„Jak lepiej myśleć; dla analizujących bez końca i wysoko wrażliwych” Christel Petitcollin

fot. Marianna Patkowska

tłumaczenie: Krystyna Arustowicz
wydawnictwo: Feeria
rok wydania: 2019
oryginalny tytuł: Je pense Mieux

Lekturą, która z pewnością odmieniła moje życie, porządkując mi raz na zawsze wiele rzeczy w głowie, była fantastyczna „Jak mniej myśleć; dla analizujących bez końca i wysoko wrażliwych” autorstwa mówczyni oraz trenerki w zakresie komunikacji i rozwoju osobistego, a także terapeutki – Christel Petitcollin. Dzięki niej zrozumiałam w pełni swoją inNość, a dokładnie nadwydajność mentalną, jak nazywa tę przypadłość Petitcollin, pracująca z takimi pacjentami już prawie dwie dekady. Cechuje ich „źródło dowodzenia” ukryte w prawej, a nie – jak u 85% populacji – lewej półkuli mózgowej.
Jakaż była więc moja radość, kiedy… dostałam w prezencie część drugą tej cudownej książki – „Jak lepiej myśleć; dla analizujących bez końca i wysoko wrażliwych”! Przyznam, że po przeczytaniu „Jak mniej myśleć” miałam dosyć mieszane uczucia. W trakcie jej lektury byłam zachwycona tym, że ktoś mnie nareszcie tak trafnie zdiagnozował, ale potem, kiedy zetknęłam się z reakcjami lewopółkulowców nazywanych przez Petitcollin normalnie myślącymi (osobiście podchodzę do tego akurat terminu ze sporą rezerwą) na mój entuzjazm, poczułam się nieco zbita z pantałyku. Dzielili się oni bowiem na ogół na dwie grupy: albo uważali się również za prawopółkulowców, którymi ewidentnie nie byli, albo kompletnie nie potrafili zrozumieć tej neurologicznej przypadłości (naszego „innego okablowania mózgu”). Grupą, która traktowała książkę poważnie, umiejąc w pełni przyswoić jej sens, było wąskie grono prawopółkulowców właśnie, a także nieliczne przypadki bardzo otwartych, wrażliwych i ciekawych świata lewopółkulowców. Kiedy wzięłam do ręki „Jak lepiej myśleć” i zaczęłam w pierwszym rozdziale czytać opinie o pierwszej części, jakie docierały w niesamowicie obszernej korespondencji do autorki (która niewielki wycinek przytoczyła, resztę streszczając), zamarłam. Znowu okazało się, że nie byłam w swojej najpierw ekscytacji, a potem zagubieniu jedyna. Dzieliliśmy to doświadczenie wspólnie. Takie odczucie kosmicznej jedności zawsze nas, prawopółkulowców, wzrusza.
O ile pierwsza część wyjaśniała samo zjawisko nadwydajności mentalnej, o tyle w drugiej autorka bierze nas (trochę czasami takie zagubione dzieci we mgle) za rękę i objaśnia krok po kroku otaczający świat. Wie, jak go widzimy, wie też, jak widzą go lewopółkulowcy. Rozumie więc doskonale, skąd biorą się wszelkie nieporozumienia między nami i radzi jak najskuteczniej ich unikać. Wraca też do ważnych zagadnień z części pierwszej, których nie zdołała w niej rozwinąć. Nie szczędzi nam swoich cudownych uszczypliwości podszytych jednak ogromną życzliwością i sympatią dla tych różnych specyficznych głupotek, które lęgną się czasami w naszych umęczonych ciągłym analizowaniem głowach. Wie, że otrzeźwi nas dopiero przeczytanie ich na głos. Jest idealną matką i terapeutką w jednym!
Lektura „Jak lepiej myśleć”, niesamowitym zrządzeniem losu, przypadła na bardzo ważny czas w moim życiu, w którym wyruszyłam najdalej od siebie, by zanurkować w sobie najgłębiej. (Była jednym z opisywanych w moim tekście spadochronów.) Pojęcie w pełni tego, że jestem nadwydajna mentalnie i że to w znacznym stopniu wpływa i będzie wpływać na moje codzienne życie, dodało mi ogromnej siły. Zrozumiałam, że to nie przypadłość, lecz prawda o mnie. (Z niej wynikały granice, które w przytaczanym wpisie postawiłam i przez złamanie których byłam zmuszona całkowicie zakończyć swoją nNiesamowitą podróż.) To otworzyło przede mną zupełnie nową perspektywę, pomogło zaakceptować się w pełni i dać się ponieść mózgowi, który oprócz nadprodukcji myśli, umie też – jak się okazało – całkiem sprawnie wykrywać w zarodku zagrożenie i od razu mnie o tym alarmować.
Jasna też dla mnie stała się nareszcie przewrotność tytułu pierwszej części „Jak mniej myśleć” – jakby z nas nie drwili lewopółkulowcy, wcale nie o to chodzi (autorce, Wszechświatowi), żebyśmy myśleli mniej (ktoś przecież musi myśleć więcej, żeby normalnie myśleć mógł ktoś)! Chodzi o zminimalizowanie wynikającego z tego zbędnego bólu dla nas samych. To my się męczymy (zadręczając się po cichu), nie wy, obserwując kosmiczną szybkość naszych umysłów, kiedy zaczynamy mówić!
Obie książki są więc właściwie o tym, jak lepiej myśleć, z tym, że tytuł pierwszej miał prawdopodobnie przyciągnąć uwagę naszą i naszych bliskich, którzy od razu rozpoznali w nim nas, a z kolei jej treść zapoznała czytelników z opisywanym zjawiskiem.

fot. Marianna Patkowska

W „Jak lepiej myśleć”, mając już narzędzia, wchodzimy dużo głębiej. Fantastyczne jest w tej książce to, że w całości jest odpowiedzią autorki na wszystkie listy czytelników po lekturze pierwszej części, z których wyodrębniła powtarzające się prośby i problemy, rozkładając je teraz na czynniki pierwsze.
Gorąco wszystkim „Jak lepiej myśleć” polecam i choć oczywiście lepiej przeczytać obie części, jednak nieznajomość pierwszej nie utrudnia zrozumienia drugiej.

Przeczytaj też moje recenzje innych książek tej autorki:

W nowym roku będę…

fot. Zofia Mossakowska

Pierwszy dzień nowego roku większość rodaków będzie prawdopodobnie witać na srogim kacu. Jako osoba, która pije dosyć rzadko, ale jeśli już, to najchętniej czystą wódkę lub śliwowicę, mogę tym najbardziej cierpiącym przypomnieć o cudzie natury, jakim okazuje się wtedy sok z kiszonej kapusty (z jednego opakowania tejże, do dna), szklanka wody, a potem jeszcze sok z ogórków kiszonych (też z jednego opakowania tychże, również do dna). Mniej cierpiący powinni zadowolić się kartonem soku pomidorowego, a potem kefirem lub maślanką. Bardzo pomaga w pierwszostyczniowym braku kaca pełnienie w Sylwestra roli kierowcy, a także bycie w ciąży. (I w jednej, i w drugiej sytuacji uznaję tylko jedną „rozsądną ilość alkoholu” – okrągłe zero.) W pozostałych przypadkach sprawdza się po prostu umiar i rozsądek.

Wstawaj, szkoda dnia!

fot. Zofia Mossakowska

Kiedy już opanujesz, Drogi Czytelniku, swój stan, jaki by nie był, zasiądź w piżamie z kubkiem kawy (lub soku pomidorowego, kefiru czy soków z kiszonek) nad pustą kartką, jaką jest ten dzień. Można uparcie twierdzić, że pierwszy stycznia niewiele się różni od pozostałych 364 dni roku, ja jednak zdecydowanie ulegam jego magii. Słowa „nowe rozdanie” nabierają nowego smaku i wymiaru – schodzą ze swojego metaforycznego piedestału i oto zamieszkują między tymi określającymi codzienne, przyziemne sprawy.
Wszystko jest przed nami! Cały nowy roczny cykl! Marny ze mnie coach, nie będę Cię więc zapewniać, że „jesteś zwycięzcą”, zwłaszcza, jeśli akurat nim nie jesteś. Wolę Ci przypomnieć, że jesteś… SOBĄ! Odrębnym, pięknym, unikalnym i niezbadanym Wszechświatem. Jak śpiewała India.Arie:

Nie jestem błędami, które popełniłam,
ani żadną z rzeczy, które sprawiły mi ból.
Nie jestem częściami snu,
który zostawiłam za sobą
– jestem światłem.

