna reakcja. Sęk w tym, żeby nie przypisywać opiniom bliźnich zbyt dużej wagi. Łatwo jest wtedy wpaść w uzależnienie od tego, co inni o nas myślą. Przez wiele lat tkwiłam w tym punkcie i bardzo przed nim przestrzegam. Miotanie się od jednych przyjaciół do drugich, by uzyskać potwierdzenie swojej wartości jest nie tylko upokarzające i poniżające, ale przede wszystkim niesamowicie niebezpieczne. Tylko my sami możemy dać sobie to, czego na ogół oczekujemy od innych. Poza tym, to zwyczajnie nie ich odpowiedzialność.
Zainspirowana swoim terapeutycznym zadaniem, postanowiłam też wypisać przymiotniki, jakimi zostałam w swoim życiu określana przez różne osoby zarówno w bezpośredniej rozmowie, jak i internecie, a także o których dowiedziałam się z drugiej ręki. Wymieszałam ze sobą oceny zarówno ludzi dla mnie ważnych, jak i nieistotnych. Z niektórymi określeniami (nie tylko pozytywnymi) się zgadzam, z innymi (nie tylko negatywnymi) nie. Jednocześnie wiele z poniższych przymiotników jest w równym stopniu trafnych, co chybionych. Mam wrażenie, że wrzucenie tu tej listy bez większego komentarza być może uświadomi tym, którzy przejmują się wszystkim za bardzo, jaką wartość mają wyobrażenia innych na nasz temat. To tylko czyjś punkt widzenia. Nic więcej.

altruistyczna
apetyczna
atrakcyjna

autystyczna
bardzo dojrzała
bezkonfliktowa
bezpruderyjna
błyskotliwa

cicha
cudowna
cyniczna
delikatna
dobra
dorodna
duża
dziecinna

dziwna
egoistyczna
egotyczna
empatyczna
energiczna
fantastycznie gotująca
flegmatyczna
gadatliwa
głupia
gościnna
histeryczna
kłótliwa

kochana
kreatywna
kręcąca
łatwa do zakochania się w niej
mała

małomówna
manipulująca
mądra
męcząca
myśląca
namolna
narzucająca się
natrętna

niebanalna
niedelikatna
niedojrzała

niedorżnięta
nieinteligentna
niemyśląca
niepokorna
nieprzeciętna
niesamowicie inteligentna
nieuporządkowana
nieuważna
obiektywna

obsesyjna
opiekuńcza
oryginalna
pedantyczna

pełna klasy
piękna
ponętna
posiadająca obłędny biust
posiadająca znakomity słuch
powolna
prawdomówna
prostolinijna
przemiła
przewrażliwiona
refleksyjna
roześmiana
seksowna
sentymentalna
silna
skromna
słaba
smutna
spokojna
sprytna

szalona
szybka
śliczna
troskliwa
uczciwa
utalentowana
uważna

uzdolniona
wesoła
wierna
wrażliwa
wredna
wulgarna
wyrachowana
wyszczekana
wyzwolona

wyzywająca
zabawna

zła
złośliwa
życzliwa

P.S. Na deser proponuję dziś jedną z najbardziej niesamowitych piosenek Kayah – „Jakajakayah”!

 

Złość nie jest zła!

fot. Marianna Patkowska

Żyjemy w czasach, w których na szczęście coraz więcej mówi się o emocjach. Równocześnie – choć każda z emocji jest przecież neutralna – złość ciągle nie cieszy się najlepszą sławą. Dlaczego tak się dzieje? I, przede wszystkim, jak bardzo jest to niezdrowe? Na te pytania postaram się odpowiedzieć w poniższym tekście.

Uprzejma agresja

fot. Bożena Szuj

Mam wrażenie, że od jakiegoś czasu termin „pasywna agresja” nie tylko jest nadużywany, ale zaczął też funkcjonować w języku potocznym, odrobinę zmieniając swoje pierwotne znaczenie. Wiele osób nazywa w ten sposób zarówno zachowania pasywne, jak i jawnie agresywne. Tymczasem o pasywnej agresji w sensie klinicznym możemy mówić dopiero wtedy, kiedy mamy do czynienia i z pasywnością, i agresją naraz. Pasywność to brak umiejętności komunikowania swoich potrzeb wprost i robienie tego tak, by odbiorca musiał się domyślić, o co go prosimy. U jej podstaw leży zazwyczaj lęk o to, że zostaniemy odebrani jako osoby „nieuprzejme” (użyłam cudzysłowu, gdyż jest to oczywiście błędne rozumienie tego słowa). Agresją jest natomiast sarkazm, zawsze mający na celu zgnojenie interlokutora. Jest to wyjątkowo podły sposób, bo przedstawia nadawcę w pozornie lepszym świetle, odwracając skutecznie uwagę od jego tchórzostwa. Odwagą jest mówienie wprost o tym, co nam się nie podoba bez poniżania nikogo, a nie krycie się za spódnicą własnej inteligencji. Nie dajmy się zwieść uśmiechniętej twarzy naszego oprawcy oraz brakowi rękoczynów. Mogę zapewnić, że jedna porządna bójka (zwłaszcza, gdy nie zakończy się stratami w ludziach) jest zdrowsza, niż sukcesywne stosowanie wobec kogokolwiek sarkazmu.
Pasywna agresja to bardzo zakamuflowana agresja (często wręcz niezauważalna) komunikowana w sposób pasywny. Jej źródła należy się dopatrywać w tłumieniu trudnych emocji, co na ogół – zwłaszcza w przypadku złości – łączy się z kumulowaniem w sobie gniewu i nieumiejętnością znalezienia mu zdrowego ujścia. Wynikająca z tej sytuacji frustracja może przerodzić się w potrzebę ranienia drugiej osoby. Łatwiej mieć przecież pretensje do kogoś o to, że podczas naszej wizyty, podając herbatę, nie postawił na stole cukiernicy, niż do samych siebie, że nie umieliśmy go o cukier poprosić.

