Bez serc, bez ducha, bez alko i bez kawy, czyli lipiec

fot. Bożena Szuj

I bez antyperspirantu, ale do tego jeszcze dojdziemy. Po maju i czerwcu przyszedł w końcu upragniony lipiec. Wróciłam do najwspanialszej wakacyjnej pracy w świetlicy Biblioteki Społecznej Stowarzyszenia „Przyjazne Pomorze”, równocześnie doczekując się też dawno opłaconej, tym razem wspaniałej psychoedukacji w Almie. Miałam wrażenie, że w jakimś sensie zaczynam wszystko od początku jako nowa ja. Nowa, bo:

  • świadoma swojego zdiagnozowanego ADHD,
  • ujarzmiająca je dość poważną farmakologią, ale też ucząca się poprzez psychoedukację, jak sobie z nim radzić,
  • starsza i doświadczona o rok,
  • a do tego pełniąca od niedawna fascynującą i niebywale absorbującą rolę psiej mamy.

Czułam się, jak bym wróciła z urlopu macierzyńskiego związanego nie tyle z opieką nad małą, ale nad samą sobą. Oprócz niewątpliwej ekscytacji było we mnie też dużo niepokoju. ADHD przysparza problemów w życiu codziennym, ale stanowi też o naszej wyjątkowości. Oczywiście nikt mi mojego ADHD-owego mózgu nie podmieni, ale irracjonalnie obawiałam się, że stracę coś cennego.

Co, jeżeli ta niezwykła więź, którą w krótkim czasie potrafię stworzyć z dziećmi jest wynikiem tylko i wyłącznie chemii mojego mózgu, którą właśnie z panią doktor zmieniam?

– zastanawiałam się

Oczywiście nic bardziej mylnego, o czym się miałam wkrótce przekonać. Zmieniło się we mnie sporo, ale na szczęście na lepsze. Przynajmniej dla mnie samej.

fot. Bożena Szuj

Uniezależnienie

fot. Bożena Szuj

Spełnił się najgorszy sen mojej byłej psychiatry – dostałam leki na bazie pochodnej amfetaminy. (Są na razie tak trudno dostępne, że łatwiej już chyba kupić zwykłą amfę.) Po sześciu latach beztroskiego przepisywania mi przez kolejnych lekarzy kolejnych antydepresantów (na depresję, której – jak się okazuje, nigdy nie miałam), wreszcie dostałam leki, które faktycznie zaczęły na mnie działać. Coś mi świtało, że pewnie nie powinno się ich łączyć z alkoholem, ale szybko okazało się, że czeka mnie prawdziwa jazda bez trzymanki. Ban na alkohol okazał się na tyle definitywny, że żadne wyjątki nie wchodziły nawet w grę. Uświadomiłam to sobie dopiero, trzymając w ręku butelkę likieru Słony Karmel, którym czasem polewaliśmy lody, bo właściwie jedynie do tego się nadawał, przez co zdążyłam zapomnieć, że oprócz cukru zawiera też alkohol. Sama konieczność odstawienia procentów nie stanowiłaby dla mnie większego problemu, gdyby kolejny radykalny zakaz nie uświadomił mi, że jednak jestem uzależniona. Od… kawy. Kompletnie się tego nie spodziewałam, bo choć kawę lubię, piję jej na ogół mało. W zimie potrafię kilka razy podgrzewać kubek z tą samą niedopitą zawartością, finalnie wylewając jej większość do zlewu.

Te kilka łyków dobrej kawy z mlekiem jest raczej codziennym rytuałem, a nie kofeinową potrzebą.

– myślałam

Od ostatnich wakacji sprawa ma się nieco inaczej w lecie. Moje ubiegłoroczne odkrycie i równocześnie zaskoczenie – espresso tonic potrafiłam w trakcie największych upałów wypijać hektolitrami, co nastąpiło tak niepostrzeżenie, że nawet tego nie zarejestrowałam. (Zaskoczenie, bo nadal nie znoszę ani espresso, ani toniku, jednak wymieszane razem są dla mnie kombinacją na upały wprost idealną.) Dopiero nagły ban na kawę dotkliwie pokazał mi, że te zaledwie dwa tygodnie picia dwóch, maksymalnie trzech espresso dziennie (z tonikiem i lodem) całkowicie uzależniło mój organizm od kofeiny. Nie było dobrze. Pierwszy tydzień bez kawy był naprawdę trudny, a zapach parzonej gdzieś kawy potrafił doprowadzić mnie do łez. Wisienką na tym bezalkoholowo-bezkofeinowym torcie była konieczność przeproszenia się z piciem wody. Powinnam dostarczać jej co najmniej dwa litry dziennie organizmowi. I oczywiście wiem o tym nie od wczoraj, ale dopiero kiedy zaczęłam skrupulatnie sprawdzać, ile wody tak naprawdę w ciągu doby wypijam, okazało się, jak jestem w tym słaba. A nawadnianie to przecież podstawa, a także najprostszy i równocześnie najtańszy sposób chociażby na piękną skórę. Dobra apka w telefonie, wyrobienie w sobie odpowiednich nawyków (zwłaszcza w pracy) i picie na cotygodniowych posiadówkach u przyjaciółki wody w półlitrowych pokalach (a w Boto ciepłej lub zimnej wody z cytryną i sokiem imbirowym) sprawiły, że dość nawet szybko weszłam w odpowiedni rytm. Upały z całą pewnością ułatwiły sprawę.
Leków nie mogłam też brać sobie ot tak, po gryzie czegokolwiek, byle tylko nie robić tego na czczo. Musiałam wcześniej zjeść wysokobiałkowe śniadanie i tym sposobem po raz pierwszy zetknęłam się ze światem odżywek białkowych. Odpowiedni shake w upalny dzień wystarczał. Przełomem okazało się to, że nie mogłam wyjść z domu do pracy już nie tylko bez wysikania psa (gdański ogródek jest wybawieniem), ale też bez przygotowania i wypicia shake’a oraz wzięcia leków. Niby bzdura, ale budująca rutynę, od której ze swoim ADHD-owym mózgiem przez całe życie skutecznie uciekam. Wygrało poczucie odpowiedzialności, z czego jestem niebywale dumna.
Decyzja o prawie całkowitym odstawieniu słodyczy przyszła samoistnie. Pozostały tylko lody i w chłodniejsze dni miód dodawany do ciepłej wody z cytryną. To drugie rzadko, to pierwsze – regularnie, ale z umiarem. Uniezależniłam się od zbyt często kiedyś zażywanych leków przeciwbólowych, kawy i cukru. Rezygnacji z alkoholu nie nazwałabym uniezależnieniem, bo nigdy nie było we mnie potrzeby picia czy złego samopoczucia, kiedy wypić nie mogłam. Jednak to właśnie nieoczekiwana stuprocentowa wakacyjna trzeźwość pokazała mi najwięcej. Zaczęłam się zastanawiać, czemu, chcąc się odprężyć, uciec od problemów lub zaszaleć, mamy ten autodestrukcyjny odruch sięgania po trujący depresant. Przecież alkohol nawet w małych dawkach nie pozostaje obojętny dla naszego zdrowia. Niszczymy się dla ułudy dobrej czy lepszej zabawy, nic tak naprawdę nie dostając w zamian. Nic prawdziwego. Czy to nie paradoks? Mocno dało mi to do myślenia.