India.Arie „I Am Light”

Kiedy to wreszcie zrozumiesz, dotrze do Ciebie również, że masz w rękach doskonałe ludzkie istnienie, o które musisz się zatroszczyć – Siebie Samego! Rozpoczynający się właśnie rok przyniesie Ci mnóstwo niespodzianek – i tych miłych, jak również tych mniej przyjemnych. Na większość zdarzeń losowych nie będziesz mieć wpływu, możesz je natomiast odrobinę ukierunkować, jeśli wnikliwie zastanowisz się nad tym, jakiej energii i jakich ludzi potrzebujesz wokół siebie, żeby się rozwijać, a jaka energia i jacy ludzie działają na Ciebie destrukcyjnie. Zastanów się też, które aktywności budują w Tobie trwałe i dobre fundamenty (na przykład może czytanie czy sport, a może długie spacery lub medytacje), a które rozpraszają Twoją uwagę, nic cennego nie dając Ci w zamian (na przykład może nielimitowane oglądanie telewizji czy bezrefleksyjne scrollowanie smartfona, a może palenie papierosów lub zbyt intensywne imprezowanie). Nałogi to osobny temat. Jeśli masz choćby cień podejrzenia, że korzystanie z jakiejś używki zmieniającej świadomość wymknęło Ci się spod kontroli, musisz się sprawie przyjrzeć z bliska (jeśli nastąpi taka konieczność, nie bój się prosić o pomoc profesjonalistów – od tego są).
No dobrze, ale po co nam właściwie spis ludzi i rzeczy, które nam sprzyjają i tych, które nie sprzyjają? Otóż będzie on nieodzowny w próbie odpowiedzenia sobie na pytanie, które w moim odczuciu jest zasadnicze i którym dobrze się kierować przy każdym najmniejszym życiowym wyborze. Mianowicie:

Czy to mi służy?

 

fot. Zofia Mossakowska

Jakiś czas temu zmierzyłam się z trudną decyzją eliminacji ze swojego życia pewnego elementu. Element ów na pierwszy rzut oka nie był ani niebezpieczny, ani obiektywnie zły. Co więcej, przynosił mi nawet sporo radości. Jednak jakąś część mnie rozdrażniał, frustrował. Nasilał kiełkujące we mnie poczucie braku. Był czymś w rodzaju namiastki, a doświadczenie podpowiada mi, że od namiastek powinnam się trzymać z daleka. Decyzja o eliminacji tego elementu wydawała mi się irracjonalna, niepoparta żadnym sensownym argumentem. I wtedy z pomocą przyszło mi właśnie to pytanie: Czy to mi służy? Odpowiedź doskonale znałam. Nie służyło mi. Nawet, jeśli służyło większości mnie, tej niewielkiej części zagrażało i wprowadzało ją w dezorientację. Nie zaznamy spokoju, pomijając jakieś fragmenty siebie, choćby te były ukształtowane przez nieprzerobione traumy i nie reagowały adekwatnie do sytuacji. Droga do uleczenia nie prowadzi przez zaprzeczanie własnym emocjom.
Wtedy właśnie odkryłam moc tego pytania i jego niesłychanie uniwersalne możliwości zastosowania. Banalną (choć również późno przeze mnie odkrytą) prawdą jest to, że to, czego chcemy nie zawsze pokrywa się z tym, czego potrzebujemy. Co więcej, na ogół w ogóle się nie pokrywa. Najprostszym przykładem będzie tu dziecko, które chciałoby całymi dniami zajadać się cukierkami. Czy tego potrzebuje? Absolutnie nie! Czy to mu służy?  Wręcz przeciwnie! Dorosły jest w stanie rozpoznać różnicę między chceniem a potrzebą. Problem tkwi zresztą na ogół nie w tym, że jej nie dostrzega, lecz w tym, że dostrzegając, próbuje przekonać siebie samego, że da się ją rozmyć.
Mądry rodzic ustali tygodniowy lub miesięczny limit zjadanych przez dziecko słodyczy, a dzienne zapotrzebowanie (właśnie) na cukier zaspokoi zdrowszymi przekąskami (np. chipsami z owoców czy warzyw, bakaliami czy suszonymi owocami). To samo dobrze jest zrobić ze sobą.
Nie namawiam oczywiście do odmawiania sobie przyjemności, które wprowadzają do naszego życia kolory, ale np. odbijają się odrobinę na naszym zdrowiu czy portfelu. Czasem warto zaspokoić właśnie swoją chęć, a nie potrzebę. Uważam jednak, że w każdej sytuacji trzeba mieć po prostu jasność, co jest czym. Odkryłam kiedyś, że gorsze samopoczucie zdecydowanie poprawiało mi się po zakupie jakiegoś nowego ciuszka (tak ma zresztą masa kobiet przecież). Niepokojące jednak stało się to, że im częściej tak sobie poprawiałam humor, tym krócej się on utrzymywał, a potem – coraz szybciej – pojawiały się irracjonalne wyrzuty sumienia (choć z wydawaniem pieniędzy zawsze byłam akurat rozsądna). Czy nowa rzecz była mi potrzebna? Oczywiście, że nie. Wszystko byłoby w porządku, gdyby pojawiła się we mnie sama chęć, bez potrzeby. Zdałam sobie jednak sprawę z tego, że potrzeba była we mnie silna, ale zaspokojenie jej nowym zakupem wpędzało mnie w poczucie zagubienia, bo ta potrzeba dotyczyła czegoś całkowicie innego. Nie posiadania. Postanowiłam, że – choć wymagało to ode mnie większej uwagi – za każdym razem będę musiała rozpatrywać pojawiający się brak indywidualnie (znowuż identycznie, jak w przypadku pracy z dziećmi). Szybko okazało się, że zamiast zakupów raz wystarczy wyskoczyć z przyjaciółką na kawę, raz – zadzwonić do bliskiej osoby, a raz wybrać się po prostu na długi spacer. Taniej i ekologiczniej!

Więc chodź, zorganizuj swój
świat!

fot. Zofia Mossakowska

No ale jak się ma sporządzona wcześniej lista sprzyjających i niesprzyjających nam  ludzi i rzeczy do rozważań nad tym, co nam służy?
Spieszę z wyjaśnieniem. Oprócz aktywności, które wyrządzają nam więcej krzywdy niż dobra (w moim przypadku takim bezsensownym pochłaniaczem czasu i energii były media społecznościowe – z części więc zupełnie zrezygnowałam, a część sama sobie ograniczyłam), są też ludzie, których energia wpływa na nas destrukcyjnie. U mnie rozwiązanie tego problemu nastąpiło samoistnie, kiedy wyrzucono mnie z pracy. Było to oczywiście wylanie dziecka (zarówno jedno, jak i drugie słowo, nomen omen) z kąpielą, bo wraz z ludzkimi toksykami zostałam też pozbawiona wielkiego dobra, objawiającego się na wielu płaszczyznach. Bilans zysków i strat okazał się więc dla mnie wyjątkowo niekorzystny.
Jednak większość z nas ma jakieś złe energie dookoła, od których nie bardzo może się zupełnie odciąć (przeważnie właśnie w pracy). Co więc zrobić, kiedy na pytanie: Czy to mi służy? uzyskamy odpowiedź przeczącą? Tu pojawia się najtrudniejsza (przynajmniej dla mnie) do wprowadzenia w życie rada – odciąć się wewnętrznie. Nie dopuszczać do siebie docinków, przykrych uwag czy niestosownych komentarzy tej jednej osoby – puszczać je mimo uszu, z politowaniem. Bardzo pomaga wtedy świadomość, że im gorzej ktoś nas traktuje, tym bardziej jest biedny – ludzie pozbawieni kompleksów i kochający się w pełni nie mają w sobie jadu i goryczy. A biednym ludziom trzeba współczuć, nie traktować ich jak zagrożenia. Tak, jak złodziejowi nie wręczymy kluczy do naszego mieszkania, tak słabym jednostkom nie dawajmy możliwości wpływania na nasze emocje. Stać nas na przejmowanie się dużo ważniejszymi problemami, niż czyjaś małość. Łatwo powiedzieć, trudniej zrobić. Oczywiście. Z drugiej strony większa satysfakcja, kiedy przeskoczone poprzeczki były zawieszone wysoko.