fot. Bożena Szuj

„Złość piękności szkodzi”

fot. Marianna Patkowska

Powyższe powiedzenie jest nie tylko głupie, ale przede wszystkim niesamowicie niebezpieczne. Na wielu zresztą poziomach. Przede wszystkim słyszą je głównie kobiety, co utrwala stereotyp, że ważniejsze od przeżywania ich własnych emocji jest źle pojęte „dobro innych” (piękny wygląd nie ma służyć kobietom, lecz umilać życie patrzącym na nie). Nikt nie uczy małych dziewczynek (ani małych chłopców!), że na nic się zda uroda zewnętrzna, choć by nie wiem jak zjawiskowa, kiedy zaczną z nas wypełzać tłumione emocje. To nie tupnięcie nogą, podniesienie głosu, czy nawet wypowiedziany pod wpływem wzburzenia wulgaryzm odejmuje nam urodę – odejmuje ją zgorzknienie, tchórzostwo i niedbanie o swoją kondycję psychiczną.
Skąd ten problem ze złością? Być może z nierozumienia jej natury. Mnie często, kiedy nie kryłam swojej złości, zdarzało się słyszeć:

No i już jesteś wściekła!

– tekst, który zdarzało mi się słyszeć

Wiele osób tak panicznie boi się konfliktów (lub krytyki), że nie dostrzega granicy między zdrową złością, a zdecydowanie naganną agresją. Złość – jak większość emocji – nie trwa długo. I musi mieć ujście. Jeśli żyjemy w środowisku, w którym jesteśmy piętnowani za coś, co jest dla nas zdrowe, zaczynamy szkodzić sobie. I w konsekwencji też oczywiście innym, bo nie żyjemy przecież na pustkowiu.
Dzieci, które się złoszczą, są nazywane „niegrzecznymi”. To proste – łatwiej jest ganić malucha za nieposłuszeństwo, niż nauczyć obchodzenia się ze swoją złością, wyposażając go tym samym w narzędzia, które pomogą mu stać się niezależnym, silnym człowiekiem, mającym w siebie głęboki wgląd. Łatwiej jest patrzeć na ładną, uśmiechniętą lalkę, niż zmierzyć się z prawdziwym pięknem prawdziwej kobiety. (Jeszcze mogłoby się okazać, że ona nas przerasta…) Z tego powodu pewnie dzieci i kobiety głosu nie mają. Albo ryby. Jak mówi inne mądre powiedzenie.

fot. Bożena Szuj

Poskromienie złośnicy

fot. Bożena Szuj

Nie wszystkich musimy lubić, nie wszystkie zachowania musimy tolerować. Mamy prawo złościć się na tych, którzy przekraczają nasze granice, zwłaszcza, kiedy je doskonale znają. I najlepiej jest mówić prosto z mostu o tym, co nas w danej sytuacji boli lub wkurza. Zaakcentowałam słowo „nas”, bo skupiając się na czyimś postępowaniu, łatwo wpaść w pułapkę zarzucania mu złych intencji. Wtedy sami zmniejszamy sobie szanse na dojście gdziekolwiek. Jeśli wyłożymy kawa na ławę, co czujemy, kiedy ktoś nas jakoś traktuje, wytrącimy mu tym samym możliwość podważenia naszych słów. Nikt o zdrowych zmysłach nie będzie z nami przecież dyskutował o tym, co czujemy.
Jak jednak poskramiać swój narastający gniew? Na pewno najpierw musimy dać sobie do niego prawo. Jak każda nadwydajna mentalnie osoba bardzo nie lubię nie być uprzejma. Kiedyś z tego powodu pozwalałam innym się ranić. Dziś, kiedy mam komuś do powiedzenia jedynie dwa słowa, z których tylko „się” jest cenzuralne, po prostu unikam konfrontacji. Nie dlatego, żebym miała problem z wypowiedzeniem ich, ale dla dobra sprawy. Przeczekuję moment wzburzenia, żeby potem rzeczowo nazwać swoje uczucia. Wolę nie mówić nic, niż pogorszyć sprawę (mówiąc, co w danej chwili czuję i myślę) lub powiedzieć cokolwiek wbrew sobie (mówiąc, czego w danej chwili nie czuję i nie myślę). Ostatnio poruszałyśmy ten temat z moją również nadwydajną mentalnie przyjaciółką; zastanawiałyśmy się, gdzie przebiega granica między mądrym i zdrowym odpuszczaniem a dawaniem po sobie deptać. Nie udało się nam tego ustalić. Jednak z całą pewnością inni traktują nas tylko tak, jak im na to pozwalamy. Możemy się obruszać, że jak ktoś śmiał użyć takiego słowa czy tonu w stosunku do nas, a możemy uprzejmie, acz stanowczo wyjaśnić, że nie jesteśmy zainteresowani rozmową, w której takie słowa czy ton się pojawiają. I najważniejsze: nigdy z niczego nie musimy się tłumaczyć!

fot. Bożena Szuj

Asertywność, czyli jak grzecznie
powiedzieć „nie”

fot. Bożena Szuj

Niedawno uświadomiłam sobie, że całkiem sporo ludzi nie umie zapanować nad swoją złością, w związku z czym rozmawia z bliźnimi w sposób, który może w nich wzbudzić jedynie uzasadnioną agresję. Weźmy pierwszy z brzegu przykład. Jedna osoba się notorycznie spóźnia na spotkania, druga – z natury punktualna – czuje się wtedy lekceważona i nieszanowana. Jak powinna zareagować osoba punktualna? Pozwolić sobie na złość (ta jest przecież uzasadniona), a jak przejdzie, poinformować spóźnialską o tym, że czuje się lekceważona i nieszanowana, kiedy ta się spóźnia. Co zamiast tego dzieje się zazwyczaj? Nie zliczę, ile razy słyszałam niesamowicie agresywnie wypowiedziane sformułowanie: „nie podoba mi się” lub „nie życzę sobie”. Na poziomie samych słów, niby wszystko wydaje się z grubsza w porządku, jednak ton zdradza prawdziwą, choć nieumiejętnie skrywaną, wściekłość. Co z tego, że merytorycznie mamy rację, skoro drugiej traktowanej z góry stronie odechciewa się z nami rozmawiać? Zapamiętajmy, że to nie złość jest problemem, lecz tłumienie jej, które zmienia ją z krótkiego i zdrowego wybuchu w toksyczny, mocny i kompletnie niepotrzebny pocisk.

