„Miłość to pies” Paulina Młynarska

fot. Bożena Szuj

wydawnictwo: Prószyński i S-ka
rok wydania: 2023

Każdy, kto obserwuje mojego bloga wie, jak cenię pióro i wrażliwość Pauliny Młynarskiej. Dlatego, choć jej najnowszą książkę przeczytałam tuż po ukazaniu się (a więc w czerwcu), długo biłam się z myślami, czy w ogóle tu o niej pisać. Zastanawiałam się, ponieważ niestety nie uważam, że jest dobra. Dziś wreszcie pomyślałam, że nie chcę udawać, że jej nie czytałam (zwłaszcza, że w tym okresie będę zamieszczać na blogu sporo recenzji książek), a tym bardziej, że nie zawiodła moich oczekiwań. Nie chcę jej przemilczeć. Choćby w ramach pracy nad starymi przyzwyczajeniami wynikającymi z wieloletniej tresury, jakiej została poddana kobieca część mojego pokolenia. Piszę tu o niepodejmowaniu żadnych działań, które w jakikolwiek sposób mogłyby sprawić komuś przykrość. Nie ma we mnie złych intencji, co powinno definitywnie zamknąć temat.
Ci, którzy obserwują w mediach społecznościowych profil Pauliny Młynarskiej, wiedzą, że mieszka na przepięknej Krecie z uroczą gromadką czworonogów – z trzema psami i czterema kotami, które zrządzeniem losu po prostu stanęły na jej drodze. Wykonuje fantastyczną robotę, przygarniając bezpańskie zwierzęta. Oprócz postów wojujących oraz zaangażowanych społecznie i politycznie, wstawia też co jakiś czas zdjęcia swoich futrzastych pociech, czasem odkrywając przed obserwatorami ciekawe, urokliwe historie z nimi związane. Prawdopodobnie tak właśnie zrodził się pomysł na książkę „Miłość to pies”. Książkę przez wielu – w tym mnie! – bardzo wyczekiwaną. Książkę zdobioną pięknymi ilustracjami Gosi Kulik i wypełnioną nie tylko ciekawymi opisami specyficznego życia na greckiej wyspie (coś o tym wiem) i trudnego na niej losu bezdomnych zwierząt, ale też baśniowymi historiami; zmyślonymi urzekającymi mitami na temat ich alternatywnego życia, co miało być pomysłem na wciągnięcie do grona czytelników również dzieci. W samym założeniu pomysł świetny, tym bardziej, że jego realizacja spadła na barki naprawdę dobrej i doświadczonej pisarki. Co więc poszło nie tak? Zbyt dużo naraz? To na pewno. Pierwsze, co mnie uderzyło, to zdecydowane uproszczenie języka, które kwalifikuje książkę do bardzo poprawnej, ale jednak literatury młodzieżowej. To być może nie jest nawet zarzut, dobra literatura młodzieżowa jest też przecież potrzebna, niemniej jednak po kampanii promocyjnej myślałam, że jedynie zwierzęce mity będą napisane z myślą o najmłodszych, a cała reszta nie odbiegnie zbyt mocno stylem od poprzednich książek Młynarskiej.
Zarzut zdecydowany mam natomiast do (już czuję, że rozpętuję nieuniknioną jatkę)… pretensjonalnego, a przede wszystkim zaburzającego podstawową funkcję języka, jaką jest komunikacja, wciskania rodzaju żeńskiego liczby mnogiej wszędzie tam, gdzie nie jest to potrzebne. Przykład znajdziemy już w dedykacji:

Wszystkim tym, które i którzy ratują bezdomne zwierzaki.

I teraz chciałabym się dowiedzieć, kto (która i którzy…) z myślących, czytających i poprawnie władających polszczyzną czytelników tak z ręką na sercu zdanie:

Wszystkim tym, którzy ratują bezdomne zwierzaki.

zrozumie w następujący sposób:

Wszystkim mężczyznom, którzy ratują bezdomne zwierzaki.

I proszę o uczciwą odpowiedź tych, którym język polski naprawdę nie nastręcza żadnych trudności. Już w pierwszym rozdziale kolejny kwiatek:

Przypomnę tylko, choć zapewne każda i każdy to wie […].

Tak już będzie niestety do końca. W nagromadzeniu uniemożliwiającym spokojne czytanie, a przynajmniej odbierającym całą z niego przyjemność. I ja znam na pamięć wszystkie argumenty zwolenników takiego pisania. Najbardziej lubię, kiedy osoby, które nie zajmują się językiem zawodowo robią mi długi wykład o tym, że „język buduje świadomość”. Zwłaszcza internet pełen jest takich samozwańczych specjalistów. Dzięki za przypomnienie, wiem to – studiowałam filologię polską u najlepszych językoznawców w kraju (miałam to niebywałe szczęście i zaszczyt), coś niecoś mi tam przekazali. Odrobinę liznęłam zagadnień uznawanych za skomplikowane, zaliczyłam na bardzo dobre oceny kilka ważnych egzaminów. Obserwując i badając język od lat wiem, że chwilowe językowe mody, jeśli kolidują z funkcją komunikacyjną, dość szybko zanikają. Czekam więc cierpliwie. Nie mam pretensji do Pauliny Młynarskiej aktywistki i feministki, że wpada w irytującą językową manierę w imię wyznawanych wartości. Mam pretensje do Pauliny Młynarskiej pisarki (i nie piję tu do braku kierunkowego wykształcenia – autorką jest znakomitą, a dorobek ma imponujący!) oraz do Wydawnictwa Prószyński i S-ka o zaśmiecanie tekstu, który staje się przez to nieczytelny. I zanim ktoś spróbuje włożyć mi w usta tezę, której nie wypowiedziałam, mianowicie, że śmieceniem są feminatywy, doprecyzuję, że śmieceniem jest tu nawarstwienie słów niepotrzebnych, zaburzających sens całości i kolidujące z ekonomizacją języka. Zdanie:

Przypomnę tylko, choć zapewne każdy to wie […].

