Duchowy triathlon

fot. Bożena Szuj/Marianna Patkowska

Na ogół, idąc, decydowałam się na wyboistą drogę, mam jednak wrażenie, że trzy ostatnie lata mojej wędrówki przez życie zaczęły przypominać nieoczekiwany triathlon. Przez ten niespecjalnie długi czas udało mi się:

  • wbrew czyjemukolwiek zrozumieniu zakończyć bezpieczny związek (a właściwie rozpocząć zupełnie inny jego, równie dla mnie ważny, przyjacielski etap),
  • zachorować na depresję,
  • odkryć w sobie powołanie, jakim jest praca z dziećmi,
  • poznać z bliska wyrachowanych manipulatorów, padając ofiarą mobbingu z ich strony,
  • zrozumieć dwa terminy definiujące moją inNość: cyklotymia oraz nadwydajność mentalna,
  • stracić dwudziestkę siódemkę ukochanych istot, co uświadomiło mi, że jednak nie tylko umiem tęsknić (o co się nigdy nie podejrzewałam), ale też że dojmujące cierpienie duszy potrafi wpędzić w całe mnóstwo psychosomatycznych dolegliwości, w które kiedyś nie bardzo wierzyłam,
  • zostać odtrąconą przez przyjaciółkę z powodu różnic światopoglądowych (agnostycy jednak kiepsko się wpisują w uporządkowany religijny krajobraz),
  • stanąć na nogi, dzięki wszechogarniającej życzliwości osób, które wyciągnęły do mnie rękę w potrzebie,
  • odkryć duchową jedność z przepiękną Kobietą – znajomą od lat, ale tak bliską dopiero od niedawna,
  • poznać kogoś, kto przewrócił moje życie do góry nogami, uświadamiając mi, jak ważne jest stanie się swoim własnym punktem odniesienia,
  • zacząć chcieć być do końca życia samą i w tym momencie uświadomić sobie, że przydarzyła mi się nieoczekiwanie Miłość.

Czy wybrałabym tę (lub tak naprawdę jakąkolwiek) dyscyplinę sportu samodzielnie? Oczywiście nie! Czy mam wrażenie, że dotarłam w ten sposób w najciekawsze zakamarki siebie samej? Jak najbardziej tak!

🏅 Pod wodą

fot. Bożena Szuj/Marianna Patkowska

Do nie tak bardzo dawna miałam dosyć znikomą świadomość siebie. Pozwoliłam światu wmówić sobie jedną z największych i najbardziej niebezpiecznych bzdur, mianowicie że oczekiwania innych ludzi są ważniejsze od nas samych. Nie są. Byłam tak zajęta przejmowaniem się, co (jakikolwiek) ktoś sobie o mnie pomyśli i gimnastyką akrobatyczną, żeby przypadkiem nie pomyślał sobie o mnie źle, że nie starczało mi już ani czasu, ani energii na wnikliwe zastanowienie się, czego sama potrzebuję do prawidłowego rozwoju, co mi służy, a przed czym powinnam się bronić, bo jest dla mnie niebezpieczne. Straciłam niesamowicie dużo czasu na ludzi, którzy nie byli go warci. Pozwoliłam złej energii się całkowicie zdominować, co praktycznie przekreśliło moje szanse na poznawanie wartościowych osób, bo te są na ogół świadome zagrożeń i trzymają się od nich  z daleka. Jak mieliby mnie niby znaleźć, skoro ja w zagrożenia wchodziłam jak ćma w ogień?
Wchodziłam jak ćma w ogień, ale równocześnie znajdowałam się głęboko pod wodą i tonęłam. Dziś już wiem, jak ważna jest umiejętność zanurzenia się w sobie. Nauczyło mnie tego chyba przede wszystkim spotkanie z Drapieżnikiem. Chaos – który ma prawo przerażać – należy do świata zewnętrznego i nad nim ani nie możemy, ani nie powinniśmy chcieć zapanować. Jedyne, nad czym mamy kontrolę, to nasze wnętrze. Kiedy doszłam do punktu, w którym poczułam to całą sobą (a, biorąc pod uwagę moją wrodzoną niechęć do sportu, było czym poczuć!), zaczęłam w coraz większej liczbie sytuacji odpuszczać światu. Oczywiście, że bywają jeszcze momenty, w których wiem, że powinnam – jak mawiał mój dziesięcioletni wychowanek – mieć wywalone, a porusza mnie do żywego coś, na co nie mam wpływu. Wiem jednak, że nie powinno i mam wrażenie, że ta wiedza przybliża mnie do kolejnego zwycięstwa nad swoimi słabościami.
Jeśli nauczymy się, że jedynym obszarem, w którym nie tyle można, ale nawet trzeba wprowadzić porządek, jest nasze wnętrze, zaczniemy doceniać zewnętrzny, niedający się ogarnąć, nieład. Zwłaszcza ci z nas, którzy są artystami, cenią nieprzewidywalność tego, czego nie mogą kontrolować. Nie mogą tego kontrolować zresztą jedynie pozornie, bo filtrując przez swoją wrażliwość i umiejętność unikalnego odbioru wszystko, czego doświadczają, malują całkowicie własny obraz świata. (Tak, uważam artystów za nadludzi i myślę, że to małe zboczenie jest ciągle lepsze od nacjonalizmu.)
Tonęłam, zapominając, że dryfować w czymkolwiek obcym można bezpiecznie tylko, jeśli spuści się wcześniej kotwicę. Kotwicą w życiu jest na pewno jasno sprecyzowana moralność i świadomość, co nas rozwija, a co w rozwoju cofa. Tego nie wolno nam przerzucać na nikogo – zadbanie o siebie jest tylko i wyłącznie naszym obowiązkiem.

fot. Bożena Szuj/Marianna Patkowska

🏅 Z kijem w szprychach

fot. Bożena Szuj/Marianna Patkowska

Jadąc rowerem, zdecydowanie lepiej nie mieć kija w szprychach. (Z tego, co mgliście pamiętam, gdyż moja przygoda z tą dyscypliną sportową zakończyła się dwadzieścia jeden lat temu, w momencie – prawdopodobnie nadal pozostającym w żywej pamięci naocznych świadków – w którym spektakularnie przelatywałam nad swoim bicyklem na żwir). W życiu, wspomnianym kijem w szprychach są najczęściej właśnie opisywane wcześniej oczekiwania innych, nie zawsze jednak wynikające z ich wrogiego nastawienia czy złej woli. Ostatnio zrozumiałam, że życząc innym dobrze, nie mamy prawa przy okazji układać dla nich naszym zdaniem dobrych scenariuszy. Na przykład, jeśli przy najlepszych intencjach życzymy komuś: znalezienia idealnej pracy, związku, który nie okaże się niewypałem kosztującym sporo łez czy zdania jakiegoś ważnego egzaminu, próbujemy zaspokoić swoje potrzeby względem tej osoby. Brzmi to może trochę kontrowersyjnie czy przewrotnie (aka niedorzecznie), ale każdy ma do przerobienia jakieś konkretne lekcje. Dla jednego będzie to fatalna praca, która pomoże zrozumieć, jakiej powinien szukać (i z którymi prawnikami prawa pracy warto podjąć współpracę), dla innego kolejny nieudany związek, po którym łzy wreszcie w pełni go oczyszczą i pomogą mu zrozumieć popełniane latami błędy, a komuś potknięcie się na ścieżce kariery być może uzmysłowi, że kilka lat wcześniej pomylił drogi, ale ciągle nie jest za późno na radykalną zmianę (nigdy nie jest!). Można powiedzieć, że

przesadzam, bo słowa nie mają przecież aż takiej mocy, a ludzie chcą na ogół dla bliźnich tego, co ucieszyłoby ich samych.

– to, co można powiedzieć, chociaż nie mając racji

Jestem jednak absolutnie pewna, że mądre życzenie dobrze zakłada, że nie chcemy dla bliźniego jedynie chwilowej i powierzchownej przyjemności, tylko prawdziwego, bezgranicznego szczęścia. To bywa trudne, kiedy koliduje ono z naszym. Żal związany z koniecznością całkowitej lub częściowej utraty bliskiej osoby (rozstanie z partnerem, zmiana miejsca zamieszkania przyjaciela czy dorastanie i usamodzielnianie się dzieci) jest jak najbardziej naturalny. Równocześnie nie zniszczy nas tylko, jeśli przypomnimy sobie, że domeną tego, co zewnętrzne, jest zmienność i chaos. Zanurkujmy w głąb siebie. To jedyne miejsce, w którym odnajdziemy spokój i harmonię. Ludzie pojawiają się w naszym życiu z określonych powodów na określony czas. Bywa, że na wiele lat; bywa, że na zawsze. Sęk w tym, że nigdy nie wiemy, co jest nam pisane. Pewne jest jedno: im szybciej nauczymy się tego, czego jeszcze nie umiemy, tym mniej nas będzie czekało przykrych lekcji. To niestety nie historia, gdzie można z powodzeniem przespać oblężenie Malborka i nadal brylować z rozbiorów Polski. To matematyka. Jak nie ogarniemy funkcji liniowej, nie ruszymy z wykładniczą.

fot. Bożena Szuj/Marianna Patkowska

🏅 Na właściwej trasie

fot. Bożena Szuj/Marianna Patkowska

Bez względu na to, czy punkt ciężkości postawimy na jakimś konkretnym, zaplanowanym wcześniej celu (w sporcie będzie nim meta), czy na samym pokonywaniu do niego drogi, przede wszystkim musimy się upewnić, że jesteśmy na właściwej trasie. Nie ma nic złego w pomyleniu dróg, złe jest dopiero kurczowe trzymanie się tej nieodpowiedniej. Nie bójmy się więc wielkich życiowych rewolucji, nawet jak nikt wokół nie będzie rozumieć ich sensu. Jeśli coś w środku podpowiada nam, że musimy zawrócić – po prostu to zróbmy. Jedyną osobą, wobec której naprawdę mamy zobowiązania i której nie wolno nam zawieść, jesteśmy my sami.

fot. Bożena Szuj/Marianna Patkowska
fot. Bożena Szuj/Marianna Patkowska

P.S. A na deser łączę swój cover piosenki Boba Marleya „Turn your lights down low”. Wszystkie nasze relacje z bliźnimi są odzwierciedleniem naszej relacji z sobą. Zadbajmy więc o to, żeby dawać sobie jak najwięcej miłości! 💙

„Jak nie dać sobą manipulować; dla analizujących bez końca i wysoko wrażliwych” Christel Petitcollin

fot. Marianna Patkowska

tłumaczenie: Krystyna Arustowicz
wydawnictwo: Feeria
rok wydania: 2020
oryginalny tytuł: Pourquoi trop penser rend manipulable:
Protéger votre mental de l’emprise