fot. Bożena Szuj

P.S. Na deser łączę swój cover jednego z najbardziej nNiesamowitych… coverów lat sześćdziesiątych! Pierwotnie „Bang Bang (My Baby Shot Me Down)” – jedna z wielu prostych pioseneczek – była wykonywana przez Cher. Jeszcze w roku ukazania się singla Cher (1966), prawdziwe arcydzieło zrobiła z niego fantastyczna Nancy Sinatra, udowadniając, jak wielkie znaczenie ma instrumentacja i interpretacja tekstu. Ten z kolei idealnie uzupełnia dzisiejszy wpis.

fot. Bożena Szuj

Duchowy triathlon

fot. Bożena Szuj/Marianna Patkowska

Na ogół, idąc, decydowałam się na wyboistą drogę, mam jednak wrażenie, że trzy ostatnie lata mojej wędrówki przez życie zaczęły przypominać nieoczekiwany triathlon. Przez ten niespecjalnie długi czas udało mi się:

  • wbrew czyjemukolwiek zrozumieniu zakończyć bezpieczny związek (a właściwie rozpocząć zupełnie inny jego, równie dla mnie ważny, przyjacielski etap),
  • zachorować na depresję,
  • odkryć w sobie powołanie, jakim jest praca z dziećmi,
  • poznać z bliska wyrachowanych manipulatorów, padając ofiarą mobbingu z ich strony,
  • zrozumieć dwa terminy definiujące moją inNość: cyklotymia oraz nadwydajność mentalna,
  • stracić dwudziestkę siódemkę ukochanych istot, co uświadomiło mi, że jednak nie tylko umiem tęsknić (o co się nigdy nie podejrzewałam), ale też że dojmujące cierpienie duszy potrafi wpędzić w całe mnóstwo psychosomatycznych dolegliwości, w które kiedyś nie bardzo wierzyłam,
  • zostać odtrąconą przez przyjaciółkę z powodu różnic światopoglądowych (agnostycy jednak kiepsko się wpisują w uporządkowany religijny krajobraz),
  • stanąć na nogi, dzięki wszechogarniającej życzliwości osób, które wyciągnęły do mnie rękę w potrzebie,
  • odkryć duchową jedność z przepiękną Kobietą – znajomą od lat, ale tak bliską dopiero od niedawna,
  • poznać kogoś, kto przewrócił moje życie do góry nogami, uświadamiając mi, jak ważne jest stanie się swoim własnym punktem odniesienia,
  • zacząć chcieć być do końca życia samą i w tym momencie uświadomić sobie, że przydarzyła mi się nieoczekiwanie Miłość.

Czy wybrałabym tę (lub tak naprawdę jakąkolwiek) dyscyplinę sportu samodzielnie? Oczywiście nie! Czy mam wrażenie, że dotarłam w ten sposób w najciekawsze zakamarki siebie samej? Jak najbardziej tak!

🏅 Pod wodą

fot. Bożena Szuj/Marianna Patkowska

Do nie tak bardzo dawna miałam dosyć znikomą świadomość siebie. Pozwoliłam światu wmówić sobie jedną z największych i najbardziej niebezpiecznych bzdur, mianowicie że oczekiwania innych ludzi są ważniejsze od nas samych. Nie są. Byłam tak zajęta przejmowaniem się, co (jakikolwiek) ktoś sobie o mnie pomyśli i gimnastyką akrobatyczną, żeby przypadkiem nie pomyślał sobie o mnie źle, że nie starczało mi już ani czasu, ani energii na wnikliwe zastanowienie się, czego sama potrzebuję do prawidłowego rozwoju, co mi służy, a przed czym powinnam się bronić, bo jest dla mnie niebezpieczne. Straciłam niesamowicie dużo czasu na ludzi, którzy nie byli go warci. Pozwoliłam złej energii się całkowicie zdominować, co praktycznie przekreśliło moje szanse na poznawanie wartościowych osób, bo te są na ogół świadome zagrożeń i trzymają się od nich  z daleka. Jak mieliby mnie niby znaleźć, skoro ja w zagrożenia wchodziłam jak ćma w ogień?
Wchodziłam jak ćma w ogień, ale równocześnie znajdowałam się głęboko pod wodą i tonęłam. Dziś już wiem, jak ważna jest umiejętność zanurzenia się w sobie. Nauczyło mnie tego chyba przede wszystkim spotkanie z Drapieżnikiem. Chaos – który ma prawo przerażać – należy do świata zewnętrznego i nad nim ani nie możemy, ani nie powinniśmy chcieć zapanować. Jedyne, nad czym mamy kontrolę, to nasze wnętrze. Kiedy doszłam do punktu, w którym poczułam to całą sobą (a, biorąc pod uwagę moją wrodzoną niechęć do sportu, było czym poczuć!), zaczęłam w coraz większej liczbie sytuacji odpuszczać światu. Oczywiście, że bywają jeszcze momenty, w których wiem, że powinnam – jak mawiał mój dziesięcioletni wychowanek – mieć wywalone, a porusza mnie do żywego coś, na co nie mam wpływu. Wiem jednak, że nie powinno i mam wrażenie, że ta wiedza przybliża mnie do kolejnego zwycięstwa nad swoimi słabościami.
Jeśli nauczymy się, że jedynym obszarem, w którym nie tyle można, ale nawet trzeba wprowadzić porządek, jest nasze wnętrze, zaczniemy doceniać zewnętrzny, niedający się ogarnąć, nieład. Zwłaszcza ci z nas, którzy są artystami, cenią nieprzewidywalność tego, czego nie mogą kontrolować. Nie mogą tego kontrolować zresztą jedynie pozornie, bo filtrując przez swoją wrażliwość i umiejętność unikalnego odbioru wszystko, czego doświadczają, malują całkowicie własny obraz świata. (Tak, uważam artystów za nadludzi i myślę, że to małe zboczenie jest ciągle lepsze od nacjonalizmu.)
Tonęłam, zapominając, że dryfować w czymkolwiek obcym można bezpiecznie tylko, jeśli spuści się wcześniej kotwicę. Kotwicą w życiu jest na pewno jasno sprecyzowana moralność i świadomość, co nas rozwija, a co w rozwoju cofa. Tego nie wolno nam przerzucać na nikogo – zadbanie o siebie jest tylko i wyłącznie naszym obowiązkiem.