czytam bez problemu. Rozumiem je. Autorka odrobinę asekuracyjnie zaznacza, że być może napisze oczywistość, coś, co my – czytelnicy już wiemy, ale to dla niej ważne, by dany fakt został w jej książce odnotowany. Kiedy natomiast napotykam na:

Przypomnę tylko, choć zapewne każda i każdy to wie […].

muszę stanąć na krótkie:

Wait! Whaaaat???!

bo automatycznie pod słowem „każdy” rozumiem „każdy człowiek” (czyli inaczej „wszyscy ludzie”) i dopiero nieoczekiwana „każda” wcześniej przypomina mi o innym znaczeniu „każdego” w rodzaju męskim. Czyli „każdy mężczyzna” (co byłoby z kolei domyślne np. w sformułowaniu „każdy, kto cierpi na problemy z prostatą” lub innym, odnoszącym się do cech lub doświadczeń typowo męskich, albo też gdyby zostało wypowiedziane w męskim gronie). To nazywam zubażaniem języka, bo rodzajowi męskiemu w liczbie mnogiej odbiera się jedno z jego dwóch znaczeń, jakim jest określenie większej liczby ludzi i zostawia mu się tylko znaczenie określające większą liczbę mężczyzn, „bo to rodzaj MĘSKI” (nie będą nam tu jacyś mężczyźni określać wszystkich, w tym kobiet!). I nie naśmiewam się z próby wyrugowania patriarchatu z miejsc, w których się zagnieździł. Wystarczy przeczytać kilka moich przypadkowych tekstów, żeby zobaczyć, za jak bardzo opresyjny i zły go sama uważam; jak wiele cierpienia wyrządził w moim życiu. Jestem zdania, że w języku można z nim walczyć na bardzo wielu polach, ale wybranie do tej walki właśnie rodzaju męskiego liczby mnogiej to akurat strzał w kolano. Prawdopodobnie nie jestem jedyną osobą, która widzi w tym dosyć prymitywne uproszczenie i odebranie językowi fantastycznej możliwości, jaką dotąd dawał. Wieloznaczność polega właśnie na tym, że wszyscy (i wszystkie?) od razu wyczuwamy w zależności od kontekstu, które znaczenie ma na myśli nadawca komunikatu. Stąd moje trudności w przyswajaniu takich tekstów, bo po wzmiance np. „i wszystkie” muszę zweryfikować słowo „wszyscy” i zrozumieć je jeszcze raz. Pojąć, że nie chodziło – jak pierwotnie je odebrałam – o „wszystkich ludzi”, ale „wszystkich mężczyzn”. (Tak samo w zacytowanych wyżej fragmentach książki, kiedy rodzaj żeński liczby mnogiej zostanie umieszczony wcześniej – kolejność nie ma tu znaczenia, utrudnienie jest to samo.) Mózg zaczyna mi się buntować, a czytanie staje się męczące i wydłuża się tam, gdzie nie musi. Proste kwestie się komplikują. Jeśli to ma być żeński wkład w budowanie równego świata w polskim pisaniu, to nie o takie feminizmy walczyłam. Jeśli chodzi o używanie feminatywów – spór na ten temat uważam za bezzasadny, bo reguły językowe są w tym względzie akurat jasne. Istnieje dowolność – feminatywów można używać, albo nie, w zależności od preferencji. Co z założenia zamyka dyskusję. Niech każda kobieta zadecyduje, co jej pasuje, co najlepiej ją wyraża i tyle. I niech nikt nie waży się narzucać żadnej kobiecie ani używania, ani nieużywania feminatywów! Niech nie karci za częściowe ich używanie! W znakomitym zbiorze esejów „Okrutna jak Polka”, ale też w wielu swoich wpisach w mediach społecznościowych Młynarska wewnętrzny przymus Polek szastania na prawo i lewo zawsze dobrą (i nieproszoną) radą nazywa „kompulsją”. Myślę, że próba zaznaczenia kobiecej obecności poprzez nieustanne zubażanie bogatego języka w niemal każdym akapicie jest również kompulsją. Oby równie możliwą do terapeutycznego przepracowania.
Przy okazji recenzji książki „Związek na zakręcie. Rozstać się, czy być razem?” Natalii Tur pisałam, że słuchanie audiobooków było mi wcześniej obce, ale zaszalałam wtedy, kupując pakiet: książka papierowa + audiobook. I że śledzenie tekstu podczas słuchania kojącego, niewiarygodnej urody głosu Nishki było fantastycznym doświadczeniem. Postanowiłam i tym razem zdecydować się na taki pakiet (choć żadnego pakietu tak naprawdę nie było – kupiłam oddzielnie książkę, oddzielnie audiobooka), wiedząc wszak, że Paulina Młynarska ma miły głos. A ponadto kiedy sam autor czyta to, co napisał, to wszystko razem nabiera jakiejś dodatkowej głębi. Niestety, zawiodłam się. Może intonacja, może sposób czytania, może w końcu dwa rozdziały dwunaste, w których mieścił się jeden właściwy, a drugi szósty przy tym, że cena audiobooka znacznie przewyższała cenę wersji papierowej, dosyć mnie zdegustowały.
Jednak, żeby nie kończyć zbyt gorzko, „Miłość to pies” ma swój urok. Są tam fragmenty, które niezwykle ze mną rezonują (autorka wspomina nawet moje Thassos). Wzmiankę o towarzyszącej jej całe życie nieumiejętności zakotwiczenia się gdziekolwiek i wreszcie o nowym, poruszającym doświadczeniu zapuszczenia korzeni z wyboru na Krecie czytałam, przeżywając dokładnie to samo, tylko że z Gdańskiem. (Zarówno na Podhalu, na którym od lat mieszkam, jak i na Thassos, gdzie pomieszkiwałam, nie umiałabym żyć dłużej właśnie przez niemożliwy do wyplenienia patriarchat. Trzeba go w tych miejscach przyjąć z dobrodziejstwem inwentarza – o czym Młynarska również pisze, – a ja jestem tym już zmęczona.) Nie ukrywam, że zakręciła mi się w oku łza. Ładnych i mądrych sformułowań znajdziemy w książce zresztą sporo. Problem w tym, że znakomitą „Moją lewą jogą” Paulina Młynarska wywindowała samej sobie poprzeczkę tak wysoko, że ładne sformułowania czy smakowite zwierzęce mity (które na pewno warto przeczytać dzieciom, by rozbudzić ich wyobraźnię) to jednak za mało. Za mało od autorki takiej klasy.