Ostatnio mój przyjaciel śmiał się ze mnie, że w ogóle obchodzę imieniny, bo co to niby za powód do świętowania, że wraz z resztą polskich Mariann posiadam  imię? W samym założeniu byłabym skłonna się z nim zgodzić i nawet zrezygnować z traktowania drugiego czerwca w sposób szczególny, ale tylko pod warunkiem, że zamiast tego raz w roku – oprócz urodzin i Świąt Bożego Narodzenia – dostanę jakiś upominek. Tak bez okazji. Głupia nie jestem! Co więcej, nie dość, że nie jestem, to jeszcze myślę dużo za dużo (co doczekało się wśród moich znajomych cudownej nazwy mariankowanie). Jakąż więc cudowną niespodzianką był dla mnie tegoroczny imieninowy właśnie prezent… kolejna, trzecia już, część biblii dla mariankujących (inaczej nadwydajnych mentalnie) autorstwa Christel Petitcollin pod tytułem „Jak nie dać sobą manipulować”! Książka poświęcona jest ogólnie pojętej asertywności i radzeniu sobie z ludźmi, na których zagrania – jako prawopółkulowcy – jesteśmy mocniej narażeni.
(Tak, budowa tego wstępu jest przykładem na typowe dla nas – adresatów tej książki – myślenie rozgałęzione.)

fot. Marianna Patkowska

Autorka, za którą zdążyłam się już stęsknić, bezceremonialnie rozprawia się z manipulatorami, którym się zazwyczaj wydaje, że mogą bezkarnie wykorzystywać neurologiczną odmienność prawopółkulowców. Petitcollin zna ich jak zły szeląg, więc nie z nią te numery! Wzruszającą matczyną troską otacza nadwydajnych mentalnie – swoje małe życiowe nieporadki, wznosząc się na wyżyny cierpliwości, tak przy nas rzeczywiście czasem potrzebnej. (Tłumaczenie nam, po raz kolejny, że niektórzy ludzie mają po prostu złe intencje budzi w nas zawsze tak samo duże zdumienie.) Nie ma jej jednak za grosz dla manipulatorów. Ich inteligencję, wbrew powszechnej opinii, uważa za zdecydowanie przereklamowaną, a źródła chwilowo sprawowanej przez nich nad prawopółkulowcami władzy doszukuje się w niepewności siebie i nieumiejętności stawiania granic, które nadwydajnych mentalnie charakteryzują. W tej sytuacji ofiary pozostają nimi tylko do momentu, w którym nie przejrzą (w gruncie rzeczy prymitywnych) gierek swoich oprawców. Petitcollin nie ma dla manipulatorów litości, porównując ich do niesfornych dzieci uprzykrzających życie swoim rówieśnikom z czystej złośliwości. Co więcej, uważa, że umysłowo i emocjonalnie pozostali oni na poziomie dwunastolatków, podczas gdy brak wiary w siebie i podatność na słowa każdego, kto ma jej w nadmiarze sprawiają, że prawopółkulowcom bardzo trudno zrozumieć, że często przewyższają manipulatorów intelektualnie. Autorka zwraca też uwagę na to, że – jakkolwiek nie byłoby to trudne – brak wyraźnego postawienia się manipulatorowi jest swoistego rodzaju „współudziałem w zbrodni”. Ta teza budzi dużą niezgodę u większości nadwydajnych mentalnie czytelników, jednak warto stanąć ze sobą w prawdzie – złu należy się sprzeciwiać. Ale do tego trzeba je najpierw umieć nazwać po imieniu.

fot. Marianna Patkowska

P.S. A na deser łączę swój cover utworu „Grave” z repertuaru Summer Walker. Jego doskonały tekst traktuje co prawda o niezwykle przydatnej umiejętności spuszczania irytujących adoratorów na drzewo, ale w szerszym znaczeniu może stanowić też przepis na rozprawienie się z wszelkimi pozostałymi uciążliwymi bliźnimi (manipulatorów nie wyłączając). Jeśli ktoś koniecznie musi podzielić się mądrością, o którą go nie prosiliśmy, najlepiej zaproponować mu, żeby po prostu umieścił ją na naszym nagrobku. Będzie nam równie przydatna co za naszego życia, a bzdury pisane zawsze znajdą jakiś krąg odbiorców.

Przeczytaj też moje recenzje innych książek tej autorki:

 

Nie czyń drugiemu, co tobie niemiłe, czyli dlaczego warto nauczyć się ze sobą wytrzymywać

fot. Marianna Patkowska

Słowa Iyanli Vanzant:

Jeżeli sam nie jesteś w stanie ze sobą wytrzymać, nie skazuj na to innych!

– Iyanla Vanzant

mocno do mnie trafiły. Rozumiałam je jako sugestię, że nie wolno nam traktować drugiego człowieka jako wybawiciela od nas samych. Takie oczekiwanie jest niewiarygodnym obciążeniem, którego żaden niezaburzony partner na siebie nie weźmie (przyciągniemy więc do siebie partnerów toksycznych, z którymi możemy zbudować jedynie toksyczne związki).

♠️ Nieumiejętność bycia samemu

fot. Marianna Patkowska

Dlaczego nieumiejętność bycia samemu i idąca za nią ciągła potrzeba trwania w jakimkolwiek związku to rodzaj emocjonalnego kalectwa, nie trzeba pewnie nikomu tłumaczyć. Jeśli nasza własna relacja ze sobą nie jest na tyle dobra, żebyśmy umieli ze sobą żyć, oznacza to tylko jedno – jesteśmy słabymi partnerami. I o ile – z niemożliwości rozstania się z samym sobą – można, na ogół dopiero poprzez długi i żmudny proces terapii, stać się w końcu dla siebie partnerem idealnym już podczas trwania tego związku, o tyle żadnej innej osoby nie da się zobowiązać (ani szczerym uczuciem, ani jakąkolwiek przysięgą) do znoszenia tego, co w nas nie do zniesienia. My musimy – nikt inny już nie. Uporanie się z tym to tylko i wyłącznie nasz obowiązek. Literatura pokazuje nam romantyczne trzpiotki, zakochane w byciu zakochaną, skaczące z jednej relacji w drugą, nieszczęśliwe u boku siebie samych. Wydaje się to nawet umiarkowanie urocze, kiedy opisywana niewiasta jest młodziutka i niedoświadczona. Wzbudza to może chwilową opiekuńczość i chęć wybawienia, ale w rzeczywistości to pułapka. Jeśli chcemy ratować kogoś (niezależnie od jego płci oczywiście) od dramatu… bycia z nim, wchodzimy na sporej wielkości minę. Jako osoba długo lecząca się ze współuzależnienia wiem doskonale, o czym piszę, bo byłam tam nie raz. Nie można pomóc komuś w jego własnej relacji z nim samym.
Pozostawmy romantyczne mrzonki tam, gdzie ich miejsce, czyli w zamkniętej w wieku lat piętnastu i odłożonej na półkę książce, i spróbujmy sobie uświadomić, że jest tylko jedna osoba, która może zapełnić pustkę, którą czujemy. Najwspanialszy, najbardziej namiętny i najczulszy kochanek, wpatrzony w nas jak w obraz, skłonny za nami skoczyć w ogień, nie jest w stanie, choćby nawet chciał, dać nam tego, czego potrzebujemy… od siebie samych. W każdym z nas jest jakiś brak. Tylko jeśli go dobrze rozpoznamy (a na to potrzeba czasu), będziemy umieli go sobie wypełnić. Wiedza, czego nam trzeba jest głęboko w nas. Nie zagłuszajmy tego niepotrzebnym szumem. Najpiękniejsze perfumy i dezodoranty też na nic się zdadzą, jeśli zaniedbamy higienę.
Dobrze też pamiętać, że związek sam w sobie nie jest żadną wartością. (Jeśli nie mamy tej pewności, warto uważnie prześledzić losy bohaterów serialu dokumentalnego „Chłopaki do wzięcia”.) Wartością jest człowiek. Zróbmy wszystko, by stworzyć najlepszą relację z samym sobą, bo nasze stosunki z innymi ludźmi są tylko jej odbiciem.

No i… postarajmy się nie być bohaterami krążącego po sieci żartu:

ZWIĄZEK ZE MNĄ

zalety: związek

wady: ze mną

♠️ Nieumiejętność bycia w związku

fot. Marianna Patkowska

Wsłuchanie się w siebie i świadomość, że możemy liczyć tylko i wyłącznie na siebie samych, zwłaszcza jeśli jest to stan, który wypracowaliśmy dopiero niedawno, może paradoksalnie stanowić pewną przeszkodę dla wejścia w zdrowy związek. Prawdopodobnie najbardziej dla tych z nas, którzy byli wcześniej w relacjach toksycznych i pamiętają, jak może się skończyć zbyt duża uległość (na ogół przemocą). Odnaleziona w sobie siła – u mnie w pełni dopiero na początku tego roku dzięki Drapieżnikowi – cieszy nas jak nowa zabawka. Nie chcemy się nią ani dzielić, ani jej choć na chwilę odłożyć. Jednak w partnerstwie od czasu do czasu będziemy musieli. I to też jest w porządku. Jeśli zwiążemy się z kimś, kogo bezgranicznie kochamy, kogo uważamy za dobrego człowieka, kto nas idealnie uzupełnia i jest naszym najlepszym przyjacielem, nie pozbawiajmy go możliwości zobaczenia nas, kiedy jesteśmy słabi i bezbronni – to jeden z piękniejszych dowodów zaufania, a zarówno obdarzenie zaufaniem, jak i świadomość, że się jest nim obdarzonym, są podstawą dobrej relacji. Niezdrowe jest tylko odkrywanie się z tym przed manipulatorami i przemocowcami. Jeśli kiedykolwiek nam się to przydarzyło, pamiętajmy, że dziś jesteśmy o to doświadczenie mądrzejsi. Uwierzmy w siebie. Nie bójmy się, że stracimy w czyichkolwiek oczach, pokazując wszystkie swoje barwy. Nawet jeśli tak się stanie, to dobrze – zdobędziemy pewność, że z odsuwającą się od nas w naszej bezradności osobą nie warto niczego budować. Podziękujmy jej za to. Dużo poważniejszy problem będziemy jednak mieli, jeśli nie zdołamy się obnażyć przed kimś, kto na to zasługuje. Zaryzykujmy!

