„Pomóż dziecku mniej myśleć; o wrażliwych dzieciach, które za bardzo się przejmują” Christel Petitcollin

fot. Bożena Szuj

tłumaczenie: Natalia Wiśniewska
wydawnictwo: Feeria
rok wydania: 2019
oryginalny tytuł: Mon enfant pense trop: Comment l’accompagner dans sa surefficienceo

Kiedy już wydawało mi się, że przeczytałam wszystkie książki Christel Petitcollin na temat nadwydajności mentalnej (nazywanej też prawopółkulowością, ponadprzeciętną zdolnością czy wysoką wrażliwością), przypomniałam sobie, że jest jeszcze jedna pozycja z tej serii – chronologicznie przedostatnia, ale pominięta przeze mnie – „Pomóż dziecku mniej myśleć; o wrażliwych dzieciach, które za bardzo się przejmują”. Pomyślałam, że jest skierowana do rodziców nadwydajnych dzieci, więc nie jestem jej adresatem. Był to błąd, z którego miałam szybko zdać sobie sprawę.

fot. Bożena Szuj

🍀 Od dziecka

fot. Bożena Szuj

Jak wiadomo, wszystkie nasze najgłębsze traumy, problemy z socjalizowaniem się czy wręcz zaburzenia na ogół mają swój początek w bardzo wczesnym dzieciństwie. Książkę Petitcollin można więc traktować nie tylko jak praktyczny poradnik dla rodziców i opiekunów dzieci nadwydajnych (którym niewątpliwie jest), ale też jak doskonałe uzupełnienie dwóch pierwszych książek z serii, czyli „Jak mniej myśleć; dla analizujących bez końca i wysoko wrażliwych” oraz „Jak lepiej myśleć; dla analizujących bez końca i wysoko wrażliwych”. W końcu dorośli nadwydajni byli kiedyś nadwydajnymi dziećmi i wrócenie pamięcią do tego czasu, zwłaszcza do trudnych momentów, pomoże nam wiele w głowie uporządkować. W dzieciństwie wszystko się nie tylko zaczyna, ale też kształtuje. Nie wiem nic o wychowywaniu prawopółkulowych dzieci. Wiem natomiast wszystko o byciu prawopółkulowym dzieckiem. No, „wiem” w praktyce, bo wiedzę teoretyczną zdobyłam dopiero podczas lektury omawianej książki.

fot. Bożena Szuj

🍀 Nadwydajność – co to takiego?

fot. Bożena Szuj

We wszystkich pozostałych recenzjach książek Petitcollin podejmuję próbę odpowiedzi na pytanie czym jest nadwydajność mentalna. Te książki również dosyć obszernie i w szerzej zarysowanym kontekście na to pytanie odpowiadają. Równocześnie ciągle z tym terminem (funkcjonującym w mainstreamie jako wysoka wrażliwość) jest pewien problem, gdyż nie jest to kategoria medyczna. Nie funkcjonuje jako zbadana, opisana i sklasyfikowana jednostka ani w psychiatrii, ani w psychologii. Z tym, że – choć wielu uważa ten fakt za argument popierający tezę, że „wysoka wrażliwość nie istnieje” – nie może funkcjonować, bo nie jest ani chorobą, ani zaburzeniem. Stanowi pewien zbiór cech związany z „innym okablowaniem mózgu”, czyli specyficzną neurologiczną urodą zainteresowanych.

Udało nam się też z terapeutką (prawie) rozwikłać zagadkę wysokiej wrażliwości. Choć nie jest to termin medyczny i ciągle budzi sporo kontrowersji, jednak łączy w sobie wiele cech mieszczących się w skalach: psychastenii, paranoi i schizofrenii, w których uzyskałam najwyższe wyniki. Część z nich terapeutka opisała też jako charakterystyczne dla artystów.

– pisałam w tekście „Obsesyjno-kompulsywnie”, wspominając swój test osobowości

Zdania i wśród laików, i wśród specjalistów na ten temat są oczywiście podzielone, natomiast najprostszym testem jest przeczytanie pierwszej książki z serii, czyli „Jak mniej myśleć; dla analizujących bez końca i wysoko wrażliwych”. Prawopółkulowcy oddychają z ulgą podczas lektury, wiedząc, że to książka o nich. Że nie są z kosmosu, nie mają niezdiagnozowanego ADHD, zespołu Aspergera czy wręcz autyzmu. Mają pewną inność, z którą nie tylko można żyć, ale z której można też czerpać wiele dobrego. Warto jednak zrozumieć, jak widzi świat reszta, czyli normalnie myślący/lewopółkulowcy, by umieć się efektywniej komunikować ze światem. Tego we wszystkich książkach z ogromną empatią i cierpliwością uczy nas autorka.