nNoworoczne postanowienia

fot. Zofia Mossakowska

Jeśli chodzi o same postanowienia noworoczne, jestem ostrożna. Z doświadczenia wiem, że nic nie frustruje bardziej niż pozycje, których nie można skreślić z listy rzeczy do zrobienia, jako odfajkowanych. A kiedy wypisujemy swoje postanowienia, moment konfrontacji nastąpi przecież pod koniec grudnia…
Z drugiej zaś strony, jak każdą osobę zadaniową, stymuluje mnie postawienie sobie celów do realizacji w jakimś konkretnym terminie. Choć wiem, że praca nad sobą to proces, którego nigdy nie można uznać za skończony (chyba, że jest się skończonym idiotą), jednak można przecież za cel wyznaczyć sobie znalezienie się poziom wyżej.
Mam osobowość cyklotymiczną (dwubiegunową), więc metoda małych kroków nigdy nie była i nie będzie dla mnie ani naturalna, ani tym bardziej atrakcyjna. Wiem jednak, że jest najskuteczniejsza. Próbuję więc od jakiegoś czasu nie oczekiwać od siebie, że w ciągu roku dokonam tego, na co inni potrzebują kilku lat. Bardziej, niż na celu, wolę się skupić na wyrobieniu w sobie narzędzi do jego realizacji. Jeśli chcę trwałego związku, muszę najpierw stać się zrównoważonym, dobrym partnerem (przede wszystkim dla siebie samej). Jeśli chcę pracy, w której liczy się znakomita kondycja, muszę popracować nad jej poprawą. Jeśli chcę żyć zdrowo, muszę przemyśleć swoją dietę i aktywności fizyczne. Jeśli chcę powołać na świat nowe istnienie, muszę przerobić wszystkie traumy, które uniemożliwią mi bycie wspaniałą matką. I tak dalej, i tak dalej. Przykładów oczywiście można mnożyć. Zmiany mogą dokonywać się w nas każdego dnia, bo jesteśmy wyposażeni w cudowny organ, którego moc jest nie do przecenienia – w mózg!

W nowym roku
życzę Wszystkim…

fot. Zofia Mossakowska

… znalezienia Siebie. W atakującym nas zewsząd hałasie łatwo się zgubić. Z kolei będąc zagubionym, łatwo szukać ucieczki… w hałasie. Nie zagłuszajmy swojego bólu. Choć wolimy oczywiście go nie czuć (i piszę to głównie o sobie), on jest nam potrzebny – wskazuje nam kierunek wyjścia. Znajdźmy w sobie harmonię i źródło siły, do których zawsze będziemy się mogli odnieść; w których zawsze będziemy się mogli schować. Nie bójmy się też chaosu na zewnątrz, on nie zawsze jest zły. Tylko z chaosu przecież może coś powstać. Nie pozwalajmy jednak na chaos wewnątrz. I – jakkolwiek moralizatorsko by to nie zabrzmiało – nie czyńmy drugim, co nam niemiłe. No i nie planujmy, żeby w tym roku być jacyś – w tym roku po prostu tak naprawdę i w pełni bądźmy!

P.S. A na deser dołączam do życzeń przepiękną opowieść mojej ukochanej Laurie Anderson o tym, jak powstała pamięć.

fot. Zofia Mossakowska

Na co cierpi polska szkoła

fot. Marianna Patkowska

Jako nauczyciel – choć teraz już na wygnaniu – miałam gorzką raczej satysfakcję z przekonania się, że wszystko to, co uważałam za problemy polskiego szkolnictwa sama uczennicą będąc,  nie było tylko wymysłem mojej zbuntowanej kilku- i potem kilkunastoletniej głowy, tylko faktem. W dodatku od dekad szkoła wydaje się swoich błędów całkowicie nie zauważać, nie mogąc się tym samym na nich czegokolwiek, nomen omen, nauczyć.

1. Przekonanie, że dzieci zawsze
kłamią

W zamierzchłych czasach mojego dzieciństwa, za każdym razem kiedy wychowawczyni z podstawówki wzywała moją mamę, by pokazać jej coraz oryginalniejsze pomysły na to, w czym można się doszukać problemu, zaczynała spotkanie od słów:

– Czy pani wie, co zrobiła pani córka?
– Wiem – odpowiadała mama.

– dialog mojej mamy z wychowawczynią z podstawówki

I ta odpowiedź nauczycielkę szokowała zawsze tak samo mocno, bo miała wryte w swój belferski zamiennik serca, że dzieci przecież zawsze kłamią, kręcą i udają, żeby przypadkiem nie ponieść odpowiedzialności za swoje występki (zdarzające się im co i rusz).
Kiedy więc dwadzieścia lat po odejściu z tamtej szkoły trafiłam jako nauczyciel do podstawówki niepublicznej, równocześnie mnie zdziwiło i nie zdziwiło, kiedy jej dyrektorka oznajmiła mi pewnym tonem, że „mam się nie dać uczniom zmanipulować”, bo

– Pani Marianno, dzieci są cwane.

– dyrekcja szkoły

Zdziwiło, bo wydawało mi się – pewnie naiwnie – że dwie dekady to całkiem sporo, nawet jak na prowincję, by wrócić z manowców na właściwą ścieżkę. A nie zdziwiło, bo skostniałe instytucje, do których polska szkoła się z pewnością zalicza, mają to do siebie, że niechętnie i nieszybko się zmieniają, a przede wszystkim niechętnie i nieszybko przyznają się do błędów.

  • Jakie widzę niebezpieczeństwa takiego podejścia, no i jakie rozwiązania?

Szkoła, żeby dobrze wypełniać swą misję (czyli uczyć i wychowywać, a nie strofować i bez przerwy walczyć z jakimś urojonym wrogiem), powinna stwarzać odpowiednie do efektywnej nauki warunki, czyli przyjazną atmosferę szacunku i partnerstwa (nie mam jednak na myśli pobłażania). Jeśli założymy (my, nauczyciele), że „dzieci kłamią”, to psychologicznie ustawimy relację z uczniami na zasadzie myoni. Ci oni będą nałogowo kłamiącymi dziećmi, które ciągle próbujemy na czymś przyłapać, równocześnie w sposób logiczny my staniemy się tymi dobrymi, prawdomównymi, udręczonymi nauczycielami. Co jest złego w takim obrazie? Otóż to, że jest nieprawdziwy. Kłamią po pierwsze ludzie w każdym wieku, po drugie nie wszyscy, po trzecie nie zawsze, po czwarte różne są motywacje kłamstwa. Tak, jest ono zawsze złe, natomiast  każdą sytuację zawsze trzeba rozpatrywać indywidualnie. Uogólnienia i uproszczenia zwłaszcza w szkole są bardzo niebezpieczne i działają zawsze na niekorzyść ucznia niestety.
Z doświadczenia mogę napisać tylko, że wyrachowane manipulacje są na ogół domeną osób dorosłych (co nie oznacza, że dzieciom nigdy nie zdarza się skłamać). Zwierzchnicy w mojej szkole zarzucali mi „zbyt dużą empatię wobec dzieci”, równocześnie wieszając na korytarzach plakaty wyjaśniające uczniom jaka empatia jest piękna i ważna w życiu (najwyraźniej nie nauczyciela). Moi wychowankowie opowiadali mi poirytowani, że dostali ostrą reprymendę od pani, która wykrzyczała im, że „jest nauczycielem, więc jest tu najważniejsza” i pytali mnie w związku z tym „po co w szatni wiszą słowa Korczaka, że nie są dziećmi, tylko ludźmi, co znaczy chyba, że wszyscy jesteśmy równi”. Mogłam im tylko przyznać rację i przeprosić ich za niedopuszczalne zachowanie koleżanki. Zaskoczyła mnie też niekonsekwencja innej pani, która w złości zasugerowała uczniowi, że „jest od niego starsza, więc chyba mądrzejsza”, co równocześnie nie przeszkadzało jej regularnie mną pomiatać, choć była ode mnie młodsza.
Pomóc może tu tylko spuszczenie powietrza i ustalenie w szkole reguł dla wszystkich ludzi, którymi są i uczniowie, i nauczyciele, i przychodzący do niej rodzice. Reguł opierających się na wzajemnym szacunku. Reguł, których wszyscy będą musieli przestrzegać. No i – jak zawsze w przypadku pracy z dziećmi – nieodzowna jest tu konsekwencja i brak odstępstw. Szacunku można dzieci nauczyć, ale trzeba im wszystko wyjaśniać. Wbrew obawom, one naprawdę szybko łapią. Pomaga im w tym niesłychanie silnie rozwinięte poczucie sprawiedliwości, z którym różnie bywa u dorosłych…