fot. Bożena Szuj

Jeśli podoba Ci się, jak piszę, i chcesz mnie docenić,
kliknij w poniższą ikonkę i postaw mi, proszę, wirtualną kawę ☕️

Postaw mi kawę na buycoffee.to

„Cieszę się, że moja mama umarła” Jennette McCurdy

fot. Bożena Szuj

tłumaczenie: Magdalena
Moltzan-Małkowska
wydawnictwo: Prószyński i S-ka
rok wydania: 2022
oryginalny tytuł: I’m glad
my mom died

Głośny literacki debiut Jennette McCurdy „Cieszę się, że moja mama umarła” porusza niesamowicie ważne kwestie, które w wielu kulturach (m.in. naszej) ciągle jeszcze uchodzą za tematy tabu. Jest to również znakomita, wciągająca, pełna fantastycznego humoru, doskonale napisana… wstrząsająca powieść autobiograficzna o tym, jak wiele nieodwracalnych błędów można popełnić, wychowując dziecko i jak kompletnie przez nikogo nieweryfikowana władza absolutna matki może zniszczyć życie jej dziecka. Jest to też powieść o piekle anoreksji, bulimii, alkoholizmu, współuzależnienia i show biznesu, w którym dorastają pod niewyobrażalną presją dziecięce gwiazdy, spełniające na ogół marzenia swoich rodziców.

Kwestia tytułu

fot. Bożena Szuj

Nie ukrywam, że tytuł wywołał we mnie początkowo mieszane uczucia. Oczywiście w połączeniu z przepiękną okładką i cukierkowym na niej zdjęciem McCurdy trzymającej różową urenkę, bardzo mnie rozbawił. Równocześnie okazywanie radości z powodu czyjejkolwiek śmierci budzi mój sprzeciw. Amerykańska gawiedź, która wytoczyła się z szampanem na ulice po zamordowaniu Saddama Husajna utożsamiała w moim odczuciu najohydniejsze instynkty nie dlatego, żeby mi było Husajna szkoda, czy żebym uważała, że na śmierć nie zasłużył. Podobny niesmak czułam, kiedy jedna z instagramerek stwierdziła, że „po śmierci Putina otworzy szampana” (co oni mają z tym szampanem?). Znowu nie dlatego, żebym nie uważała, że najlepszą przysługą dla świata będzie unicestwienie tego zbrodniarza. Czułam jednak, że czym innym jest odetchnąć z ulgą po czyjejś śmierci, a czym innym poświęcać swoją energię na jej celebrowanie.
W przypadku tytułu recenzowanej dziś przeze mnie książki jest jednak trochę inaczej. Po pierwsze Jennette McCurdy łączyły ze zmarłą silne więzy. Była to relacja mająca długą historię. Relacja, której częścią było więc również samopoczucie autorki po śmierci matki i własne na ten temat przemyślenia, czy – co najbardziej tragiczne – nieumiejętność wyodrębnienia ich z wdrukowanych w siebie przekonań i manipulacji matki, z którą dwadzieścia parę lat swojego życia była emocjonalnie zlana w jedno.
McCurdy w wielu wywiadach powtarzała, że od początku chciała tak właśnie nazwać swoją książkę. Zależało jej na tym, żeby tytuł przyciągnął uwagę i taką funkcję z całą pewnością spełnił, jednak nie ograniczył się tylko do niej… W słowach „cieszę się, że moja mama umarła” autorka mówi o własnych uczuciach, co – jak się z biegiem lektury przekonamy – jest krokiem milowym w jej późniejszej terapii. To właśnie z rozpoznawaniem i nazywaniem własnych uczuć miała najpoważniejszy problem, wskutek skandalicznych, przemocowych zachowań swojej matki. Tytuł można więc nazwać rodzajem zwycięstwa nad wszystkimi traumami dzieciństwa, zaburzeniami i nałogami, z jakimi musiała się mierzyć.

fot. Bożena Szuj

Amerykański sen

fot. Bożena Szuj

Ach, być młodziutką gwiazdą amerykańskiego kanału telewizyjnego dla dzieci i młodzieży Nickelodeon, uśmiechającą się do wszystkich Amerykanów z ogromnych billboardów… Gwiazdą pracującą z samą Arianą Grande i zarabiającą na tym przez całe lata mnóstwo pieniędzy… Któż z nas nie chciałby nią zostać? Z pewnością trochę osób, a wśród nich Jennette McCurdy: drobniutka dziewczynka pochodząca z ubogiej mormońskiej rodziny. Grzeczna, spokojna i całkowicie zdominowana przez swoją zaborczą, narcystyczną i ukochaną matkę. Trudno wymagać od małych dzieci, żeby umiały wyznaczyć swoją ścieżkę kariery, nie popełniając przy tym żadnego błędu. Mała Jennette była jednak pewna dwóch rzeczy: że chce być pisarką oraz że nie chce być aktorką.

Bezwzględnie wolę pisać, niż grać. […] Lubię prywatność tej czynności. Nikt nie patrzy. Nie poddaje ocenie. Nie krytykuje. Nie ma kierowników obsady, agentów, menedżerów, reżyserów ani mamy. Tylko ja i kartka. Pisanie to dla mnie przeciwieństwo grania. Granie jest z gruntu fałszywe. Pisanie z gruntu prawdziwe.
– Doskonale. – Mama obserwuje mnie bacznie, jakby oceniała, czy można mi wierzyć. – Pisarze są grubi i niechlujni, wiesz? Nie zniosłabym, gdyby twój aktorski tyłeczek zamienił się w wielkie dupsko pisarki.
Zanotowałam. Moje pisanie unieszczęśliwia mamę. Moje granie sprawia jej radość. Zabieram kartki i wsuwam je z powrotem pod pachę.