♠️ Zdrowy balans

fot. Marianna Patkowska

Spośród wszystkich rodzajów nałogów, udało mi się nie wpaść w żaden oprócz… uzależniania się od partnera. Tymczasem zdrowy związek to związek dwóch całości, a nie dwóch połówek, o czym już wielokrotnie pisałam (i zamierzam o tym do złudzenia przypominać, również sobie samej). Jak więc z jednej strony zachować siebie i być silnym, a z drugiej – umieć przed ukochaną osobą zdjąć zbroję? Odpowiedź jest prosta: trzeba znaleźć w sobie zdrowy balans. Oczywiście dużo łatwiej powiedzieć, niż zrobić. Mnie bardzo pomogło zdobyte w kontakcie z Drapieżnikiem doświadczenie trzech płaszczyzn: zewnętrznej (którą można nazwać w uproszczeniu „obiektywną”), wewnętrznej naszej oraz wewnętrznej drugiej strony. Pisałam o tym wtedy tak:

Przy skrajnie odmiennych światopoglądach z Drapieżnikiem, przed walką i ranieniem się chroniło nas oboje częste spotykanie się na płaszczyźnie zewnętrznej i dyskusja oparta na starej, dobrej, wypróbowanej […] metodzie majeutycznej – wygrywały argumenty logiczne, a więc… Prawda. […]
Gdyby moje uczulenie na relatywizm moralny zderzyło się z niepewnością i zakrzykiwanymi ranami Drapieżnika, oprócz bólu i rosnącej  frustracji nic by z tego nie było. Co dowodzi, że płaszczyzna wewnętrzna (któregokolwiek z nas) nie byłaby miejscem odpowiednim.
Z kolei do jakiegoś odsłonięcia się, które też jest przecież ważne, potrzebujemy się odwiedzać w swoich wnętrzach. Tym jest troska – leży nam na sercu, jak druga osoba się z czymś poczuje, próbujemy zrozumieć motywy jej zachowania. Trzeba jednak mimo wszystko uważać. Pamiętać, że czyjeś wnętrze nie jest tożsame z naszym i nigdy się w nim zbyt długo nie zasiedzieć. Relacja może być wręcz idealna, jeśli będziemy się po tych w sumie trzech płaszczyznach sprawnie przemieszczać.

„Wycieczka na planetę Dyskomfort”

To odkrycie było dla mnie przełomowe. Okazało się, że ukojenie w postaci powrotu do wnętrza siebie nie musi przychodzić dopiero przy rozstaniu. Można – a nawet trzeba! – rozpostrzeć nić między opisanymi wyżej płaszczyznami i systematycznie na niej balansować. (Przygoda z Drapieżnikiem ma zresztą kompletnie zaskakujący dalszy ciąg, ale o tym innym razem.)
Zaopiekowanie się samym sobą jest już sporym wyzwaniem – wymaga uważnego przyglądania się swoim emocjom i reakcjom oraz konfrontowania ich ze światem zewnętrznym. (Tylko w taki sposób dowiemy się, co jest rzeczywiście częścią nas, a co mechanizmem, który nam nie służy i wymaga poświęcenia mu większej uwagi.) Wejście w związek to przejście do jeszcze bardziej skomplikowanego poziomu. Nie dość, że ciąży na nas ogromna odpowiedzialność w postaci zadbania o swoją równowagę psychiczną (i od tego, choćbyśmy chcieli, nie uciekniemy), to jeszcze dochodzi odpowiedzialność zarówno za partnera, jak i związek. Do dwóch płaszczyzn – zewnętrznej i wewnętrznej naszej dochodzi jeszcze trzecia, wewnętrzna partnera. Jeśli nie umiemy siebie znieść czy – o zgrozo! – nigdy nie próbowaliśmy być sami, wtedy najprawdopodobniej albo odpuścimy sobie płaszczyznę zewnętrzną i zanurkujemy w wewnętrznej partnera, stapiając się z nim w jedno (już mu współczuję), albo położymy krzyżyk na kwestiach wewnętrznych i zajmiemy się jedynie płaszczyzną zewnętrzną, co jest równoznaczne z brakiem pracy zarówno nad sobą, jak i nad związkiem (czyli zawaleniem dwóch spraw, nie tylko jednej).
Byłabym też bardzo uważna, jeśli chodzi o kwestię odrębności w związku. W moim odczuciu sytuacja powinna wyglądać tak, jak na poniższym schemacie:

schemat zdrowej relacji

Jakiekolwiek próby zawłaszczenia partnera w całości lub wchłonięcia go w trzeci, sztuczny byt, jakim jest związek, uważam za niesamowicie niebezpieczne. Żaden człowiek nie może być własnością ani drugiego człowieka, ani związku. Osoby opisane w pierwszym podrozdziale dążą do nałożenia się obu zbiorów ze schematu na siebie. (Brzmi jak brak oddechu, prawda?) Osoby opisane w podrozdziale drugim – w tym ja – najchętniej po prostu nazwałyby związkiem dwa odrębne zbiory. A tak też się nie da, bo dwie osoby to dwie osoby, a związek dwóch osób, mających w nim sporo wolności, to jednak w dalszym ciągu związek. Nie sprawia mi trudności ani bycie samej, ani stapianie się z partnerem w toksyczne jedno (choć bardzo tego nie lubię). Problem widziałam do tej pory w opisywanym wyżej balansowaniu. Odkrycie tej umiejętności niesamowicie wzmocniło moją relację z samą sobą i zmotywowało do dalszej nad nią pracy.

P.S. Na deser łączę swój cover hitu Arethy Franklin. Tylko my sami możemy odkryć w sobie jedność, jednak jeśli w naszym życiu pojawi się ktoś, dzięki komu poczujemy się w pełni ze sobą zintegrowani – miejmy świadomość, że to ktoś nieprawdopodobnie wyjątkowy.

Kwestia zaufania

fot. Bożena Szuj

Zaufanie z jednej strony jest fundamentem każdego związku, a z drugiej, pracuje się na nie latami. Jak więc pogodzić jedno z drugim? Wchodzić w relację z kimś, komu się nie ufa? Oczywiście nie. Rozwiązaniem może być pewien kredyt zaufania, którym obdarzymy ukochaną osobę na początku. Nie ma co się bać, bo z takim kredytem jest podobnie, jak z samym zaufaniem – druga strona w każdej chwili może nas zawieść. Nie mamy na to żadnego wpływu. Nikt nie da nam gwarancji, że nigdy nas nie skrzywdzi. Cały trik polega na tym, że inni mogą nas skrzywdzić tylko na tyle, na ile im na to pozwolimy. Co to oznacza w praktyce? Paradoksalnie właśnie to, że im więcej wolności dajemy drugiej osobie, tym mniejsze są szanse, że będziemy cierpieć. Po pierwsze dlatego, że człowiek obdarzony zaufaniem odczuwa zazwyczaj wielką odpowiedzialność z tym związaną i dokłada wszelkich starań, żeby go nie zawieść, a po drugie dlatego, że jeśli jednak zbłądzi, nie będziemy mieć sobie nic do zarzucenia. Teoretycznie w większości sporów wina rozkłada się na obydwie strony, jednak jeśli otwieramy przed kimś swoje serce i obdarzamy go zaufaniem oraz wolnością, a on… wykorzysta to do skrzywdzenia nas, to wychodzimy z tego obronną ręką. O winie czy ewentualnej głupocie można mówić dopiero, kiedy dajemy komuś drugą, trzecią czy jeszcze kolejną szansę, a on ciągle nas zawodzi. Wierzmy ludziom, kiedy pokazują nam swoje prawdziwe barwy. Jeśli twierdzą, że są źli, przyjmijmy, że widocznie tacy właśnie w tym momencie życia są – ostatecznie to oni sami znają się najlepiej. Wierzmy im, nie oceniajmy i absolutnie nie chciejmy tego zmieniać. Nie mamy do tego prawa. Człowiek będący z natury flirciarzem i erotomanem gawędziarzem będzie zawsze wzbudzał poczucie zagrożenia w drugim, który jest zasadniczy i niepewny siebie. Czy jedna ze stron powinna zmieniać drugą (lub się do niej naginać), jeśli ten sam rubaszny figlarz będzie idealnym partnerem dla kogoś silnego i otwartego, a z kolei zasadniczość tej drugiej osoby spełni marzenia kogoś bardziej obyczajowo konserwatywnego? Nie zmieniajmy ani siebie, ani nikogo innego „dla dobra związku”. Związek będzie udany tylko, kiedy od początku partner spełni nasze oczekiwania, będąc takim, jakim jest.

Najlepiej podsumowała to moja mentorka, nieoceniona Iyanla Vanzant:

Pisałam już kiedyś, co myślę o tezie: „nie ma miłości bez zazdrości” – to niezwykle niebezpieczna mądrość, sankcjonująca coś, co jest naprawdę złe. Czy część mnie nie czuje się połechtana, kiedy Ukochany jest o mnie odrobinę zazdrosny? Oczywiście, czuje się. Czy nie zdarza mi się odczuwać lekkich ukłuć zazdrości, nawet kiedy wiem, jak bardzo jest to irracjonalne? Oczywiście, zdarza mi się. Sęk w tym, że w momencie złapania się na tym trzeba się zatrzymać i nie dać się ponieść za daleko. Zazdrość jest potężną i niewyobrażalnie destrukcyjną siłą. Zaczyna zbierać żniwa, zanim w ogóle zdamy sobie z tego sprawę.

fot. Bożena Szuj

Istnieje ogromna nierówność w podejściu do zazdrości kobiecej i męskiej. Mężczyzna obsesyjnie zazdrosny i kontrolujący swoją partnerkę jest na ogół odbierany – nota bene całkiem słusznie! –  jako niebezpieczny tyran. Tymczasem obsesyjnie zazdrosna i kontrolująca partnera kobieta ma na zachowania niedopuszczalne absolutne społeczne przyzwolenie. „On i tak pewnie coś przeskrobał”, no a „skoro nie ma nic na sumieniu, to w czym problem”.
Zachowania, o których samo wspominanie budzi moją odrazę, czyli przeglądanie czyjegoś komputera, telefonu, rzeczy osobistych w celu przyłapania go na zdradzie, jest zawsze bezsprzecznie złe i nie można znaleźć na nie żadnego usprawiedliwienia. Wiele rzeczy umiałabym w związku wybaczyć. Myślę, że nawet zdradę, gdybym rozumiała jej przyczynę i widziała możliwość wzajemnej pracy nad tej przyczyny likwidacją. Nie wyobrażam sobie jednak kontynuacji relacji, w której już nigdy nie mogłabym zostawić przy partnerze otwartego komputera, komórki czy prywatnych zapisków i wiedzieć, że nawet nie przyjdzie mu do głowy zajrzenie do nich bez zapytania. To zaufanie, którego myślę, że nie da się odbudować. Co do przyczyn takiego zachowania – pojawia się ono tylko, kiedy zdrada miała już miejsce, ale niekoniecznie w sposób oczywisty. Na ogół to osoby szpiegujące dopuszczają albo dopuściły się kiedyś zdrady. Przeważnie względem samych siebie. Opuściły siebie wtedy, kiedy były sobie potrzebne. Nie mogły na sobie polegać. Z pomocą przyjdzie wtedy odpuszczenie sobie, wybaczenie i stanie się dla siebie prawdziwym oparciem. Zdarza się też oczywiście, że to osoba szpiegowana przekroczyła kiedyś granice i dziś mamy podejrzenia, że sytuacja się powtarza. Warto się wtedy zastanowić, czy przyznana jej wtedy druga szansa nie została właśnie przez nią zmarnowana. Ostatecznie nie ma znaczenia, czego się dogrzebiemy w czyichś rzeczach osobistych – jeśli ktoś, kto miał za zadanie upewnić nas w tym, że już nigdy więcej nie postąpi źle, sprawił, że znowu pojawiają się w nas poważne wątpliwości, to to samo w sobie jest nie w porządku. Umowa była inna. Jeśli ktoś nie umie się z niej wywiązać, odpowiedzialność za to, czy będziemy skrzywdzeni (podpisując umowy kolejne) czy nie, leży – jak pisałam na początku – tylko i wyłącznie po naszej stronie.