fot. Bożena Szuj

🍀 Nadwydajni i nienadwydajni
rodzice nadwydajnych dzieci

fot. Bożena Szuj

Jako nadwydajne dziecko dwojga nadwydajnych rodziców (i jako nadwydajny potencjalny rodzic potencjalnie nadwydajnego dziecka) żywiłam w sobie przekonanie, że niezrozumienie nadwydajności swojego dziecka ma źródło w niezrozumieniu swojej własnej nadwydajności. I po części tak faktycznie jest. Nie zdawałam sobie jednak sprawy, że niektórym nadwydajnym dorosłym tak bardzo może ciążyć ich własna odmienność (a przede wszystkim nieumiejętność dostosowania się do tego, czego świat – a więc normalnie myśląca większość – od nich oczekuje), że całą tę niechęć i frustrację przelewają na swoje nadwydajne dzieci. Była to dla mnie informacja wstrząsająca, uświadamiająca mi, że wychowywanie nadwydajnego dziecka jest gigantycznym wyzwaniem nie tylko dla nienadwydajnego rodzica, ale może nim być też dla rodzica, który teoretycznie powinien takie dziecko rozumieć znacznie lepiej, torując mu (poprzez własne doświadczenie) drogę.
Choć książka dotyka bardzo konkretnego zagadnienia, jest w niej jednak pewna cudowna uniwersalność. Nie trzeba bowiem ani opiekować się wysoko wrażliwym dzieckiem, ani samemu być prawopółkulowcem, żeby lektura rozszerzyła nasze horyzonty i zwyczajnie pokazała nam inną, być może zaskakującą perspektywę. Jeśli zaś rzecz się tyczy nauczycieli, pedagogów i wszystkich, którzy zajmują się zawodowo pracą z dziećmi, jest to dla nich lektura absolutnie obowiązkowa, bo prędzej czy później będą się musieli zmierzyć z opisanymi w książce problemami!

fot. Bożena Szuj

Przeczytaj też moje recenzje inNych książek tej autorki:

fot. Marianna Patkowska

Jeśli podoba Ci się, jak piszę, i chcesz mnie docenić,
kliknij w poniższą ikonkę i postaw mi, proszę, wirtualną kawę ☕️

Postaw mi kawę na buycoffee.to

fot. Marianna Patkowska

„Jak mniej się męczyć w zwyczajnym świecie; dla analizujących bez końca i wysoko wrażliwych” Christel Petitcollin

fot. Bożena Szuj

tłumaczenie: Łukasz Musiał
wydawnictwo: Feeria
rok wydania: 2021
oryginalny tytuł: J’ai pas les codes! Comprendre enfin le monde qui nous entoure