– Jennette McCurdy „Cieszę się, że moja mama umarła” str. 112

Matka nie pozwoliła jej jednak ani rozwijać niewątpliwego talentu literackiego, ani zrezygnować z pięcia się po szczeblach aktorskiej kariery. Ktoś niezorientowany w treści książki mógłby stwierdzić, że „dzięki matce przynajmniej do czegoś w życiu doszła”. Tak, owszem: do poważnych zaburzeń odżywiania, alkoholizmu, łatwości wchodzenia w toksyczne relacje z mężczyznami i przede wszystkim pogardy dla całego show biznesu, w którym się zwyczajnie marnowała, grając latami w – jak to ujęła – „gównianym sitcomie” (mowa o popularnym serialu dla młodzieży „iCarly”).
Niektórzy mogą Jennette McCurdy również kojarzyć jako piosenkarkę (krótka kariera muzyczna również nie była oczywiście ani jej marzeniem, ani nawet pomysłem). O piosence „Not That Far Away”, którą nagrała, mając osiemnaście lat, pisze tak:

Nie znam się na muzyce, ale piosenka mi się nie klei, aranżacja jest przestarzała, a melodia jednostajna. Nie mówię tego na głos, ponieważ mama jest zachwycona. Łzy płyną jej po twarzy. Fakt, nie sądzę, że są to jedynie łzy radości, coś za nimi stoi i mam pewne podejrzenia, o co chodzi. Życie dogoniło sztukę, jeśli tak można nazwać tę piosenkę. (Nie można.)

– Jennette McCurdy „Cieszę się, że moja mama umarła” str. 167

Czym zdradza dobry gust i umiejętność trzeźwego osądu sytuacji, a przede wszystkim doskonałe, lekkie, choć miejscami ostre jak brzytwa pióro.

fot. Bożena Szuj

Cała ta przemoc

fot. Bożena Szuj

Paulina Młynarska w swoich mediach społecznościowych tuż po zamieszczeniu recenzji znakomitego miniserialu Netflixa „Sprzątaczka” skarżyła się w kolejnym poście na komentarze podważające przemoc, jakiej padła ofiarą (i przed którą uciekała) główna bohaterka serialu. Wtedy całkowicie się załamałam, zaczynając rozumieć, że istnieją ludzie, dla których przemoc faktycznie oznacza tylko i wyłącznie zaciukanie kogoś na śmierć, najlepiej z zimną krwią. Tymczasem… o czym po raz pierwszy pisałam na blogu już bardzo dawno temu i od tego czasu przypominam regularnie: zło nie jest jaskrawe! Nie rzuca się w oczy i nie jest aż tak proste do oddzielenia od dobra, jak nam się wydaje. To, że bohater, przed którym uciekała tytułowa sprzątaczka nie był uosobieniem Lucyfera i – kiedy był trzeźwy – dał się nawet i lubić, i zrozumieć, nie oznacza, że nie stosował wobec niej przemocy i że zostając z nim, byłaby wraz z dzieckiem bezpieczna.
Obawiam się, że z odbiorem książki „Cieszę się, że moja mama umarła” może być podobnie. Przemocowość matki Jennette nie jest tak „spektakularna”. To nie Pearl Fernandez, Diane Downs czy Theresa Jimmie Knorr.  Ona wszystkie swoje dzieci kocha, a Jannette jest jej oczkiem w głowie i piszę to bez ironii. Problemem jest jednak to, że ta miłość jest na wskroś toksyczna, niezdrowa, krzywdząca i pozostawiająca po sobie gigantyczne blizny. To nie jest matka, która znęca się nad córką, trzymając ją w piwnicy, głodząc i gwałcąc butelką. To matka, która do szesnastego roku życia swoją córkę kąpie (czasem razem z synem w podobnym wieku, co wprawia rodzeństwo w ogromne zakłopotanie), a potem „bada” jej miejsca intymne. Czy to jest molestowanie seksualne? Tak. To jest molestowanie seksualne, nawet jeśli matka wypiera płynącą z tego własną przyjemność. (Ta zresztą nie musi być stricte seksualna – sytuacja daje jej jednak kontrolę.) Manipulowanie przebytym i pokonanym w młodym wieku nowotworem (kiedy dzieci były jeszcze bardzo małe), odtwarzanie w kółko momentów wspominanych przez całą rodzinę jako traumatyczne, do których zdrowiej byłoby już nie wracać, to również przemoc. W końcu nieszanowanie stawianych przez dziecko granic (co jest oznaką jego zdrowego rozwoju) i szantaże emocjonalne, mające na celu zburzenie wszystkich tych granic, by uczynić je całkowicie sobie poddanym i bezwolnym. Czy też zadecydowanie za dziecko, że w szóstym roku życia poświęci się aktorstwu, którego ani nie czuje, ani nie lubi (choć pobierane lekcje sprawiają, że staje się w tym dobre) i będzie w ten sposób zarabiać na rachunki. Zarabianie na dom nie jest zadaniem dziecka. Już nie wspominając o obsesyjnym ważeniu i wpędzeniu w anoreksję jedenastoletniej córeczki.
Nie mam wątpliwości co do tego, że wrażliwi czytelnicy już po kilku stronach książki zrozumieją toksyczność, w jakiej wychowywała się Jennette McCurdy. Bardzo bym jednak chciała, żeby umieli ją wychwycić wszyscy, bez względu na własne doświadczenia. To doskonały przykład zupełnie niejaskrawego, choć ogromnego zła.