fot. Bożena Szuj/Marianna Patkowska

🏅 Z kijem w szprychach

fot. Bożena Szuj/Marianna Patkowska

Jadąc rowerem, zdecydowanie lepiej nie mieć kija w szprychach. (Z tego, co mgliście pamiętam, gdyż moja przygoda z tą dyscypliną sportową zakończyła się dwadzieścia jeden lat temu, w momencie – prawdopodobnie nadal pozostającym w żywej pamięci naocznych świadków – w którym spektakularnie przelatywałam nad swoim bicyklem na żwir). W życiu, wspomnianym kijem w szprychach są najczęściej właśnie opisywane wcześniej oczekiwania innych, nie zawsze jednak wynikające z ich wrogiego nastawienia czy złej woli. Ostatnio zrozumiałam, że życząc innym dobrze, nie mamy prawa przy okazji układać dla nich naszym zdaniem dobrych scenariuszy. Na przykład, jeśli przy najlepszych intencjach życzymy komuś: znalezienia idealnej pracy, związku, który nie okaże się niewypałem kosztującym sporo łez czy zdania jakiegoś ważnego egzaminu, próbujemy zaspokoić swoje potrzeby względem tej osoby. Brzmi to może trochę kontrowersyjnie czy przewrotnie (aka niedorzecznie), ale każdy ma do przerobienia jakieś konkretne lekcje. Dla jednego będzie to fatalna praca, która pomoże zrozumieć, jakiej powinien szukać (i z którymi prawnikami prawa pracy warto podjąć współpracę), dla innego kolejny nieudany związek, po którym łzy wreszcie w pełni go oczyszczą i pomogą mu zrozumieć popełniane latami błędy, a komuś potknięcie się na ścieżce kariery być może uzmysłowi, że kilka lat wcześniej pomylił drogi, ale ciągle nie jest za późno na radykalną zmianę (nigdy nie jest!). Można powiedzieć, że

przesadzam, bo słowa nie mają przecież aż takiej mocy, a ludzie chcą na ogół dla bliźnich tego, co ucieszyłoby ich samych.

– to, co można powiedzieć, chociaż nie mając racji

Jestem jednak absolutnie pewna, że mądre życzenie dobrze zakłada, że nie chcemy dla bliźniego jedynie chwilowej i powierzchownej przyjemności, tylko prawdziwego, bezgranicznego szczęścia. To bywa trudne, kiedy koliduje ono z naszym. Żal związany z koniecznością całkowitej lub częściowej utraty bliskiej osoby (rozstanie z partnerem, zmiana miejsca zamieszkania przyjaciela czy dorastanie i usamodzielnianie się dzieci) jest jak najbardziej naturalny. Równocześnie nie zniszczy nas tylko, jeśli przypomnimy sobie, że domeną tego, co zewnętrzne, jest zmienność i chaos. Zanurkujmy w głąb siebie. To jedyne miejsce, w którym odnajdziemy spokój i harmonię. Ludzie pojawiają się w naszym życiu z określonych powodów na określony czas. Bywa, że na wiele lat; bywa, że na zawsze. Sęk w tym, że nigdy nie wiemy, co jest nam pisane. Pewne jest jedno: im szybciej nauczymy się tego, czego jeszcze nie umiemy, tym mniej nas będzie czekało przykrych lekcji. To niestety nie historia, gdzie można z powodzeniem przespać oblężenie Malborka i nadal brylować z rozbiorów Polski. To matematyka. Jak nie ogarniemy funkcji liniowej, nie ruszymy z wykładniczą.

fot. Bożena Szuj/Marianna Patkowska

🏅 Na właściwej trasie

fot. Bożena Szuj/Marianna Patkowska

Bez względu na to, czy punkt ciężkości postawimy na jakimś konkretnym, zaplanowanym wcześniej celu (w sporcie będzie nim meta), czy na samym pokonywaniu do niego drogi, przede wszystkim musimy się upewnić, że jesteśmy na właściwej trasie. Nie ma nic złego w pomyleniu dróg, złe jest dopiero kurczowe trzymanie się tej nieodpowiedniej. Nie bójmy się więc wielkich życiowych rewolucji, nawet jak nikt wokół nie będzie rozumieć ich sensu. Jeśli coś w środku podpowiada nam, że musimy zawrócić – po prostu to zróbmy. Jedyną osobą, wobec której naprawdę mamy zobowiązania i której nie wolno nam zawieść, jesteśmy my sami.

fot. Bożena Szuj/Marianna Patkowska
fot. Bożena Szuj/Marianna Patkowska

P.S. A na deser łączę swój cover piosenki Boba Marleya „Turn your lights down low”. Wszystkie nasze relacje z bliźnimi są odzwierciedleniem naszej relacji z sobą. Zadbajmy więc o to, żeby dawać sobie jak najwięcej miłości! 💙