Dostawanie książek Christel Petitcollin o nadwydajności mentalnej (lub też wysokiej wrażliwości) z okazji imienin oraz urodzin powoli zaczęło stawać się u mnie nową świecką tradycją. Tym razem upatrzyłam sobie w księgarni tuż przed swoimi urodzinami najnowsze dzieło tej autorki zatytułowane „Jak mniej się męczyć w zwyczajnym świecie” i… po prostu zażyczyłam je sobie od Partnera.
Christel Petitcollin jest dla mnie już od kilku lat jak przyjaciółka, która najlepiej rozumie, nie ocenia i nie doradza. Z którą można od czasu do czasu usiąść wygodnie na kanapie z trunkiem alkoholowym lub niealkoholowym i porozmawiać o wszystkim. Przyjaciółka, która trochę matkuje oraz dużo lepiej ogarnia mnie rozumem (i praktyką terapeutyczną) niż ja sama. Przyjaciółka, do której mogę się przytulić i poczuć bezpiecznie; przed którą nie muszę się z niczego tłumaczyć.
Przyjaźń jest jednak zawsze pewnym wyzwaniem i prędzej czy później przychodzi moment, w którym zaczyna nas zwyczajnie irytować, że przy wszystkich swoich niezaprzeczalnych zaletach przyjaciółka kładzie swoją torebkę na naszym stole, notorycznie się spóźnia, czy woli koty od psów. Dla mnie ten moment w mojej jednostronnej relacji z Christel Petitcollin przyszedł na początku lektury książki „Jak mniej się męczyć w zwyczajnym świecie; dla analizujących bez końca i wysoko wrażliwych”. Warto w tym miejscu zaznaczyć, że byłam w bardzo specyficznym momencie swojego życia – tuż po przemocy, której padłam ofiarą w krakowskim szpitalu, dochodziłam do siebie, koiłam nerwy i łapałam się wszystkiego, co mogło dać mi chociaż ułudę normalności i spokoju. To z pewnością wywindowało moje oczekiwania wobec tej książki. (Choć, żeby była jasność – ona nie jest, przynajmniej językowo, gorsza od pozostałych z tej serii.) Tymczasem najpierw autorka spuściła bombę w postaci informacji, że… sama również jest osobą nadwydajną mentalnie, a potem pokusiła się o kilka stwierdzeń (być może skrótów myślowych), które mnie zaniepokoiły. Ale po kolei.
Petitcollin wyjaśniła, że było dla niej oczywiste, że domyślimy się, że rozumie nas tak dobrze właśnie dlatego, że jest jedną z nas. Jednak wielu czytelników – o czym napisała w tej książce – było wręcz zdruzgotanych faktem, że i ona jest prawopółkulowcem, bo oznacza to, że nasze wyobrażenie (tak, moje też), że jakiś empatyczny neurotypowy terapeuta z czułością zajął się naturą naszych neuroatypowych mózgów legło właśnie w gruzach. Naszą neurologiczną urodą zajmujemy się wyłącznie my sami, różnice między neurotypowym a neuroatypowym światem chcemy zgłębiać tylko my, a choć wszyscy wiemy jak ważny jest dialog, otwartość i umiejętność pójścia na kompromis, w sytuacji prawopółkulowości to my musimy zrozumieć lewopółkulowy świat i nauczyć się w nim jakoś funkcjonować. On nami w najmniejszym nawet stopniu zainteresowany nie jest. (Taką przynajmniej wizję przedstawia nam autorka.) Ta informacja przy ciągłym wylizywaniu ran zadanych mi przez panią kierownik krakowskiego OLZON-u to było dla mnie trochę za dużo. Oczywiście – z właściwą dla nadwydajnych skłonnością do nadinterpretowywania faktów – szybko wyciągnęłam z tego wniosek, że jesteśmy niesłyszalni, irytujący dla bliźnich oraz musimy się godzić na całe zło, które się nam przydarza. (Wielką przesadą było towarzyszące mi wtedy przekonanie, że na opisywanym oddziale spotkałam się z „niemiłą normalnie myślącą osobą” – spotkałam się z podłym, przemocowym manipulatorem, który – jak wiemy z innej książki tej autorki – jest dla nas największym zagrożeniem.)

Kiedy napisałam: „Otóż lejka nie wciśniesz do rury”, wydawało mi się, że aluzja jest jasna: lejek da się wcisnąć tylko do lejka. Dla jednych nie ulegało wątpliwości, że ponieważ tak dobrze was rozumiem, stanowię część rodziny nadwydajnych; dla innych absolutnie nie było to oczywiste. Kompletnie mnie to zaskoczyło. Pisaliście, że – „jak na normalnie myślącą” – odwaliłam kawał dobrej roboty. Wasze niezasłużone peany były dla mnie szalenie krępujące, ale tak naprawdę dopiero o wiele później zdałam sobie sprawę z rozmiaru szkód, jakie wyrządziłam swoim nieumyślnym oszustwem: zmyleni moją pseudoneutralnością, uwierzyliście, jak Simon, że ktoś normalnie myślący mógł w pełni was zrozumieć. Gorzej, że studiowanie waszego przypadku mogłoby być dla niego pasjonujące. Niestety, dzisiaj już wiem, że to mrzonki. Czytając tę książkę, niejeden raz będziecie mieli okazję przekonać się dlaczego.

– „Jak mniej się męczyć w zwyczajnym świecie; dla analizujących bez końca i wysoko wrażliwych” Christel Petitcollin, str. 16

Dziś myślę, że to bez znaczenia, czy autorka serii dobrych i niesłychanie trafnych książek o wysokiej wrażliwości sama również jest wysoko wrażliwa, czy nie. Będąc wysoko wrażliwa (prawopółkulowa, nadwydajna mentalnie), widzi więcej, głębiej, cechuje ją większa dociekliwość, empatia. Jedynym ewentualnym minusem może być opisywanie problemu od środka, więc mniejszy być może dystans. Z drugiej strony, gdyby była normalnie myśląca (lewopółkulowa), może i miałaby potrzebny dystans do tematu swojej książki, ale pewnie brak tak charakterystycznego dla prawopółkulowców analitycznego podejścia i potrzeby zagłębiania się we wszystko w nieosiągalny dla lewopółkulowców sposób skutkowałoby dużo gorszym efektem. Trzeciej możliwości (czegoś pomiędzy neurotypowością a neuroatypowością) nie ma!

🧿 O czym jest ta książka?