fot. Bożena Szuj

Budowa książki

fot. Bożena Szuj

O tym, że McCurdy pisze znakomicie, lekko, z ogromnym poczuciem humoru okraszonym ironią, wspominałam już wcześniej, posiłkując się cytatami z książki. Moją uwagę zwrócił też pewien fenomenalny zabieg. Autorka przeprowadzając nas przez kolejne lata swojego życia (zaczyna powieść od swoich szóstych urodzin, a kończy ją, kiedy ma dwadzieścia dziewięć lat), dostosowuje język i opisywany sposób myślenia do kolejnych etapów swojego dorastania. Na początku ukazuje nam świat (czyli… głównie mamę) widziany oczami wrażliwej sześciolatki. Potem jedenastolatki, trzynastolatki, szesnastolatki – dojrzewającej, ale ciągle bardzo grzecznej mormonki, która boi się spróbować nawet łyka alkoholu. Osiemnastoletnia już alkoholiczka pokazuje nam świat z nieco innej perspektywy. Nie traci swojej ogromnej wrażliwości, w dalszym ciągu humoru i zmysłu obserwatorskiego, ale boryka się już z innymi problemami. Anoreksja płynnie przeradza się w bulimię, bohaterka przeżywa swoje pierwsze miłości i sercowe rozterki, a wszystko to krąży ciągle wokół jej matki, choć wydawać by się mogło, że nie powinno być już z nią związane.
Warta odnotowania jest też sama budowa książki. Początkowe „PRZED” uznałam za tytuł części, niespecjalnie się nad nim zastanawiając. Kiedy po lekturze większości natrafiłam na „PO”, zrozumiałam, że książka podzielona jest na to, co przed śmiercią matki oraz to, co po niej. Wstrząsające jest uświadomienie sobie, że tak właśnie autorka widzi swoje własne życie, a nawet w jakimś momencie siebie samą. Rozdziela życie, siebie na dwie części: przed śmiercią matki i po jej śmierci, a sama najpierw żyje dla matki, a potem nie bardzo nawet wie, po co i dla kogo miałaby żyć.

fot. Bożena Szuj

Zdrowienie

fot. Bożena Szuj

Na samym początku napisałam, że Jennette McCurdy porusza w swojej książce tematy, które w wielu kulturach są uznawane za tematy tabu. Jednym z nich jest mówienie o zmarłych własnej prawdy (bo o zmarłych przecież dobrze albo wcale), a drugim podważenie autorytetu matki, którą trzeba bezwarunkowo szanować za to, że nas urodziła (o co nigdy nie prosiliśmy) i wychowała (co jest naturalną konsekwencją zdecydowania się na urodzenie dziecka).
I tu chciałabym być dobrze zrozumiana. Nie jestem zwolennikiem wylewania pomyj na ludzi, którzy nie żyją, po pierwsze dlatego, że nie mogą się przed tym obronić, a po drugie dlatego, że generalnie nie jestem zwolennikiem wylewania pomyj również na ludzi, którzy żyją. Jednak jakoś niesłychanie łatwo nam przychodzi wkładanie każdej niewygodnej prawdy do wora z napisem „pomyje”, czego najlepszym przykładem jest obecna histeria związana z Karolem Wojtyłą. Nie każdy i nie przed wszystkim powinien „móc się obronić”. Jeśli McCurdy przeżyła piekło przez matkę, która długie lata była jej całym światem, jeśli ta miłość zniszczyła jej życie, pozostawiając po sobie zgliszcza, jeśli trafiła na terapię, na której dowiedziała się, że to, co uważała za normalne, było całkowicie niezdrowe, musi mieć dziś prawo do powiedzenia tego głośno. I to nie jest rodzaj odwetu, lecz proces odzyskiwania siebie. W książce nie ma nienawiści. W żadnym miejscu nie przeczytamy w niej też, że matka autorki była potworem. Zobaczymy jedynie skutki jej toksycznych zachowań i być może otworzy nam to oczy na to, co w nas samych niezdrowe i warte skorygowania. Zwłaszcza, kiedy jesteśmy matkami lub planujemy nimi zostać.

fot. Bożena Szuj

P.S. A na deser łączę znakomity wywiad z Jennette McCurdy w The Daily Show, w którym m.in. wyjaśnia, czemu wybrała taki tytuł dla swojej książki.

fot. Bożena Szuj

Jeśli podoba Ci się, jak piszę, i chcesz mnie docenić,
kliknij w poniższą ikonkę i postaw mi, proszę, wirtualną kawę ☕️

Postaw mi kawę na buycoffee.to

„Okrutna jak Polka” Paulina Młynarska

fot. Marianna Patkowska

wydawnictwo: Prószyński i S-ka
rok wydania: 2022

Kiedy w styczniu tego roku recenzowałam znakomitą „Moją lewą jogę” Pauliny Młynarskiej, nie przypuszczałam, że tak szybko uda mi się przeczytać kolejną jej książkę, która – co tu dużo mówić – zmiotła mnie z planszy! „Okrutna jak Polka” to zbiór felietonów, które po części pamiętałam z jej mediów społecznościowych (choć z ogromną przyjemnością przeczytałam jeszcze raz, odkrywając w nich nowe sensy). Ci, którzy zarzekają się, że cały ten feminizm, to nie dla nich, mogą być zaskoczeni tytułem.

Oooo? To już nawet kobietom, rodaczkom, się od Młynarskiej dostało?

– hipotetyczne retoryczne pytanie tych, którzy  zarzekają się, że cały ten feminizm, to nie dla nich

Kolejny więc raz warto tu wyjaśnić, że feminizm jest nie o kobietach, lecz o równości. Rozprawia się nie z mężczyznami, lecz patriarchatem, który jest systemem przemocowym i całkowicie z ideą równości sprzecznym. Fakt, że zdecydowanie więcej kobiet niż mężczyzn padło jego ofiarą, nie oznacza, że nie istnieją całe zastępy kobiet, którym w patriarchacie dobrze i wygodnie.
Tematy feministyczne są mi niezwykle bliskie, a mój ostatni wpis, „Kryzys męskości”, powstawał w mojej głowie bardzo długo. Nosiłam w sobie te wszystkie wewnętrzne dyskusje, długoletnie przemyślenia, obserwacje. Sam proces pisania zresztą również trwał długo. Ciężko mi się było z tym tekstem rozstać, wypuścić go z rąk, udostępnić dalej. Więc kiedy skończyłam go pisać, a potem sięgnęłam po „Okrutną jak Polka” – łykając ją na raz podczas podróży pociągiem – poczułam każdą cząsteczką siebie ból, bunt i złość na wyłaniający się z doskonałych tekstów Młynarskiej obraz niewyobrażalnej, nieustającej przemocy każdego kalibru, której, jako kobiety doświadczyłyśmy i nadal doświadczamy, ale też którą, jako kobiety, popełniamy. (Czy wycofuję się z tezy zawartej w moim wcześniejszym tekście, że podział na kobiece i męskie to relikt czasów, które powinny już minąć? Nie. Jednak – co również w tym tekście pada – uważam, że aby uwolnić się od zła patriarchatu, trzeba go najpierw zrozumieć i przepracować traumy z nim związane.)
Felietony Pauliny Młynarskiej są tak przejmujące, bo autorka wstrząsająco trafnie nie tylko wskazuje nam nasze rany, ale – co dużo trudniejsze do przyjęcia – wskazuje też, kiedy i jak zadajemy je innym kobietom. Pięknie, zgrabnie i lekko, z ogromną wrażliwością i do bólu szczerze pisze o rzeczach niewygodnych. Na przemian płakałam (przy opisach przemocy na Podhalu – tam nie ma żadnej literackiej fikcji, dokładnie tak to wygląda), osiągałam apogeum złości (w sprawie Polańskiego nigdy nie rozumiałam tych, którzy stawali za nim murem, ale nie miałam świadomości, że jeszcze cztery inne kobiety oskarżyły go o gwałt), ale i wierciłam się z tej niewygody, jaką powodowała we mnie świadomość, że… to też trochę o mnie. Że we mnie też tkwi Mamoniowa. I kiedy zdałam sobie sprawę, że skoro ja, będąca w procesie terapii i autoterapii, świadomie od wielu lat szukająca o sobie prawdy, czuję się nieswojo w obliczu takich rewelacji na swój temat, zaczęłam się zastanawiać, jak ma się w obliczu rewelacji na swój temat czuć niesterapeutyzowana zanurzona w patriarchacie po uszy kobieta? Przecież zaprzeczenie jest pierwszą reakcją obronną, żeby nie zwariować. Co mi zresztą przypomina moje odczytanie na pewnej imprezie ulubionego fragmentu  „Mojej lewej jogi” o przygotowywaniu świąt przez autorkę. Fragment ów zdradzał (niezwykle zabawnie opisane) patriarchalne podejście jej taty do kwestii „krzątania się”. Wszyscy zgodnie wybuchnęli śmiechem, z tym że mój Partner feminista, łapiąc się przy tym za głowę i wykrzykując „o matko!”, a reszta – która szybko chyba zrozumiała, że ten śmiech był niestosowny – gwałtownie milknąc, a potem tłumacząc mi protekcjonalnie, że

niektóre kobiety może się właśnie lubią krzątać!

No może niektóre się właśnie lubią. No i fajnie, tylko że w ogóle nie o tym był ten fragment. Wytłumaczyłabym, że nie chodzi o prywatne wybory tej czy innej pani, tylko o system, który dopasowuje z automatu role do płci, co – nawet jeśli nasze preferencje się w to wstrzelą – generalnie jest niebezpieczne. Wytłumaczyłabym, ale zostałam zakrzyczana.
Czy chcę przez to powiedzieć, że książka jest tylko dla sterapeutyzowanych, świadomych siebie ludzi? Nie. Jej lektura już sama w sobie może być formą terapii. Prawda bywa i bolesna, i okrutna, i trudna czasem do przyjęcia, ale równocześnie bardzo uwalnia. Wydaje mi się zresztą, że kluczowa jest tu wrażliwość, bo Młynarska pisze ostro (miejscami), ale równocześnie czule (zawsze).

Nic jednak lepiej nie podsumuje tej książki, niż samo życie…

♦♦♦

W samym środku czytania, kiedy zagotowana do wrzenia polską niewrażliwością na równość (czyli feminizm) i istnieniem ciągłej potrzeby tłumaczenia gawiedzi tego samego, w cywilizowanym świecie kompletnie oczywistego – tu ogromnie podziwiam autorkę za cierpliwość i upór – odłożyłam na chwilę książkę. Wzięłam do ręki komórkę, żeby w przerwie od czytania zrelaksować się w mediach społecznościowych, a tam… przeprosiny-nie przeprosiny prezydenta Warszawy za „dupiarza”.  No i aż mną zatelepało – z trzech powodów:

  1. dlatego, że w ogóle w przestrzeni publicznej prezydent miasta stołecznego nazwał siebie „dupiarzem”
    – ok, padło to w radiowej audycji na luzie, jednak nie był to wyciek z prywatnych rozmów przy grillu nagranych pokątnie i nielegalnie, ten pan był tam w pracy
    – szokujące, że trzeba to komukolwiek wyjaśniać, ale poprzez nazwanie siebie (czy kogokolwiek) „dupiarzem”, pośrednio nazywa się kobiety „dupami”
  2. dlatego, że przeprosił w klasyczny i typowy dla dziadersów sposób, czyli nie przepraszając: „wszystkich, którzy poczuli się urażeni, przepraszam”
    – było to jak puszczenie śmierdzącego patriarchalnego bąka – zdarzyło się, trudno, teraz trzeba przeprosić i wyjść z sytuacji z twarzą; miał niepowtarzalną wizerunkowo okazję przekucia tego w coś dobrego (idealny pomysł podsunęła w swoim doskonałym video felietonie Eliza Michalik) – niestety, nie skorzystał, zostawiając po sobie trudny do wywietrzenia odór
  3. dlatego, że tyle komentujących kobiet (kobiet!!!) przyjęło groteskowy, szkodliwy i głupi sposób „obrony” tej wypowiedzi, mianowicie: „A JA LUBIĘ BYĆ NAZYWANA DUPĄ”! (XXI wiek, Europa Środkowa)
    – no argument po pierwsze rodem z piaskownicy, bo to że ty lubisz nie znaczy absolutnie nic ponad to, że ty lubisz, a to że nawet milion twoich obserwatorów lubi, nie znaczy nic ponad to, że milion podobnych do ciebie – dlatego cię obserwujących – obserwatorów lubi
    – a po drugie kompletnie nie na temat, bo pan prezydent nie opowiadał o indywidualnych preferencjach kobiet, z którymi trzy dekady temu sypiał, tylko nazwał siebie z tamtego okresu „dupiarzem” (takie tam, wspominki w radiu prezydenta stolicy – nakreślając kontekst); powodem naszego oburzenia (oburzenia obrażalskich stróżów poprawności politycznej z kijem w – nomen omen – dupie oraz kompletnie pozbawionych dystansu do siebie) było użycie konstrukcji językowej, która jest dla kobiet krzywdząca. „Dupiarz”, „dziwkarz”, „kurwiarz”, wszystkie te słowa w znaczeniu „mężczyzna utrzymujący częste kontakty seksualne z wieloma kobietami” nie obrażają tylko jego (przyjmując, że w ogóle go obrażają) – odwołują się do wulgarnego i nacechowanego negatywnie nazwania kobiet, z którymi sypiał. I kompletnie czym innym jest sytuacja, w której konkretna kobieta (jedna, druga, czy tysięczna) chce być nazwana przez konkretną osobę wulgarnie w konkretnej sytuacji (co nie powinno podlegać niczyjej ocenie), a kompletnie czym innym jest pozwalanie sobie na nazywanie kobiet „dupami”, „dziwkami” czy „kurwami”. Żeby tego nie rozumieć, potrzeba naprawdę złej woli lub małej inteligencji – a być może upiornego miksu jednego z drugim, będącego konsekwencją przedawkowania patriarchatu.