Wielka pustka

fot. Geo Dask

Uważni obserwatorzy mojego bloga z pewnością spostrzegli, że we wrześniu publikowałam zdecydowanie mniej tekstów, a w październiku zniknęłam zupełnie. Nie czułam się na siłach, żeby opisywać rewolucję, jaka wydarzyła się w moim życiu, nie czułam się też na siłach, żeby w ogóle pisać.
Kiedy wróciłam – z wielkim trudem – z tekstem o jesiennych nowościach Mary Kay, ten od razu spotkał się z komentarzem sugerującym, że mój blog „stał się reklamowy”. Nie ukrywam, że zrobiło mi się przykro. Nie tylko dlatego, że to nieprawda, bo – o czym wielokrotnie tu wspominałam – żaden mój wpis nigdy nie był i prawdopodobnie nigdy nie będzie sponsorowany (na opisywaniu kosmetyków, które używam i w które wierzę, nie tylko nie zarabiam, ale i całkiem sporo na nie wydaję), ale głównie dlatego, że tylko ja wiem, ile mnie kosztowało wyjście z domu, zrobienie tych wszystkich zdjęć i spłodzenie tekstu posiadającego jakikolwiek, najmniejszy chociaż sens. Niewymagający, lekki i bezpieczny temat miał mi pomóc jakoś pomału wydostać się z pustki, w której się znalazłam. Nie udało się, ale się przynajmniej jakoś literacko odblokowałam i zaczęłam znowu pisać. Co się takiego stało? Banalna, stara jak świat historia (stąd może mój wstyd, że mogę ją w ogóle przeżywać i to aż tak), ale od początku…
Ponad rok temu zaczęłam najbardziej ekscytującą, stymulującą intelektualnie i będącą też ogromnym wyzwaniem przygodę zawodową, jaką była praca w szkole podstawowej w charakterze nauczyciela języka polskiego. Nie mając ani własnych dzieci, ani jakiegokolwiek doświadczenia w samodzielnej pracy w szkole (pomijając praktyki na studiach), nie miałam pojęcia, czego się spodziewać. Dostałam trzy małe klasy (w sumie dwudziestkęsiódemkę dzieci w wieku 9 – 12 lat) do nauczenia całkiem sporych partii materiału, a w jednej z nich dodatkowo wychowawstwo. Mimo moich początkowych obaw, szybko okazało się, że z dziećmi dogaduję się niespodziewanie dobrze, bo, choć rzeczywiście pochodzą z odmienNej galaktyki, jest to ta sama galaktyka, którą od lat zamieszkiwałam w (wydawało mi się) pojedynkę.
Wszystkich uczniów pokochałam bez wyjątku tak samo mocno, ale szczególne miejsce w sercu zajęła „moja” klasa – na samym początku trzech, a z biegiem roku szkolnego docelowo pięciu fantastycznych chłopaków. Każdy z nich reprezentował inne środowisko, inne upodobania, inną wrażliwość i inny temperament, wszystkich natomiast łączyła nadzwyczajna wprost inteligencja, z którą obcowanie podczas lekcji (i przerw) było dla mnie niewiarygodną przyjemnością, rekompensującą konieczność kontaktu ze współpracownikami.
Jak nietrudno się domyślić, moja klasa nie była klasą powszechnie lubianą, a łatka dzieci problematycznych, niegrzecznych czy niesocjalizujących się, wpływała negatywnie także na moją reputację, bo nie krzyczałam i nie rwałam sobie włosów z głowy, np. kiedy dziesięciolatek mający zamiłowania militarne celował w ludzi z palców podczas przerw (straszne, prawda?), tylko z życzliwością prosiłam, żeby po prostu nie celował we mnie i inne panie. Szybko między mną a chłopcami zrodziła się niesamowita więź. Czy mnie czasem wkurzali? Pewnie, że mnie wkurzali – nikt nie umiał zrobić tego tak genialnie, jak oni! – ale też rozumiałam powód, dla którego jestem w szkole. A z pewnością nie było nim groteskowe boczenie się na uczniów, że „śmiali być niegrzeczni”, tylko raczej wpajanie im, jakie zachowania mogą ranić bliźnich i czemu warto ich unikać. Pokazywanie czym jest empatia, bo tylko czując, że sami nie chcemy być w jakiś sposób potraktowani, możemy oduczyć się takiego traktowania innych.
Miałam w pewnym momencie wrażenie, że choć nie zwierzałam się chłopcom z mojego życia prywatnego, ci jednak wyczuwali mnie jak mało kto. O czym świadczą chociażby takie dialogi:

– Bo ja jestem taki jak pani – aspołeczny.
– Wiem, kochanie, tylko ja w szkole udaję, że jest inaczej.

– dialog z jednej z naszych lekcji wychowawczych

– Wiecie, tak Bogiem a prawdą, ja nie bardzo przepadam za nauczycielami polskiego…
– Jak to, przecież pani jest… – tu chwila namysłu i  nagle uroczy błysk w oku wymieszany z ogromem podziwu – no tak, pani przecież jest REDAKTORKĄ…