P.S. Na deser łączę fantastyczny cover (rozbrajający mnie kwintą w chórkach w refrenie) obłędnej Róisín Murphy. To cover utworu z repertuaru Miny. Jego tekst wydaje mi się dobrym dopełnieniem dzisiejszego wpisu.

fot. Bożena Szuj

Siła sióstr

fot. Geo Dask/ Jan Lewandowski/ Valantis Nikoloudis

Ostatnio zastanawiałam się nad swoją kobiecością i tym, dlaczego jestem teraz taka szczęśliwa, a także nad tym, co dzieje się we mnie w tych nielicznych momentach, w których czuję się słabsza. Mocno wierzę, że odpowiedzialność za swoje własne szczęście leży wyłącznie w naszych rękach. Na pewno od momentu, kiedy to zrozumiałam, jest mi nieporównywalnie lepiej. Nie obarczam swoimi nastrojami innych ludzi (no dobra, czasami obarczam, ale nie oczekuję od nich, żeby mi je poprawiali – wiem, że tylko ja mogę to sobie dać). Spotkanie Drapieżnika pomogło mi odkryć w sobie niewiarygodne pokłady siły.
Wielokrotnie pisałam tu, że nie mam wrażenia, żeby określała mnie moja płeć. Na pewno definiuję się przede wszystkim jako człowiek, potem być może artysta, a dopiero na końcu kobieta. Niedużo się u mnie w tej kwestii zmieniło, dostrzegłam jednak, jak wiele radości można czerpać również z – mimo że jest u mnie na trzecim miejscu – przynależności do swojej płci. Niesamowicie mocno uderzyła mnie podczas tego odkrycia pewna refleksja – nie znam kobiety, która byłaby szczęśliwa i równocześnie odczuwała niechęć do innych kobiet; niechęć bezinteresowną, niechęć mającą swoje źródła w ogromnej niepewności siebie, niechęć wynikającą z dziwnie w nas zakorzenionej koncepcji walki o samca. Walki urojonej, bo wynikającej z założenia (seksistowskiego, jeśli dotyczy tylko jednej płci), że ludzie są bezwolni i można ich do czegokolwiek zmusić.
Nie trzeba dużej psychologicznej wiedzy, żeby dostrzec, że pod niechęcią do przedstawicielek swojej płci kryje się przede wszystkim ogromna niechęć do siebie. Kobiety szczęśliwe, to kobiety pogodzone nie tylko z własną kobiecością, ale też kobiecością w ogóle, więc z urzędu lubiące wszystkie inne kobiety.
Każdy z nas ma czasem ochotę złamać artykuł 148 § 2 pkt 2 KK. Powiedzmy to sobie otwarcie – bliźni bywają irytujący. Raz doprowadzi nas do białej gorączki mężczyzna, raz kobieta. Nie ma w tym chyba raczej nic niepokojącego. Kiedy wkurzymy się na kogoś, kto jest akurat homoseksualistą, osobą odmiennej rasy, obcokrajowcem lub muzułmaninem, a powód związany jest z konkretnym zachowaniem tego kogoś, nie robi to z nas automatycznie homofoba, rasisty, ksenofoba czy islamofoba. Problem pojawia się dopiero wtedy, kiedy nasza niechęć (czyli maskowany agresją lęk) odnosi się do wszystkich przedstawicieli danej płci, orientacji seksualnej, rasy, narodowości czy wyznawców jakiejkolwiek religii.
Zdaję sobie sprawę, że trudno lubić wszystkich – z jednymi będzie nam bardziej po drodze, z drugimi mniej. Jednak zachwycenie się tym, co nas łączy (w tym miejscu mam na myśli przynależność do tej samej płci), buduje mosty i na pewno pomaga w pielęgnowaniu miłości własnej. Skoro udaje nam się myśleć o wszystkich innych kobietach źle (niestety też tam byłam i czasem jeszcze zdarza mi się zboczyć na tę ścieżkę – na szczęście coraz rzadziej), nie ma chyba żadnego powodu, by nie zacząć myśleć o nich dobrze.
Doskonałą książką poruszającą tematykę archetypu kobiety w kontekście antropologicznym jest „Biegnąca z wilkami” Clarissy Pinkoli Estés. Co prawda z oczekiwaniami literackich orgazmów możemy się spokojnie wstrzymać do lektury dzieł innych autorów, ale z jej treścią zdecydowanie warto się zapoznać. Pokazuje, że do pełnego zaakceptowania siebie jako kobiety musimy zrozumieć rolę kobiet w mitologii, kulturze, ale też zrozumieć nasze prababki, babki i matki. Zrozumieć i – jeżeli trzeba – wybaczyć.

fot. Geo Dask

Jeśli wsłuchamy się w siebie i zobaczymy, co nam służy i sprawia, że jesteśmy lepszymi ludźmi, a co jest w nas toksyczne, najczęściej dostrzeżemy, że zwłaszcza to ostatnie dostałyśmy w spadku. Niedobre schematy przechodzą z pokolenia na pokolenie, ale przerwanie złego kręgu zależy tylko od nas. Tym bardziej, że zrobienie tego polepszy standard nie tylko naszego życia (i wszystkich wokół, którzy również się z tym w nas męczą), ale też naszych przyszłych córek, wnuczek i jeszcze kolejnych pokoleń kobiet. Zaopiekowanie się sobą to nie fanaberia, ale ogromna odpowiedzialność. Stwórzmy wspólnie lepszy świat!

P.S. Na deser mogę dołączyć tylko jedną piosenkę…

Szukajcie, a nie znajdziecie

fot. Marianna Patkowska

Nie jestem pewna, czy to kwestia wieku, w jaki weszłam, ale ostatnimi czasy czuję się zewsząd atakowana pytaniem, jakie chyba najładniej zadał mi pewien góral:

– A cemu ześ ty tako fajno jest, a chłopa nie mos? Urodę mos, kształty gdzie trza mos, w głowie mos. To cemu ze tak? Wybredna zes jest?

– najładniejsza wersja pytania, jakim jestem zewsząd ostatnio atakowana

Litościwie spuszczę zasłonę milczenia na to ciągle niestety pokutujące ludowe przekonanie, że babie do szczęścia akurat chłop jest potrzebny, ale kwestia mojego singielstwa trapi wielu ludzi do tego stopnia, że zostałam jakiś czas temu zapytana przez swojego psychiatrę (ginekologa, od dawna załamującego nad moim losem ręce, pominę), czy nie jestem przypadkiem lesbijką. (Przypadkiem niestety nie jestem.)

💗  Szukanie, nieszukanie

fot. Marianna Patkowska

Z zadawanego mi pytania wyłania się bardzo jasno sprecyzowana wizja decyzyjności w tym zakresie, bo to – w jakiej formie nie byłoby zadane – na ogół prowadzi do niezwykle śmiałej tezy, że „powinnam” oraz drugiej, równie śmiałej: „kogoś sobie poszukać”. Niedawno, bez głębszego zastanowienia odparowałam:

– Czemu ja mam szukać? Niech on poszuka mnie (i znajdzie)!

– to, co w odpowiedzi odparowałam

Jednak po przemyśleniu widzę, że moja reakcja była bezsensowna. Przede wszystkim dlatego, że wynika z niej, że w ogóle zgadzam się z koncepcją szukania sobie partnera, a to nie jest prawda. Skoro więc sama się z nią nie zgadzam, nie bardzo wyobrażam sobie też dzielenia życia z kimś, kto się nią kieruje.
Cóż jest złego w szukaniu? Otóż, wszystko. Szukanie miłości, to przyspieszanie tego, co powinno się wydarzyć w określonym czasie, kiedy będziemy na to gotowi, starannie odrabiając kolejne życiowe lekcje. Jedni naczekają się dłużej, drudzy krócej, trzecim pisany będzie jeszcze inny scenariusz. (Na jakimś etapie na ogół zresztą czeka się… w nieudanych związkach właśnie, ale nie ma na to reguły.) Głęboko wierzę, że powinniśmy nasz cenny czas poświęcać na zmienianie na lepsze siebie, a nie losu, na który mamy jednak dosyć umiarkowany wpływ.
Mało co przeraża mnie bardziej niż Tinder oraz wszelkie portale randkowe. Być może dlatego, że ja już przez używane przez siebie do całkowicie innych celów media społecznościowe, jak magnes przyciągam na ogół najtrudniejsze ludzkie przypadki, zaocznie – jak na autorkę tego bloga przystało – zaliczając w ten sposób kolejne semestry psychologii klinicznej. I od razu zaznaczę, że oczywiście mam świadomość, że są pary, które się w ten sposób poznały i wiodą szczęśliwe życie.  Teoretycznie każde miejsce jest tak samo dobre na znalezienie miłości – uczelniany korytarz, warzywniak, teatr czy internet. Sęk tkwi bardziej w natężeniu desperacji. Raczej rzadko chodzimy do warzywniaka, żeby kogoś poznać, a jeśli tak się zdarza, to jest to raczej niepokojące (i od razu przywodzi mi na myśl okoliczności pierwszego morderstwa i aktu nekrofilskiego Wampira z Bytowa).
Jeśli upatrujemy w wejściu w relację romantyczną swojego celu (co też może się okazać niepokojące), wychodząc do ludzi, nastawmy się pozytywnie, ubierzmy fajnie. Jeśli jesteśmy kobietami, zróbmy ładną fryzurę, makijaż, wydepilujmy co potrzeba – to pomoże nam się poczuć z samymi sobą dobrze i sexy; wytworzy sprzyjającą energię. Zrezygnujmy jednak z szukania. A tym bardziej szukania na siłę. Zadbajmy przede wszystkim o siebie – ta umiejętność w ewentualnej przyszłej relacji z pewnością zaprocentuje! No i błagam, nie bierzmy czegokolwiek, co się nam akurat napatoczy. Jak mawia moja koleżanka, „chemia, zwłaszcza połączona z alkoholem, nie wybrzydza” – to bardzo mądre słowa!