I, czując jakieś potężne déjà vu, sięgnęłam po „Okrutną jak Polka” i zajrzałam raz jeszcze do rozdziału, który czytałam jakiś czas wcześniej („Seksistowski pączek”, str. 46). Ależ… Paulina Młynarska już to Państwu przecież tłumaczyła! Dokładnie w lutym 2020 roku (książka jest zbiorem felietonów z kilku ostatnich lat).

[…] Michale! OTÓŻ MOŻNA CI ZARZUCIĆ SEKSIZM. Właśnie Ci go zarzucamy! Za co przepraszasz? Za to, że zamiast trzymać go pod deklem i kultywować po cichaczu, zarazem wspierając, pozwoliłeś mu pokazać wstrętną gębę? Gdybyś nie był seksistą, nie przyszłoby Ci nawet do głowy, żeby pleść publicznie o „pączusiach jak piersi młodych dziewczyn”.
WSZYSCY JESTEŚMY SEKSISTAMI. Ja też. Wszystkim nam można zarzucić seksizm. Tobie też. Ponieważ wychowano nas w seksistowskim świecie i seksistowskich narracjach. Nie potrafimy inaczej.
Cały numer polega na tym, żeby o tym wiedzieć i kiedy to z nas wychodzi – odnotowywać świadomie i łapać się na tym. A kiedy trzeba – przeprosić. Najlepiej jednym słowem, bez didaskaliów! My rozumiemy, co znaczy słowo „przepraszam”. Poradzimy sobie intelektualnie z jego obsługą.
Ty poradź sobie z lubieżnym dziadem w tobie, który wyskoczył jak dupa zza krzaka.

– „Okrutna jak Polka” Paulina Młynarska, str. 47

♦♦♦

W trakcie lektury rozdziału „Kto mnie upilnuje?” przypomniała mi się też inna sytuacja, sprzed niedawna. Instagram. Jedna pani – którą obserwowałam – opowiedziała o tym, że minimalistką nie jest, choć na minimalizm panuje ostatnio moda. Wyjaśniła, że ma bardzo dużo rzeczy (wiele kupowanych w porządnych zagranicznych lumpeksach), bo ich po prostu nie wyrzuca, a jej dbanie o planetę polega na tym, że jak już coś kupuje, to z dużą uważnością na to, żeby było jak najlepszej jakości i mogło się przydać jeszcze jej wnukom. Opowiedziała o swoich preferencjach, tłumacząc też rzecz oczywistą – problemem dla planety nie jest nie wyrzucanie tego, co już mamy, tylko kupowanie ciągle nowego i właśnie wyrzucanie tego. Na to z kolei druga pani – której nie obserwowałam i nie znałam – wyciągnęła daleko idący wniosek, że pierwsza pani piła do niej, bo ona właśnie promuje minimalizm. Na tym się jednak nie skończyło. Nie wiadomo skąd w instagramowej relacji drugiej pani (tej od minimalizmu) wjechało życie prywatne pierwszej pani i oskarżenie, że weszła ona w związek z żonatym mężczyzną oraz że odsunęła go od swoich dzieci z pierwszego małżeństwa (jak powszechnie wiadomo, mężczyzna w związku jest ubezwłasnowolniony i nie ma prawa o sobie stanowić). Uspokajając, mąż pierwszej pani nie był wcześniej mężem drugiej pani, choć druga pani na wszelki wypadek, stawiając się w roli orędowniczki prawdy obiektywnej, szybko zaznaczyła, że zdradziła kiedyś swojego męża. Podsumowując, jedna mówi: lubię swoją szafę i nie wyrzucam z niej rzeczy, a druga na to odpowiada: jesteś podstępną lafiryndą, zabierającą kobietom mężów, a ich dzieciom ojców, pogrążę cię. Byłoby to nawet dosyć zabawne, gdyby nie stały za tym dramaty ludzi, ich depresje, trudne decyzje, czy wychodzenie z przemocowych związków wystawione na świecznik; na ocenę wszystkich instagramowych Dulskich. Paradoks całej tej sytuacji polega na tym, że druga pani – atakująca minimalistka – jest feministką, działającą na rzecz wspierania kobiet, pierwsza zaś – zaatakowana nieminimalistka – nie tylko kompletnie idei feminizmu nie rozumie, ale też (co akurat przykre), wyśmiewa ludzi mających takie poglądy. Nawet tych, którzy próbują spokojnie, merytorycznie i bez niepotrzebnych emocji tłumaczyć chociażby za co feministki tak się tego „dupiarza” uczepiły.
Ten przykład idealne pokazuje problem, który porusza w swoich felietonach Paulina Młynarska. Ofiarami mocno zakorzenionego w nas patriarchatu padają zarówno osoby jego świadome, jak i te negujące jego istnienie.
A przypomniałam sobie tę historię, czytając słowa:

Wiem, jaką drogę musiałam przebyć, aby pokonać w sobie stare wzorce. Wpojone mi od zawsze, zapisane w moim kobiecym DNA poczucie wstydu, niższości, winy, bycia „nie w porządku”. Utajoną pogardę do samej siebie i do innych kobiet, podejrzliwość wobec własnej seksualności, a także służalczość i lękliwość wobec męskiej hierarchii. Oraz „pilnowanie” innych kobiet, czyli pakowanie się ze swoim pouczeniem moralnym w ich prywatne wybory, ocenianie ich, szukanie w nich winy, gdy skarżyły się na niesprawiedliwość, mówienie „ja bym” i wiedzenie lepiej, co w danej sytuacji należałoby zrobić. I jeszcze tę lepką satysfakcję, gdy się okazywało, że facet wybrał, pochwalił, skomplementował właśnie mnie, a nie ją.