– dialog z jednej z naszych lekcji polskiego

Szybko zrozumiałam, że podstawa programowa zawiera miliardy rzeczy nieważnych i bardzo mało rzeczy naprawdę istotnych. Mając na względzie czekające uczniów za kilka lat egzaminy, starałam się pomóc im w przyswojeniu tego, na co – gdyby to ode mnie zależało – nigdy nie marnowałabym z nimi czasu, ale też przemycałam im dużo treści, których wiedziałam, że nie przekaże im nikt inny. Rozkochałam wszystkich swoich chłopaków w Stanisławie Dróżdżu – zaczęli nawet tworzyć swoje prace, opierając się na jego pomysłach! (Kiedy jeden z moich chłopców stwierdził, że chiński znak równowagi yin yang, który mam wytatuowany na ramieniu, to „bardziej okrągła wersja pracy „Białe czarne” Dróżdża”, miałam łzy wzruszenia i zachwytu w oczach.)
Oprócz uczucia swoich cudownych – choć niegrzecznych – dżentelmenów, zaskarbiłam sobie też miłość dwóch pozostałych klas, które powtarzały jak mantrę, że chcą, żebym była ich wychowawczynią. Nie bardzo nawet wiem, czym sobie na to zasłużyłam. Z perspektywy czasu wydaje mi się, że coś, co było dla mnie zawsze oczywiste, czyli podchodzenie poważnie i indywidualnie do każdego dziecka i jego (choćby najbardziej błahego w oczach dorosłych) problemu, na skalę (i tej, i prawdopodobnie każdej niestety) szkoły było ewenementem.
Z dziećmi z najmłodszych klas, w których stosuje się nauczanie początkowe i z tymi z zerówki miałam styczność tylko w świetlicy. Choć ich nie uczyłam, dla większości stałam się od razu „ulubioną ciocią”. Z tego, co udało mi się ustalić, urzekała ich moja łagodność i cierpliwość, której niesamowite pokłady były dla mnie samej sporym zaskoczeniem.
W klasach, które uczyłam i z którymi miałam jedną godzinę tygodniowo bliżej niesprecyzowanego tematycznie kółka („najlepiej wykorzystać to, że pani śpiewa i gra, no i że pani pisze, ach, no i jeszcze pani znakomicie gotuje”!), szybko odkryłam zbawienny skutek pokazywania muzyki współczesnej. Oczywiście nie wszystkie dzieci potrafiły ją znieść, ale złe reakcje zdarzały się właściwie bardzo rzadko. Cudownie było widzieć ich zachwycone oczy podczas odtwarzania „Cosmic Pulses” Stockhausena i słyszeć później taki komentarz od najmniej wrażliwego muzycznie ucznia:

– Hmm, trochę dziwna była ta piosenka, co ją nam pani puściła.
– To prawda, była trochę dziwna. Ale uważasz, że była dziwna fajnie, czy raczej niefajnie?
– No… Właściwie nawet całkiem fajnie.

– wrażenia dziesięciolatka po wysłuchaniu „Cosmic Pulses” Stockhausena

A wszystko zaczęło się tak naprawdę (o czym już tu kiedyś wspominałam) od mojej obserwacji podczas lekcji o języku i znakach, kiedy pokazywałam dzieciom alfabet Morse’a. Były ciekawe, jak on brzmi, więc zaczęłam im go odtwarzać na tablicy multimedialnej. Ich niebywałe zainteresowanie tymi brzmieniami skłoniło mnie do pójścia za ciosem i puszczenia im  jednego z moich ulubionych utworów muzyki współczesnej – dzieła „Telegraphic” Yannisa Kyriakidesa. Kiedy zorientowałam się, że właśnie zahipnotyzowałam dziesięcioosobową klasę dziesięciolatków, którzy – jak rzadko kiedy – w niemal całkowitej ciszy bujali się na wszystkie strony z wielkimi uśmiechami na twarzach, a na koniec stwierdzili jednogłośnie:

– Jaka piękna Morse’owa piosenka!

byłam w szoku. W najśmielszych snach nie przypuszczałabym, że nie każą mi tego zaraz wyłączyć. A już naprawdę wzruszyli mnie następnego dnia, kiedy widząc mnie w drzwiach sali, spytali:

– A puści nam pani jeszcze raz tę ładną Morse’ową piosenkę?

Szybko też stałam się w szkole kimś w rodzaju dyżurnej pani od pocieszania. Nieważne ile innych pań było dokoła, kiedy ktokolwiek się rozpłakał, padało zawsze jedno hasło:

– Biegnij po panią Mariannę!