Najprościej rzecz ujmując, autorka rozkłada w niej na czynniki pierwsze wszystko to, czego nie wiemy o świecie, ale boimy się zapytać, bo dla większości (normalnie myślących, rzecz jasna) to oczywiste. Dowiemy się z niej więc, czym jest opowieść zbiorowa, dlaczego podczas small talku lepiej nie poruszać tematów egzystencjalnych (np. śmierci), po czym poznać, że ktoś z nami flirtuje (albo że my flirtujemy z nim), czemu normalnie myślący nie lubią prawdy za wszelką cenę (i przed czym chroni to społeczność, poza której nawias na ogół czujemy się wyrzucani), a także jak nieprawdziwą wizję naszych intencji często mają normalnie myślący. Jest to w pewnym sensie praktyczny poradnik dla prawopółkulowców jak nie zrażać do siebie ludzi i tym samym ograniczyć liczbę wykluczeń, jakich na co dzień doświadczamy. Sama w kilku momentach przyjrzałam się sobie przez pryzmat przeczytanych rozdziałów i udało mi się w krytycznych momentach ugryźć w język, co znacząco poprawiło jakość relacji, w jakie weszłam.
Bardzo poruszyły mnie słowa Petitcollin zdające się obserwacją boleśnie prawdziwą:

Aż wreszcie, przyjrzawszy się problemowi z bliska, zrozumiałam, jak dalece nadwydajny może być uciążliwy. Radośnie rozprawia o śmierci, wolności, autonomii czy sensie życia. Wytrąca rozmówców z równowagi, mówiąc nie to, co trzeba. Gardzi udawaniem, z którego normalnie myślący są tak dumni. Nigdy nie wczuwa się w klimat. Uprawia mało subtelny podryw, ale zupełnie nieświadomie. Burzy konwenanse. Uwielbia kontrowersje. Nigdy nie jest tam, gdzie się go oczekuje. Wymaga wyczerpujących odpowiedzi na wszystkie – również te prowokujące – pytania. A przede wszystkim, sądząc, że jest mądrzejszy od całej reszty, twierdzi, że potrafiłby rozwiązać każdy problem świata. Musiałam przyznać, że to dość trudne do zniesienia – nawet dla kogoś wybitnie cierpliwego!
Potem odkryłam, że osoby neurotypowe noszą w sobie pasywno-agresywny pierwiastek, który sprawia, że za fasadą ich uprzejmości kryje się wrogość – bardziej realna, niż mi się do tej pory wydawało. Fasada ta zaczyna pękać, gdy zaczynamy poruszać temat nadwydajności. Jean-Paul Brighelli mówi o prawdziwej „nienawiści wobec intelektu” i zauważa, że już w szkole podstawowej dobrzy uczniowie są systematycznie nękani.

– „Jak mniej się męczyć w zwyczajnym świecie; dla analizujących bez końca i wysoko wrażliwych” Christel Petitcollin, str. 196

Oczywiście widzę tu jak na dłoni swoje krakowskie przejścia. Nasuwa mi się jednak pytanie:

Czy naprawdę mamy skulić uszy po sobie i zgadzać się na wspomnianą ukrytą wrogość, albo przynajmniej przyjąć, że tę po prostu będziemy wzbudzać?

Mnie taki pomysł nie odpowiada. Alternatywą jest – tak mi przez wielu serdecznych znajomych odradzana – walka i nazywanie agresji po imieniu. Niezgoda na nią. Nawet, jeśli to walka z wiatrakami, wolę głupio walczyć niż zasilić liczne już przecież szeregi mądrych tchórzy.

🧿 Zastrzeżenia

fot. Bożena Szuj

Muszę się przyznać, że jest to pierwsza z czterech przeczytanych przeze mnie książek Christel Petitcollin z tej serii (po „Jak mniej myśleć”, „Jak lepiej myśleć”, „Jak nie dać sobą manipulować”), co do której moje uczucia są mieszane. Moje bardziej krytyczne podejście do tej pozycji może mieć przeróżne powody. Mam jednak pewność, że jednym z nich wcale nie jest zmiana tłumacza (poprzednie książki tłumaczyła Krystyna Arustowicz) – językowo nie mam do niej żadnych zastrzeżeń.