2. Walka z rodzicami

Problem walki szkoły z rodzicami nie tylko się nie zmienił od moich czasów, ale wręcz pogłębił. Rodzice są opisywani jako roszczeniowi wrogowie numer jeden, jako zło konieczne. Tymczasem z moich obserwacji wynika, że po latach bezkarności nauczycieli tyranów (słynne przedpotopowe bicie dzieci linijkami – na szczęście nie doświadczyłam, ale nie chciałabym być w skórze tego, który by się na to odważył), rodzice wreszcie zyskali głos i zaczęli z tego po prostu korzystać, mówiąc co im się nie podoba, z czym się nie zgadzają, co ich niepokoi. Dla mądrej szkoły jest to sytuacja komfortowa, bo nawet rodzic, z którym prywatnie się nie zgadzamy (ostatecznie nie musimy), ma taki sam cel, jak i my – dobro ucznia i jak najlepsze wyedukowanie go. Tak przynajmniej trzeba założyć i do tego się odnosić w swojej argumentacji. Moje doświadczenie nie jest duże i wiem, że prezentowany tu pogląd jest tak niepopularny, że pewnie narażam się na ataki tych, którzy znają się lepiej, bo pracowali w tym zawodzie dłużej. Ciężko mi jednak uwierzyć, że miałam aż tak duże szczęście, by trafić do szkoły, w której ani jeden rodzic nie był trudny. Przynajmniej z rachunku prawdopodobieństwa wynika, że nie jest to możliwe.
Domyślam się, skąd ten rozdźwięk. Nauczyciele nie są w większości uczeni psychologicznego podejścia i dyplomatycznego prowadzenia rozmów, czym mogą wzbudzać (czasem zrozumiałą) agresję. Mnie nauczyła tego na pewno praca z klientem – zarówno wyrozumiałości i cierpliwości, jak i nieodzownej asertywności. Życzliwość i serdeczność też oczywiście nigdy nie zawadzą i trzymając się tego, dostawałam od rodziców niesłychanie dużo wsparcia i wyrazów szacunku. Wiadomo, że nie wszyscy mnie kochali i nie wszyscy zgadzali się z moim sposobem uczenia (mieli do tego pełne prawo, tak jak i ja – jako nauczyciel – do podążania drogą, której byłam pewna), ale bez wyjątków okazywali mi szacunek. A z tymi uchodzącymi za „najtrudniejszych” najbardziej się zaprzyjaźniłam (no i pod większością ich uwag do szkoły mogłam się podpisać obydwiema rękami).
Reasumując, to nie rodzice są problemem w szkole. Byli, są i będą bardzo różni. Rolą szkoły jest również włożenie pracy w to, by nauczyciele potrafili w profesjonalny sposób rozmawiać nie tylko z dziećmi, ale też z każdym rodzicem.

3. Feminizacja zawodu
nauczyciela

Zawód nauczyciela był od dawna częściej wybierany przez kobiety niż mężczyzn, ale teraz te proporcje są zachwiane jeszcze bardziej niż kiedykolwiek. Nawet jeśli w szkole uczy jakiś informatyk czy pan od wuefu, na ogół… no nie jest typowym samcem alfa. Oczywiście straszliwie uogólniam i z pewnością zdarzają się wyjątki, ale wszyscy chyba wiemy, o czym piszę. Mężczyźni w szkole, jak już w niej uczą, rzadko odgrywają męskie role – częściej wchodzą w żeńskie. Tymczasem z mojej wnikliwej obserwacji dzieci wynika, że one straszliwie potrzebują męskiego wzorca. Nie wszystkie mają pełne rodziny, nie wszystkie mieszkają ze swoimi ojcami, a szkoła oprócz solidnej edukacji powinna również ułatwić dzieciom wejście w dorosłe życie. Duża grupa kobiet na małej przestrzeni to niefunkcjonująca w przyrodzie fikcja. Albo inaczej – jedynie wycinek rzeczywistości, a dzieci w szkołach spędzają naprawdę dużo czasu. Przyglądają się wszystkiemu i chłoną. Czego w moim odczuciu brakuje? Męskiego wzorca. Męskiej energii. A przede wszystkim równowagi między energią kobiecą a męską. Uważam, że potrzebują tego tak samo mocno chłopcy, jak dziewczynki: obserwacji ścierania się tych obu energii (każda jest inna, co może być już samo w sobie bardzo cenną lekcją – inne nie znaczy lepsze czy gorsze). Mam głębokie poczucie, że feminizacja zawodu nauczyciela jest bardzo niebezpieczna i niedobra dla dzieci.
(Zabawne też, że na ogół te same osoby, dla których nie do pomyślenia jest adopcja dzieci przez parę kochających się lesbijek, oddają na większość dnia dzieci pod opiekę zastępom kobiet, które się na ogół nawet niespecjalnie lubią.)

4. Brak indywidualnego podejścia

Mam wrażenie, że coraz częściej sprawiedliwe traktowanie uczniów (które jest oczywiście konieczne) myli się niektórym nauczycielom z myśleniem o nich jak o jednolitej grupie podlegającej tym samym zasadom. Oczywiście, zasadom wszyscy w szkole powinniśmy podlegać tym samym, ale każdego ucznia mamy obowiązek traktować indywidualnie. Tylko wtedy będziemy skuteczni, na przykład tłumacząc, czemu postąpił źle – równocześnie też tylko wtedy będziemy sami rozumieli, dlaczego postąpił źle (to samo postępowanie w przypadku każdego ucznia będzie miało zupełnie inne źródła). Pewnie, że to wymaga większej uwagi i większego nakładu pracy, ale nikt nie powiedział, że praca nauczyciela ma być prosta.

P.S. Na deser łączę piosenkę, która jest prawdopodobnie najlepszym podsumowaniem tego wpisu:

fot. Marianna Patkowska

Jakiego (nie) chłopaka

fot. Jan Lewandowski/Marianna Patkowska

Ostatnio dużo myślałam o tym, czemu tak często wszystkie jaskrawe sygnały, że relacja, w którą wchodzimy nie ma najmniejszych szans na powodzenie są przeważnie zupełnie poza polem naszego widzenia. Można oczywiście stwierdzić, że miłość jest ślepa, ale to mi nie wystarcza. Nie wystarcza przede wszystkim dlatego, że nie bardzo umiem w ogóle zdefiniować to uczucie, nie bardzo wiem, co się za słowem „miłość” kryje. Bardziej przemawiają do mnie udowodnione procesy chemiczne zachodzące w mózgu – zarówno te, które nas ku sobie popychają, jak i te powstające pod wpływem fizycznego zbliżenia (zabawne, że to niemal te same procesy, stąd dość śmiała, ale bardzo prawdopodobnie brzmiąca teza niektórych seksuologów, że seks bez zobowiązań nie istnieje).
Mój wniosek jest taki, że niezauważanie sygnałów ostrzegawczych ma ogromny związek z brakiem umiejętności wytyczania swoich własnych granic i wskazywania ich bliźnim. Na etapie poznawania nowej osoby, w której coś nam się podoba, zazwyczaj po prostu chcemy być mili, próbujemy się jakoś dostosować czy – żeby nie wystraszyć drugiej strony – decydujemy się na kompromisy, które tak naprawdę wcale nie są prawdziwymi kompromisami, lecz działaniem, które obnaża naszą uległość i na dłuższą metę krzywdzi nas samych, no a potem – jak to zwykle w sytuacjach zmierzających ku romantycznym bywa – jest już za późno. Kiedy się wpadnie jak śliwka w kompot, to już nie czas na rozważanie, czy do kompotu z agrestu śliwka na pewno pasuje…
Jakimś rozwiązaniem jest więc myśleć logicznie zawczasu oraz zebrać i przetworzyć wszystkie potrzebne nam informacje, nie dając się zwieść stwierdzeniu, które zaprowadziło już niejednego na manowce, mianowicie, że:

jakoś to będzie.

– uwaga, nie będzie!