fot. Bożena Szuj

Dawanie dzieciom skrzydeł

fot. Bożena Szuj

Rok temu, uciekając od gastronomicznej patologii, znalazłam nieoczekiwanie pracę w świetlicy dla dzieci prowadzonej przez Bibliotekę Społeczną Stowarzyszenia „Przyjazne Pomorze”. Pół etatu przez zaledwie dwa miesiące (dla trzech pracowników w sumie) to sytuacja, która przy finansowych zmaganiach Stowarzyszenia nie mogłaby mieć miejsca, gdyby nie hojny sponsor – drugi już rok firma Baltic Hub. Co jest właściwie niebywale smutne. Urzędy, które mogłyby wesprzeć to miejsce na stałe, oczywiście zasłaniają się, czym tylko mogą, by tego nie robić, a brutalna prawda jest taka, że państwo nie jest zainteresowane inicjatywami, których głównym celem jest budowanie lepszego społeczeństwa. To nie jest szkoła ze swoimi przestarzałymi praktykami niedostosowanymi do współczesnej wiedzy o potrzebach młodych organizmów i zblazowanymi nauczycielami sprawiającymi wrażenie, że pracują w niej za karę. To miejsce będące schronieniem dla dzieci od często niestety przytłaczającej rzeczywistości. Miejsce, w którym te mogą czytać książki, rysować, przebywać z rówieśnikami, bawić się z nimi, grać w gry planszowe oraz komputerowe (choć te ostatnie z jasno sprecyzowanym limitem dotyczącym i czasu, i rodzaju gier). Miejsce, w którym odbywają się dla nich różne cyklicznie zajęcia: muzyczne (lekcje śpiewu, gry na flecie, fortepianie, gitarze i perkusji), plastyczne oraz gimnastyczne. Miejsce, w którym dzieci mogą korzystać z rolek, hulajnóg, obręczy hula hop, deskorolki czy skakanek (chyba że dość wysłużone, przyniesione świetlicy w darach sprzęty odmówią współpracy i trzeba je będzie po raz kolejny naprawiać). Miejsce, w którym można się pobujać na huśtawce zawieszonej przez Jana [Urbanika – przyp. nNi] na gałęzi rozłożystej brzozy lub – nie bez sprzeciwu dorosłych – trochę się na tę brzozę powspinać. Miejsce, w którym przez dziesięć miesięcy w roku… brakuje opiekuna dla dzieci.
Przybiblioteczna świetlica to równocześnie osiedlowy punkt ksero połączony z punktem sprzedaży używanych książek i maskotek (również przynoszonych bibliotece w darach). Po 17:00, do której jest czynna, często odbywają się w jej pomieszczeniach darmowe koncerty. Biblioteka wraz ze swoją świetlicą to ważny ośrodek kultury na mapie nie tylko Stogów, ale też Gdańska. Smutne jest więc to, że do pracy w świetlicy zatrudniona jest tylko jedna osoba, a jej głównym zajęciem nie może być – przy innych obowiązkach – opieka nad dziećmi. Budowanie lepszego, empatycznego społeczeństwa to w zamyśle Jana przede wszystkim stworzenie dzieciom przestrzeni inspirowanej korczakowską myślą, a więc takiej, w której będą traktowane z szacunkiem i życzliwością; wspierane i wysłuchiwane.

Łapcie dzieci i dawajcie im skrzydła.

– Jan Urbanik

Tym tekstem Jan ujął mnie i oczarował rok temu. Wszyscy wiemy, że niektóre dzieci takich skrzydeł nigdy niestety nie dostaną ani w domu, ani w szkole. Jakie ma to jednak przełożenie na „budowanie lepszego społeczeństwa”? Bezpośrednie. Świetlica zapewnia zabawę i rozrywkę, a dodatkowo chodzenie do niej jest dobrowolne i nieodpłatne, ale nie panuje w niej anarchia. Są tu pewne wewnętrzne zasady mające na celu szeroko pojęte dobro świetlicowego ogółu (w większości związane z bezpieczeństwem). Dzieci przekraczając świetlicowy próg, podejmują decyzję, czy chcą się do nich zastosować, czy jednak jest to dla nich zbyt trudne. Jeśli jest – w każdej chwili mogą odejść. I to pierwsza ważna lekcja dotycząca życia w grupie, a więc w sytuacji społecznej – jesteśmy wolni, ale nasza wolność nie oznacza ignorowania zasad istniejących w obrębie jakiejś grupy, a odpowiedzialny wybór grupy. Ze wszystkimi jej plusami i minusami. Mądre i empatyczne społeczeństwo można budować przede wszystkim poprzez przykład. Jednak czy samo obserwowanie społecznika Jana Urbanika, który od szesnastu lat to niezwykłe miejsce tworzy – nie tylko nic na tym nie zarabiając, ale nawet do niego regularnie dokładając – dzieciom wystarczy? Oczywiście nie, one nie mają nawet świadomości gigantycznego rozmachu jego działań. Nikt nie ma tu złudzeń co do tego, że dzieciom potrzebny jest co najmniej jeden opiekun przez cały rok. Taki, który może od czasu do czasu obsłużyć ksero czy sprzedać książkę, ale jednak jest przede wszystkim skoncentrowany na dzieciach. Powinien mieć predyspozycje do pracy z nimi, nie podnosić na nie głosu, być zaznajomiony z współczesną psychologią, działać w korczakowskim duchu, słuchać dzieci i w miarę możliwości jak najmniej im przeszkadzać. A więc w praktyce lekko modyfikować te ich zachowania, które utrudniają im współżycie z grupą oraz utrwalać i chwalić zachowania empatyczne, asertywne, bezprzemocowe oraz wymagające od nich pójścia na jakikolwiek kompromis, co jest bardzo, bardzo dużym wyzwaniem. (Nie tylko dla dzieci.)
Świetlica przez szesnaście lat swojego istnienia miewała opiekunów wspaniałych, jednak ich obecność miała charakter czasowy. Nie udało się dotąd znaleźć etatowej możliwości pracy dla co najmniej jednej kompetentnej osoby, a najlepiej dwóch, których głównym obowiązkiem byłaby praca z dziećmi. Nie tylko szeroko rozumiana opieka nad nimi (co mają zapewnione przez cały rok), ale też dyskretna obserwacja ich nawyków w grupie i pomoc w zdrowej socjalizacji. Wszyscy mocno nad tym ubolewamy.
W tym roku pracowałam z dwiema wspaniałymi dziewczynami, z którymi robiłyśmy wszystko, co w naszej mocy, żeby dzieci czuły się doceniane, wartościowe i traktowane poważnie. Pokazywałyśmy im w praktyce, na czym polega komunikacja bez przemocy. Jak można rozwiązywać konflikty i spory bez niepotrzebnego podnoszenia głosu i używania argumentów siły. Myślę, że to były dobre i ważne dwa miesiące dla tych dzieci. Szkoda jedynie, że tylko dwa.