  • Po pierwsze początkowy szok wywołany wyznaniem autorki, że również jest nadwydajna mentalnie, nie opuszczał mnie przez lekturę co najmniej połowy książki, z pewnością utrudniając mi przyswajanie zawartych w niej informacji. Ściślej, nie umiałam czytać jej bez – co, znowu, charakterystyczne dla nadwydajnych – jednej natrętnej myśli. Mianowicie, że może ta cała prawopółkulowość to też szuryzm. Ludzi patrzących na świat znacznie głębiej charakteryzuje przecież doszukiwanie się sensu niemal wszędzie. Może doszukujemy się go również tam, gdzie go nie ma? Równocześnie wiem przecież każdą cząstką siebie, że – jak by tego nie nazwać – jest pewna rzeczywiście mała grupa ludzi, z którą postrzegamy rzeczy w niezwykle zbliżony sposób. Wiem też, że druzgocąca większość postrzega je w sposób dla nas z kolei nieosiągalny. Sposób, którego ani nie rozumiem, ani nie bardzo lubię. Czy faktem jest „inne okablowanie mózgu” i to, że u 80 – 85% populacji głównodowodzącą półkulą mózgową jest półkula lewa, a u nas jest to półkula prawa? Nie wiem tego. Ufam Christel Petitcollin, której nie sposób przecież odmówić imponującej wiedzy, zaangażowania w badanie wysokiej wrażliwości, ogromu przeczytanych na ten temat specjalistycznych książek i długoletniej praktyki w zawodzie terapeuty.
  • Po drugie, albo nie zwróciłam na to uwagi wcześniej, albo dopiero w tej książce pojawiały się czasem dość niepokojące uproszczenia. Zirytowała mnie na przykład opowieść o wirtualnej naturze pieniądza (str. 57). Streszczając, anegdotka opowiada o tym, jak jednym banknotem turysta zapłacił za hotel z góry, hotelarz za pranie, właściciel pralni  mechanikowi, a mechanik piekarzowi, a na końcu hotelarz musiał zwrócić nowy banknot o tym samym nominale turyście, który jednak musiał z noclegu zrezygnować.

Historia ta ma za zadanie obnażyć wirtualny aspekt pieniądza. Przypuszczam, że ekonomista z łatwością wytknąłby nieścisłości logiczne takiego myślenia, ale mam to w nosie; księgowość to nie moja działka, a poza tym uwielbiam tę historię, tak jak uwielbiam świadomość, że lis w moim ogrodzie obchodzi się bez karty kredytowej.

– „Jak mniej się męczyć w zwyczajnym świecie; dla analizujących bez końca i wysoko wrażliwych” Christel Petitcollin, str. 57

No ja ekonomistą nie jestem. Więcej, powiedzieć, że się na ekonomii nie znam, to nic nie powiedzieć! Jednak również z łatwością mogę wytknąć nieścisłości logiczne takiego myślenia. To, że księgowość nie jest działką autorki, widzimy, nie rozumiem jednak, czemu przytoczona opowiastka ma służyć. Mój bunt rodzi podejście „nie znam się, nie mam pojęcia, fachowcy to na pewno wytłumaczą, ale pozostanę przy swoich oderwanych od rzeczywistości bajkach, bo je lubię”, gdyż łudząco przypomina właśnie każdy szuryzm. Nieważne, że antycovidowe szczepionki są bezpieczne, przebadane i bazują na tym, co już od dawna istnieje. Nieważne, że mówią o tym do znudzenia wirusolodzy i lekarze. Hasła „spisek koncernów farmaceutycznych”, czy „eksperymenty na ludziach” dla niektórych ciągle brzmią nie dość idiotycznie, by nie powtarzać ich głośno. Parafrazując autorkę: „mam to w nosie; wirusologia to nie moja działka, a poza tym uwielbiam tę historię”. No nie. Bądźmy odpowiedzialni i tępmy głupotę w zarodku. Pani Petitcollin, przywołuję Panią do porządku!

  • W końcu po trzecie – teza postawiona w książce jest następująca: świat jest wyraźnie podzielony na prawo i lewopółkulowców. Z tym, że ci pierwsi są niedostosowanymi do twardych społecznych norm patologicznymi wrażliwcami czującymi zbyt mocno, liczącymi zaledwie niecałe 20% populacji, a ci drudzy to głupkowata większość niezainteresowana niczym, co inne od banalnych reguł, którymi się kierują. Spójrzmy na to z zewnątrz. Tak przecież nie jest. Linia podziału jest nieoczywista, nie zawsze uchwytna. Nadwydajni mogą być w swojej cudownej przypadłości (a tak naprawdę, po prostu neurologicznej urodzie) niesamowicie pogubieni, a mogą też – zwłaszcza po terapii – znakomicie w społeczeństwie funkcjonować, kiedy zrozumieją, ile mogą światu zaoferować, ale też jakie są ich ograniczenia odróżniające ich od normalnie myślącej większości. Tak samo w drugą stronę. Normalnie myślący mogą być nadwydajnymi zmęczeni i zirytowani, ale mogą się też intrygującą umiejętnością postrzegania świata nadwydajnych zwyczajnie zachwycić. (Wiem co mówię, bo mam jeden taki bardzo wyjątkowy normalnie myślący Egzemplarz w domu!) Kluczem jest tu świadomość zarówno u jednych, jak i drugich. I tu nie zgodzę się, że przytaczaną przeze mnie wyżej obserwację autorki, którą nazwałam „boleśnie prawdziwą” można uznać za reprezentatywną dla 80% (!!!) populacji. Owszem, ponieważ czujemy mocniej, każdy przejaw odrzucenia interpretujemy jak „zdanie całego świata na nasz temat”.  Jednak naprawdę potrafimy fascynować swoją zauważalną innością. Pytanie, co z tym zrobimy. Pytanie, co zrobią z tym normalnie myślący.
    Reasumując, idźmy wszyscy na dobrą terapię (oczywiście omijając krakowski OLZON szerokim łukiem)!