Jedynie w romantycznych książkach i filmach możliwe jest stworzenie szczęśliwego, nietoksycznego związku między dwiema osobami z kompletnie różnych światów, środowisk, w dodatku umiejscowionych światopoglądowo na przeciwległych biegunach. Jedynie w romantycznych książkach i filmach miłość (niczym dobro) zawsze zwycięża nad takimi drobiazgami jak inny background. Tylko że to wcale nie są małe, przyziemne sprawy. To samo sedno jakichkolwiek relacji międzyludzkich, które w przypadku mniejszych lub większych różnic mogą być oczywiście poprawne, jednak jeśli zadamy sobie pytanie, czy chcemy wychowywać dziecko z osobą reprezentującą kompletnie odmienny od naszego system wartości (nawet jeśli się wzajemnie kochamy, co jest możliwe), może się okazać, że wcale sobie tego nie wyobrażamy. I przed wylądowaniem w takiej sytuacji może nas uchronić krytyczne przyglądanie się (na chłodno) wszelkim znakom, które pojawiają się oczywiście już na samym początku, ale przeważnie mniej lub bardziej świadomie są przez nas ignorowane. Warto więc przyjrzeć się aspektom, które zamierzam omówić. (To, że nie należy się umawiać osobami ciężko zaburzonymi i uzależnionymi dopóki są w fazie wyparcia i nie idą po profesjonalną pomoc, uznałam za oczywistość.)

1. Duchowość/religijność

Obojętne, czy jesteśmy wyznawcami jakiejś konkretnej religii lub filozofii, ateistami, czy może agnostykami, dla których duchowość odgrywa niesłychanie ważną rolę w życiu (jednak zamknięcie jej w jakiejkolwiek zinstytucjonalizowanej formie budzi sprzeciw), musimy pamiętać, że to jedna z tych dziedzin życia, w której słabo sprawdzają się kompromisy. Czy nie istnieją szczęśliwe związki np. dwuwyznaniowe? Albo takie, w których kwestie religijne są ważne tylko dla jednej strony? Oczywiście istnieją, nie jest jednak dobrze traktować tego jako argumentu do nieprzejmowania się różnicami na tle duchowym czy religijnym. Te różnice w bardzo wielu wypadkach są nie do przeskoczenia, więc jeśli chcemy mimo wszystko spróbować, musimy zrobić to z otwartymi oczami, nie bagatelizując wagi problemu i nie zaklinając rzeczywistości na siłę.
W ustaleniu, czy taka relacja ma sens, na pewno pomoże nam odpowiedź na pytanie, jak widzimy w tym wszystkim wspólne wychowywanie dziecka. I nie, choć to „dopiero pierwsza randka”, wcale nie jest „za wcześnie” na myślenie o tych sprawach. (Plus nie, żadna antykoncepcja nie daje stuprocentowej pewności.)

2. Poglądy polityczne

Żyjemy dziś – nie tylko zresztą w Polsce niestety – w bardzo specyficznym politycznym napięciu. Można oczywiście powiedzieć, że podział społeczeństwa jest cyniczną grą włodarzy i trzeba być ponad nim; rzeczywiście w codziennych koleżeńskich relacjach z ludźmi dobrze się tej filozofii trzymać. Jednak jeśli chcemy wpuścić kogoś do swojej przestrzeni (żeby nie powiedzieć, górnolotnie, serca), naprawdę niesamowicie ważne jest zastanowienie się przez chwilę, czy jego – odmienne od naszych – preferencje polityczne nie budzą naszego wstrętu lub jakiegoś, przykrywanego chęcią bycia wyrozumiałym, żalu o sympatyzowanie z czymś tak bardzo nam światopoglądowo obcym.
W ustaleniu, czy taka relacja ma sens, na pewno pomoże nam odpowiedź na pytanie, jak widzimy w tym wszystkim wspólne wychowywanie dziecka. I nie, choć to „dopiero pierwsza randka”, wcale nie jest „za wcześnie” na myślenie o tych sprawach. (Plus nie, żadna antykoncepcja nie daje stuprocentowej pewności.)

3. Wychowanie

Przez różnicę światów czy środowisk rozumiem przede wszystkim kompletnie inne wychowanie i bezpośrednio łączące się z nim różne standardy. Kobiety oczekują zazwyczaj, że ich partner się domyśli. Pomijam już, że kiedy jest mężczyzną, to można spokojnie założyć, że sam się jednak nie domyśli, ale jeśli jego background jest całkowicie odmienny od naszego, szybko okaże się, że to, co jest oczywiste dla nas, wcale nie będzie oczywiste dla niego (i na odwrót). Z jednej strony oczywiście nigdy nie spotkamy nikogo, kto byłby wychowany tak samo jak my, jednak nie jest to powód, by nie zauważać różnic diametralnych, które prędzej czy później zaczną nas drażnić. Pytanie tylko jak bardzo. Może nie bardzo, jednak lepiej ustalić to zanim zaangażujemy się zbyt mocno. Jak? Nie udając, że problem nie istnieje.
W ustaleniu, czy taka relacja ma sens, na pewno pomoże nam odpowiedź na pytanie, jak widzimy w tym wszystkim wspólne wychowywanie dziecka. I nie, choć to „dopiero pierwsza randka”, wcale nie jest „za wcześnie” na myślenie o tych sprawach. (Plus nie, żadna antykoncepcja nie daje stuprocentowej pewności.)

4. Posiadanie dzieci

Niektórzy ludzie chcą, a niektórzy nie chcą mieć dzieci. Do tego w każdej z tych grup zdarzają się zarówno osoby płodne, jak i bezpłodne (lub które z przyczyn medycznych nie powinny się rozmnażać). To wszystko plus możliwość poddania się zabiegowi (teraz lub w przeszłości), który uniemożliwi spłodzenie dziecka powinno nas skłonić do bardzo jasnego sprecyzowania czy nasze potrzeby i możliwości pokrywają się (nomen omen) z  potrzebami i możliwościami drugiej strony. Rozbieżność w tej kwestii uniemożliwia wejście w związek! Nie ma co się łudzić i marnować swojego i cudzego czasu. Brzmi to może bezdusznie, ale naprawdę wiem, co mówię.
W ustaleniu, czy taka relacja ma sens, na pewno pomoże nam odpowiedź na pytanie… no właśnie! Przede wszystkim jakie jest nasze podejście do rozmnażania i jakie są też nasze biologiczne możliwości. Brak niechęci do bycia rodzicem nie musi jednoznacznie oznaczać jej chęci – w takiej sytuacji prawdopodobnie można stworzyć udany związek z kimś, kto nie chce lub nie może posiadać potomstwa. Kluczem jest jednak rozmowa. I nie, pierwsza randka to nie jest „za wcześnie”! (Chyba że mamy po czternaście lat.)

5. A oczami nNi…

Myślę, że każdy do powyższych punktów doda pewnie jeszcze coś od siebie. Osobiście nie widzę swojej przyszłości u boku kogoś, kto słucha disco-polo, nie ma w domu ani jednej książki czy posiada meblościankę. Czy to rodzaj dyskryminacji? Może, choć jeśli chcemy być w jednym związku z jedną osobą i zakładamy na to jakiś dłuższy przedział czasowy (typu reszta naszego życia np.), to i tak przecież odrzucimy całkiem sporą liczbę adoratorów. Czemu by więc nie z powodu meblościanki, skoro nie potrafimy jej zdzierżyć?
Jest we mnie rozdźwięk między romantyczną a racjonalną częścią mojej natury. Romantyczna uwielbia kolacje i kąpiele przy świecach, nastrojową muzykę, pobudzające zmysły zapachy i smaki, wierzy w absolutne dopasowanie i jedność ciał, bezgraniczne zaufanie i pełną lojalność oraz magię połączenia psychicznej, duchowej i fizycznej strony dwóch bliskich sobie osób. Racjonalna z kolei jest przekonana, że ludzie na pierwszej randce powinni pokazywać sobie dowody tożsamości oraz ważne badania lekarskie w kierunku chorób wenerycznych, a potem dopiero przejść do omówienia wszystkich powyższych punktów. Na drugą randkę sugerowałabym zaopatrzenie się w informacje, które zdobędzie dla nas zatrudniony uprzednio wysokiej klasy detektyw (tu bym akurat nie oszczędzała). Jeśli oczywiście druga randka będzie w ogóle miała się wydarzyć. Wbrew pozorom piszę śmiertelnie poważnie. Wielu bolesnych, a czasem nawet drastycznych sytuacji dałoby by się z powodzeniem uniknąć, gdyby ludzie przed wejściem w związek coś o sobie wiedzieli. Nie na wszystko mamy oczywiście wpływ, ale uważajmy na to, kogo dopuszczamy do siebie bliżej. To naprawdę ma ogromne znaczenie, bo każdy z nas zasługuje na to, żeby traktować się jak najlepiej!