💗  Jednak potrzebowanie

fot. Marianna Patkowska

Pewnym problemem jest to, że bycie w związku zaspokaja wiele naszych potrzeb dosyć kompleksowo i kiedy jesteśmy poza nim, nie zawsze pamiętamy, że każdą (lub prawie każdą) z nich możemy zaspokoić sobie sami, choć w odrobinę inny sposób. Czasem poprzez spotkania z bliskimi, a czasem poprzez spędzenie czasu ze sobą, obcowanie ze sztuką, czytanie, sport, spacery czy medytacje. Najtrafniej ten temat jednak podsumował mój kochany dziesięcioletni wychowanek, kiedy jego kolega zapytał mnie, „czy mam męża”:

– Nie, pani nie ma męża, nie ma nawet chłopaka! – wykrzyknął, poirytowany. – Pani jest singielką… niestety…
– Gratuluję doskonałej pamięci! Ostatni raz mówiłam wam o tym aż wczoraj, ale Skarbie, dlaczego „niestety”?
– Bo pani… nie współżyje się!

– z cyklu dziesięciolatek prawdę ci powie

Jakich by nie tworzyć logicznie brzmiących epopei na temat plusów bycia singlem, ta wypowiedź dogłębnie i równocześnie niezwykle precyzyjnie wyczerpuje kwestię minusów.
Myślę, że w momentach największej frustracji – spowodowanej brakiem czegokolwiek – warto zadać sobie pytanie, czym relacja, której tak chcemy, ma dla nas być. Jeśli wypełnieniem jakiejkolwiek pustki, to znaczy, że nie jesteśmy jeszcze na nią gotowi. Drugi człowiek nie może nam dać tego, co możemy dać tylko i wyłącznie sobie sami, a samotność w związku jest dużo gorsza niż ta przeżywana w pojedynkę (nie dajmy sobie wmówić, że jest inaczej). Czy zachęcam właśnie wszystkich do niełączenia się w pary? Wręcz przeciwnie! Zachęcam do mądrego i przemyślanego wchodzenia w relacje, które nie będą ani ucieczką od staropanieństwa, ani ostatnią szansą na rodzicielstwo, ani w końcu realizacją snu o mitycznej szklance herbaty na starość (jeśli ta osoba w ogóle dożyje z nami starości, to na bank któreś z nas o tej szklance zapomni). Wywieranie na sobie presji odwraca naszą uwagę od najważniejszej sprawy: czujności, czy osoba z którą jesteśmy skłonni wejść w związek, pomaga nam stać się lepszym człowiekiem. To jest sedno relacji romantycznej, swoją wagą przesłaniające wszystko inne. Ostatnio obserwuję wiele nieudanych lub wręcz rozpadających się małżeństw, w których ludzie pytani przeze mnie, czemu się kiedyś w ogóle pobrali… wymieniają wiele racjonalnych powodów (ciąża, chęć ustatkowania się, przekonanie, że przyszedł odpowiedni czas na ślub), jednak nie mówią ani o miłości (choć wyraźnie mylą z nią późniejsze przywiązanie), ani o dobru, jakie współmałżonek pomógł im w nich samych odkryć.
Moja ukochana Iyanla Vanzant porównała kiedyś przypisanych nam ludzi do numerów, przestrzegając: „jeśli dla ciebie jest 56, to zostaw to 71! Czekaj na 56!”. (Coś w środku mówi mi, że przypisano mi pana z numerem 69.)

💗  Cierpliwe poczekanie

fot. Marianna Patkowska

Nie tatuowałabym sobie na wewnętrznej części ramienia słów Ήταν γραφτό να γίνει (gr. „było zapisane/tak miało być”), gdybym w nie mocno nie wierzyła. Kiedyś bardzo się bałam samotności. Ten lęk podszywał każdą moją złą decyzję – dziś to widzę. Nie żałuję, bo to były moje lekcje. Bez nich nie byłabym teraz tym, kim jestem. Czy mogłabym stać się nim szybciej? Może nie stałabym się nim właśnie wcale. Spekulowanie nie ma najmniejszego sensu.
Moja nNiezwykła przygoda z początku roku i dogłębne zderzenie z sobą samą uświadomiły mi, że wreszcie opuścił mnie strach. Całkowicie odpuściłam sobie martwienie się własną przyszłością (przynajmniej tą uczuciową). Czuję, że jestem w doskonałym momencie – wyszumiałam się już całkiem intensywnie, dogłębnie się poznałam, zaakceptowałam i nawet polubiłam. Oczywiście, jeśli na horyzoncie pojawi się jakiś niezaburzony, bezpruderyjny, namiętny, błyskotliwy, monogamiczny, wrażliwy, inteligentny, umiejący mnie rozbawić, zadbany, uduchowiony, ładnie pachnący, oczytany, małomówny matematyk lub architekt, brzydzący się homofobią i obecną sytuacją polityczną w Polsce, będący równocześnie urodzonym artystą, hobbystycznie zajmującym się językoznawstwem, filozofią, psychiatrią sądową, fizyką kwantową oraz fotografią artystyczną (oczywiście agnostyk lub buddysta; oczywiście słuchanie disco-polo i posiadanie meblościanki w dalszym ciągu go dyskwalifikują), nie pogardziłabym dobrą kolacją, którą by mi postawił. (Prawda o mnie w ogóle jest taka, że rzadko kiedy gardzę jakimkolwiek jedzeniem, które ktokolwiek chce mi postawić.) Pamiętać jednak muszę wtedy (i wszystkim też to radzę) o kilku rzeczach. Po pierwsze zwróćmy szczególną uwagę na to, czy i jak osoba, z którą się spotkamy, wyraża się o swoich rodzicach oraz byłych partnerach (tam znajdziemy odpowiedź na kluczowe pytanie: czy w ogóle warto nią sobie zawracać głowę). Po drugie zaburzone osoby prawie zawsze mają się za niezaburzone, natomiast te niezaburzone niemal nigdy nie są swojego niezaburzenia jednoznacznie pewne.
Niedawno trafiłam przypadkiem na fantastyczny odcinek vloga Nishki, pod tytułem „Jak się (nie) zakochać”, w którym autorka dowodzi, że tezy, które wysnułam pod wpływem swojej nNiezwykłej przygody, wcale nie są wyssane z palca. One mi się nie przywidziały. Psychologowie rzeczywiście do nich już kiedyś doszli – mianowicie mamy wpływ na to, w kim się zakochujemy. Do tego potrzebujemy jedynie samoświadomości i racjonalnego myślenia. Kontrolowanie tego – czasem niezwykle łatwego, to fakt – procederu, leży w naszych rękach. (Stąd dalej będę uparcie twierdzić, że żadna zdrada nie jest niepoprzedzona świadomym wyborem.)
Reasumując, zamiast podczas randki tracić niepotrzebnie energię na kokietowanie, ukazywanie się z najlepszej strony (pomijając uprzednie zrobienie fryzury, makijażu i depilacji oczywiście) i wpatrywanie w drugą osobę jak w obrazek, bądźmy jak ten wrzód na czterech literach. Zadawajmy trudne pytania, wyciągnijmy drugą osobę poza strefę jej komfortu, sami też się udajmy poza naszą. Nie jest to może przepis na najbardziej romantyczne spotkanie, ale jeśli osoba okaże się nie nam pisana, to po co właściwie mielibyśmy spędzać z nią czas romantycznie? Lepiej spożytkować go na lekcję, która przyda się każdej ze stron.
A jeśli już koniecznie uparliśmy się na szukanie idealnego partnera, pamiętajmy, że jest tylko jedna możliwość żeby go odnaleźć: on jest… w nas samych!

💗 💗 💗 Wszystkim Singlom oraz Zakochanym Parom składam nNajlepsze życzenia z okazji dzisiejszych Walentynek 💗 💗 💗
P.S. Na deser łączę przesłodką landrynkową piosenkę The Cardigans „Lovefool” wykorzystaną w znakomitym soundtracku do filmu „Romeo i Julia”, której tekst wyraża wszystko to, z czym się nie zgadzam, więc lubię wierzyć, że jest ironiczny.
(Swoją drogą to bardzo rzadki przypadek ścieżki dźwiękowej, która jest milion razy lepsza od filmu, do którego została stworzona.)

fot. Marianna Patkowska

💗  Wpisy walentynkowe
z poprzednich lat: 💗 

Jak nie podrywać kobiet

fot. Marianna Patkowska

Wielkimi krokami zbliżają się Walentynki. Postanowiłam z tej okazji wygrzebać ze swojej przepastnej kolekcji doświadczeń damsko-męskich najsmakowitsze kąski i ocalić je od zapomnienia, nadając im formę wpisu ku przestrodze, ale i – jeśli mnie posłuchacie, drodzy Panowie – docelowo również pokrzepieniu serc. Myślę, że Święto Zakochanych to jedna z lepszych okazji do niezrobienia z siebie idioty przed kobietą, która się Wam podoba.

1. Nieogary poszły w las

Wszyscy śmiejemy się z robotników na rusztowaniach, okazujących płci przeciwnej swoją aprobatę gwizdaniem. Osobiście, choć uważam gwizdanie za disco-polo podrywu, umiem dostrzec w nim pewną uczciwość, którą z założenia szanuję. Komunikat jest jasny i prosty. Próżno tu szukać silenia się na poziom, który wyraźnie nie jest nadawcy bliski. Istota najsłabszego podrywu, jakiego byłam adresatką, leżała właśnie w sileniu się na poczucie humoru, którego panu wyraźnie brakowało. Sytuacja miała miejsce na przystanku autobusowym w środku lata. Stałam, mdlejąc z gorąca w koszulce, a pan odważnie wystartował z tekstem:

– Przepraszam, ale… tatuaż pani wystaje!

– najsłabszy podryw, jakiego byłam adresatką

Spojrzałam na niego, nabrałam nawet powietrza, żeby coś odpowiedzieć, ale w trakcie tej czynności uzmysłowiłam sobie, że chyba nie mam jednak siły sformułować żadnej reakcji słownej. Wyszło mi więc coś w stylu niemego:

– Yyyyyyy… albo jednak nie.

– moja niema odpowiedź

Nieustająco fascynuje mnie też ten typ mężczyzn, którzy zerkają w biust kompletnie niedyskretnie. To, że mężczyźni w przeważającej większości zerkają tam względnie dyskretnie i myślą, że nie są na tym przyłapywani, jest faktem. Jako wnikliwy obserwator, wiem doskonale kto i kiedy patrzy w mój dekolt (tak, odwracam głowę całkiem świadomie, żeby Was, drodzy Panowie nie krępować). Istnieje jednak różnica między spoglądaniem ukradkiem (nawet odrobinę nieudolnym) a nachalnym gapieniem się.
Plot twist jest jednak taki, że gdybym tych spojrzeń wcale sobie nie życzyła, chodziłabym w golfach, co zdarza mi się niezmiernie rzadko. Sedno tkwi w dyskrecji.

2. Na chama

Choć trudno w to dziś uwierzyć (zwłaszcza mojej mamie), większość życia miałam niedowagę. Aż tu nagle pewnego lata na Thassos mój metabolizm dostosował się do greckiego tempa, wyraźnie zwalniając. Przybrałam wreszcie te kilka kilogramów, osiągając samiusieńki środek wskaźnika BMI. Nigdy wcześniej nie czułam się tak kobieco, jak wtedy, słysząc zewsząd mnóstwo podbudowujących komplementów.
Pracowałam w tamtym czasie w barze, do którego przychodził pewien Serb. Często mi się przyglądał, uśmiechając się do mnie, ale długo nie zagadywał. (Dziś doceniam sensowność tej decyzji.) Niestety pewnego dnia postanowił się przełamać i zagaił w następujący sposób:

– Hej śliczna, wyglądasz, jakbyś… miała skłonności do tycia.