fot. Bożena Szuj

Uskrzydlona

fot. Bożena Szuj

Wiele się w stosunkowo krótkim czasie w moim życiu zmieniło. Pierwszym przełomem była oczywiście diagnoza ADHD, a drugim – adopcja Żuli, a to wszystko w najkrótszym miesiącu roku – lutym. Jedna i druga sytuacja wymusiły na mnie minimalne zwiększenie aktywności fizycznej i codzienny kontakt ze światłem dziennym niedługo po przebudzeniu (w zimie nie zawsze oczywisty). To szybko zaczęło dawać niespodziewane rezultaty i sukcesywnie zmieniać moje nastawienie do życia na odrobinę bardziej entuzjastyczne. Już od maja, kiedy zaczęły się upały, a ja byłam otoczona dobrą medyczną opieką, przypomniałam sobie, jak bardzo potrzebuję słońca. Czerwiec był niepracujący, ale szalony. Do reszty wciągnęło mnie sprzedawanie nienoszonych już przez siebie ubrań. Odeszłam też w końcu z Mary Kay i zaczęłam dowiadywać się nie tylko, które kosmetyczne koncerny nie testują na zwierzętach, ale też które produkty nie zawierają toksycznych, rakotwórczych składników. (Szokujące było odkrycie, że czasem jedna firma potrafi w obrębie tej samej serii wypuścić kosmetyki zarówno z wzorowymi składami, jak i nafaszerowane mikroplastikami buble.) W ramach przyswajania nowej wiedzy wpadłam na dość radykalny pomysł, żeby… odstawić antyperspirant, którym od prawie trzech dekad trułam swój organizm. Postanowiłam zamienić skuteczny, czyli zawierający aluminium dezodorant na jego naturalny, pozbawiony aluminium odpowiednik. Ot, w samym środku tropikalnego lata zaryzykowałam swoim komfortem, koniec końców wygrywając, bo choć na skuteczność takich produktów trzeba czasem czekać nawet pół roku, ja czekać na szczęście nie musiałam wcale. Przez te wszystkie kosmetyczne roszady poczułam większą sprawczość. Nigdy chyba nie zrobiłam tak wiele naraz dla własnego zdrowia. Jeśli jest to oznaka miłości do siebie, to zaczęłam się kochać mądrze.
Wyrastające mi od maja skrzydła w lipcu przybrały już całkiem spore rozmiary. Zbudowane były z większej świadomości samej siebie, lepszych codziennych wyborów, ogromnej dawki gorącego słońca, całkowitej abstynencji od substancji, które mi nie służą, ale też fantastycznej pracy w miejscu, w którym czułam się dobrze. Okazało się, że nawet drobne spięcia czy nieprzyjemności nie są w stanie mną zachwiać tak, jak jeszcze kilka miesięcy temu. Byłam absolutnie pewna tego, co robię i kim jestem. Widziałam głębszy sens swojej pracy, poznałam też fantastyczne koleżanki, z którymi ją wykonywałam. No i po raz pierwszy w życiu wracałam po pracy do własnej rodziny, co zdumiewająco zmieniło moją perspektywę. Okazało się, że traktując swoją pracę mniej emocjonalnie, za to bardziej racjonalnie, wcale nie straciłam w oczach dzieci. Nawet wręcz przeciwnie. Stałam się bardziej asertywna, a „trudnych przypadków” nie brałam personalnie, pamiętając, że nie o moje ego tu chodzi, a o danie tym dzieciom narzędzi, które im pomogą w późniejszym życiu. Stałam się mocniejsza. A, paradoksalnie, tylko będąc mocną, mogę ochronić wszystko to, co jest we mnie kruche. I co w sobie lubię.

fot. Bożena Szuj

P.S. Na deser łączę jedną z moich ulubionych piosenek już od wczesnego dzieciństwa, czyli „There Must Be An Angel (Playing With My Heart)” Eurythmics. Może dlatego jest mi tak bliska, że powstała w roku mojego urodzenia, o czym dowiedziałam się dopiero przed chwilą.

fot. Bożena Szuj

Jeśli podoba Ci się, jak piszę, i chcesz mnie docenić,
kliknij w poniższą ikonkę i postaw mi, proszę, wirtualną kawę ☕️

Postaw mi kawę na buycoffee.to

fot. Bożena Szuj

Pobyt na Oddziale DzienNym Psychiatrycznym

fot. Marianna Patkowska

Swoje fatalne doświadczenia z próbą dostania się na OLZON (Oddział Leczenia Zaburzeń Osobowości i Nerwic w Szpitalu Klinicznym im. dr. Józefa Babińskiego w Krakowie) opisywałam kilka miesięcy temu, od tego czasu często podlinkowując swój tekst. Dalszy ciąg tej historii jest taki, że dostałam odpowiedź dyrektora wspomnianego szpitala. Chroni on swoich przemocowych pracowników, podpisując się tym samym pod traktowaniem pacjentów jak śmieci (co mnie nawet niestety nie zaskoczyło). Równocześnie zaczęli się ze mną kontaktować byli pacjenci pani kierownik OLZON-u o bardzo podobnych do moich doświadczeniach, więc nie ma ona najmniejszych powodów, by w najbliższym czasie spać spokojnie.
Kiedy opowiedziałam swojej pani doktor o nieprzyjęciu na OLZON (oraz jego okolicznościach), zapytała mnie krótko i zwięźle:

– Dobrze pani Marianno, więc co robimy teraz?

– rzeczowe pytanie mojej pani psychiatry

Nie miałam planu B, a wszystkie moje wyobrażenia o leczeniu legły właśnie w gruzach. Wtedy dowiedziałam się, że dosłownie kilka kroków od gabinetu mojej pani doktor jest Oddział Dzienny Psychiatryczny Podhalańskiego Szpitala Specjalistycznego im. Jana Pawła II w Nowym Targu (gdyż tam się właśnie leczę). Dostałam skierowanie, z którym od razu poszłam się zapisać i niecałe dwa tygodnie później zaczęłam trzymiesięczną terapię grupową pod opieką fantastycznego, fachowego i empatycznego personelu.
Terapia na Oddziale Dziennym zajmuje pięć godzin każdego dnia od poniedziałku do piątku przez sześćdziesiąt dni (wyłączając z nich weekendy i dni świąteczne). Każdy dzień wypełniony jest różnego typu zajęciami, które opiszę szczegółowo poniżej. Bez względu na to, czy grupa uczestniczy w terapii pod okiem dwóch psychoterapeutek, w psychorysunku (pod okiem jednej), terapii zajęciowej polegającej na różnego typu aktywnościach plastycznych prowadzonych przez terapeutkę zajęciową, czy ma przerwę, przez cały czas pacjenci są obserwowani, a obserwacje wszystkich specjalistów (w tym dwóch psychiatrów, którzy również spotykają się co najmniej raz w tygodniu z każdym pacjentem) są przez nich regularnie omawiane. Na tej zresztą podstawie (oraz robionych pacjentom pod koniec pobytu testów osobowości, mających jednak drugorzędne znaczenie) wystawia się pacjentom diagnozę, którą mu się szczegółowo podczas wypisu tłumaczy. Piszę o tym przede wszystkim w kontekście praktyk krakowskiego OLZON-u, gdzie – dowiedziałam się o tym dopiero po otrzymaniu dokumentacji medycznej z tegoż – już podczas pierwszej 50-minutowej wizyty psychiatra widzący pacjenta po raz pierwszy w życiu wystawia mu diagnozę, a na jej podstawie trzech kolejnych specjalistów odbywa z pacjentem następne spotkania wcale się nią nie sugerując… Na końcu pani kierownik pod pierwszą diagnozą się podpisuje, a tej nikt pacjentowi nie wyjaśnia.
Dziś rozumiem już, że brak wytłumaczenia, czym jest zdiagnozowane u pacjenta zaburzenie osobowości jest tak samo krzywdzące, jak zła diagnoza. W moim przypadku w Krakowie miały niestety miejsce obydwie te rzeczy. Dziś chciałabym wykrzyczeć:

Jednak nie osobowość narcystyczna, tępa Ruro!

Po pobycie na oddziale dziennym z prawdziwego zdarzenia rozumiem, że nie oszalałam, czując gdzieś pod spodem, że OLZON jest niebezpieczny i przemocowy, bo oczywiście równocześnie też obwiniałam siebie (inne ofiary tego miejsca również to robiły). Obwiniałam za swoje może wygórowane wymagania czy idealizowanie terapeutów i terapii w ogóle. Tymczasem idealny terapeuta to wcale nie taki, który jest przesadnie miły, nad wyraz troskliwy czy serdeczny. Idealny terapeuta to kompetentny terapeuta, który szybko zorientuje się, w którym miejscu występuje u pacjenta problem i zacznie nad nim fachowo pracować. Tak to właśnie czułam i dokładnie taką opiekę dostałam na Oddziale Dziennym Psychiatrycznym w Nowym Targu. (Nie mylić z fatalnie prowadzonym oddziałem psychiatrycznym tegoż, gdzie dochodzi do szeregu nadużyć ze strony personelu wobec pacjentów; podczas Świąt jeden z nich się powiesił, o czym niestety milczą lokalne media.)
Konieczność codziennego wstawania o 5:40 (której generalnie nie ma na moim zegarku), żeby zdążyć do Nowego Targu przed 8:00 umożliwiła mi podziwianie niesamowitych, zapierających dech w piersiach wschodów słońca. Uświadomiła mi też, że wbrew temu, co do tej pory myślałam, zdecydowanie lepiej funkcjonuję, zaczynając i kończąc dzień wcześniej.

Dla kogo jest psychoterapia?

fot. Marianna Patkowska

Będę zawsze i do znudzenia powtarzać, że terapię powinien przynajmniej raz w życiu odbyć każdy człowiek! Jeśli jednak chodzi o specyfikę oddziałów dziennych, to na terapię grupową w takim miejscu nie są przyjmowani pacjenci uzależnieni, w stanach psychotycznych oraz ciężko chorzy psychicznie. Każdy z przyjętych na oddział dzienny pacjentów boryka się najczęściej z zaburzeniem osobowości, które leczy się właśnie terapią. Z mojego doświadczenia wynika, że pacjenci są też równocześnie leczeni farmakologicznie, jednak dobrane leki nie powinny zaburzać głębokiego wglądu w siebie, który jest punktem wyjścia dla skutecznej psychoterapii.
Wścibskie pytania sąsiadów, znajomych czy nawet taksówkarzy (Podhale…) o to, dokąd idziemy, idąc na terapię, są ciągle niewygodne nie dlatego, że wciąż jako naród nie do końca rozumiemy, że nie wypada ich zadawać, ale dlatego, że często wstydzimy się, że terapii potrzebujemy. Oczywiście wcale nie musimy odpowiadać, a informacje o naszym zdrowiu mamy pełne prawo zachowywać w tajemnicy. Jednak piszę ten tekst m.in. po to, żeby pokazać wszystkim, którym takiej pewności jeszcze ciągle brak, że wstydem nie jest dbanie o swoje psychiczne zdrowie, wstydem jest nieodbycie terapii nigdy. Tak, kontrowersyjna teza. Tak, niektórzy Czytelnicy poczują się niewygodnie, a nawet będą próbowali ze mną na ten temat dyskutować. I dobrze – ten dyskomfort to sygnał od organizmu, że coś jednak jest na rzeczy.
Problemem nie jest zdiagnozowane zaburzenie osobowości. Problemem jest niezdiagnozowane zaburzenie osobowości, które utrudnia życie dotkniętej nim jednostki i – co gorsza – wszystkich jej bliskich. Zgoda co do tego, że nie każdy człowiek jest zaburzony, jednak każdy ma pewne cechy różnych zaburzeń i trzeba takie rzeczy o sobie wiedzieć.
Dziś już po niedługiej rozmowie z drugim człowiekiem na ogół umiem rozpoznać, czy kiedykolwiek terapię przeszedł. I nie boję się ani tych, którzy poważnie psychicznie chorują, ani tych, którzy są zaburzeni, ale się leczą. Boję się tych w swoim własnym mniemaniu „normalnych” i „zdrowych”.

Język terapeutów

fot. Marianna Patkowska

Nie byłabym sobą, gdybym podczas psychoterapii nie poczyniła pewnych językowych obserwacji. Każda branża ma przecież swój własny język. Pewne sformułowania są używane w sposób nie do końca właściwy (patrząc z perspektywy czystej polszczyzny), inne w sposób właściwy, ale niespotykany nigdzie indziej. Tak czy siak, czuję potrzebę odnotowania tego.

  • wyższościowość – słowo, z którym po raz pierwszy zetknęłam się w OLZON-ie. Jest to jakiś koszmarny twór niewystępujący oczywiście w Słowniku Języka Polskiego. Ponieważ pani kierownik OLZON-u nie umie poprawnie napisać „w Zakopanem”, uznałam, że z polszczyzną mówioną też ma kłopot. Tymczasem na Oddziale Dziennym Psychiatrycznym również było ono w użyciu. Szybko więc zrozumiałam, że to rodzaj psychologicznego żargonu. Rzeczywiście najczęściej pojawiało się ono w kontekście narcystycznego zaburzenia osobowości i oznaczało poczucie wyższości, nie zawsze w pełni uświadomione.
  • psychopatologia – cytując Wikipedię, psychopatologia to:

gałąź psychiatrii i psychologii klinicznej, której domeną jest opisywanie, wyjaśnianie i porządkowanie nieprawidłowych, chorobowych zjawisk psychicznych, którym przypisuje się znaczenie kliniczne, czyli objawów psychopatologicznych lub zespołów objawowych, a których rozpoznanie, analiza i ocena są przydatne w postępowaniu terapeutycznym. W szerszym rozumieniu, za przedmiot psychopatologii przyjmuje się opisywanie zaburzeń psychicznych (ten sposób rozumienia pojęcia psychopatologii dominuje w piśmiennictwie anglosaskim). Mianem psychopatologii określa się również zaburzenia psychiczne.

Wikipedia

Podczas psychoterapii ten termin był używany na ogół w tym ostatnim znaczeniu. Terapeutki wyjaśniały nam przy jego pomocy, które trudności wynikają u nas z samej konstrukcji naszego zaburzenia.

  • zwiewnie – użycie tego słowa dosyć mnie ujęło. Terapeutki posługiwały się nim wtedy, kiedy mówiliśmy o czymś nie do końca wprost. Kiedy coś było trudno uchwytne, ale odczuwalne.
  • fantazja – na szereg pytań dotyczących np. naszych reakcji nie umieliśmy odpowiedzieć. Ta niemoc była całkowicie akceptowalna, natomiast wtedy terapeutki często posługiwały się zwrotem:

– Nie pytam, jak jest. Pytam, jaką ma pani/pan fantazję. A może grupa ma jakąś fantazję, skąd u pani/pana X taka reakcja?

Fantazją nie są luźne skojarzenia, ale łączenie różnych faktów na nieco głębszym i bardziej psychologicznym poziomie. Dla przykładu jeśli ktoś po bardzo trudnej terapii zapada na anginę lub grypę, można powiedzieć, że po prostu zachorował, bo teraz wiele osób choruję, a można pofantazjować, która informacja na terapii była dla niego na tyle trudna, że jego organizm, broniąc się przed kontynuacją, się poddał, obniżając tym samym swoją odporność. (Oczywiście zasada numer jeden – nigdy nie mówimy o pacjencie, którego fizycznie z nami nie ma!)

  • i tu się zatrzymajmy… – to nasza ulubiona fraza kończąca albo cały terapeutyczny set, albo dany temat.

Zajęcia: psychoterapia grupowa

fot. Marianna Patkowska

Psychoterapii grupowej mieliśmy sześć godzin w tygodniu (dwa razy w tygodniu po dwa półtoragodzinne sety) i była ona zawsze prowadzona przez dwie psychoterapeutki. Przez określony czas mówi grupa (zaczyna kto chce i porusza temat, jaki chce). Potem do rozmowy dołączają terapeutki, na ogół stwierdzeniem:

– Rozumiem, że grupa mówi dziś…

I próbują podsumować naszą rozmowę. Tak, bardzo z grubsza, można opisać te zajęcia.
Jak bardzo wiele osób, które miały już do czynienia z terapią indywidualną, ale nie uczestniczyły jeszcze w grupowej, wierzyłam w następujące mity:

  • terapia grupowa mniej mi da niż indywidualna
  • nie zdążę poruszyć wszystkich swoich problemów
  • terapeutki nie zdążą się mną należycie zająć
  • nie dam rady się otworzyć tak jak podczas terapii indywidualnej

Uwaga, to wszystko nie jest prawdą! Żeby zrozumieć dlaczego, trzeba przyjrzeć się temu, jaki jest sens, a przede wszystkim cel psychoterapii grupowej. Rzadko kiedy jest tak, że pacjent zgłasza się do specjalisty z tym, że dotyka go konkretne zaburzenie, które chce leczyć. Na ogół nie jesteśmy świadomi swoich zaburzeń, nie umiemy ich nazwać. Idziemy do specjalisty, kiedy jesteśmy na tyle refleksyjni, by nie obwiniać całego świata o nasz utrudniony kontakt z nim. Czujemy, że jest w nas jakiś problem, którego nie umiemy nazwać. Jest to najczęściej problem, który uwidacznia się w naszych relacjach z ludźmi. Mądry lekarz (a do mądrej lekarki mam ogromne szczęście) szybko odkryje, że możemy mieć zaburzenie osobowości. Podczas terapii zarówno terapeuci, personel, grupa, jak i my sami przyglądamy się sobie właśnie w relacjach z grupą, personelem i terapeutami. Na tej podstawie, o czym pisałam wyżej, na sam koniec ustalana jest diagnoza.
Niemal każdy pacjent przechodzi (w dowolnej kolejności) przez spore zaangażowanie się w sprawy innych pacjentów oraz całej grupy, próbę zaistnienia na terapii ze swoimi problemami oraz frustrację i irytację tym, że konflikty w grupie (których na pewnym etapie nie da się uniknąć) i konieczność zażegnywania ich marnują jego cenny czas i oddalają możliwość rozwiązania tego, z czym przyszedł. I tu jest właśnie plot twist! Na terapii grupowej nie rozwiążemy problemów z osobami, których na terapii nie ma (z członkami rodziny, partnerami, małżonkami, pracodawcami, etc.)! Na terapii uzyskujemy głęboki wgląd w siebie, w swoje mechanizmy obronne, w pewien schemat, w jakim funkcjonujemy w grupie. Dlatego wszystko to, co podczas pobytu na terapii może się nam wydawać błahe, nieważne i marnujące nasz czas, jest niesamowicie istotne. Choć przed niektórymi otwieramy się mocniej i szybciej, a przed innymi nam trudniej, jednak trzy miesiące to wystarczająco dużo czasu, żeby wprawne terapeutyczne oko dostrzegło w naszym zachowaniu jakąś powtarzalność. Co ciekawe, terapeutyczne oko wbrew pozorom wcale nie musi należeć wyłącznie do wykwalifikowanych (i w nowotarskim szpitalu naprawdę wspaniałych!) terapeutek. Ale na ten temat napiszę więcej w rozdziale „Pacjent pacjentowi terapeutą”.
Jeśli miałabym spróbować opisać jednym tylko słowem sedno terapii grupowej, byłoby nim „wytrzymywanie”. Każdy z nas mierzył się z czymś trochę innym (tutaj znów muszę dać wyraz niesamowitemu podziwowi dla terapeutek, które pracując z grupą ludzi zaburzonych w rozmaity sposób, potrafiły z każdym z nich rozmawiać w sposób najbardziej dla niego terapeutycznie korzystny). Jeden „wytrzymywać” musiał swoje lęki, drugi agresję i chęć wyjścia z terapii, a trzeci senność, która miała go ochronić przed zbyt trudnymi do przyswojenia treściami. Każdy z nas wykonywał tytaniczną nieraz pracę. I z każdego z nas jestem niesamowicie dumna.

Zajęcia: psychoterapia
indywidualna na tle grupy

fot. Marianna Patkowska

Psychoterapia indywidualna na tle grupy odbywała się raz w tygodniu (półtoragodzinny set). Prowadziła ją jedna z terapeutek prowadzących także psychoterapię grupową. Jak sama nazwa wskazuje, podczas tych zajęć brane pod lupę były nie tyle relacje w całej grupie, ale konkretni pacjenci. Każdy mógł zacząć, wnosząc swój temat, a terapeutka wraz z resztą grupy przyglądała się sposobowi funkcjonowania pacjenta. Informacje zwrotne na swój temat, zarówno od terapeutki jak i grupy, są czymś niesłychanie cennym i ważnym, bo ludzie na ogół odbierają nas w dosyć podobny i spójny ze sobą sposób, choć często trudno się nam pogodzić z tym, że nasz obraz w ich głowie różni się od tego, który jest w naszej. Równocześnie od dawna powtarzam i będę powtarzać, że nie istnieje coś takiego jak prawda obiektywna. Nie chodzi więc o to, że ktoś, jakoś nas postrzegając, ma rację czy że my, jakoś widząc siebie, ją mamy. Chodzi o przyjęcie, że w oczach większej grupy osób pewien nasz obraz będzie przeważnie zbliżony. Na co składa się nie tylko to, co mówimy, ale też jak to mówimy i – co najważniejsze – jakie podświadomie wysyłamy sygnały. Więc jeśli chcemy, żeby był inny, musimy popracować nad sobą.

Zajęcia: psychorysunek

fot. Marianna Patkowska

Psychorysunek albo się kocha, albo się go nie znosi, ale zawsze, zawsze pokazuje o nas prawdę, której często boimy się wywlekać na światło dzienne. Przede wszystkim jest to praca z głęboką podświadomością, co może przerażać, ale ogromnie dużo daje. Podobnie jak psychoterapia indywidualna na tle grupy, psychorysunek również miał miejsce raz w tygodniu, ale trwał trzy godziny, a czasem nawet dłużej. (Prowadziła go druga z terapeutek prowadzących także psychoterapię grupową.)
W pierwszej części zajęć przy zgaszonym świetle, zamykając oczy relaksowaliśmy się. Psychoterapeutka kojącym głosem czytała tekst, przy którym mieliśmy po kolei rozluźniać wszystkie części ciała, a potem opisywała nam sceny, które mieliśmy sobie dokładnie wyobrazić. Zadawała też pytania, które nas nakierowywały. Na przykład:

Wyobraź sobie łąkę. Jaka jest teraz pora roku? Połóż się na niej i dotknij trawy. Jaka jest w dotyku? Jak się na tej łące czujesz? Co chciałbyś na niej zrobić? Możesz sobie wyobrazić wszystko, co zechcesz. Żadne wyobrażenie nie jest złe.

Przy głębokim rozluźnieniu i równocześnie skupieniu, można zobaczyć przed zamkniętymi oczami niesamowite obrazy. Potem każdy z pacjentów opowiadał o tym, co widział. (Nawet jeśli ktoś miał problem, żeby zobaczyć to, co sugerowała terapeutka, każde wyobrażenie było przydatne i potrzebne do dalszej pracy.) Czy było mi na samym początku łatwo opowiedzieć grupie obcych ludzi, że czułam się na łące bardzo nieswojo i źle, i jedyne, co mi przyszło do głowy, kiedy miałam sobie wyobrazić cokolwiek zechcę, to kompulsywna masturbacja? No, nie było. Dziś, kiedy już kilka psychorysunkowych symboli umiem odczytać, rozumiem, jakie to ważne, że odważyłam się powiedzieć wszystko. Bo rzeczywiście wszystko ma tu gigantyczne znaczenie.
Po opowiedzeniu snów na jawie, dostawaliśmy pół godziny do czterdziestu minut na narysowanie tego, co widzieliśmy. Nie byłam odosobnionym przypadkiem pacjenta przerażonego tym, że mój kompletny brak umiejętności rysowania po pierwsze mnie skompromituje (!), a po drugie wpłynie na interpretacje moich rysunków. Nic bardziej mylnego!
Potem każdy wystawiał swój rysunek na środek, a terapeutka wraz z grupą puszczali wodze fantazji, interpretując w najbardziej czasem odjechany sposób to, co na rysunku widzą (lub czasem też to, czego nie widzą). Nie potrafię wyjaśnić ki diabeł, ale wnioski, do jakich dochodziła czasem grupa były przerażająco trafne. I pod tą tezą myślę, że może się podpisać cała moja grupa.
Psychoterapeutka na końcu wyjaśniała nam symboliczne znaczenia poszczególnych pojęć oraz klucz, wg którego czyta się psychorysunek. Z tym, że wielokrotnie podkreślała, że nie ma to nic wspólnego z sennikami czy innymi pseudopsychologicznymi bzdetami. Zaznaczała też, że jest daleka od tego, by wszystkie nasze psychorysunki rozszyfrowywać wg jednego sztywnego wzoru. Bo choć istnieje pewien klucz, to nie można stosować go w oderwaniu od konkretnego pacjenta.

Zajęcia: psychoedukacja

fot. Marianna Patkowska

Psychoedukację mieliśmy raz w tygodniu. Były to godzinne zajęcia z trzecim psychoterapeutą, który przy pomocy slajdów omawiał z nami pewne psychologiczne zagadnienia, zapraszając nas do ciekawych dyskusji. Kiedy próbowałam Partnerowi o nich opowiedzieć, ale zapomniałam ich nazwy, nasz dialog wyglądał następująco:

– To takie zajęcia, na których pan nam pokazuje slajdy. Kurczę, to chyba z jakiegoś niemieckiego programu psychologicznego jest, bo on przepraszał, że w slajdach pojawiają się błędy z powodu automatycznego tłumaczenia ich z niemieckiego – wyjaśniam.
– Aha, czyli oglądacie na nich niemieckie slajdy. Ok, nic już więcej nie muszę wiedzieć.