P.S. A na deser mogę wrzucić tylko jedną piosenkę – w pewnym sensie muzyczną inspirację do tego wpisu 🎼🎼🎼

Wielka pustka

fot. Geo Dask

Uważni obserwatorzy mojego bloga z pewnością spostrzegli, że we wrześniu publikowałam zdecydowanie mniej tekstów, a w październiku zniknęłam zupełnie. Nie czułam się na siłach, żeby opisywać rewolucję, jaka wydarzyła się w moim życiu, nie czułam się też na siłach, żeby w ogóle pisać.
Kiedy wróciłam – z wielkim trudem – z tekstem o jesiennych nowościach Mary Kay, ten od razu spotkał się z komentarzem sugerującym, że mój blog „stał się reklamowy”. Nie ukrywam, że zrobiło mi się przykro. Nie tylko dlatego, że to nieprawda, bo – o czym wielokrotnie tu wspominałam – żaden mój wpis nigdy nie był i prawdopodobnie nigdy nie będzie sponsorowany (na opisywaniu kosmetyków, które używam i w które wierzę, nie tylko nie zarabiam, ale i całkiem sporo na nie wydaję), ale głównie dlatego, że tylko ja wiem, ile mnie kosztowało wyjście z domu, zrobienie tych wszystkich zdjęć i spłodzenie tekstu posiadającego jakikolwiek, najmniejszy chociaż sens. Niewymagający, lekki i bezpieczny temat miał mi pomóc jakoś pomału wydostać się z pustki, w której się znalazłam. Nie udało się, ale się przynajmniej jakoś literacko odblokowałam i zaczęłam znowu pisać. Co się takiego stało? Banalna, stara jak świat historia (stąd może mój wstyd, że mogę ją w ogóle przeżywać i to aż tak), ale od początku…
Ponad rok temu zaczęłam najbardziej ekscytującą, stymulującą intelektualnie i będącą też ogromnym wyzwaniem przygodę zawodową, jaką była praca w szkole podstawowej w charakterze nauczyciela języka polskiego. Nie mając ani własnych dzieci, ani jakiegokolwiek doświadczenia w samodzielnej pracy w szkole (pomijając praktyki na studiach), nie miałam pojęcia, czego się spodziewać. Dostałam trzy małe klasy (w sumie dwudziestkęsiódemkę dzieci w wieku 9 – 12 lat) do nauczenia całkiem sporych partii materiału, a w jednej z nich dodatkowo wychowawstwo. Mimo moich początkowych obaw, szybko okazało się, że z dziećmi dogaduję się niespodziewanie dobrze, bo, choć rzeczywiście pochodzą z odmienNej galaktyki, jest to ta sama galaktyka, którą od lat zamieszkiwałam w (wydawało mi się) pojedynkę.
Wszystkich uczniów pokochałam bez wyjątku tak samo mocno, ale szczególne miejsce w sercu zajęła „moja” klasa – na samym początku trzech, a z biegiem roku szkolnego docelowo pięciu fantastycznych chłopaków. Każdy z nich reprezentował inne środowisko, inne upodobania, inną wrażliwość i inny temperament, wszystkich natomiast łączyła nadzwyczajna wprost inteligencja, z którą obcowanie podczas lekcji (i przerw) było dla mnie niewiarygodną przyjemnością, rekompensującą konieczność kontaktu ze współpracownikami.
Jak nietrudno się domyślić, moja klasa nie była klasą powszechnie lubianą, a łatka dzieci problematycznych, niegrzecznych czy niesocjalizujących się, wpływała negatywnie także na moją reputację, bo nie krzyczałam i nie rwałam sobie włosów z głowy, np. kiedy dziesięciolatek mający zamiłowania militarne celował w ludzi z palców podczas przerw (straszne, prawda?), tylko z życzliwością prosiłam, żeby po prostu nie celował we mnie i inne panie. Szybko między mną a chłopcami zrodziła się niesamowita więź. Czy mnie czasem wkurzali? Pewnie, że mnie wkurzali – nikt nie umiał zrobić tego tak genialnie, jak oni! – ale też rozumiałam powód, dla którego jestem w szkole. A z pewnością nie było nim groteskowe boczenie się na uczniów, że „śmiali być niegrzeczni”, tylko raczej wpajanie im, jakie zachowania mogą ranić bliźnich i czemu warto ich unikać. Pokazywanie czym jest empatia, bo tylko czując, że sami nie chcemy być w jakiś sposób potraktowani, możemy oduczyć się takiego traktowania innych.
Miałam w pewnym momencie wrażenie, że choć nie zwierzałam się chłopcom z mojego życia prywatnego, ci jednak wyczuwali mnie jak mało kto. O czym świadczą chociażby takie dialogi:

– Bo ja jestem taki jak pani – aspołeczny.
– Wiem, kochanie, tylko ja w szkole udaję, że jest inaczej.

– dialog z jednej z naszych lekcji wychowawczych

– Wiecie, tak Bogiem a prawdą, ja nie bardzo przepadam za nauczycielami polskiego…
– Jak to, przecież pani jest… – tu chwila namysłu i  nagle uroczy błysk w oku wymieszany z ogromem podziwu – no tak, pani przecież jest REDAKTORKĄ…

– dialog z jednej z naszych lekcji polskiego

Szybko zrozumiałam, że podstawa programowa zawiera miliardy rzeczy nieważnych i bardzo mało rzeczy naprawdę istotnych. Mając na względzie czekające uczniów za kilka lat egzaminy, starałam się pomóc im w przyswojeniu tego, na co – gdyby to ode mnie zależało – nigdy nie marnowałabym z nimi czasu, ale też przemycałam im dużo treści, których wiedziałam, że nie przekaże im nikt inny. Rozkochałam wszystkich swoich chłopaków w Stanisławie Dróżdżu – zaczęli nawet tworzyć swoje prace, opierając się na jego pomysłach! (Kiedy jeden z moich chłopców stwierdził, że chiński znak równowagi yin yang, który mam wytatuowany na ramieniu, to „bardziej okrągła wersja pracy „Białe czarne” Dróżdża”, miałam łzy wzruszenia i zachwytu w oczach.)
Oprócz uczucia swoich cudownych – choć niegrzecznych – dżentelmenów, zaskarbiłam sobie też miłość dwóch pozostałych klas, które powtarzały jak mantrę, że chcą, żebym była ich wychowawczynią. Nie bardzo nawet wiem, czym sobie na to zasłużyłam. Z perspektywy czasu wydaje mi się, że coś, co było dla mnie zawsze oczywiste, czyli podchodzenie poważnie i indywidualnie do każdego dziecka i jego (choćby najbardziej błahego w oczach dorosłych) problemu, na skalę (i tej, i prawdopodobnie każdej niestety) szkoły było ewenementem.
Z dziećmi z najmłodszych klas, w których stosuje się nauczanie początkowe i z tymi z zerówki miałam styczność tylko w świetlicy. Choć ich nie uczyłam, dla większości stałam się od razu „ulubioną ciocią”. Z tego, co udało mi się ustalić, urzekała ich moja łagodność i cierpliwość, której niesamowite pokłady były dla mnie samej sporym zaskoczeniem.
W klasach, które uczyłam i z którymi miałam jedną godzinę tygodniowo bliżej niesprecyzowanego tematycznie kółka („najlepiej wykorzystać to, że pani śpiewa i gra, no i że pani pisze, ach, no i jeszcze pani znakomicie gotuje”!), szybko odkryłam zbawienny skutek pokazywania muzyki współczesnej. Oczywiście nie wszystkie dzieci potrafiły ją znieść, ale złe reakcje zdarzały się właściwie bardzo rzadko. Cudownie było widzieć ich zachwycone oczy podczas odtwarzania „Cosmic Pulses” Stockhausena i słyszeć później taki komentarz od najmniej wrażliwego muzycznie ucznia:

– Hmm, trochę dziwna była ta piosenka, co ją nam pani puściła.
– To prawda, była trochę dziwna. Ale uważasz, że była dziwna fajnie, czy raczej niefajnie?
– No… Właściwie nawet całkiem fajnie.