– „Okrutna jak Polka” Paulina Młynarska, str. 87

♦♦♦

No a kiedy już skończyłam czytać, zachwycona (sposobem myślenia, imponującym, wyśmienitym piórem i rozczulającą wrażliwością autorki), zezłoszczona (że o tym wszystkim w tym kraju ciągle jeszcze pisać trzeba) i zasmucona (że dobrnęłam już do końca, choć tak bardzo nie chciałam – po cichu liczę na to, że przy niezwykłej literackiej płodności Pauliny Młynarskiej, kolejną jej książkę będę mieć w rękach już za kilka miesięcy), wybuchła kolejna mini aferka, po której całkowicie opadły mi witki.
Autorka w mediach społecznościowych zacytowała fragment poprzedniej swojej książki („Moja lewa joga”). To fragment o tym, jak wiele dała jej terapia, ale też jak ważnym uzupełnieniem tej terapii stała się joga. Fragment piękny, przejmujący, intymny. Wielką sztuką jest tak pisać o osobistych przeżyciach, by zachować ciągle pewną uniwersalność przekazu. Młynarska podzieliła się tym, jak poznawała własną historię:

Historię o przemocy i molestowaniu seksualnym, która była moim udziałem we wczesnym dzieciństwie, a potem w wieku dojrzewania.

– „Moja lewa joga” Paulina Młynarska

I jakie pytanie pada od obcej osoby pod takiem postem? Pytanie sztandarowe:

GDZIE BYLI RODZICE?

Dlaczego to złe pytanie? Bo przekracza granice, jest dyktowane wścibstwem (nawet, jeśli wydaje się nam, że troską) i sprawia, że osoba, która i tak dużo przed nami odsłoniła, może się poczuć z tym źle. Odsłanianie się powinno spotykać się z uznaniem i wsparciem. Człowiek odsłoniony jest bardziej wrażliwy, łatwiej go zranić. Wrażliwe jednostki doskonale wiedzą, że nie wolno wtedy obcesowo, brutalnie, z grubej rury. Niewrażliwe jednostki nawet jeśli tego nie czują, mogą i powinny się tego nauczyć.
Po drugie dlaczego jest w nas naturalny odruch (tak, biję się w piersi, że i ja nie jestem tu bez winy) pytania, gdzie byli rodzice wtedy, kiedy nie mówimy o wypadku wynikającym z nieupilnowania małego dziecka, lecz ewidentnej krzywdzie wyrządzanej przez konkretną osobę trzecią? Przestańmy obwiniać wszystkich dookoła, ofiary nie wyłączając (oraz wszystkie okoliczności zajścia) zamiast obwiniać faktycznego sprawcę molestowania seksualnego. (W kwestii przemocy seksualnej, jakiej doświadczyła Paulina Młynarska – opisywanej również w „Okrutnej jak Polka” – czuję ból poniekąd podwójny. Słynny, ceniony reżyser bywał u nas w domu, poznałam go. Bardzo, bardzo mi przykro i źle, że tak straszliwa, niewiarygodna i niedopuszczalna sytuacja w ogóle zaszła.)
Pytania z tezą

  • gdzie byli rodzice? (teza: nie było ich, a powinni być i zapobiec!)

leżą niebezpiecznie blisko rad, o które nie prosimy.

To niekończące się pouczanie i „lepiejwiedzenie” dotyczy także spraw dramatycznych i bardzo bolesnych. Nie ma takiego tematu, na który wszystkowiedzące „ciocie dobre rady” taktownie by pomilczały.
Nie liczy się, czy ktoś poczuje się zraniony i osaczony. Rada oraz pouczanie muszą zostać wygłoszone. Serio, kompulsja!
Wielu psychologów od dawna zwraca uwagę na to, że NIECHCIANE RADY są formą przemocy. Zamiast pytać „co zrobisz?”, mówicie „ja bym zrobiła”. Zamiast „czy można jakoś pomóc?”, powiadacie „niech pani”.

– „Okrutna jak Polka” Paulina Młynarska, str. 110

Ja jednak, nieproszona, pozwolę dziś sobie na jedną (tylko jedną, obiecuję!) naprawdę dobrą radę dla wszystkich: przeczytajcie „Okrutną jak Polka”! To książka nie tylko mądra i wspaniale napisana, ale przede wszystkim bardzo ważna!

P.S. Na deser, wyjątkowo nie piosenka, lecz pewien filmowy fragment. Poprzedzę go jednak kolejnym smakowitym cytatem z „Okrutnej jak Polka”.

I tak sobie myślę, przeglądając z rana internet, że polskie media społecznościowe to wcale nie jest królestwo hejtu. To imperium Mamoniowej! To Mamoniowej jest tu najwięcej. Mamoniowa płci obojga zawsze wie lepiej, nawet jeśli nic nie wie. Wzdycha, wydyma wargi, przewraca wirtualnymi oczami. Jej (powtarzam – niezależnie od płci) mantra brzmi: „Ja bym!”. Jej credo: „Pouczę was”. Jej cel: wykazać, że cudze wybory życiowe, wiedza, gust, pomysły, poglądy, wygląd, itd. są do dupy. Dopiero kiedy już da wyraz swojej głębokiej dezaprobacie dla reszty świata, może się odprężyć i westchnąć: „Cudownie tu jest, cudownie, cudownie…”

– „Okrutna jak Polka” Paulina Młynarska, str. 19

fot. Bożena Szuj