– zagajenie pewnego Serba

Wznosząc się na wyżyny swojego najbardziej nieskazitelnego brytyjskiego akcentu, odparłam:

– Fuck you.

– moja zwięzła odpowiedź

Dopiero potem dowiedziałam się o istnieniu „techniki” „uwodzenia” zwanej negowaniem. Niedawno przeczytałam, że wyciąganie jej z kontekstu jest niewłaściwe, ale w skrócie chodzi o to, żeby podkopać poczucie własnej wartości u kobiety, a potem je z powrotem odbudować w ten sposób, by ona… łączyła je z tym samym mężczyzną, który niedługo wcześniej je podkopał. Nie dostrzegam tu jakiegoś głębszego sensu (prawdopodobnie byłoby mi łatwiej, gdybym dostrzegała przynajmniej ten płytszy), natomiast kiedy zadaję sobie pytanie inspirowane cytatem z książki księdza Hellera, mianowicie:

Czy to powiększa sumę bezsensu we Wszechświecie?

– pytanie inspirowane „Moralnością myślenia” Michała Hellera

z pobieżnej analizy danych wychodzi mi odpowiedź twierdząca.

3. Opowieści dziwnej treści

Przedziwnym samczym zachowaniem w niektórych środowiskach jest coś, co mój tata określił kiedyś jako „traktowanie kobiety jak spluwaczki”, mianowicie zdradzanie z najbardziej drastycznymi szczegółami tajemnic alkowy ze swojej przeszłości, nie będąc o nie pytanym, w celu… No właśnie, tego do tej pory nie umiem rozgryźć. Zauważyłam tylko, że im bardziej zamierzchła przeszłość, tym chętniej jest przywoływana. Na szczęście na tę przypadłość cierpi tylko garstka wybrańców. Mój przyjaciel niedawno wytłumaczył mi, że właśnie tym różnią się faceci od mężczyzn. (Dla ułatwienia podpowiem, że zarówno mój przyjaciel, jak i tata zaliczali się do tej drugiej grupy.)
Znakomitym przykładem będzie tu ktoś, kto był łaskaw raczyć mnie historiami o prehistorycznych czasach swojej seksualnej, jak twierdził, świetności. Moment przełomowy nastąpił po opowieści o jakimś rzekomo rozpowszechnionym wśród ludów prymitywnych zwyczaju uwodzenia żon kolegów w ramach „odwetu” na tychże (kolegach, nie żonach… chociaż…) – po raz pierwszy w życiu w takich okolicznościach… zwymiotowałam. (Aż chciałoby się rzec: „fizjologiczne oddziaływanie na kobietę – you’re doing it wrong!”)
Warto jednak bacznie i krytycznie się przysłuchiwać, uruchamiając swój wewnętrzny detektor ściemy. Na ogół prędzej czy później fakty z takich historii zaczną się wzajemnie ze sobą wykluczać – dobrze to zrozumieć, bo kobiety mają niestety tendencje do zadręczania się zwykłym pajacowaniem i nadawania mu wagi, jakiej nigdy nie miało. Najr
ozsądniejszym rozwiązaniem jest po prostu odpuszczenie sobie facetów i rozsmakowanie się w mężczyznach.

4. Męskie przeczucia

Choć, jak wielokrotnie już tu podkreślałam, nie jestem zwolenniczką piętnowania różnic między płciami, kiedy słyszę od mężczyzn, że cokolwiek podpowiada im ich intuicja, wiem że podpowiada im źle. Co gorsza, nigdy się jeszcze w tej kwestii nie pomyliłam. Powiedzmy to sobie więc szczerze i otwarcie: mężczyźni w przeważającej większości nie posiadają intuicji, a jeśli wydaje im się, że jest inaczej, zdecydowanie nie powinni jej słuchać! (Pomocne może się okazać też ograniczenie spożywania alkoholu.)
Wiele lat temu na jednej z licznych, znowuż tasyjskich, imprez tańczyłam z pewnym Grekiem, który w pewnym momencie bardzo chciał mnie pocałować. Byłam go w stanie doskonale zrozumieć, jednak – ponieważ akurat nie podzielałam tej samej chęci – odmówiłam. Wydawałoby się, że nic prostszego do zrozumienia. Grecka interpretacja sytuacji mnie jednak przerosła. Dowiedziałam się, że on:

nie będzie się narzucać, bo rozumie, że bardzo tego chcę, ale… nie jestem na to po prostu jeszcze gotowa. I… on to szanuje!

– to, czego się dowiedziałam

Próba wytłumaczenia, że ja nie z tych, co i chciałyby i boją się, więc „skoro do pocałunku jeszcze nie doszło, to najprawdopodobniej go po prostu nie chcę i już”, spełzła na niczym. On… rozumiał… Że chcę… Ale nie jestem gotowa
Niedawno znalazłam się w niemal identycznej sytuacji. Spędzałam z kimś dość miło czas, aż nagle… wyczytał w moich oczach, że chciałabym dać mu tę noc. Zapytałam więc:

– Ale na pewno w MOICH oczach to wyczytałeś? Naprawdę? Może pomyliłeś z jakimś paprochem?

– to, o co zapytałam

Uparcie twierdził, że nie pomylił. Jak do tego doszło? Nie wiem. Zwłaszcza zważywszy na to, że tramwaj zwany pożądaniem miał stację końcową tuż przed naszym poznaniem, jak również na to, że kto kiedykolwiek zaznał mojego „tak”, ten nigdy nie pomyli go z moim kurtuazyjnym „raczej nie, ale dzięki”.

No dobrze, już słyszę uszami wyobraźni pytanie o to, jak w takim razie podrywać kobiety. Moja odpowiedź może się wydać kontrowersyjna, ale zaryzykowałabym tezę, żeby ich nie podrywać. Bycie niezaburzonym i zintegrowanym ze sobą człowiekiem powinno przyciągnąć do nas inne niezaburzone i zintegrowane ze sobą osoby. Rozmawiajmy z nimi, poznawajmy się. Wszystko, co piękne, przyjdzie do nas samo, jeśli nie będziemy o to zabiegać w sztuczny sposób.

P.S. Na deser łączę piosenkę, która całkowicie skradła moje serce: hipnotyczną „I Want You” niekwestionowanej królowej i bogini międzygalaktycznego soulu – Eryki Badu. Panowie, jeśli ktoś ma za Wami oszaleć tak, jak podmiot liryczny tego utworu, zrezygnujcie z wyżej opisanych praktyk, dobrze Wam radzę.

fot. Marianna Patkowska

To ja, narcyz się nazywam

fot. Marianna Patkowska

1. To nie UFO, to ego

Dawno, dawno temu w pewnej relacji zaczęłam odczuwać brak powietrza. Ego drugiej osoby było tak wielkie, że zajmowało całą powierzchnię, gdziekolwiek by się nie znalazło, i tak już wszędzie ledwo się mieszcząc w całości. Chociaż moje było wtedy dla odmiany rozmiarów podróżnych, w dodatku składane, jednak dzieląc wspólną przestrzeń, czułam się coraz bardziej przytłoczona. Kiedy zabrakło mi już zupełnie tlenu, a maski gazowej nie było rzecz jasna gdzie wcisnąć, zaproponowałam, że zwolnię tych kilka zajmowanych przez siebie dotychczas centymetrów kwadratowych, żeby każdemu z nas polepszyć standard życia. Reakcja była natychmiastowa i zdecydowana – usłyszałam, że perspektywa utraty tego przedziwnego ciasnego splotu ze mną jest racjonalnym powodem do targnięcia się na własne życie. Postanowiłam więc nauczyć się żyć bez tlenu.
Wiele lat później (po resuscytacji, wylądowaniu na OIOM-ie i zmianie otoczenia), przeczytałam gdzieś, że po pierwsze mojego ciasnolubnego znajomego charakteryzował rys osobowości narcystycznej, a po drugie, że typy narcystyczne nigdy nie robią sobie krzywdy z własnej woli, bo zbyt są w sobie zakochane. Oczywiście mogłam sobie zaoszczędzić wielu niedogodności, wiedząc o tym wcześniej, ale z drugiej strony lepiej późno niż wcale.
Długo żyłam więc w przekonaniu o niebezpieczeństwie, jakie mogą na mnie sprowadzić osoby narcystyczne. Przekonanie to było zresztą poparte lekturami i filmami o seryjnych mordercach, w których rys narcystyczny był mocno obecny. Dopiero niedawno doszło do mnie, że świat nie składa się przecież ze skrajności, a w codziennym życiu nie uchronimy się od spotkań z narcyzami. I to wcale nie musi być przerażające, jeśli mamy świadomość, przez co oni sami muszą ze sobą przechodzić. Ostatecznie my możemy sobie czas spędzany z nimi dawkować. Oni – już niekoniecznie.

2. Czym jest narcyzm

Antoni Kępiński, wybitny psychiatra, opisuje narcyzm w następujący sposób:

Uczucia skierowane do własnej osoby spełniają rolę systemu nagrody i kary. Nagrodą jest uczucie miłości osoby własnej, a karą – uczucie nienawiści. By kochać samego siebie, człowiek musi kochać swe otoczenie. Narcyzm pojmowany jako skoncentrowanie uczuć na własnej osobie oznacza przede wszystkim, że dany człowiek nie może skierować ich na zewnątrz. Szuka on miłości otoczenia, ale sam tej miłości dać nie potrafi. […]
Utrwalenie się postawy narcystycznej czyni człowieka nieszczęśliwym głównie z tej racji, że staje się on niezdolny do miłości, nie może on wyjść w pełni do świata otaczającego, jego uczucia koncentrują się na własnej osobie. Człowiek narcystyczny nie kocha siebie, ale nienawidzi lub ma w stosunku do siebie uczucia ambiwalentne.
Postawa narcystyczna nie przynosi więc radości; związana jest raczej ze smutkiem i własnym samoudręczeniem. Sprzeczna jest bowiem z podstawowym prawem życia, które wymaga stałej wymiany informacji z otoczeniem, a w niej konieczna jest postawa „do” otoczenia. Żeby żyć, trzeba życie kochać.