– wrażenia dziesięciolatka po wysłuchaniu „Cosmic Pulses” Stockhausena

A wszystko zaczęło się tak naprawdę (o czym już tu kiedyś wspominałam) od mojej obserwacji podczas lekcji o języku i znakach, kiedy pokazywałam dzieciom alfabet Morse’a. Były ciekawe, jak on brzmi, więc zaczęłam im go odtwarzać na tablicy multimedialnej. Ich niebywałe zainteresowanie tymi brzmieniami skłoniło mnie do pójścia za ciosem i puszczenia im  jednego z moich ulubionych utworów muzyki współczesnej – dzieła „Telegraphic” Yannisa Kyriakidesa. Kiedy zorientowałam się, że właśnie zahipnotyzowałam dziesięcioosobową klasę dziesięciolatków, którzy – jak rzadko kiedy – w niemal całkowitej ciszy bujali się na wszystkie strony z wielkimi uśmiechami na twarzach, a na koniec stwierdzili jednogłośnie:

– Jaka piękna Morse’owa piosenka!

byłam w szoku. W najśmielszych snach nie przypuszczałabym, że nie każą mi tego zaraz wyłączyć. A już naprawdę wzruszyli mnie następnego dnia, kiedy widząc mnie w drzwiach sali, spytali:

– A puści nam pani jeszcze raz tę ładną Morse’ową piosenkę?

Szybko też stałam się w szkole kimś w rodzaju dyżurnej pani od pocieszania. Nieważne ile innych pań było dokoła, kiedy ktokolwiek się rozpłakał, padało zawsze jedno hasło:

– Biegnij po panią Mariannę!

Wszystkie ich problemy przeżywałam tak, jakby miały najwyższą rangę. Nie ośmieliłam się nawet pomyśleć, że zburzenie domku z klocków, zabranie sobie czyjejś lalki bez pytania czy stwierdzenie, że ktoś „znosi jajka” (autentyk) nie jest powodem do łez. Wychodziłam z założenia, że skoro ktoś płacze, to widzi w tym powód i nie mnie to oceniać. Ja po prostu byłam z nimi w trudnych dla nich chwilach. Wspierałam, jak umiałam. Tłumaczyłam, jak nie mogą się do siebie zwracać oraz – co było dla nich bardzo trudne do przyswojenia – że przemoc nie jest żadnym rozwiązaniem. Próbowałam przedstawić im ich problem szerzej (w przypadku moich chłopaków odwoływałam się do perspektywy Wszechświata, w przypadku maluszków, podpowiadałam, że domek możemy razem odbudować, lalką pobawić się wspólnie, a czyjeś specyficzne poczucie humoru nie powinno dawać mu władzy nad naszymi emocjami). Za jeden ze swoich największych pedagogicznych sukcesów uważam pewien moment podczas wakacji (moja praca sprowadzała się wtedy do opieki nad dziećmi w świetlicy). Mały chłopczyk, mający ewidentny problem z zabawą w grupie, bardzo źle znoszący porażki i mający na koncie czasem bardzo poważne ataki złości, znów wpadł w furię i zaczął utrudniać zabawę pozostałym, starszym dzieciom. Te, skarżąc mi na niego, traktowały go jak wariata, co – jak się nietrudno domyślić – nakręcało spiralę agresji jeszcze bardziej. Poszłam wtedy do sali i zrobiłam to, co od jakiegoś czasu już z nim praktykowałam (wbrew jego nauczycielkom, które uważały, że trzeba go zostawić samemu sobie). Mocno przytuliłam go od tyłu, dbając o to, by nie zrobił ani sobie, ani żadnemu z nas krzywdy. Pozwoliłam kopać w powietrzu i krzyczeć, jednocześnie spokojnie namawiając go do głębokiego wolnego wdechu i wydechu. Kiedy już wykrzyczał, że mnie nienawidzi i spróbował na złość wstrzymać oddech w ogóle, zaczął w końcu współpracować. Spokojnie i z życzliwością powtarzałam mu, że „to nie on, tylko jego złe emocje” i że „wszystko jest już dobrze”. I rzecz jasna nie to, że się uspokoił uważam za swój sukces, bo zawsze się uspokajał i zawsze mnie przepraszał, wyznając mi miłość. Za sukces uważam reakcję pozostałych dzieci (część z nich przychodziła do świetlicy tylko w wakacje i zarówno jego zachowanie, jak i moje było dla nich czymś kompletnie nowym). Te natychmiast podchwyciły mój niewerbalny komunikat, że ten chłopczyk jest tak naprawdę ofiarą swoich silnych emocji i… zaczęły go traktować z ogromną troską i opieką. Bardzo mnie to poruszyło. Wystarczyło im tylko pokazać mój stosunek. Bez zbędnych kazań czy zrzędzenia.
W każdej bajce jest jednak jakaś zła wiedźma. W mojej były co najmniej trzy, w tym jedna decyzyjna. Swoje dosyć regularne wizyty na dywaniku wpisałam w krajobraz tego miejsca. W końcu każdy ma jakiegoś szefa, choć nie każdy ma pewnie donoszących na niego współpracowników. Mnie się trafił pakiet. Uwagi, które nie były zresztą nigdy formułowane wprost i rozmijały się na ogół ze zdrowym rozsądkiem (jednym z moich ulubionych zarzutów był ten o „zbyt dużo empatii wobec dzieci”, bo pretensje o przeprowadzenie lekcji na temat zagrożeń związanych z pedofilią trudno mi traktować poważnie), miały zawsze jeden cel: zastraszenie. Nieudolne, ale zastraszenie. Jestem wyjątkowo kiepskim adresatem mniej lub bardziej finezyjnych gróźb, bo – być może z powodu naiwności, być może nawet głupoty, ale – niewielu rzeczy się boję. A kiedy do tego jeszcze wiem, że mam zarówno w aspekcie prawnym jak i moralnym rację, zamykam oczy i prę z całą siłą na zderzenie czołowe.
Nie powinno mnie więc zdziwić, że kiedy przyszłam we wrześniu pierwszego dnia po wakacyjnym urlopie do szkoły, dowiedziałam się… że już w niej nie pracuję. Czy zostałam formalnie zwolniona? Ależ skąd! Po prostu moja podpisana do końca października umowa nie zostanie – wbrew wcześniejszym ustaleniom – przedłużona, ale już dziś wszystkie moje klasy powierzono nowej polonistce. Wszystkie klasy i wychowawstwo u moich chłopaków. Pozwolono mi jednak siedzieć na krześle i czekać na ewentualną konieczność wzięcia zastępstw. Propozycja niezmiernie kusząca, jednak z niej nie skorzystałam. Nigdy nie usłyszałam konkretnych zarzutów do mojej pracy (ocenianej przecież regularnie w ciągu roku przez opiekuna stażu, całkiem nawet nieźle). Dowiedziałam się tylko, że „tu nie pasuję”. Smaczku dodaje sytuacja z czerwcowego zakończenia roku, kiedy rodzice moich chłopców zapytali dyrekcji przy świadkach, czy będę wychowawczynią i nauczycielką polskiego ich dzieci w następnym roku, bo bardzo im na tym zależy. Wszyscy usłyszeliśmy zdecydowane „tak”, mimo że nowa nauczycielka została już prawdopodobnie wtedy zatrudniona na moje miejsce.
Banał, prawda? Polska szkoła – instytucja, po której nie powinnam się zbyt wiele spodziewać. Było, minęło. Jestem przecież zaprawiona w rozstaniach. W ciągu całego mojego życia rozstawałam się już tyle razy – i na gruncie zawodowym, i prywatnym. Nie bardzo nawet umiem tęsknić. Rozstania na ogół dają mi poczucie ulgi i nowego rozdania. Poznając nowych ludzi zazwyczaj zastanawiam się, w jakich okolicznościach się rozstaniemy. Bo tak się przecież prędzej czy później stanie. Taka jest kolej rzeczy.
Czemu więc już prawie trzeci miesiąc nie umiem się pozbierać? Co takiego zrobiły ze mną te dzieci, że jest mi aż tak trudno? Ogromną pustkę, w jakiej się znalazłam, odczuwam w sposób fizyczny. Zapadam – jak jeszcze nigdy w życiu – na coraz to nowe choroby… wszystkie psychosomatyczne. Mój organizm krzyczy, że – wbrew temu, co przez pierwsze dwa miesiące myślałam (bo nie, nie dopuszczałam tego do siebie, nazywając to w każdy inny możliwy sposób, ale nie załamaniem) – nie umiem sobie z tą stratą poradzić. Serce mi krwawi, że nikt nie spytał nawet, jak moją klasę teraz uspokoić. Ja wiedziałam, jak postępować z każdym z uczniów w sytuacjach stresowych (a każdy z nich potrzebował czegoś całkiem innego). Ale beze mnie – niepasującego elementu – zapanuje wreszcie ład. Dzieci będą zjadać całe obiady (nikt nie będzie się z nimi ciaćkać jak ja i prosić o nakładanie niejadkom mniejszych porcji – powrzeszczy się trochę na smarki i będą wreszcie chodzić jak w zegarku). Skończy się rozczulanie nad siedmiolatką, która ciągle się mazgai bez powodu, ale za to przy ubieraniu guzdrze się najbardziej. No i – przede wszystkim – nie będzie się tu z małolatami „dyskutować”! Niech znają swoje miejsce. Na lekcjach polskiego nastanie wreszcie upragniona przez wszystkie panie cisza (mi jej brak akurat nie przeszkadzał), a na balach podczas frywolnych pląsów zadowolonych pań do „Oczu zielonych” zespołu Akcent żadne dziecko już do mnie nie przybiegnie, stwierdzając, że „jednak woli tę muzykę, którą ja im puszczam na lekcjach”. Wszyscy będą zadowoleni. Oprócz rodziców i dzieci, ale przecież nie o nich w szkole chodzi.