Wszystkie ich problemy przeżywałam tak, jakby miały najwyższą rangę. Nie ośmieliłam się nawet pomyśleć, że zburzenie domku z klocków, zabranie sobie czyjejś lalki bez pytania czy stwierdzenie, że ktoś „znosi jajka” (autentyk) nie jest powodem do łez. Wychodziłam z założenia, że skoro ktoś płacze, to widzi w tym powód i nie mnie to oceniać. Ja po prostu byłam z nimi w trudnych dla nich chwilach. Wspierałam, jak umiałam. Tłumaczyłam, jak nie mogą się do siebie zwracać oraz – co było dla nich bardzo trudne do przyswojenia – że przemoc nie jest żadnym rozwiązaniem. Próbowałam przedstawić im ich problem szerzej (w przypadku moich chłopaków odwoływałam się do perspektywy Wszechświata, w przypadku maluszków, podpowiadałam, że domek możemy razem odbudować, lalką pobawić się wspólnie, a czyjeś specyficzne poczucie humoru nie powinno dawać mu władzy nad naszymi emocjami). Za jeden ze swoich największych pedagogicznych sukcesów uważam pewien moment podczas wakacji (moja praca sprowadzała się wtedy do opieki nad dziećmi w świetlicy). Mały chłopczyk, mający ewidentny problem z zabawą w grupie, bardzo źle znoszący porażki i mający na koncie czasem bardzo poważne ataki złości, znów wpadł w furię i zaczął utrudniać zabawę pozostałym, starszym dzieciom. Te, skarżąc mi na niego, traktowały go jak wariata, co – jak się nietrudno domyślić – nakręcało spiralę agresji jeszcze bardziej. Poszłam wtedy do sali i zrobiłam to, co od jakiegoś czasu już z nim praktykowałam (wbrew jego nauczycielkom, które uważały, że trzeba go zostawić samemu sobie). Mocno przytuliłam go od tyłu, dbając o to, by nie zrobił ani sobie, ani żadnemu z nas krzywdy. Pozwoliłam kopać w powietrzu i krzyczeć, jednocześnie spokojnie namawiając go do głębokiego wolnego wdechu i wydechu. Kiedy już wykrzyczał, że mnie nienawidzi i spróbował na złość wstrzymać oddech w ogóle, zaczął w końcu współpracować. Spokojnie i z życzliwością powtarzałam mu, że „to nie on, tylko jego złe emocje” i że „wszystko jest już dobrze”. I rzecz jasna nie to, że się uspokoił uważam za swój sukces, bo zawsze się uspokajał i zawsze mnie przepraszał, wyznając mi miłość. Za sukces uważam reakcję pozostałych dzieci (część z nich przychodziła do świetlicy tylko w wakacje i zarówno jego zachowanie, jak i moje było dla nich czymś kompletnie nowym). Te natychmiast podchwyciły mój niewerbalny komunikat, że ten chłopczyk jest tak naprawdę ofiarą swoich silnych emocji i… zaczęły go traktować z ogromną troską i opieką. Bardzo mnie to poruszyło. Wystarczyło im tylko pokazać mój stosunek. Bez zbędnych kazań czy zrzędzenia.
W każdej bajce jest jednak jakaś zła wiedźma. W mojej były co najmniej trzy, w tym jedna decyzyjna. Swoje dosyć regularne wizyty na dywaniku wpisałam w krajobraz tego miejsca. W końcu każdy ma jakiegoś szefa, choć nie każdy ma pewnie donoszących na niego współpracowników. Mnie się trafił pakiet. Uwagi, które nie były zresztą nigdy formułowane wprost i rozmijały się na ogół ze zdrowym rozsądkiem (jednym z moich ulubionych zarzutów był ten o „zbyt dużo empatii wobec dzieci”, bo pretensje o przeprowadzenie lekcji na temat zagrożeń związanych z pedofilią trudno mi traktować poważnie), miały zawsze jeden cel: zastraszenie. Nieudolne, ale zastraszenie. Jestem wyjątkowo kiepskim adresatem mniej lub bardziej finezyjnych gróźb, bo – być może z powodu naiwności, być może nawet głupoty, ale – niewielu rzeczy się boję. A kiedy do tego jeszcze wiem, że mam zarówno w aspekcie prawnym jak i moralnym rację, zamykam oczy i prę z całą siłą na zderzenie czołowe.
Nie powinno mnie więc zdziwić, że kiedy przyszłam we wrześniu pierwszego dnia po wakacyjnym urlopie do szkoły, dowiedziałam się… że już w niej nie pracuję. Czy zostałam formalnie zwolniona? Ależ skąd! Po prostu moja podpisana do końca października umowa nie zostanie – wbrew wcześniejszym ustaleniom – przedłużona, ale już dziś wszystkie moje klasy powierzono nowej polonistce. Wszystkie klasy i wychowawstwo u moich chłopaków. Pozwolono mi jednak siedzieć na krześle i czekać na ewentualną konieczność wzięcia zastępstw. Propozycja niezmiernie kusząca, jednak z niej nie skorzystałam. Nigdy nie usłyszałam konkretnych zarzutów do mojej pracy (ocenianej przecież regularnie w ciągu roku przez opiekuna stażu, całkiem nawet nieźle). Dowiedziałam się tylko, że „tu nie pasuję”. Smaczku dodaje sytuacja z czerwcowego zakończenia roku, kiedy rodzice moich chłopców zapytali dyrekcji przy świadkach, czy będę wychowawczynią i nauczycielką polskiego ich dzieci w następnym roku, bo bardzo im na tym zależy. Wszyscy usłyszeliśmy zdecydowane „tak”, mimo że nowa nauczycielka została już prawdopodobnie wtedy zatrudniona na moje miejsce.
Banał, prawda? Polska szkoła – instytucja, po której nie powinnam się zbyt wiele spodziewać. Było, minęło. Jestem przecież zaprawiona w rozstaniach. W ciągu całego mojego życia rozstawałam się już tyle razy – i na gruncie zawodowym, i prywatnym. Nie bardzo nawet umiem tęsknić. Rozstania na ogół dają mi poczucie ulgi i nowego rozdania. Poznając nowych ludzi zazwyczaj zastanawiam się, w jakich okolicznościach się rozstaniemy. Bo tak się przecież prędzej czy później stanie. Taka jest kolej rzeczy.
Czemu więc już prawie trzeci miesiąc nie umiem się pozbierać? Co takiego zrobiły ze mną te dzieci, że jest mi aż tak trudno? Ogromną pustkę, w jakiej się znalazłam, odczuwam w sposób fizyczny. Zapadam – jak jeszcze nigdy w życiu – na coraz to nowe choroby… wszystkie psychosomatyczne. Mój organizm krzyczy, że – wbrew temu, co przez pierwsze dwa miesiące myślałam (bo nie, nie dopuszczałam tego do siebie, nazywając to w każdy inny możliwy sposób, ale nie załamaniem) – nie umiem sobie z tą stratą poradzić. Serce mi krwawi, że nikt nie spytał nawet, jak moją klasę teraz uspokoić. Ja wiedziałam, jak postępować z każdym z uczniów w sytuacjach stresowych (a każdy z nich potrzebował czegoś całkiem innego). Ale beze mnie – niepasującego elementu – zapanuje wreszcie ład. Dzieci będą zjadać całe obiady (nikt nie będzie się z nimi ciaćkać jak ja i prosić o nakładanie niejadkom mniejszych porcji – powrzeszczy się trochę na smarki i będą wreszcie chodzić jak w zegarku). Skończy się rozczulanie nad siedmiolatką, która ciągle się mazgai bez powodu, ale za to przy ubieraniu guzdrze się najbardziej. No i – przede wszystkim – nie będzie się tu z małolatami „dyskutować”! Niech znają swoje miejsce. Na lekcjach polskiego nastanie wreszcie upragniona przez wszystkie panie cisza (mi jej brak akurat nie przeszkadzał), a na balach podczas frywolnych pląsów zadowolonych pań do „Oczu zielonych” zespołu Akcent żadne dziecko już do mnie nie przybiegnie, stwierdzając, że „jednak woli tę muzykę, którą ja im puszczam na lekcjach”. Wszyscy będą zadowoleni. Oprócz rodziców i dzieci, ale przecież nie o nich w szkole chodzi.