– Antoni Kępiński „Dekalog Antoniego Kępińskiego”

Bardzo przemawia do mnie koncepcja wymiany informacji z otoczeniem – pokrywa się z moim niedawnym odkryciem możliwości balansowania między swoim światem wewnętrznym a zewnętrznym (wspominane w moim tekście spadochrony i kontrolowanie lub chociaż monitorowanie uczuć umysłem). Mogę napisać z własnego doświadczenia, że kiedy byłam dużo mniej świadoma siebie, miałam spory problem z otaczającym mnie światem, z zaakceptowaniem go. Dziś, kiedy wypracowałam już pewność tego, kim jestem (nie, nie tego, że składam się z samych zalet – to byłby narcyzm właśnie – lecz kim jestem, bez względu na to, jakie obrazy mnie noszą w swoich głowach inni ludzie), świat nie przeraża mnie już aż tak. Może dlatego, że próbując się w nim odnaleźć, nie staję już ani na rzęsach, ani na głowie, ani nawet okoniem; pod stopami czuję wreszcie grunt, który o dziwo spod nich właśnie wcale się nie osuwa, nawet przy większych burzach. „Otwieram się na otoczenie”, bo… nie mogę się już z nim zlać w jedno! Jestem odrębna i w pełni ze sobą zintegrowana. Skoro wreszcie nie zagraża mi z jego strony całkowite wchłonięcie, mogę otworzyć szeroko oczy, obserwując wszystko, co w nim piękne i nawet trochę sobie tego wziąć, a także przymykać je na to, co brzydsze, świadomie to odrzucając.

3. Kiedy miłość własna przestaje być zdrowa

Zastanawiałam się długo nad tym, gdzie dokładnie przebiega granica między zdrową i potrzebną miłością do samego siebie a narcyzmem. Aż zrozumiałam wreszcie, że ona… nie przebiega! Narcyzm jest przeciwieństwem miłości własnej. Pozorowane na ogół samozadowolenie to maska, pod którą kryje się ogromna niepewność mogąca przy każdym podmuchu niesprzyjającego wiatru zamienić się w niechęć do samego siebie. Maska ta jest oczywiście wyjątkowo irytująca dla obserwatora z zewnątrz, ale jeśli zrozumiemy, z czego wynika, w miejscu wrogości pojawi się w nas współczucie. Czy możemy jakoś pomóc? To pytanie nie raz wyprowadziło mnie już na porządne manowce. Byłabym ostrożna w uleczaniu na siłę; osobowości narcystyczne nie są – jak wyjaśnia Kępiński – zdolne do miłości (i nie, to nie my jesteśmy niewystarczająco wyjątkowi, żeby ją w nich wywołać, to jest ich bardzo poważna i przykra przypadłość). Wierzę jednak w siłę życzliwości, rozmowy (jeśli zostaniemy dopuszczeni do głosu) i bezwzględnej prawdy. Wsparcie w uczeniu się samoakceptacji prawdopodobnie choć trochę im pomoże. A jeśli nie, to przynajmniej na pewno nie zaszkodzi!

P.S. Dzisiejsza piosenka na deser nie powinna być dla nikogo zaskoczeniem!

fot. Marianna Patkowska

Nie jestem hipopotamem

fot. Marianna Patkowska

Pracując w szkole, codziennie stykałam się z ogromem ludzkich cierpień – a to ktoś kogoś nazwał „głupkiem”, a to „kłamczuchem”, a to w końcu „kluską”. Jako pani od słów, wiedziałam jak te mogą czasem ranić, przytulałam więc ich – tych tak nieopatrznie wystrzeliwanych językowych pocisków – ofiary mocno, za każdym razem pytając:

– Kochanie, a gdyby nazwał/a cię hipopotamem, czy to znaczyłoby, że nim faktycznie jesteś?

– pytanie ratunkowe dla ofiar pomówień

(Dla tęższych dzieci miałam na podorędziu bardziej neutralny wagowo przykład pawianów.)
Uwielbiałam tę chwilową konsternację, w którą je tym wpędzałam. Zazwyczaj po przemyśleniu, wracały do wniosków wyjściowych – że ich słownemu oprawcy należy spuścić łomot. Nie było jednak moją ambicją, by na szkolnych korytarzach przemoc nagle i niespodziewanie ustąpiła miłości. Chciałam raczej im pokazać ten fantastyczny patent zatrzymania się na chwilę i spojrzenia na rzeczywistość – jaka by nie była – z kompletnie innej perspektywy. Czy słowa są ważne? Dla mnie niesamowicie! Jestem wręcz religijnym ich wyznawcą, językoznawcą i prawopółkulowcem – nie może być już chyba gorszego adresu niż ja dla sformułowania: „no co ty, to TYLKO SŁOWA!”. Jednak… jakby mi się to nie wydawało banalne, podstawową funkcją języka jest komunikacja. Z tego też powodu jeśli używamy argumentów nielogicznych oraz nieprawdziwych, pozbawiamy wymawianych przez nas słów znaczenia. Stają się wtedy puste. Czy istnieje sens w tym, żeby dotykały nas puste słowa? Poruszać do żywego to mnie mogą nawet fonemy Stanisława Dróżdża, ale sztuka rządzi się swoimi prawami. W relacjach międzyludzkich chodzi na ogół o to, żeby wypowiadane słowa odzwierciedlały prawdę, a dodatkowo, żeby między nimi a czynami istniała harmonia i spójność.
Złapałam się w pewnym momencie na tym, że moje mądre rady dawane dzieciom są tak znakomite, że… aż sama z nich nie korzystam. Znaczy naprawdę w nie wierzę, ale kiedy ktoś w jakimś ciemnym zaułku walnie mnie znienacka w głowę stwierdzeniem, że jestem głupia, zła, wyrachowana czy interesowna, nagle… kompletnie zapominam, że nie jestem przecież hipopotamem (ani pawianem). Te słowa są – przykrymi, fakt, ale jednak – tylko słowami, w których nie ma prawdy. To ja muszę to wiedzieć. Ludzie mają prawo zarówno powiedzieć, jak i (co trudniejsze) pomyśleć o mnie wszystko. Bo – mogą, bo – są wolni, bo – znają tylko jakiś wycinek mnie, który interpretują po swojemu, w końcu bo – może zwyczajnie chcą mnie zranić. To moim obowiązkiem jest znać prawdę o sobie i chronić się przed jej zaciemnianiem. (W ekstremalnych sytuacjach będzie to również wkroczenie na drogę sądową, czasem niestety nieuniknioną.) To właśnie miałam na myśli, pisząc o oddawaniu innym ludziom kontroli nad swoim samopoczuciem.
Oczywiście nie wszystkie bolesne słowa są pomówieniami. Jeśli jednak pozostajemy w harmonii ze sobą, dobrze znamy, kochamy i akceptujemy samych siebie, mając świadomość zarówno swoich zalet, jak i (co chyba ważniejsze) wad, nad tymi ostatnimi ciągle pracując, nieprawda na nasz temat nas nie dotknie, a prawda nie będzie zaskoczeniem. Za tę ostatnią możemy być tylko wdzięczni – bliźni, widzący nas takimi, jacy rzeczywiście jesteśmy, zasługują na nasz duży szacunek.
Nie wolno nam też zapominać, że komunikat nadawcy niesamowicie rzadko jest rzeczywiście związany z jego odbiorcą. Ludzie mierzą nas swoją miarą, a często też miarą własnych lęków i niepewności. Na ogół to, co wypowiadamy, mówi dużo więcej (jeśli nie wyłącznie) o nas samych, niż tych, do których nasze słowa kierujemy.  Ta wiedza również bardzo pomaga odnaleźć właściwą perspektywę. Każdy człowiek nakłada na rzeczywistość (czy faktycznie istnieje jedna?) swoje własne filtry. Gdyby się poddać osądowi innych na nasz temat, nie mając pewności płynącej z nas samych, kim jesteśmy naprawdę, zaczęłoby się dryfować. Poznajmy się. I polubmy. I… po prostu upewnijmy, czy nie jesteśmy hipopotamem (albo pawianem).

P.S. Na deser mogę załączyć tu tylko jedną piosenkę, której tekst jest chyba najlepszym podsumowaniem mojego wpisu:

I am not my hair
I am not this skin
I am not your expectations, no, no
I am not my hair
I am not this skin
I am the soul that lives within

fot. Marianna Patkowska

Prawda nas wyzwoli

fot. Marianna Patkowska

Jako osoba, która ledwo jest w stanie spamiętać daty urodzin swoich najbliższych (dzięki Ci,  Zuckerbergu, za facebookowe o nich przypomnienia!), z założenia odrzucam kłamstwo w swoim życiu; uczenie się na pamięć wymyślonych wersji zdarzeń, jawi mi się jako zmora zamierzchłych lat podstawówki – wkuwanie. Prawda jest pod tym względem niesamowicie praktyczna, jest jedna, wystarczy więc przyswoić ją tylko raz.
W licznych rozmowach, jakie w ramach swojego eksperymentu odbyłam z Drapieżnikiem, nieustannie przewijał się temat prawdy i kłamstwa. Uświadomiłam sobie, że nie usłyszałam od Drapieżnika niczego, czego nie słyszałabym wielokrotnie w swoim życiu wcześniej, za każdym razem reagując tak samo alergicznie. Wspomniana w poprzednim wpisie metoda majeutyczna pozwoliła mi odłożyć emocje na bok i rozłożyć na łopatki wszystkie nieudolne i pokrętnie śliskie teorie Drapieżnika przy użyciu logicznych argumentów.

1. Nie skłamać, a prawdy nie powiedzieć

fot. Marianna Patkowska

Za każdym razem zadziwia mnie tak samo ten straszliwie wyświechtany kontrargument (że tak go szumnie nazwę), mianowicie: „wyobraź sobie, jakby wyglądał świat, gdyby każdy zawsze i wszędzie mówił to, co faktycznie myśli”. Jeśli nie jest się moją mamą, która na nieopatrznie zadane pięć minut przed ważnym wyjściem pytanie:

– Jak wyglądam?

– nieopatrznie zadane mojej mamie pytanie

potrafi odpowiedzieć:

– Mogłabyś dofarbować odrosty i schudnąć tak… z sześć kilo!

– autentyczna odpowiedź mojej mamy (w roli nieopatrznie pytającej, tradycyjnie ja…),

raczej nie grozi nam aż tak patologiczna szczerość – nie ma się co obawiać.
W mówieniu prawdy nie chodzi o chlapanie wszystkiego, co wyprodukuje akurat nasz mózg. Dziennie przewijają się przez niego całe zastępy myśli (zwłaszcza przez mózgi nadwydajnych). Nie jesteśmy zobligowani do tego, żeby dzielić się nimi wszystkimi. Znamienne, że takie rozumowanie pojawia się zawsze tylko w dyskusjach o idealizowaniu wyższości prawdy nad kłamstwem. Jednak w sytuacji, w której np. nasz współtowarzysz w restauracji wraca z toalety do stolika i nie opowiada ze szczegółami, co przed chwilą właśnie robił, nikomu nie przyszłoby nawet do głowy sformułowanie tezy, że tym samym kłamie. Więcej, gdyby nagle zaczął opowiadać, uznalibyśmy, że coś z nim jest zdecydowanie nie tak. Czy dlatego, że nie umiemy znieść prawdy? Nie, dlatego, że zasady ogólne – póki między sobą nie ustalimy, że będą akurat zmienione – są takie, że pewne sprawy zachowuje się dla siebie. (Kłamstwem byłoby powiedzenie, że było się gdzie indziej, niż się faktycznie było.)
Uważam jednak, że istnieje zasadnicza różnica między niepowiedzeniem czegoś, co jest zbyt osobiste, intymne, fizjologiczne lub nieistotne dla naszego rozmówcy a celowym zatajeniem prawdy, która rozmówcy bezpośrednio dotyczy. Nie musimy ludziom mówić wszystkiego, jednak jeśli zobligowaliśmy się kiedyś do czegoś (wierności, lojalności, uczciwości) i druga osoba, bazując na tym, ma prawo myśleć, że się tych ustaleń trzymamy, a prawda okaże się niestety inna, niemówienie jej o tym jest kłamstwem.