P.S. A na deser łączę jedną z moich ulubionych piosenek, w których charyzmatyczna Selah Sue opowiada o niełatwych relacjach ze światem.

fot. Bożena Szuj

Przeczytaj też moje recenzje innych książek tej autorki:

nNie mariankuj!

fot. Marianna Patkowska

1. Wewnętrzna integralność,
czyli zrozumieć siebie

fot. Marianna Patkowska

Przez wiele lat, wchodząc w nowe środowisko, próbowałam być neutralna, dostosować się i pozostawać w miarę możliwości niezauważona. Wychodziło mi to fatalnie, bo mam alergię na fałsz i śliskość, od razu je wyczuwając, a kiedy już je wyczuję, moją neutralność od razu trafia szlag, bo jestem urodzonym wojownikiem i bez mrugnięcia okiem ruszam (niczym na tego Bolszewika, wymachując szabelką, jak prawdziwa Polka nieomal) do boju. Ponieważ fałsz rzadko kiedy idzie w parze z inteligencją, czuję palącą potrzebę dosadnego zaznaczenia, że go widzę i że się na niego w swoim pobliżu nie godzę.
Odłóżmy jednak na bok mój absolutny brak skuteczności i zastanówmy się dlaczego tyle lat ciągle próbowałam bywać neutralna i dopasowana? Otóż dawno temu uwierzyłam w dwa społeczne mity, oba powtarzane małym dziewczynkom od pokoleń. Pierwszy taki, że kobiety na cudzą serdeczność muszą sobie zasłużyć, będąc grzeczne i posłuszne; drugi taki, że jeśli będą grzeczne i miłe, wszyscy będą je lubić. (Nie, te zasady nie dotyczą chłopców. Nigdy nie dotyczyły.) Choć wierzę swojemu mózgowi dużo bardziej niż wszelkim mądrościom ludowym, te mity wdrukowały się w (nie tylko) moje kobiece DNA.
Zrzuciłam z siebie ogromny ciężar, kiedy zrozumiałam w końcu, że nie muszę próbować zasługiwać na niczyją serdeczność. Przede wszystkim dlatego, że wcale jej nie potrzebuję. Każdy z nas odpowiada tylko (albo aż) za siebie samego; jest odrębnym Wszechświatem. Podczas zetknięcia z drugim odrębnym Wszechświatem, jakim jest inny człowiek, mogą wydarzyć się cuda (zadziać się w nas kosmiczne zmiany), ale może też nie wydarzyć się nic. I to też jest ok. Serdeczność bliźnich jest bardzo miła, ale nie jest wcale konieczna do prawidłowego funkcjonowania i rozwijania się. Od kiedy nie oczekuję od innych, że będą dla mnie mili, po prostu sama traktując ich tak, jak chcę być traktowana, jest mi lepiej. Im szybciej uwierzymy komuś, kto wyraźnie daje nam do zrozumienia, że nas nie polubił, tym dla nas lepiej. Nigdy nie będzie tak, że polubią nas wszyscy. Oczywiste jest dla mnie to, że szybkie wchodzenie w intelektualne bójki, kiedy coś wzbudzi mój sprzeciw, nie przysparza mi zwolenników (ja z kolei nie przepadam za ludźmi, którzy wykazują się tchórzostwem, więc w takich sytuacjach niechęć jest obustronna). Jednak nie lubić można mnie też zupełnie bez powodu. Przestałam się nad tym zastanawiać w momencie, w którym uświadomiłam sobie, że to sprawa jedynie osoby, która podejmuje decyzję o tym, jakie uczucia w niej wzbudzam. Wspaniale, jeśli mogę jej udowodnić, że w ogóle ma jakiekolwiek!
Reasumując, oderwanie się od tej pozornej zależności od tego, co myślą o nas inni ludzie, pomogło mi się ze sobą zintegrować i zrozumieć siebie jako całość. Na pewno w ogromnej mierze zawdzięczam to Drapieżnikowi.