P.S. Na deser łączę piosenkę, która najlepiej tu chyba pasuje.

Czy bycie połową jest jednostką chorobową?

fot. Valantis Nikoloudis

Od najmłodszych moich lat tata zawsze powtarzał mi słowa, których – choć były proste – udało mi się nie zrozumieć przez przeszło ćwierć wieku. Mianowicie mówił, że:

żeby być w pełni szczęśliwym z kimkolwiek,
trzeba być najpierw w pełni szczęśliwym ze sobą samym.

– słowa, które powtarzał mi tata od najmłodszych moich lat

Przytakiwałam, byłam dumna, że mam takiego mądrego ojca, nawet wielokrotnie cytowałam tę wypowiedź, a potem wchodziłam w relacje (każdego typu – od miłosnych po przyjacielskie), w których swoje szczęście zostawiałam na wycieraczce przed drzwiami, a my kompletnie zastępowało moje ja. Aż nagle wreszcie coś zaskoczyło i w pełni pojęłam prawdziwą mądrość i głębię słów taty. Nie chodzi przecież o to, żeby nie odczuwać szczęścia podczas obcowania z bliską nam osobą tylko o to, żeby swojego szczęścia (czyli elementu, który powinien być w nas wmontowany na stałe i który jest nam potrzebny do prawidłowego funkcjonowania) nie szukać poza sobą, bo:

a) nie może go tam być (a jeśli tak to czujemy, to znaczy, że mamy zaburzony ogląd sytuacji)

b) oczekując od kogokolwiek, że da nam coś, co dać sobie możemy tylko my sami, wywieramy na nim ogromną presję, a nasze oczekiwania są z góry skazane na niepowodzenie; nie dlatego, że ktoś nie umie im sprostać, tylko dlatego, że najnormalniej w świecie nie jest w stanie.

Cała koncepcja szukania szczęścia wewnątrz, a nie na zewnątrz siebie polega na założeniu, że szczęście z natury rzeczy jest w każdym z nas, tylko czasami tracimy z nim po prostu łączność. A jeśli nie umiemy jeszcze odnaleźć swojego wewnętrznego szczęścia, wtedy nie jesteśmy sobą w pełni, co ciągle jeszcze nie jest tragedią, póki mamy tego świadomość i póki nad tym pracujemy – w końcu poznajemy się przez całe życie. Niebezpieczeństwo pojawia się dopiero w niemożliwych do zrealizowania oczekiwaniach, które pokładamy w osobach, które stają się nam coraz bliższe. I tu pojawia się sytuacja promowana latami przez literaturę i film – romantyczna wizja związku jako dwóch połówek pomarańczy (czasem jabłka, ale mniejsza o owoc, skupmy się na połówkach). Mimo, że literatura i film równolegle oferują nam też magiczny świat kucyków po drugiej stronie tęczy, mitologiczne stwory czy superbohaterów, którzy latają w pelerynach i zmieniają losy świata na lepsze, to jednak jest całkiem sporo ludzi, którzy spośród szerokiego wachlarza literackiej i filmowej fikcji, postanowili chwycić się akurat tych nieszczęsnych połówek i w nie właśnie uwierzyć.
Kto z nas przynajmniej kilka razy w życiu nie usłyszał o czyjejś „drugiej” lub (o zgrozo!) „lepszej” połówce?

– A to moja (lepsza) połowa.
– Moje najszczersze kondolencje.

– jedyna przychodząca mi do głowy odpowiedź na to wstrząsające wyznanie

Mimo, że przeważnie za tym sformułowaniem nie stoją żadne głębsze przemyślenia, a jedynie przekonanie, że to szarmanckie, zabawne lub miłe, jednak dobrze zastanowić się przez chwilę, co nadawca takiego komunikatu nam właśnie powiedział. Otóż powiedział nam, że jest ułomnym, nieszczęśliwym człowiekiem, który czepił się jak rzep drugiego równie ułomnego i nieszczęśliwego człowieka. Jeśli użył sformułowania „lepsza połowa”, przyznał, że on sam jest bardziej ułomny, niż jego partner/ka, ale tylko troszkę, bo jednak połowa to – nie oszukujmy się – połowa. Będąc osobą empatyczną, nie potrafię nie współczuć, kiedy bliźni dzielą się ze mną tak dogłębnie poruszającą i smutną historią, bo przecież pół i pół daje tylko całość, podczas kiedy zdrowy, piękny i silny związek to dwie całości!
Odpowiadając na pytanie, które jest tytułem tego wpisu, skłaniałabym się ku odpowiedzi twierdzącej. W końcu nie składamy się tylko z ciała i psychiki, ale posiadamy również duchowość, która też ma prawo czasem zachorować.

❤ ❤ ❤ Z okazji Walentynek życzę Wszystkim zakochanym i poszukującym, by znaleźli idealnych, dopełniających ich partnerów najpierw wewnątrz siebie samych (opisywałam to również w tekście wprowadzającym TUTAJ) – szczęście gwarantowane! ❤ ❤ ❤

P.S. Dokładnie o tym, o czym piszę, rozmawiają w SuperSoul Sunday Oprah Winfrey i jej goście – Gary Zukav i jego żona, Linda Francis 😉 Posłuchajcie koniecznie (link poniżej)!

A na deser królowa, czyli Iyanla Vanzant, o budowaniu zdrowej relacji z sobą samym: