Kryzys męskości

fot. Bożena Szuj

Temat kryzysu męskości pojawia się co jakiś czas w moich rozmowach z dalszymi znajomymi, ale też w prasie; i to zarówno tej skierowanej do kobiet, jak i do mężczyzn. Znajomi najczęściej narzekają na nie tylko kryzys, ale wręcz upadek męskości, którego kwintesencją ma być zakładanie przez mężczyzn spodni rurek. Zdarza mi się też słyszeć utyskiwania na trudną do zdefiniowania na pierwszy rzut oka płeć osób mijanych na ulicy. Jak powszechnie wiadomo, dobre rozpoznanie płci przechodniów ma kluczowe znaczenie dla prawidłowego poruszania się w ruchu pieszym.
Gazety z kolei podnoszą temat silnych, niezależnych, wyemancypowanych kobiet, które same doprowadziły do tego, że nie mogą znaleźć oparcia w mężczyznach prawdziwie męskich. I z jednej strony – ciągną temat gazety – to dobrze, że kobiety są silne, ale z drugiej źle, bo biedni mężczyźni się w tym wszystkim gubią, czując, że są niepotrzebni i odtrąceni. (Prawdopodobnie dlatego właśnie, w akcie desperacji, wciskają się w rurki i ochoczo rzucają w wir tęczowego homoseksualnego szaleństwa niszczącego tradycyjne rodziny.)
Można oczywiście machnąć ręką, pamiętając, że ludzie zawsze będą gadać i pisać bzdury. Uważam jednak, że wbrew pozorom temat jest ważny, a tkwienie w starym modelu „męskości” (warto dodać, że toksycznej!) przynosi bardzo dużo krzywdy nam wszystkim niezależnie od płci. Patriarchat trzeba odrzucić, ale żeby go odrzucić, trzeba go najpierw zrozumieć.

fot. Bożena Szuj

☯️ Toksyczna męskość

fot. Bożena Szuj

Jedną z ikon toksycznej męskości jest Clint Eastwood (we wszystkich swoich rolach), który całą gamę emocji zamyka w jednym tylko wyrazie twarzy. Oczywiście kocham filmy Eastwooda, szanuję też jego ascetyczną grę aktorską, ale ta jedna tylko mina, która wyraża coś między cierpieniem, wkurwem, chęcią odwetu na zimno a kompletnym emocjonalnym chłodem charakterystycznym dla zaawansowanych alkoholików lub psychopatów, powinna być wielką czerwoną lampką – ostrzeżeniem dla jego ewentualnych przyszłych kompanów płci obojga, a nie wabikiem na kobiety, bo to takie męskie. No, ludzie!
Gust to gust. Jedni lubią cichych, nieśmiałych outsiderów, inni głośnych ekstrawertyków. I nie ma tu jednego dobrego wyboru oczywiście (i na szczęście). Dziś jednak chcę się przyjrzeć nie temu, jaka jest nasza natura, a temu, co narzuciła nam kultura. To bardzo nieraz trudne do oddzielenia. Czasem wręcz niemożliwe. Ale spróbujmy.
I tutaj trzeba oczywiście cofnąć się do wychowywania chłopców i dziewczynek. (Mam ogromną nadzieję, że wejdzie ono raz na zawsze do lamusa, bo ludzie są coraz bardziej świadomi krzywdy, jaką stare podziały robiły obydwu płciom.) Chłopcom, kiedy byłam w podstawówce, pozwalano na więcej. „Niegrzeczność” uważano za ich cechę wrodzoną, usprawiedliwiając większość ich wybryków jednym tylko słowem – „chłopaki”. Słowem wypowiadanym z koniecznym zresztą wywracaniem oczami. Już słyszę uszami wyobraźni komentarz:

No ale jak to? W podstawówce to dziewczynki były chwalone i stawiane wszystkim za wzór, a najwięcej uwag dostawali chłopcy!

– komentarz, który już słyszę uszami wyobraźni

Tak, to prawda. Zadajmy sobie jednak pytanie, czym ta enigmatyczna „niegrzeczność” w rzeczywistości była. Była wszystkim, czego nie potrafił poskromić zakompleksiony, kiepski nauczyciel. Była chaosem, nieporządkiem, rozmowami podczas lekcji, ale też przeciwstawianiem się dorosłym samozwańczym autorytetom, mówieniem głośno własnego zdania, krnąbrnością, obroną własnych granic, niewpuszczaniem innych jednostek na swoje prywatne podium ważności. Myślę, że pod tym teatralnym i pretensjonalnym „chłopaki” z wywróconymi oczyma kryła się ulga. Ulga, że choć dają w kość, poradzą sobie w dorosłym życiu. Czy karano ich za bycie „niegrzecznymi”? Oczywiście. Jednak pozwalano na więcej, bo przyjęto, że mają prawo tacy być, szybko dorabiając do tego filozofię, że ich nadpobudliwość i skłonność do „niegrzeczności” wynika z ich płci.
Dlaczego to niedobrze? Bo to nie jest prawda. Podejście do zasad (skłonność do przestrzegania ich lub łamania), przekora, pedantyczność, uległość czy wrogość wobec innych to indywidualne cechy każdej jednostki niezwiązane z jej płcią. Mogą być wrodzone lub wyuczone, a nawet i takie, i takie. Stwierdzenie, że z samej swojej natury dziewczynki są „grzeczniejsze”, a chłopcy mniej „grzeczni”, jest mniej więcej tak mądre, jak wyciągnięcie na przykładzie dwóch czy trzech znajomych osób wniosku, że wszyscy, którzy mają ciemne oczy, zdradzają. Od najmłodszych więc lat moje pokolenie (ale przecież też wszystkie pokolenia wcześniejsze) dostawało komunikat, że chłopcy na swoją „niegrzeczność” nic już nie poradzą, ale po dziewczynkach wszyscy „grzeczności” się spodziewają. Nierówne traktowanie równych sobie osób zawsze prowadzi do tej samej katastrofy. Ci, którzy nie wpisują się w sztucznie utworzony schemat cierpią albo udając kogoś, kim nie są, albo wybierając wierność sobie i los outsidera. Ci, którzy wpisują się w sztucznie utworzony schemat, wybierają wiarę w jego prawdziwość, nie dopuszczając do siebie niewygodnej prawdy, że jesteśmy jako ludzie po prostu inni i mamy często bardzo inaczej.
No dobrze, ale skoro chłopcom pozwala się na „niegrzeczność”, to chyba pokrzywdzone są tylko dziewczynki, czyż nie? Otóż nie. Bo problemem nie jest tu kwestia samej „niegrzeczności”. Problemem jest tu kwestia nieprawdy, jakoby różnice między naszymi płciami były aż tak duże, jak się je przez lata przedstawiało. Nie twierdzę, że nie istnieją. Istnieją, ale przebiegają trochę gdzie indziej i są znacznie bardziej subtelne niż pokazuje nam to patriarchat.
Jak więc, w świecie nieprawdy o ludzkiej naturze, którakolwiek płeć miałaby być szczęśliwa? Nawet ta teoretycznie uprzywilejowana?
Chłopcom wybacza się brojenie – „niegrzecznej” dziewczynce się nie wybacza. Chłopaka i mężczyznę, którzy mieli wiele seksualnych partnerek nazywa się zdobywcami, ewentualnie z przekąsem lowelasami czy playboyami – dziewczynę i kobietę z taką samą lub mniejszą liczbą seksualnych partnerów nazywa się z pogardą latawicą, puszczalską szmatą, dziwką, itd.. Wykonywanie swoich codziennych domowych obowiązków przez mężczyznę nazywa się pomaganiem kobiecie (również, co najzabawniejsze, przy wspólnym dziecku), wykonywania swoich codziennych domowych obowiązków przez kobietę się nie nazywa w żaden sposób, bo się go nawet nie zauważa.
Równocześnie ci heteroseksualni przedszkolni rozbójnicy, amatorzy wulw i dzielni pomocnicy we własnym domu nagle stają się kompletnie bezbronni w zderzeniu z tematem homoseksualizmu. I nie mówię tu o prymitywnych homofobach – ich wyrzucam poza nawias swojego życia i w miarę możliwości też bloga. Mówię o całkiem świadomych, pewnych swojej orientacji, otwartych na prawa społeczności LGBT+ heteroseksualnych mężczyznach. Coś musiało pójść nie tak, skoro przesympatyczny, fajny mężczyzna, mówiąc przyjacielowi, że za nim tęskni, czuje, że musi kilka razy podkreślić, że „nie w taki sposób”. (Ile z nas, drogie heteroseksualne kobiety, mówiąc przyjaciółce, że za nią tęsknimy, czuje potrzebę zaznaczenia, że nie w erotyczny sposób?) Coś musiało pójść nie tak, skoro otwarty, inteligentny, mądry mężczyzna stwierdza, że „przyjaźnienie się z homoseksualistą byłoby dla niego dziwne”, choć przyjaźni się z wieloma wspaniałymi kobietami platonicznie, bo jest w szczęśliwym monogamicznym związku. (Dla ilu z nas, heteroseksualnych kobiet, przyjaźnienie się z lesbijką stanowiłoby dyskomfort?)
Chłopcom też od dziecka odmawia się prawa do okazywania emocji, zwłaszcza do płaczu. Uczą się więc je tłumić. I te pulsujące, narastające pod powierzchnią, ale przykryte ohydnym, złym, idiotycznym frazesem „chłopaki nie płaczą” emocje widzę w nieruchomym, martwym wyrazie twarzy Clinta Eastwooda w każdym jego filmie. Nie ma tam mężczyzny męskiego na wskroś – jest kaleka, chory, zniszczony przez społeczne oczekiwania człowiek. Jeśli kryzysem męskości jest kryzys tej karykatury narysowanej dawno temu i w żaden sposób nieprzystającej do męskiej natury (jeśli istnieje w ogóle tylko jedna!), to niech ten kryzys skończy się jak najszybciej całkowitym jej upadkiem!

fot. Bożena Szuj

☯️ Toksyczna kobiecość

fot. Bożena Szuj

Nauczone od dziecka, że bycie „grzeczną” wynika z naszej biologii, próbujemy, jako dorosłe już kobiety sprostać społecznemu oczekiwaniu łagodności, uprzejmości i wyuczonej serdeczności. Nie odmawia się nam prawa do łez, jak chłopcom i potem mężczyznom, ale odmawia się nam prawa do wyrażania złości, co przecież również prowadzi do tłumienia emocji. To wszystko – okraszone spleśniałym sosem seksizmu życzliwego, o którym napiszę za chwilę – sprawia, że tracimy mnóstwo czasu i energii na dopasowanie się do bezsensownych standardów, zamiast zgłębiać istotę samych siebie.
Bliska mi osoba dokonała niedawno fascynującego odkrycia lingwistyczno-psychologicznego. Zauważyła, że na koronkowej bieliźnie producent użył słowa „naughty” (ang. niegrzeczny), co pchnęło nas obie do rozważań na temat seksualnych konotacji tego słowa w odniesieniu do kobiet. Szybko zauważyłyśmy rozdźwięk między tym, czego się od kobiety oczekuje „na co dzień”, a czego „pod osłoną nocy”. (Piszę to w cudzysłowie i z dużym przymrużeniem oka, bo nie uznaję czegoś takiego jak nieodpowiedni czas na seks, ale wpisuje się to doskonale w przestarzałe myślenie o kobiecej naturze.) Seks to w ogóle temat rzeka. Mam wrażenie, że odebrano nam kobietom tak wiele, że wszystkie nasze frustracje zagnieździły się właśnie w tym obszarze.

Sex appeal to nasz broń kobieca

– śpiewał, przebrany za kobietę, Eugeniusz Bodo

Broń? Kobieca? Naprawdę? Przed czym miałybyśmy się bronić? W dodatku własnym seksapilem. To tylko idiotyczna piosenka, ale niestety zdradza sposób myślenia poprzednich pokoleń.
Irytowały mnie zawsze stare polskie filmy, w których kobieta, żeby pójść z mężczyzną, z którym ma ochotę, do łóżka, musi najpierw wykonać serię gestów i zapewnień, że nie jest taka łatwa, a po seksie obowiązkowo stwierdzić, że nigdy wcześniej nie zrobiła tego na pierwszej randce. Jakie to ma po pierwsze znaczenie i – przede wszystkim – czemu ma to służyć? Oczywiście doskonale się to uzupełnia z toksycznie rozumianą męskością. Mężczyzna zdobywca karmi swoje ego tym, że się musiał „postarać”. Problem w tym, że seks to tylko (albo aż) seks i nic poza tym. To nie zawody, wyścigi, łechtanie własnego ego, czy wskakiwanie z rumieńcami w wielką studnię rozkosznego wstydu. To cudowna przyjemność, rozluźnianie napięcia, budowanie więzi i bliskości z drugą osobą. Sytuacja dla jednych magiczna, dla innych mniej, ale na pewno zawsze taka, w której obie strony muszą się czuć bezpieczne, w której konieczne jest zaufanie. Jak bezpiecznie może się poczuć kobieta, której udawane, ale jednak „nie” zostało zbagatelizowane? Jak mężczyzna może zaufać kobiecie, która myśląc „tak”, powiedziała z początku „nie”, żeby nie wyjść na puszczalską? To wszystko ohydne gierki, których nauczyły nas poprzednie pokolenia, a je jeszcze poprzednie. Gierki, z którymi trzeba raz na zawsze skończyć. Skończyć z mitem mężczyzny, który z istoty swojej natury ma wyższe libido niż kobieta, więc zawsze i wszędzie musi walczyć z popędem, czasem przegrywając („chłopaki…”). Skończyć też z mitem kobiety, która z istoty swojej natury ma niższe libido niż mężczyzna, więc za każdym razem robi mężczyźnie niemal uprzejmość, godząc się po długich namowach na seks i później wstydząc się przyznać, że czerpie z niego ogromną przyjemność. Te gierki prowadzą tak naprawdę obydwie płcie i obydwie robią sobie nimi wzajemnie krzywdę.
Kiedy po raz pierwszy dowiedziałam się o tym, że istnieją żony, które potrafią manipulować swoimi mężami poprzez wieloletni brak seksu, myślałam, że to jakiś koszmar, który zdarza się w związku jednym na milion i to raczej pewnie na Marsie (lub właśnie Wenus). Szybko jednak, zgłębiając temat, zrozumiałam, że jest bardzo dużo takich sytuacji tuż obok nas. Nikt się tym nie chwali (nie ciągnięty za język), ale po przeprowadzeniu swojego własnego wywiadu środowiskowego, zaczęło mi się to jawić jako dość jednak powszechna praktyka. Straszliwa i przerażająca. Jest to również – jak każde nadużycie seksualne w związku – rodzaj przemocy seksualnej, choć mało osób ma tego świadomość.
Jeśli przyjrzymy się temu uważniej, zrozumiemy korelację między maleńkim wycinkiem męskiego świata, jaki nam łaskawie wygospodarowano, a wszechogarniającą kobiecą frustracją, która skumulowała się w naszej seksualności, co idealnie odzwierciedla pomysł, jakoby seksapil mógł być naszą kobiecą „bronią”. Zrozumiemy też, czemu to właśnie kobiety najokrutniej i najdotkliwiej oceniają seksualność innych kobiety. Oceniają ją, bo ciągle oceniają swoją własną. Często nienawidzą innych kobiet, bo nienawidzą samych siebie.

  • Ubrała się seksownie, bo tak chciała, bo to w danej chwili ją wyrażało, bo spróbowała udowodnić sobie samej, że nie ma krzywych niezgrabnych nóg i może przyciągnąć męskie spojrzenie? Bo chciała pokonać swoją nieśmiałość? Nie, nie. Po prostu „ubrała się wyzywająco i wygląda jak dziwka”. Koniec, kropka. (Słyszałam to miliony razy. Od kobiety.)

My być może potrafimy wyglądać atrakcyjnie, ale za to zawsze z gustem! Bo my to zawsze „inny przypadek”. (Ten argument tyczy się zresztą obydwu płci.) Rozumiemy motywy swojego zachowania, rozumiemy kontekst, rozumiemy przyświecające nam intencje. Może więc, kiedy brakuje nam danych, uznajmy, skoro już musimy, że same byśmy się – z miliona powodów – tak jak kobieta, którą mijamy na ulicy czy w barze nie ubrały. I zamknijmy temat. Nie oceniajmy, pamiętając, że same prawdopodobnie zawsze będziemy oceniane.

  • Mężczyzna mnie zdradził, bo nasz związek od lat już jest farsą, którą utrzymujemy na siłę? Bo nie pozwalam mu odejść bez dojmującego poczucia winy? Bo nie umiał się wywiązać z zawartej ze mną umowy o wierności? A może dlatego, że za każdym razem zawodzi mnie na wszystkich możliwych polach, a ja nie potrafię go rzucić? Nie, nie. „To ta latawica się na niego zasadziła, mimo że wiedziała, że jest zajęty”.

Po pierwsze ludzi nie można ani zająć, ani zaklepać. Są wolni. Można się natomiast z nimi umówić na pewne obowiązujące w związku zasady. Choć oczywiście dyskusyjnym jest, czy osoba trzecia powinna wchodzić w romans z kimś, kto ma partnera, jednak to nie ona obiecywała nam wierność i to nie ona tej obietnicy nie dotrzymała.

fot. Bożena Szuj

☯️ Równość

fot. Bożena Szuj

Równości nie da się tak łatwo i pięknie romantyzować, jak toksycznej zależności kobiety od mężczyzny. Nie da się jej też tak brutalnie wyszydzać, jak toksycznej zależności mężczyzny od kobiety. Równość ludzi (w tym także równość płci) jest naturalnym punktem wyjścia. Dlatego patriarchat, czyli sztucznie utworzona, szkodliwa struktura odbierająca kobietom ich prawa jest tak opresyjny i przemocowy. Mężczyźni rzecz jasna różnią się od kobiet, a kobiety od mężczyzn. Wszyscy ci, którzy nie rozumieją istoty feminizmu, czują się za każdym razem w obowiązku przypominania mi o tym – miałam w szkole biologię, ale dzięki. Już pierwszym problemem w dzieleniu ludzi na dwie tylko płcie jest całkowite pominięcie osób niebinarnych, które jednak w społeczeństwie istnieją. Na równi z innymi.
Ponieważ jaskrawy podział na kobiece i męskie (najczęściej w pewnej kontrze zresztą) uważam za relikt czasów mijających, z przerażeniem obserwuję modę na tzw. kręgi kobiet, które łączą w sobie dziwnie pojętą plemienność, zabobon i dochodowy biznes. Nie są terapią – odwołują się do zwyczajów naszych babek i prababek, które siadały w kółku, wspierając się wzajemnie. Jednak ani nasze babki, ani prababki nie płaciły za rok takich atrakcji tysiąca czy dwóch tysięcy złotych – nawet przed denominacją. (Nie mogły również za „przejście do właściwego żywiołu” zgarnąć wielokrotności wpłaconych wcześniej pieniędzy.) To pomieszanie z poplątaniem bierze się prawdopodobnie z zagubienia niektórych kobiet, które potrzebują czegoś, ale nie umieją zdefiniować czego. Łatwiej im wmówić, że tym czymś jest właśnie siedzenie w kółku z nieznajomymi kobietami i emocjonalne obnażanie się przed nimi w „bezpiecznej przestrzeni kobiecej energii” (bo obcy mężczyźni to zagrożenie, za to obce kobiety – czyste bezpieczeństwo), niż zachęcić do zobaczenia w patriarchacie struktury przemocowej wobec wszystkich ludzi (w różnym stopniu oczywiście) i otworzenia się na jedność z ludźmi podzielającymi nasze wartości, niezależnie od ich płci.
Żeby nie było niedomówień – są sytuacje, w których rzeczywiście czuję, że zrozumie mnie lepiej bliska mi kobieta, niż bliski mi mężczyzna. Są też sytuacje odwrotne. Rozumiem więc te wyświechtane, przez co dość pretensjonalne, sformułowania „kobieca i męska energia”. Nie jest to moje, ale wiem, że niektórzy potrzebują grupy wsparcia, która będzie się opierać na jedności płci. Niech więc istnieją takie grupy – w liczbie odpowiadającej zapotrzebowaniu na nie. I niech, jak wszystkie grupy wsparcia, będą darmowe.
Tak czy tak, uważam, że poczucie plemienności powinno wypływać nie z faktu naszej narodowości, rasy, płci czy orientacji seksualnej, ale ze wspólnie wyznawanych wartości. Żyjemy w kraju, w którym większość zadecydowała, że infantylny chłoptaś w przyciasnym garniturku nadaje się do piastowania urzędu prezydenta, edukacja seksualna w XXI wieku budzi sprzeciw i wielkie społeczne debaty, a 99% osób korzystających z hulajnóg, nie potrafi ich zaparkować. Plemienność zbudowana na polskiej narodowości oraz ta zrzeszająca inteligentne, wrażliwe i empatyczne osoby, to dwa wykluczające się zbiory. Z plemiennością zbudowaną na płci mam inny problem – jest to zbiór zbyt duży, przez co zbyt rozmyty. Ze wszystkimi kobietami łączy mnie dokładnie to samo, co ze wszystkimi ludźmi – w niektórych sytuacjach to bardzo dużo, w innych całkiem mało. Każda napotkana kobieta nie jest moją siostrą (tak samo zresztą, jak Karol Wojtyła nie był moim papą). Więź czuję ze wszystkimi artystami bez względu na ich narodowość, rasę, płeć czy orientację seksualną. W jakimś sensie to oni są moimi braćmi i siostrami (choć z niektórymi – jak to czasem z rodzeństwem bywa – dzieli mnie absolutnie wszystko). I siedzimy w tym artystycznym kręgu od lat, ale – co pewnie zrozumiałe – nieodpłatnie.
A czym jest wspomniany wyżej seksizm życzliwy? Stwierdzenia, że kobieta jest ze swojej natury bardziej delikatna i wrażliwa, słabsza, wymagająca szczególnej ochrony, a równocześnie lepiej nadająca się do opieki nad dziećmi, domem czy nawet mężczyzną niż on sam paradoksalnie mogą się wydawać komplementami. Jaki jednak jest ich przekaz? Że nie jesteśmy równi oraz że do wykonywania niektórych zajęć predysponuje nas płeć. Nie jest to prawda.
I ten wyświechtany „żarcik”, że

feminizm kończy się tam, gdzie trzeba zanieść lodówkę na czwarte piętro,

– niech ktoś zatrzyma tę karuzelę śmiechu!

jest taki idiotyczny, bo również opiera się na fikcji. Osobiście nie znam ani jednego mężczyzny, który wniósłby lodówkę (starego typu, więc faktycznie ciężką) na czwarte piętro w pojedynkę, najlepiej trzymając ją, widowiskowo, czubkiem palca. Nie znam też żadnej kobiety, która by to potrafiła. (Co nie oznacza, że nie istnieją ani tacy mężczyźni, ani takie kobiety.) Do takiej operacji potrzebna jest siła i wprawa, a nie płeć biologiczna.
No ale ten kij ma dwa końce. Równość płci oznacza również rezygnacje z tych nielicznych „przywilejów”, które nam, kobietom, niegdyś przyznano, takich jak: przepuszczanie w drzwiach, płacenie za nas, uważanie pikantnych dowcipów za niegodne damskich uszu, całowanie w rękę, itd… Piszę o nich w cudzysłowie, bo nikt z nami tego nie ustalał. Nikt nie zapytał ogółu kobiet, czy to dla nas faktycznie fajne, czy właśnie zupełnie nie. Może dlatego, że nie da się wyłuskać czegoś takiego, jak opinia ogółu kobiet…
Jeszcze kilka lat temu wydawało mi się – o czym dziś myślę z lekkim zawstydzeniem, – że to przepuszczanie w drzwiach, ustępowanie miejsca czy ten cały dziwnie zdefiniowany szacunek, z którym tak obnoszą się niektórzy panowie, to piękny relikt czasów mijających. Przecież gdzieś w środku lubimy (niektóre z nas), kiedy mężczyzna jest szarmancki. Było mi wręcz smutno, kiedy słyszałam mówione z przekąsem:

Chcecie równości? To same sobie otwierajcie drzwi!

Uparcie próbowałam przekonać i siebie, i innych, że to przecież co innego; „równość to punkt wyjścia, a dobre maniery, to dobre maniery”. W jak wielkim byłam błędzie! Wreszcie to dostrzegłam. Mieli całkowitą rację ci, którzy stawiali między manierami z ubiegłych epok a brakiem równości znak – nomen omen – równości!

  • Pomijając żelazną zasadę – o której większość tego narodu nie ma pojęcia, – że pierwszeństwo mają zawsze osoby wychodzące (!!!), przytrzymywać drzwi, czy ustępować miejsca warto temu, komu w danej chwili jest to bardziej potrzebne. Pomagajmy osobom obładowanym zakupami, taszczącym wózki, mniej sprawnym (czasem z powodu zaawansowanego wieku) bez względu na ich płeć!
  • Mam dwie ręce i – jak większość kobiet – doskonale sobie radzę z otwieraniem drzwi. Dość zabawne, że te same delikatne rączki, które nie powinny same tykać ciężkich drzwi, są równocześnie stworzone do prania, prasowania, gotowania, szorowania na błysk całego domu czy przewijania dziecka…
  • Mamy XXI wiek, kobiety zarabiają. Czasem mniej, a czasem więcej niż mężczyźni. Jeśli ktoś nas zaprasza na kawę czy obiad, na ogół oznacza to, że to on stawia, jednak nie płeć determinuje konieczność płacenia czy niepłacenia, ale sformułowanie „ja zapraszam”.
  • „Delikatność uszu” jest związana z wrażliwością, ale przede wszystkim ze stopniem sterapeutyzowania, nie zaś z płcią. Każdy człowiek ma własne nieprzekraczalne granice, wrażliwość na jedne tematy, traumy związane z innymi, a ponadto inne poczucie humoru. Ta granica nie przebiega pomiędzy płciami. „Chronienie” damskich uszu przed dowcipami o seksie, zwłaszcza z użyciem wulgarnych wyrazów jest kolejną formą kontroli naszej seksualności. Oczywiście w większości jest to kontrola całkowicie nieuświadomiona. Ta złość, którą, czytając, czują teraz niektórzy z Was, to dowód na prawdziwość moich słów. Niezależnie, czy jakiś żart nas śmieszy, czy nie, po pierwsze – jest tylko żartem, a po drugie – świadczy wyłącznie o tym, który go przytacza. Dlatego mój Partner powtarza, że śmieszą go kawały o Żydach, bo obnażają polski antysemityzm. On, śmiejąc się, śmieje się nie z Żydów, lecz Polaków, którym się wydaje, że są, żartując w ten sposób, zabawni. No ale to zrozumie dopiero osoba sterapeutyzowana. Analogicznie mądre, sterapeutyzowane społeczeństwa posiadają uczucia religijne, których nie da się obrazić.
  • Zwyczaj całowania przedstawicieli jednej płci przez przedstawicieli drugiej płci – nigdy na odwrót! – w rękę jest czymś absolutnie obrzydliwym. Okrutną satysfakcję znajduję jedynie w przykrej długoletniej obserwacji sprzed pandemii poczynionej w milionach damskich toalet: zatrważająca liczba kobiet nie myje rąk po skorzystaniu z toalety. Kobiece dłonie – sama słodycz, mniam, mniam, mniam!
fot. Bożena Szuj

☯️ Związek partnerski

fot. Bożena Szuj

Żeby zrozumieć, czym jest związek partnerski, trzeba zrozumieć, kim są partnerzy. Partnerzy są dwiema odrębnymi, niezależnymi, pełnymi, równymi wobec siebie jednostkami. Ich związek wymaga (jak każda międzyludzka relacja) od każdej ze stron pewnych kompromisów, a rozkład obowiązków – np. przy wspólnym prowadzeniu domu – nie jest dyktowany płcią, lecz indywidualnymi predyspozycjami, zamiłowaniami do pewnych czynności i niechęciami do innych, temperamentem i wrażliwością każdego partnera. Wielokrotnie słyszałam od kobiet teksty typu:

(wojujące) feministki zabraniają tym kobietom, które lubią gotować, sprzątać i zajmować się domem, robić tego, jak do tej pory

(wojujące) feministki zabraniają tym kobietom, które chcą akurat być w łóżku lub poza nim traktowane przedmiotowo, lubienia tego

(wojujące) feministki zabraniają tym kobietom, które nie chcą pracować, być na utrzymaniu męża, nawet jeśli ten wcale nie stosuje wobec nich przemocy finansowej

Uwaga, wyjaśniam, choć tolerancję na głupie teksty mam bardzo małą. Po pierwsze szastanie przymiotnikiem „wojująca”, niczego feministkom nie ujmuje, choć w przypadku nie każdej będzie to adekwatne. Po drugie, feminizm jest o równości traktowania, a nie o prywatnych preferencjach jednej czy drugiej pani lub pana. Jeśli więc feministki podnoszą kwestie zajmowania się przez kobiety domem, traktowania kobiet przedmiotowo czy utrzymywania żon przez mężów, nie chodzi im o to, co się dzieje za przyzwoleniem poszczególnych kobiet. Chodzi im o te kobiety, które wchodzą w rolę gosposi i utrzymanki, które zmuszają się do słuchania niewybrednych żartów o sobie (lub kobietach w ogóle) wbrew sobie. Tylko dlatego, że „tak się przyjęło”. Samo się nie przyjęło – przyjął to męski świat. I jeśli to z niektórymi kobietami rezonuje, to super. Nie to jest jednak tematem działań (wojujących) feministek.
No i tu przechodzimy chyba do najważniejszego – do wzięcia za siebie odpowiedzialności. Ciekawe są te argumenty, że feministki mi zabraniają, więc ich nie lubię, bo zdradza to niesione przez całe pokolenia, zakorzenione w kobiecym DNA przeświadczenie, że ktoś nam – dorosłym osobom – w ogóle może czegokolwiek zabronić. Bez znaczenia, czy to będzie ukochany, mąż, szef czy feministka. Otóż – nie może! Każdy z nas – ludzi – jest odpowiedzialny sam za siebie i nie może tej odpowiedzialności ani na kogoś przekładać, ani nikomu zabierać. I tu pojawia się być może jakaś rysa na umiłowanym przez nas wszystkie (wojujące) feministki końcu patriarchatu. Zniesienie tego opresyjnego systemu opartego na nierówności będzie oznaczało też koniec ery świętych krów. Takich „malych”, uroczo nieporadnych kobietek, które chciały miłości, a trafiły na złego, nieczułego drania, jednak – mimo że seks był dla nich z miłością tożsamy – nigdy nie doprecyzowały, jak patrzy na to mężczyzna, z którym uwikłały się w romans. I żeby nie było nieporozumień. Odsuwam teraz na bok bolesny temat przemocy seksualnej. Odsuwam też na bok sytuacje ewidentnych oszustw i manipulacji, mających na celu uwiedzenie kobiety poprzez świadome wprowadzenie jej w błąd. Piszę o kobietach, które – choć seks wiążą z miłością – ze strachu lub braku wiedzy nie stawiają jasnych granic. Nie mówią o tym wprost, nie pytają potencjalnego kochanka, jak on te sprawy widzi. Może widzieć je bardzo inaczej, co też jest w porządku. Tyle, że nie dla tych kobiet. Ale przez te wszystkie lata chronienia naszych „delikatnych uszu”, mamy zbyt ściśnięte gardła, by mówić wprost o naszych seksualnych i emocjonalnych potrzebach. A mamy do nich wszyscy prawo. I mogą być one przeróżne. Jak nasze ciała, fantazje czy spostrzeżenia.

fot. Bożena Szuj

☯️ Lepszy świat

fot. Bożena Szuj

Gdyby ktoś jeszcze kilka miesięcy temu zapytał mnie, jak wg mnie mógłby wyglądać lepszy świat, nie miałabym pojęcia, co odpowiedzieć. Wyręczyli mnie twórcy doskonałego serialu „Sex Education”, pokazując mi coś, co kompletnie nie mieściło się w mojej głowie. Istnieje szansa, że część tego, czym się zachłysnęłam, jest codzienną rzeczywistością Brytyjczyków – jeśli tak, to bardzo im zazdroszczę!
Lepszy świat, to świat bez pruderii i fałszywej cnotliwości. Świat, w którym dzieciaki, poznając swoją nieheteronormatywną seksualność, nie są zastraszane, poniżane, wpędzane w myśli samobójcze. Świat, w którym bycie biseksualnym jest tak samo ok, jak bycie heteroseksualnym, homoseksualnym czy niebinarnym. Świat, w którym ludzie są siebie ciekawi i nie mają miliona zahamowań przed pójściem do łóżka z osobą innej rasy czy niepełnosprawną, bo liczy się człowiek. Świat, w którym ci, dla których seks jest przygodą i którzy nie chcą się wiązać nie wyśmiewają tych, dla których seks jest duchowym przeżyciem. I na odwrót! Świat, który nie jest zafiksowany na wzajemnym ocenianiu swoich wyborów seksualnych. Jednym słowem świat szacunku, miłości i prawdziwej empatii. Świat niemęski i niekobiecy. Świat ludzki.

fot. Bożena Szuj

P.S. Na deser łączę „Like the Sea”. Jak się pewnie nietrudno domyślić, spędziłam ostatni czas nad morzem i właśnie ta piosenka często mi towarzyszyła w długich, codziennych nadmorskich spacerach.

fot. Bożena Szuj

przeMOC

fot. Geo Dask

Utknęłam na pewien czas w gotowaniu, a potem kosmetykach (przy okazji zapraszam do swojego sklepu), ale pora powrócić do tematów cięższego kalibru. W kontekście strajków kobiet dosyć często powraca temat przemocy. Z pewnym przerażeniem obserwuję, jak powszechne jest niezrozumienie tego problemu. Odnoszę smutne wrażenie, że najwięcej wiedzą o przemocy jej byłe ofiary po latach terapii, a reszta – póki temat jej nie dotyczy – kompletnie bagatelizuje jej przejawy. Ponieważ sama jestem byłą ofiarą przemocy po latach terapii, bardzo chciałabym otworzyć oczy ludziom, którzy jeszcze mogą zareagować, póki nie jest za późno…

Przemoc: rzeczywistość vs. wyobrażenia

Chyba najczęściej powtarzaną przeze mnie frazą w minionym roku (również na blogu) była ta, że zło nie jest jaskrawe. Będę ją powtarzać do znudzenia, bo mamy tendencje do utożsamiania ze złem jedynie stuprocentowych potworów. Kiedy napotykamy na coś, co nie jest jednoznaczne, lub jest pozornie niewinne, wolimy to bagatelizować. Poniżej przedstawię po dwa przykłady z każdego rodzaju przemocy – oba tak samo złe, ale pierwszy będzie dla każdego oczywisty, a drugi nie, więc uruchomi się w nas chęć relatywizowania sytuacji i usprawiedliwiania oprawcy.

  • Przemoc fizyczna? To wielki umięśniony bydlak, okładający pięściami – czasem na śmierć – swoją filigranową żonę. A wyprowadzony z równowagi rodzic, który dał w końcu rozrabiającemu dziecku klapsa?
    No co ty! To tylko klaps, a przecież ten rodzic to dziecko kocha. No i poza tym każdy by się wkurzył na jego miejscu!
  • Przemoc psychiczna? To wymyślne szantaże emocjonalne, awantury, w których ofiara zrównywana jest z błotem, wyzywana od najgorszych. A partner, który komunikując się z najbliższą osobą posługuje się niemal wyłącznie sarkazmem?
    No co ty! To bywa nawet zabawne. A poza tym przecież sarkazm jest oznaką inteligencji.
  • Przemoc seksualna? To ohydny, pijany, spocony mężczyzna, który wymusza seks na swojej partnerce, niemającej na to ochoty, ale panicznie się go bojącej. A ta miła pani, która od lat odmawia partnerowi seksu, równocześnie obsesyjnie go kontrolując i nie pozwalając mu odejść?
    No co ty! Kobieta nie jest narzędziem do seksu. To jego wina, skoro jest pantoflarzem.
  • Przemoc finansowa? To tyran, który zabiera z pudełka odłożone na czynsz pieniądze i je przepija, zostawiając biedną wystraszoną żonę i gromadkę dzieci z niczym. A ten elegancki prawnik, który wydziela swojej równie dobrze zarabiającej żonie pieniądze na wydatki?
    No co ty! Ona jest przecież rozrzutna i nie umie gospodarować pieniędzmi – całe szczęście, że on potrafi nad nią zapanować.

Dlaczego damskiego boksera, obrzucającego rodzinę wyzwiskami tyrana, gwałciciela czy  nałogowca, doprowadzającego domowy budżet do ruiny mamy ochotę roznieść na strzępy, a rodziców Franka rozrabiaki, sarkastyczną Jolkę, bez której nie wyobrażamy sobie żadnej udanej imprezy, miłą panią Helę manipulującą mężem pantoflarzem przy pomocy seksu, czy w końcu pana Piotra, szanowanego prawnika, próbujemy bronić? Po pierwsze dlatego, że ich znamy. I to jest pierwsza pułapka naszego myślenia i w pewnym sensie błędne koło: wydaje nam się, że nie znamy osób dopuszczających się przemocy właśnie dlatego, że przemocowców dehumanizujemy (argumentując to autentycznymi historiami z policyjnych kronik). Tymczasem zna ich każdy z nas. Poszłabym nawet o krok dalej i zaryzykowałabym tezę, że każdy z nas chociaż raz w życiu (być może nieświadomie) dopuścił się jakiejś formy przemocy.
Wydaje mi się, że trudność z nazwaniem zła po imieniu w przypadku mniej jednoznacznych sytuacji wynika z lęku, że nie bardzo wiemy, co mielibyśmy zrobić z faktem, że naprawdę szczerze kogoś lubimy, a on jednak dopuszcza się przemocy, z którą przecież nie chcielibyśmy mieć nic wspólnego. Rozwiązanie jest jednocześnie bardzo proste i niesamowicie trudne – trzeba zaakceptować dany stan rzeczy. Ludzie nie są czarno-biali. Możemy cenić u kogoś wiele cech, ale rozumiejąc, że niektóre jego zachowania są przemocowe, zwracać na nie uwagę.
Ja na przykład długie lata wierzyłam w mit sarkazmu będącego dowodem na wysoką inteligencję. Dziś umiem powiedzieć wprost, że nie bawi mnie rozmowa utrzymywana w duchu przemocy. Umiem też przestać brać w niej udział.

Z rodzinNego domu…

Wychowywałam się w przeświadczeniu, że „jako jedynaczka jestem skrajną egoistką i egocentryczką”. (Swoją drogą zarzucanie jedynakowi, że jest jedynakiem, a zwłaszcza „typowym” jest co najmniej zadziwiające.) Nikt nie nauczył mnie, czym są te słynne „kompromisy”, na które podobno „trzeba iść”. Słyszałam tylko, że nie umiem tego robić, choć powinnam. Z taką wiedzą o sobie wchodziłam w kolejne związki, bardzo chcąc być w nich idealna. Oczywiście nie rozumiałam jeszcze wtedy, że z jednej strony nikt nie jest idealny, a z drugiej, każdy jest – na swój własny, niepowtarzalny sposób. Każdą krytykę odbierałam jak atak na siebie, bo nie zbudowałam w sobie na tyle silnego poczucia własnej wartości, żeby odróżniać swoje czyny (lub wygląd) od istoty siebie. Kiedy po raz pierwszy w związku zostałam nazwana „głupią”, myślałam, że owszem, nie jest mi z tym miło, ale:

  • przecież nie ma związków bez konfliktów
  • może wyjście i zatrzaśnięcie za sobą na zawsze drzwi (czyli mój pierwszy odruch) będzie świadczyć o mojej nieumiejętności pójścia na kompromis
  • co prawda nigdy nie słyszałam, żeby moi rodzice tak się do siebie zwracali, ale co ja tam wiem o życiu, zwłaszcza w parze…

Nikt też ani w domu, ani w szkole, nie powiedział mi o zjawisku przemocy psychicznej. Żyłam w nieświadomości, że coś takiego istnieje. Prawdopodobnie zresztą większość osób z mojego pokolenia ma podobne doświadczenia. Nie rozumiałam, że o ile prawdą jest, że konflikty i nieporozumienia są na ogół wpisane w każdą relację (i to jest w porządku), o tyle są granice, których przekraczać nie wolno. Dziś, gdyby ktoś nazwał mnie „głupią”, zakomunikowałabym mu, że użył tego słowa wobec mnie pierwszy i ostatni raz. I byłabym konsekwentna. Nie chodzi tu wcale o jakąś obiektywną prawdę, bo nie jestem głupia akurat, ale gdybym była… Czy to uprawniałoby kogokolwiek do mówienia do mnie w ten sposób? Czy to uprawniałoby kogokolwiek do mówienia do kogokolwiek w ten sposób? Ośmieszanie, zaniżanie cudzego poczucia wartości (na ogół ofiary są dobierane w ten sposób, by już w punkcie wyjściowym mieć bardzo niskie), wyzywanie – to wszystko nie ma nic wspólnego z nieporozumieniami czy konfliktami! Tym bardziej ma się do nich nijak „pójście na kompromis”! Możemy się sprzeczać, ale musimy się szanować. I to dotyczy każdego typu relacji.
Pewnym zaskoczeniem było dla mnie to, że współuzależnienie – u mnie zdiagnozowane dopiero po wielu latach różnych toksycznych związków – nie jest skutkiem, lecz przyczyną wchodzenia w relacje z osobami uzależnionymi. Co to znaczy? To znaczy, że wychodzimy z rodzinnego domu z jakimś obrazem samych siebie, z jakimś poczuciem własnej wartości. Po części ten obraz nas samych wynika z naszego charakteru i usposobienia zapisanego w genach, a po części ze sposobu wychowania. Tendencje do uległości, niepewność siebie oraz zaniżone poczucie własnej wartości mogą prowadzić do wytworzenia się w człowieku skłonności do wejścia w rolę osoby współuzależnionej. To z kolei doskonale wyczuwają ludzie zaburzeni, często też uzależnieni, którzy nie mają szans na zbudowanie zdrowego związku z silnym, zdrowym partnerem. Moment, w którym to pojęłam był dla mnie przełomowy.

Wtórna wiktymizacja ofiary

Powszechna niewiedza związana z mechanizmami, które wytwarzają się w przemocowych związkach jest niestety ogromna. Ostatnio koleżanka usłyszała na poczcie rozmowę, w której pewien pan wyraził śmiałą tezę, że „niektóre baby, to chyba lubią być sprane” – argumentem miało być to, że kobiety często wychodząc z jednego przemocowego związku, wchodzą w następny, również przemocowy. Jej wtrącenie się i pobieżne wyjaśnienie być może coś w panu otworzyło. Oby. Niestety mnie też zdarzało się słyszeć z ust osób, od których spodziewałabym się większej świadomości, że „przecież czyjś toksyczny partner nie zmienił się z dnia na dzień – że od początku musiał taki być”, co niebezpiecznie łatwo prowadzi do wtórnej wiktymizacji ofiary (sama chciała, wiedziała, o co się prosi). Rzeczywiście prawdą jest, że jeśli chcesz wiedzieć, jak zakończy się twój związek, popatrz na jego początek. (Sama wiem doskonale, z jakiego powodu mój związek ma szansę się rozpaść, co traktuję jak informację zwrotną, nad czym codziennie musimy oboje pracować.) Jednak „ślepota” ofiar bierze się najczęściej z ogromnej potrzeby miłości, czasem również założenia rodziny. Dobieramy się na podstawie deficytów, co do jakiegoś stopnia jest naturalne. Nie chcemy więc widzieć tego, co złe, znajdując na to szereg usprawiedliwień. Im bardziej jesteśmy poobijani po dzieciństwie, tym mniej widzimy. Z drugiej strony, manipulatorzy potrafią się znakomicie maskować, a kiedy już ukażą ofierze swoje prawdziwe barwy, ta często nie ma najmniejszych szans, by uciec, nawet jeśli przemknie jej to przez głowę.
Często byłam pytana, czemu tyle lat wytrzymałam ze swoim ostatnim oprawcą, którego już właściwie nawet nie pamiętam trzeźwego. Czemu momentem przełomowym nie był ten, w którym użył wobec mnie przemocy fizycznej (paradoksalnie to wcale nie było moje najgorsze doświadczenie w tym związku). Czy te pytania były na miejscu? Czy osobą, która komukolwiek z czegokolwiek powinna się tłumaczyć, byłam naprawdę ja?

Przemoc od dziecka

Od małego uczymy dzieci, że przemoc nie jest rozwiązaniem, a równocześnie sami ją wobec nich stosujemy. Wspomniany wcześniej klaps to oczywiście najbardziej drastyczny przykład, ale zmuszanie dziecka do robienia czegoś, czego robić nie chce połączone z szantażem jest w bardzo wielu domach na porządku dziennym. Pracując w szkole, wielokrotnie byłam niestety świadkiem nakładania dziecku w stołówce fury jedzenia, mimo że prosiło o mniejszą porcję, a potem, kiedy nie mogło dojeść, opowiadania mu o głodujących w Afryce dzieciach. Czyli, reasumując, dorosły, wykorzystując pozycję silniejszego, wymyśla sobie, ile dziecko ma zjeść – nie zważając na to, że ono doskonale wie, ile zjeść jest w stanie i nam to komunikuje – i wmusza w nie tę ilość. A kiedy mały człowiek chce już odejść od pełnego jeszcze talerza, szantażuje je odpowiedzialnością za wyrzucanie jedzenia. Przerażające, ile osób nie widzi w tym przemocy.
A, znany pewnie większości, tekst:

Dopóki płacę za twoje utrzymanie, będziesz mieszkać w tym domu na MOICH zasadach!

– tekst, który prawdopodobnie zna każdy z nas

Jaki komunikat otrzymuje wtedy ten biedny 13-latek, tak bardzo potrzebujący niezależności i znalezienia własnych granic, ale będący jeszcze w pełni na utrzymaniu swoich rodziców? Dowiaduje się, że rządzi ten, kto ma siłę, czyli w tym wypadku pieniądze. W duchu nienawidzi swoich rodziców, marząc, że jak już pójdzie do pracy, zarobi mnóstwo pieniędzy i będzie żył po swojemu i nikt mu nie będzie mówić, co może, a czego nie może! Czemu uważam, że to źle? Bo utrwala w dziecku przeświadczenie o tym, że ten, kto ma siłę, może wszystko. Tymczasem ważne jest, żeby uwrażliwić dziecko na potrzeby ludzi wokół, swoich własnym nie wyłączając – nauczenie go kompromisów właśnie, życia w społeczeństwie. To samo można przecież powiedzieć słowami:

W tym domu mamy takie zasady. Umówiliśmy się na nie dawno temu, dotychczas wszystkim służyły. Przykro mi, że przestały ci odpowiadać, ale nie zmienimy ich. W swoim własnym domu wprowadzisz swoje i wszyscy również będą musieli je uszanować. W tym – mamy swoje.

– sens ten sam, ale przekaz zupełnie inny

Z takiego komunikatu dziecko dowiaduje się, że siła nie tkwi we władzy czy pieniądzach, ale we wspólnym ustaleniu zasad i byciu w ich pilnowaniu konsekwentnym. Dowiaduje się też, że należy szanować zarówno swoje, jak i cudze granice. Oczywiście, że będzie prawdopodobnie tak samo wkurzone, jak przy pierwszym tekście, ale – w przeciwieństwie do tego pierwszego – ten zasieje w nim coś pozytywnego.

fot. Geo Dask

P.S. Na deser łączę swoją autorską piosenkę z najnowszej, nieskończonej ciągle jeszcze płyty. „Teledysk” kręciłam na greckiej wyspie Thassos, która z wielu powodów była moim rajem, ale też z kilku – piekłem.