2. Dawanie się poznać inNym
w prawdziwym świetle

fot. Marianna Patkowska

Kiedy odrzuciłam nieudolnie podejmowane próby bycia neutralną, okazało się jak wielkim ułatwieniem życia jest wysyłanie ludziom prostych komunikatów o tym, kim się tak naprawdę jest. Początek tego roku obfitował w zupełnie przełomowe dla mnie wydarzenia. Zarówno lektura drugiej książki Christel Petitcollin o osobach nadwydajnych mentalnie, jak i niesłychanie intensywny intelektualnie kontakt z Drapieżnikiem pomogły mi zrozumieć siebie jako kobietę, która nie tylko może, ale nawet powinna mieć i wskazywać innym swoje granice oraz którą na pewno definiuje jej prawopółkulowość. Zostałam też niezwykle szybko i ciepło przyjęta przez grupę fantastycznych osób w nowej pracy. Okazało się, że wystarczyło jedynie być sobą, by szybko usłyszeć (w ich rozmowie ze sobą) jeden z najcudowniejszych neologizmów na świecie:

– Nie mariankuj!

– jeden z najcudowniejszych neologizmów na świecie, utworzony przez moich znajomych z pracy

3. Myślenie rozgałęzione i overthinking
czyli czym jest mariankowanie

fot. Marianna Patkowska

Kiedy przez przypadek weszłam w sam środek gorącego (nomen omen) sporu i koledzy zadali mi jednogłośnie pytanie:

– Czy lepsze są małe czy duże piersi?

– pytanie moich kolegów

nie umiałam udzielić odpowiedzi bez zadania im pytania pomocniczego, mianowicie:

 

– Ale u kobiet, czy u mężczyzn?

– pytanie pomocnicze, które musiałam zadać przed udzieleniem odpowiedzi

Nie dlatego, żebym miała coś przeciwko dużym męskim piersiom, ale o ile u mężczyzn wcale nie muszą one być lepsze od małych, o tyle duże kobiece piersi są lepsze od większości rzeczy na tej planecie, więc w co najmniej kilku sensach mogę z czystym sumieniem nazwać je „lepszymi”.
To jeden z wielu przykładów na typowe mariankowanie. W mojej głowie uruchamia się maszyneria i rozkładam każdą usłyszaną rzecz na czynNiki pierwsze, próbując ogarnąć problem równocześnie i w ogóle, i w szczególe. Mózg wysyła mi faksem obszerną bazę danych, czyli zestawienie wszystkich prawdopodobieństw. Każde z nich biorę na warsztat. Potrafię równocześnie rozpatrywać kilkanaście ewentualnych intencji nadawcy komunikatu i, w drugiej otwartej karcie, wszystkie możliwości interpretacji każdej z tych potencjalnych intencji. Potem pozostaje mi przefiltrowanie tych interpretacji przez siebie samą, bo przecież fakt, że ktoś skrajnie ode mnie inny zareagowałby jakoś (i w swoich obliczeniach muszę to uwzględnić!), nie oznacza wcale, że moja moralność, mój światopogląd i doświadczenia na taką reakcję mi w ogóle pozwolą. Najbardziej się zawsze boję tego, że mogłam cokolwiek na jakimś etapie pominąć.
Lawina myśli, która mnie zalewa za każdym razem, kiedy rozmówca stymuluje mój mózg, na ogół wzbudza w nim pozytywne emocje; czasami rozbawienie, czasami troskę, że mój umysł pewnego pięknego dnia po prostu eksploduje, czasami chęć zaopiekowania się mną (tu doradzałabym dużą ostrożność). Na pewno nie jestem przez to łatwym partnerem, ale z drugiej strony na pewno też odróżniającym się od wszystkich potencjalnych innych. (Przeszłych, ewentualnych teraźniejszych i przyszłych…)
Odkryłam jednak sytuację, w której moje myślenie rozgałęzione (to, o czym pisałam wyżej to jeden z jego aspektów, ale nie jedyny), overthinking czy właśnie mariankowanie sprawdza się znakomicie – to praca z dziećmi! Jeśli w porę nie przewidzę wszystkich realnych możliwości interpretacyjnych, wiadomo, że ubiegną mnie dzieci. I często – mimo moich skłonności – ubiegały, pokazując mi, gdzie w moim myśleniu są jeszcze jakieś luki. Jednym z cudowniejszych przykładów jest ten:

Moje cudowne chłopaki z piątej klasy, w której miałam wychowawstwo.
Na lekcji polskiego mówiliśmy o wierszu „Noc”, którego podmiotem lirycznym jest tytułowa noc. Podręcznik stawia dość dziwaczną tezę, że „noc nie poznała autora wiersza”, więc pytam:

– Zgadzacie się z tym? Możemy w jakikolwiek sposób udowodnić, że noc nie poznała autora wiersza? Bo że autor – jak każdy inny człowiek – poznał noc, to raczej jasne.
– Proszę pani, a ja znam przykład dziecka, które nie poznało nocy.
– Jaki?
– No takie dziecko, co się urodziło rano i nie dożyło nocy.
– Masz oczywiście, przy całej dramatyczności tego przykładu, rację! No dobra, więc każdy człowiek, który przeżył dobę, poznał noc, prawda?
– Nie, jeszcze nocy nie poznało dziecko, które urodziło się latem na Antarktydzie i zmarło po kilku miesiącach!