– terapeutyczne Kochanków rozmowy

Od tego czasu cała grupa z nieskrywaną radością nazywała psychoedukację niemieckimi slajdami.

Zajęcia: terapia zajęciowa

fot. Marianna Patkowska

Terapia zajęciowa, nazywana przez większość „zajęciami plastycznymi”, wypełniała cały pozostały czas naszego pobytu na oddziale, wyłączając z tego piętnastominutowe przerwy (co półtorej godziny) oraz obiad. Z początku wydawało mi się, że to takie zajęcia zapchajdziura, bo nikt nie zniósłby przecież pięciu godzin terapii dziennie pięć dni w tygodniu. Po jakimś czasie okazało się, że terapia zajęciowa, na której kiedy mieliśmy mniej czasu, kolorowaliśmy kolorowanki i mandale, a kiedy więcej – wyszywaliśmy, lepiliśmy z masy papierowej czy uczyliśmy się wiązać makramy, ma zdecydowanie głębszy sens. Uczy nas odrywać się od bardzo trudnych i intensywnych myśli (terapie bywają naprawdę bolesne) i przekierowywać całe swoje napięcie na realne bycie tu i teraz. Dla większości z nas wyjście z wiru własnego nakręcania się było wręcz nieosiągalne. Tymczasem dopiero podczas terapii zajęciowej prowadzonej przez dwie najwspanialsze istoty na świecie nieoczekiwanie zyskaliśmy narzędzia do radzenia sobie z tzw. odpuszczaniem. Kiedy wpadam w swoje lęki, nie umiem wyhamować na zakrętach, a co dopiero odpuścić. Dziś po terapii nałogowo szyję, co potrafi mnie tak pochłonąć i zmienić tor moich myśli, że w krytycznych momentach męczę się już dużo mniej niż kiedyś.

Pacjent pacjentowi terapeutą

fot. Marianna Patkowska

Pewnym paradoksem terapii grupowej jest ten, że przychodzimy po pomoc do wykwalifikowanych terapeutów, a tak naprawdę otrzymujemy ją nie tylko od nich, ale też (jeśli wręcz nie przede wszystkim) od grupy, która składa się z osób zaburzonych i również potrzebujących pomocy. Jeśli nasze zaburzenie nie łączy się z brakiem empatii, szybko odkryjemy, że sami też możemy okazać się całkiem niezłymi terapeutami dla innych. Stwierdzenie wypowiedziane przez jedną z psychoterapeutek, które wywróciło do góry nogami światopogląd wielu pacjentów, w tym także mój, brzmiało następująco:

– Wielu z was chce się najpierw naprawić, by móc tworzyć zdrowe relacje. Tymczasem naprawić was mogą… właśnie zdrowe relacje.

Z tym, że nie chodzi tu wcale o wejście w byle jakie relacje, otaczanie się masą dalekich znajomych i uciekanie od samego siebie. Kluczem są tu właśnie zdrowe relacje. Naprawianie siebie to trwająca latami praca terapeutyczna – zarówno terapia ze specjalistą, jak i autoterapia. Im bliżej jej końca, tym będzie nam łatwiej budować zdrowe relacje, w których to my będziemy partnerem nietoksycznym. Nic jednak nie stoi na przeszkodzie, by w trakcie terapii nawiązywać wartościowe relacje przy świadomości, że sami jesteśmy ciągle jeszcze w procesie zdrowienia. Myślę, że należy mówić o tym głośno.
Przez cały mój pobyt na oddziale zarówno w mojej głowie, jak i podczas terapii przewijał się wątek balansowania między wybieraniem siebie samej, a wybieraniem innych ludzi. Na jednej z moich ostatnich terapii poruszaliśmy temat lęku przed powrotem do normalnego życia, bo wraz ze mną odchodziło jeszcze kilka osób z grupy. Kiedy jedna z terapeutek zapytała, co tak mocno odróżnia życie poza oddziałem od życia na oddziale, bez wahania stwierdziłam, że „wytrzymywanie”. Znam siebie i wiem, że kiedy sytuacja mnie przerasta, uciekam od relacji, by w zupełnie nierelacyjny sposób, czyli… poza relacją, przeżyć wszystko to, co mnie w niej zabolało. Innymi słowy zamiast zobaczyć swoją część w relacji, dostrzec swoją w niej obecność, pozwolić sobie na wyrażenie frustracji, złości czy smutku, ja zabieram sobie te wszystkie trudne emocje do pudełeczka, zamykam relację na cztery spusty i zostaję z tym całym bagażem zupełnie bez sensu. I bez relacji. Konieczność „wytrzymywania” sprawiła, że ze łzami w oczach i z ogromnym trudem powiedziałam osobie, z którą się bardzo podczas terapii zżyłam, że się na nią pogniewałam. I choć gdzieś tam wiedziałam, że wina nie była całkowicie po jej stronie, moim zadaniem było nie tłumaczenie jej, nie szukanie prawdy obiektywnej czy bycie najsprawiedliwszą wśród sprawiedliwych, tylko skupienie się na własnych emocjach. A te były takie, że się chwilowo, acz intensywnie zezłościłam na koleżankę. Zmierzenie się z koniecznością wytrzymania tego było jednym z najważniejszych punktów zwrotnych terapii. Terapeutka – kiedy przypomniałam tę sytuację – zadała proste pytanie:

– A dlaczego łatwiej wytrzymywać na oddziale niż poza oddziałem?

I wtedy pojawiło się olśnienie! Gdybym miała się na oddziale zachować w przytoczonej sytuacji tak, jak zwykle w relacjach poza nim, musiałabym przerwać terapię (czyli… definitywnie uciec od relacji), a choć niesamowicie zbliżyłam się do ludzi, z którymi na terapię chodziłam, jednak poszłam na nią przecież ze względu na siebie samą. Czułam więc, że jak by nie było trudno, ucieczka z terapii nie wchodzi nawet w grę, bo to coś, co robię dla siebie. Chyba po raz pierwszy w życiu zrozumiałam, że mam w sobie prawdziwe wsparcie. No i… terapeutki miały rację! Poza oddziałem też tak można, a nawet trzeba. Ale ktoś musiał mi to wcześniej pokazać.