2. To, czego nie wiemy… jest!

fot. Marianna Patkowska

Najtrudniej przyswajalną dla mnie mądrością Drapieżnika była teza, że tego, o czym nie wiemy, nie ma. Wzięłam więc pierwszy z brzegu przykład zatajania zdrady przed partnerem i uświadomiłam swojemu interlokutorowi, że: „no dobra, mamy w związku dwie osoby i zdradę, której dopuściła się jedna z nich. Osoba zdradzana nie wie, osoba zdradzająca oczywiście wie. Skoro tego, o czym nie wiemy nie ma, to zdrada była czy nie była, skoro my o niej wiemy?” Szach i mat. Dziękuję za oklaski, można już usiąść.
A poważnie, rozumiem chęć chronienia bliskiej osoby poprzez oszczędzenie jej jakiejś zbyt trudnej dla niej prawdy. Wiem z autopsji, że można ani nie skłamać, ani nie powiedzieć prawdy, odmawiając zeznań. Jednak… tylko wtedy, kiedy takiej prawdy nie jesteśmy danej osobie winni poprzez zawartą przez nas wcześniej umowę (jakiegokolwiek typu).
Do tego mam wrażenie, że wielu ludziom myli się jeszcze jedna rzecz: różne moralne normy z moralnością jako taką, która – tak samo jak prawda – jest tylko jedna. Barwnym przykładem na różne jej normy jest monogamia i poligamia. Czy można powiedzieć, że ta druga jest niemoralna? Nie, nie można. Większość populacji (łącznie ze mną) nie uznaje jej za swoją, co wcale nie znaczy, że nie istnieją fantastyczne poligamiczne doskonale działające związki. Niemoralne będą zdrada oraz kłamstwo. Czyli, póki wszystkie zainteresowane dorosłe osoby się na coś zgadzają i respektują swoje ustalenia, wszystko jest moralne. Umówienie się na monogamię i utknięcie w poligamii i okłamywaniu swojego partnera jest niemoralne. Umówienie się na monogamię i utknięcie w poligamii i okłamywaniu swojego partnera oraz tłumaczenie samemu sobie, że to tylko „inna moralna norma” jest dowodem na kompletny bałagan w głowie i całkowite pomieszanie porządków.
Dobrze pamiętać też, że zdrada zawsze pozostanie zdradą. Łatwiej jest ją jednak prawdopodobnie zrozumieć, nie udając że jej nie ma, lecz mierząc się z nią twarzą w twarz, rozmawiając o niej i tym, co tak naprawdę powodowało partnerem (nie to, żeby coś go usprawiedliwiało, ale naprawdę zdrowo jest się temu przyjrzeć). Myślę, że tylko wtedy można w ogóle spróbować cokolwiek poskładać. Ludzie niestety tak mocno boją się wszystkiego, co niesie ból, że nie potrafią zobaczyć, że za nim zawsze stoi oczyszczenie i ukojenie. Choć osobiście skłaniałabym się pewnie raczej ku słowom wielkiej polskiej filozofki Dody Elektrody:

Każdy zdradzający facet zasługuje na drugą szansę… u następnej kobiety.

– Doda

(Kwestię mitycznego „obarczania drugiej osoby ciężarem naszych grzechów” rozwinę w ostatnim podrozdziale.)

3. Wewnętrzny detektor ściemy

fot. Marianna Patkowska

Rodzaj relacji, w którą weszłam z Drapieżnikiem, pomógł mi przez cały czas mieć oczy szeroko otwarte. Oprócz – o czym pisałam w tekście, na który się tu powołuję – zauważenia, że mam sprzymierzeńca w postaci swojego mózgu, znalazłam w sobie jeszcze jedną rzecz: wewnętrzny detektor ściemy. Uświadomiłam sobie, że – podobnie jak mózg – on tam był zawsze, tylko… uparcie i całkiem skutecznie latami go ignorowałam. Umieszczony, u mnie akurat, gdzieś w okolicach żołądka, informował mnie lekkimi skurczami, kiedy ktoś mnie bezczelnie okłamywał lub mną manipulował. W przeszłości zagłuszałam to wszelkimi możliwymi sposobami. Na ogół powołując się na jakąś nierealną, literacką wizję miłości (uwaga, to wizja miłości toksycznej!). Upadłam chyba najniżej, kiedy… dałam sobie wmówić, że czyjś ewidentny alkoholizm jest „kwestią kulturową”. (Wyobrażacie to sobie? Skończyłam studia wyższe, dużo czytam, potrafię dodać dwa do dwóch, a jednak…) No ale, detektor zawsze działał bez zarzutu. Kiedy w tej sztucznej sytuacji po raz pierwszy zaczęłam traktować go poważnie, okazało się, że jest naprawdę fantastycznym narzędziem!
Drapieżnik wielokrotnie w chwilach, kiedy ten mi się nagle włączał, zapewniał mnie, że nie jest moim wrogiem. Kiedy nie byłam tego pewna, mówiłam wprost: „nie jestem tego w tym momencie pewna”. Czy go to raniło? Pewnie, że tak! Czy brałam to wtedy pod uwagę? Pewnie, że nie! Wiedziałam, że jeśli sytuacja dowiedzie tego, że się pomyliłam (nigdy w takich wypadkach nie dowiodła akurat, ale mimo wszystko zawsze brałam taką możliwość pod uwagę), będzie mi znacznie łatwiej szczerze przeprosić Drapieżnika, niż siebie samą, gdyby okazało się, że moje obawy były jednak słuszne. Po prostu odrobinę zmniejszałam przyznany mu kredyt zaufania. I tak całkiem spory. (I tak… na końcu przez niego zerwany.)
Wiem, że każdy człowiek ma wmontowany w siebie swój prywatny wewnętrzny detektor ściemy. Korzystanie z niego lub nie jest tylko i wyłącznie kwestią wyboru.

4. W prawdzie siła

fot. Marianna Patkowska

Prawdomówność myli się wielu osobom ze słabością. To szokujące, bo jest przecież zupełnie na odwrót – to w prawdzie jest największa siła!
Obiecałam zmierzyć się tu z moim „ulubionym” argumentem, czyli kuriozalnym pomysłem, że przyznaniem się do zdrady (pozostańmy już przy tym najbardziej jaskrawym przykładzie, ale mam tu na myśli tak naprawdę każdy rodzaj nielojalności) „obarczamy osobę zdradzaną”. Kiedy mówię to na głos, ludzie dziwnie na mnie patrzą, ale nie sposób przecież przemilczeć kwestii chorób wenerycznych – jeśli z kimś sypiamy, ta osoba zwyczajnie ma prawo wiedzieć, czy jesteśmy jej wierni czy nie, również z przyczyn medycznych. O co jednak chodzi tym całym zastępom specjalistów od zdrad w ich powtarzanej jak mantra teorii? Otóż, że prawda o zdradzie jest prawdą niezwykle trudną i bolesną. Boli (umiem nawet uwierzyć w to, że obydwie strony, choć ta nieświadoma jest pokrzywdzona zawsze dużo mocniej) na bardzo wielu różnych płaszczyznach. Stąd pewnie dramaty polegające na tym, że można wybaczyć ją na jednej i nie umieć wybaczyć na innej.
Tylko silni ludzie umieją się z prawdą zmierzać – i swoją, i cudzą. Dodatkowo uważam, że obowiązkiem każdego z nas jest stać się silnym człowiekiem (dotrzeć do siły, która w środku naprawdę jest), zanim wejdzie się w związek z drugim człowiekiem, a już tym bardziej zanim zostanie się rodzicem. Ludzie słabi często wiążą się z osobami również słabymi, a potem – jeśli zdarzy im się zdrada – ich słabością usprawiedliwiają swoje lawirowanie i mataczenie. Czasami rzeczywiście bolesna prawda może zupełnie zniszczyć kogoś, kto jest na to całkowicie nieprzygotowany. Jednak jego słabość nie może stać nam na drodze do kierowania się wyłącznie prawdą. Niestety. Zadbanie o wzmocnienie się leży tylko i wyłącznie po jego stronie. To samo tyczy się nas samych. Najprostsza rada jest oczywiście taka, żeby… po prostu nie zdradzać. Tak, już słyszę te chrząknięcia i wypowiadane ze zniecierpliwieniem komentarze, że „to nie jest wszystko takie proste” oraz że „nie znam życia”. Otóż życie znam dziś dużo lepiej niż kiedykolwiek wcześniej, a to wszystko… jest dokładnie takie właśnie proste! Słabi ludzie nie powinni w ogóle zdradzać, bo ich słabość nigdy nie pozwoli im podnieść się z bałaganu, jaki narobili (a takim podniesieniem się może być tylko i wyłącznie stanięcie ze sobą i osobą zdradzoną w prawdzie). Z kolei silni, kierujący się prawdą ludzie raczej do zdrady nie dopuszczą, bo nie będą się bać odbywania ze swoimi partnerami trudnych rozmów zanim stanie się coś nieodwracalnego. To wszystko zresztą składa się w dosyć logiczną całość – jeśli ktoś jest zbyt słaby, by udźwignąć informację od partnera, że ten odczuwa w relacji jakieś braki lub obawia się narastającej fascynacji kimś innym, daje milczące przyzwolenie drugiej osobie na radzenie sobie z tym po swojemu. (Czyli nie zawsze właściwie.) I to również nie jest w porządku. Silne osoby potrafią szybko wychwycić zagrożenie, rozmawiać o nim (zarówno o nim mówić, jak i słuchać) i wspólnie rozwiązywać problemy. Pewnie dlatego, że podstawą dobrych i zdrowych relacji jest… prawda właśnie.

Dwie rzeczy dają duszy największą siłę: wierność prawdzie i wiara w siebie.

– Seneka Starszy (55 p.n.e. – 40 n.e.)

fot. Marianna Patkowska (Do swojej stylizacji wykorzystałam kurtkę i biżuterię własnego projektu oraz wykonania 😉 )

P.S. Na deser łączę swój cover piosenki, którą niedawno tu zamieszczałam, mianowicie „Thank U” Alanis Morissette, bo jej tekst i głębokie przesłanie stały mi się w ostatnim czasie niesłychanie bliskie.