No przecież! Myślałam, że spalę się ze wstydu, że na to w porę nie wpadłam. Na szczęście moje uczucie do chłopców było odwzajemnione i oni wybaczali mi moje wolniejsze czasem działanie mózgu, w pełni rozumiejąc, ze mam po prostu już nie te lata

4. Destrukcyjność obsesyjności

fot. Marianna Patkowska

Choć zaprzyjaźniłam się ze swoim umysłem i bardzo lubię obserwować sposób, w jaki pracuje, widzę jedno, ale za to ogromne, niebezpieczeństwo myślenia za dużo. Jest nim wszelka obsesyjność. Zapętlenie myśli, zwłaszcza, kiedy przydarzy się na jakimś grząskim, mulistym gruncie, z którego trudno się wydostać, jest szalenie destrukcyjne. Rzadko kiedy jesteśmy pustelnikami, więc destrukcyjność naszej wewnętrznej obsesyjności na ogół nie ogranicza się jedynie do autodestrukcji, ale niszczy też nasze relacje z innymi. Im są nam bardziej bliscy, tym mocniej.
Zdaję sobie sprawę z tego, że moja samoświadomość jest naprawdę duża. (Wynika to pewnie trochę z mojej osobowości, ale włożyłam – i nadal wkładam – naprawdę ogrom pracy w to, żeby ją powiększać.) A mimo wszystko mam czasem słabsze chwile, w których atakują mnie przerażające obsesyjne myśli. Umiem już to odróżniać od rzeczywistości, podobnie jak leczący się schizofrenicy, którzy wiedzą, kiedy głosy są jedynie wytworem ich głowy. Uczę się w takich momentach opiekować sobą bardziej. (Bywam wtedy bezbronNa i biedna, ale wiem już, że nie ma to nic wspólnego z brakiem siły, której mam akurat w sobie mnóstwo.) Mogę się jedynie domyślać, że osobom, które nigdy nie doświadczyły terapii, może przyjść do głowy radzenie sobie z obsesjami w najbardziej niebezpieczny sposób, czyli poprzez szukanie ich źródła na zewnątrz. Ofiarami tego sposobu mogą padać najbliżsi (obsesja często łączy się z podświadomą potrzebą chorobliwej kontroli).
W ramach deseru łączę dziś swój cover piosenki „In my head” zespołu No Doubt, której tekst (tak, jasne że się w nim pomyliłam!) idealnie obrazuje to, o czym pisałam wyżej. Obsesyjność, kiedy schowa się pod płaszczykiem zazdrości, jest niestety ciągle społecznie akceptowalna, bo kolejnym powielanym mitem jest ten, że nie ma miłości bez zazdrości. Tymczasem miłość jest dawaniem wolności, a zazdrość wiąże się z jej ograniczaniem. Jedno drugie wyklucza. Jeśli ktokolwiek w to wątpi, odsyłam do znakomitego i do bólu prawdziwego tekstu Kasi Nosowskiej:

Są chwile
gdy wolałabym martwym widzieć Cię
Nie musiałabym
Się Tobą dzielić nie nie

Gdybym mogła schowałabym
Twoje oczy w mojej kieszeni
Żebyś nie mógł oglądać tych
Które są dla nas zagrożeniem

Do pracy
Nie mogę puścić Cię nie nie
Tam tyle kobiet
Każda w myślach gwałci Cię

Złotą klatkę sprawię Ci
Będę karmić owocami
A do nogi przymocuję
Złotą kulę z diamentami

„Zazdrość” Hey

To opis zazdrości w swojej najbardziej toksycznej odmianie. Jeśli kochamy (siebie i drugą osobę), musimy z tej drogi szybko zawrócić. Jeśli nie umiemy jeszcze kochać, ona będzie nas intrygować. Uwaga, to pułapka!!!
Nasze mózgi są fascynującymi, pięknymi narzędziami, jednak wytwarzane przez nie myśli nie są nami. Warto się im przyglądać, sprawdzać, kiedy są najbardziej wartościowe (jaka literatura, sztuka, filozofia pozytywnie je kształtuje), a kiedy obniżają swoje loty (w ciemno polecam ograniczenie oglądania telewizji). Jednak czasami nas oszukują. Pamiętajmy o różnych perspektywach i o tym, że jeśli do głosu dopuścimy przez przypadek nasze lęki, obraz, który pojawi się w naszej głowie nie będzie w żaden sposób odzwierciedlał rzeczywistości, a jedyne, co naprawdę może nas wyzwolić, to prawda.