Odpowiedzialność rodziców

fot. Marianna Patkowska

Odpowiedzialność rodziców za zaburzenia dzieci jest czymś bardzo bolesnym i trudnym do przyjęcia. Zarówno dla rodziców, jak często samych zaburzonych zdrowiejących pacjentów. Rodzice z biegiem lat doświadczają też często niestety cudu niepamięci.
Myślę, że trzeba pozwolić sobie na przeżycie zdrowej i oczyszczającej złości na rodziców nie za bliżej nieokreślone wszystko, tylko za faktyczne błędy, które popełnili i które umiemy po latach dostrzec i nazwać. Złości pozbawionej poczucia winy za jej odczuwanie, czy równoległego tłumaczenia sobie intencji rodziców (przy realnych krzywdach intencje sprawcy mają drugorzędne znaczenie). Złości niepodszytej nienawiścią. Złości, która jest bardzo potrzebną emocją, a którą najczęściej w sobie tłumimy (i każemy tłumić bardzo małym dzieciom – w nas najprawdopodobniej również była kiedyś tak tłumiona). Złości, która przeminie i nie zostawi po sobie zgliszczy. Złości, która oderwie nas od wpajanego nam od najmłodszych lat poczucia odpowiedzialności za samopoczucie innych ludzi (nie, ta odpowiedzialność wcale nie jest nasza!). Złości, która być może przerwie ciągle nieprzerwaną pępowinę. Wreszcie złości, która uświadomi nam, że dziś tylko i wyłącznie my sami odpowiadamy za siebie. Możemy uleczyć swoje rany, stworzyć lepsze relacje czy w końcu wybrać nieobciążanie siebie chowaniem urazy. Innymi słowy złości, która sprawi, że wreszcie wybierzemy siebie, co uzdrowi wszystkie nasze relacje.

Diagnoza

fot. Marianna Patkowska

Pogodzenie się z diagnozą – jaka by się nie okazała – jest często dla pacjentów czymś trudnym. Tak też było w moim przypadku. W połowie terapii zaczęłam dostrzegać w sobie cechy narcystyczne, co w połączeniu z diagnozą osobowości narcystycznej, którą bez słowa wyjaśnienia dostałam na OLZON-ie, wpędziło mnie w panikę. To zresztą był ważny moment w mojej terapii, bo sama moja reakcja na, jak to uroczo ujęła jedna z terapeutek:

słowo na „n”

na pewno pomogła obserwującym mnie specjalistom w ustaleniu właściwej diagnozy.

osobowość histrioniczna

Dlaczego ta diagnoza tak mnie zszokowała? Pewnie dlatego, że mało o tym zaburzeniu wiedziałam. Kojarzyło mi się z teatralnością, przerysowaniem, mocnym makijażem, dużymi kapeluszami (choć nie mam nic do kobiet w kapeluszach), głośnym mówieniem i egzaltacją. A choć jestem w stanie przyjąć, że teatralność realizuję podczas swoich blogowych sesji fotograficznych – które są jednak bardziej spełnieniem moich fantazji i artystycznych wizji, a nie odwzorowywaniem rzeczywistości  – nie czułam, że powyższy opis do mnie pasuje.
Terapeutki podczas wypisu bardzo szczegółowo wytłumaczyły mi, że choć tak pojęta teatralność czy przerysowanie mnie akurat nie dotyczą, to jest we mnie duża potrzeba aprobaty, która jednak nie wynika, jak w przypadku narcystycznego zaburzenia osobowości, z poczucia pustki, ale z lęku. Podziw innych mnie uspakaja i niestety to w nim właśnie (na bardzo wczesnym etapie rozwoju) ulokowałam swoje poczucie wartości. Dziś ma to dla mnie ogromny sens i wyjaśnia mi, czemu w bardzo konkretnych sytuacjach dopadają mnie irracjonalne, ale kompletnie destrukcyjne lęki. Równocześnie dowiedziałam się, że choć przez całą terapię (nie licząc czterech ostatnich przełomowych dni) chodziłam na oddział bez makijażu w wygodnych, niezwracających uwagi ubraniach, cały czas wyróżniałam się i uwodziłam grupę swoim dobrem, empatią i rozumieniem wszystkich. I teraz bardzo chciałabym być dobrze zrozumiana. Po pierwsze biorę słowa terapeutek raz, że na klatę, a dwa całkowicie na serio. Wiadomo, że fajnie jest być dobrym, empatycznym czy rozumiejącym. Całkiem spoko jest też uwodzić bez makijażu i sexy ciuszków (trochę żartuję, a trochę nie). Jeśli komukolwiek przez swoją psychopatologię mogłam coś dać, to fantastycznie. Jednak problem tkwi w tym, że mogłam to nieświadomie robić też po to, by zyskać wspomnianą aprobatę i z niej czerpać poczucie wartości. A jego nie tam powinnam się dopatrywać! Plus im lepiej rozumiałam innych, tym bardziej znikałam. Na jednej terapii któraś z psychoterapeutek zapytała:

Czy chcę być zapamiętana przez grupę jako ta, która czasem bywa nieznośna, czasem irytująca, ale czasem dobra i pomocna, mająca swoje zdanie i charakter? Czy jako ta dobra, zawsze rozumiejąca, zawsze będąca obok, ale nie do końca określona, rozmyta?

Oczywiście tym razem cytuję z pamięci. Pytania te były bardzo trudne, ale zadane w sposób empatyczny i otwierający mi szeroko oczy. Jeśli niektórzy z moich Czytelników, znając mnie tylko z moich tekstów, zaczną dyskutować z tym, że mój charakter mógłby być rozmyty czy niewyraźny, pragnę zaznaczyć, że pisanie nie jest relacyjne. Na terapii nie zajmujemy się tym, jaki ktoś jest w głębi duszy, tylko tym, jaki jest w relacjach z innymi ludźmi. Kiedy usłyszałam te słowa, postanowiłam przypomnieć sobie oglądany przeze mnie już chyba pięć razy, ale dawno temu, najwybitniejszy moim zdaniem film Woody’ego Allena „Zelig”. I wbiło mnie w fotel, bo w przerysowany, nomen omen, i przezabawny sposób Allen ukazał mój problem – zlewanie się z tłem w relacji. Nieumiejętność dostrzeżenia swojej relacyjnej odrębności.
Czy zakończenie pobytu na oddziale dziennym i poznanie diagnozy sprawi, że jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki wszystkie problemy same się rozwiążą? Oczywiście nie. Proces terapii trwa nadal, a ja mam do przyswojenia całą masę trudnych wiadomości i zmienianie swoich mechanizmów obronnych. A że mózg bardzo się w takich sytuacjach buntuje, więc na razie przypomina to raczej drogę przez mękę. Jednak nie udałoby mi się dostrzec tylu rzeczy w tak krótkim czasie, gdybym nie trafiła po pierwsze na oddział dzienny, a po drugie do tak wspaniałego miejsca!

P.S. Na deser łączę piosenkę, od której zdołałam się uzależnić i której słuchałam przeważnie w drodze do Nowego Targu na rozbudzenie, a potem z Nowego Targu do domu, by się trochę porozpraszać.
Przyznam szczerze, że nie przypuszczałam, że opuszczenie Oddziału będzie takie trudne…