P.S. Na deser łączę piosenkę, która najlepiej tu chyba pasuje.

„Odkryj w sobie psychopatę i osiągnij sukces” Kevin Dutton, Andy McNab

fot. Mariusz Stępień

tłumaczenie: Jan Wąsiński
wydawnictwo: Muza
rok wydania: 2016
oryginalny tytuł: The Good Psychopath’s Guide to Success

Czy psychopatą jest tylko ten, kto więzi w piwnicy bezbronne osoby, morduje z zimną krwią, gwałci, kopuluje ze zwłokami lub (i) je zjada? Oczywiście taki człowiek bez wątpienia jest psychopatą (psychiatrzy są akurat wobec tej tezy podzieleni, ale ja mocno w nią wierzę), jednak czy każdy psychopata zachowuje się tylko wg wyżej opisanych wzorców? Otóż nie. Stadia i przede wszystkim rodzaje psychopatii są różne i nie każdy psychopata musi posunąć się do złamania prawa (ani w ogóle nawet posiadać taką potrzebę), by nim jednak być.
Kevin Dutton, brytyjski pisarz i doktor nauk psychologicznych specjalizujący się w problematyce psychopatii, podczas jednego ze swoich projektów badawczych poznał Andy’ego McNaba – pisarza i byłego żołnierza sił specjalnych, uznawanego za legendę brytyjskich komandosów z SAS. McNab swoją osobowością idealnie potwierdzał tezę Duttona o istnieniu tzw. dobrych psychopatów, czyli ludzi, którzy co prawda są wyposażeni w ponadprzeciętną bezwzględność, odwagę i stanowczość, a których empatia jest niższa niż u innych, ale którzy jednak potrafią po pierwsze kontrolować natężenie tych cech, a po drugie nie są zdolni (ani chętni) do popełniania zbrodni. Bywają, owszem, np. patologicznymi kłamcami, jednak nie charakteryzuje ich żądza krwi czy pragnienie zrobienia komuś fizycznej krzywdy.
Nie sposób od razu nie zauważyć, że akurat komandosowi wyżej wymienione cechy życie ułatwiają, a nie utrudniają. (No, przynajmniej życie zawodowe.) I to też jest myślą przewodnią książki – Dutton, próbuje dowieść (za pomocą licznych eksperymentów przeprowadzanych na McNabie oraz poprzez publikowane rozmowy z nim), że umiejętność kontrolowania natężenia niektórych cech psychopatycznych (w którą źli psychopaci nie są niestety wyposażeni) może być kluczem do sukcesu zarówno w niektórych zawodach, jak i życiu codziennym. Twierdzi też, że każdy jest w stanie to w sobie wypracować, nawet jeśli psychopatą (choćby tym dobrym) nie jest, wymaga to jedynie odpowiedniego trenowania mózgu.
W książce w sposób bardzo lekki, zabawny i dowcipny obaj panowie opisują mechanizmy, które zachodzą w naszych głowach, porównując cechy osobowości (niektóre wyćwiczone) do konsoli z pokrętłami, które to my odkręcamy i zakręcamy wedle naszej własnej woli.
Wydaje mi się, że podczas lektury udało mi się odkryć w sobie psychopatę. Ciągle jeszcze natomiast pracuję nad osiągnięciem sukcesu…

Dla mnie każde wyzwanie jest mniej więcej takie samo. Zza militarnych linii przeciwnika przeniosłem się na front filmowy, a z planów bitewnych przestawiłem na biznesplany, niespecjalnie się nawet nad tym zastanawiając. Być może właśnie dlatego przychodzi mi wszystko tak łatwo: po prostu nie myślę o tym. Tak czy siak, nigdy nie miałem problemu z jakimiś problemami! Sądzę nawet, że to one boją się mnie. A opowiadam wam teraz o tym, ponieważ znam pewien powód mojego sukcesu. Mówiąc wprost: główny powód. Otóż wszystko zawdzięczam temu, że jestem psychopatą. Tylko spokojnie…! Dobrym psychopatą.

– Andy McNab „Odkryj w sobie psychopatę i osiągnij sukces”

„Bestia. Dlaczego zło nas fascynuje?” Borwin Bandelow

tłumaczenie: Maurycy Merunowicz
wydawnictwo: Dom Wydawniczy PWN
rok wydania: 2014
oryginalny tytuł: Wer hat Angst vorm Bösen Mann? Warum uns Die Täter faszinieren?

Czemu – co prawda urokliwy, ale jednak seryjny – morderca Ted Bundy, czekając już w więzieniu na karę śmierci za brutalne zamordowanie dwudziestu jeden kobiet (szacuje się, że faktyczna liczba jego ofiar może wahać się nawet do stu), dostawał dziennie około dwustu listów od swoich „fanek”?
Czemu podobną sławą cieszył się mały, pokraczny półanalfabeta Charles Manson, odpowiedzialny za serię niewiarygodnie brutalnych rzezi, a odsiadując dożywocie, w wieku osiemdziesięciu lat udało mu się nawet ożenić w więzieniu z zafascynowaną nim dwudziestosześciolatką?
Przede wszystkim jednak  – co z mojej perspektywy jeszcze ważniejsze – czemu ja sama, mając awersję do wszelkich przejawów agresji w życiu codziennym, tak mocno interesuję się najbardziej zdegenerowanymi, psychopatycznymi umysłami ludzi, którzy dopuścili się aktów nekrofilii, kanibalizmu i wyjątkowo brutalnych mordów?
Odpowiedzi na te pytania szuka w swojej książce Bordwin Bandelow – niemiecki psychiatra, psycholog i psychoterapeuta oraz jeden z czołowych badaczy zjawiska strachu. Przeprowadza rozmowy z ofiarami uprowadzeń, których relacje z oprawcami są zdumiewające i niezwykle trudne do zrozumienia dla kogoś, kto nie zajmuje się tym tematem zawodowo, a potem wyjaśnia je fachowo czytelnikom. Przeprowadza rozmowy w więzieniach z oszustami i mordercami, próbując zrozumieć i pokazać światu ten drugi punkt widzenia. Nie zawsze zdrowy, ale zawsze intrygujący.
Książka „Bestia. Dlaczego zło nas fascynuje?” to niesamowita wędrówka po najciemniejszych zakamarkach ludzkiego mózgu. Wciągająca, napisana w sposób stonowany, pozbawiony moralizatorskiego tonu, do tego naprawdę pięknym językiem. Równocześnie źródło informacji o zarówno wielu niezwykle ciekawych przypadkach, jak i samych procesach zachodzących w mózgach osób zaburzonych.
Gorąco ją polecam, a na koniec fragment, który jest dla mnie bardzo ważny i z pewnością wart zacytowania oraz głębszej refleksji nad nim:

Jeżeli rzeczywiście za łamanie przez nas zasad odpowiedzialne są animalistyczne obszary naszego mózgu, to czy w ogóle możemy być pociągani do odpowiedzialności za jakiekolwiek działania niespołeczne? Czy tylko chemia decyduje o naszych poczynaniach, a wolna wola jest najsłabszym ogniwem całego łańcucha psychiki?

– Borwin Bandelow „Bestia. Dlaczego zło nas fascynuje?”