Nie zamierzam oczywiście recenzować swojej własnej książki, bo byłoby to grubą przesadą, jednak pomyślałam, że warto w jednym miejscu opisać historię jej powstania zarówno dla tych, którzy ją posiadają i lubią, jak i tych, którzy się wahają, czy ją nabyć. Troszkę już o tym wspominałam na blogu wcześniej, ale ponieważ Czytelników przybywa, napiszę o tym jeszcze raz.
Po raz pierwszy pojechałam (tak, „pojechałam”, autobusem… podróż trwała prawie 30 godzin…) na Thassos w 2008 roku i momentalnie zakochałam się w tym miejscu. Wyspa – oprócz niewiarygodnej urody (jest nazywana szmaragdową i najbardziej zieloną ze wszystkich greckich wysp) – ma zdecydowanie magiczne właściwości i mocno uzależnia. Każdy, kto tam choć raz był, na pewno zrozumie o czym mówię. Ona wzywa. Wzywa do powrotu i niezwykle ciężko się temu oprzeć. Kolejne moje wakacje były już dłuższe i bardziej intensywne. Więcej w ich trakcie zwiedziłam i wiedziałam już, że Thassos jest moim miejscem na ziemi. Wtedy zawiązałam też mnóstwo znajomości i przyjaźni z lokalną (grecką oraz angielską) społecznością.
Na kolejny swój przyjazd nie byłam w stanie czekać do kolejnych wakacji, więc zafundowałam sobie Boże Narodzenie u przyjaciół na wyspie – która, co warto zaznaczyć, poza sezonem letnim jest kompletnie nieturystyczna i na którą zdecydowanie trudniej wtedy dotrzeć. Od wtedy do teraz byłam na Thassos o każdej porze roku i w każdym z jego dwunastu miesięcy. Właściwie przyjeżdżałam tam, kiedy tylko mogłam. Jesienią i zimą pomagałam w zbiorach oliwek czy przywożeniu drewna na opał oraz pracowałam jako kucharka dla zbierających oliwki. Natomiast podczas jednego sezonu letniego udało mi się być rezydentką w dwóch polskich biurach podróży, barmanką w greckim beach barze z funkcją sprzątania plaży i toalet oraz kelnerką w świetnym przyhotelowym barze, którego główną klientelą byli Anglicy. Te wszystkie prace wykonywałam podczas jednego szalonego sezonu, kiedy przyjechałam z turnusem na dziewięć dni, a zostałam… cztery miesiące!
Jedyne, czego ciągle mi brakowało, to jakiegoś porządnego przewodnika po Thassos w języku polskim, który byłby krótki, acz treściwy, poręczny i przede wszystkim rzetelny. Będąc przez chwilę rezydentką i mając styczność z rezydentami z innych biur podróży, którzy polecali klientom najdroższewypożyczalnie samochodów jako „jedyne bezpieczne”, czy twierdzili, że:
zrozumiałam, że wiedza, którą zdobyłam, pomieszkując na wyspie i rozmawiając z wieloma jej mieszkańcami, nie jest wcale aż tak ogólnodostępna, jak myślałam. Wiedziałam już wtedy, że jeśli marzy mi się dobry przewodnik, to muszę go napisać sama. I w ten sposób powstało, w 2012 roku, moje długo wyczekiwane i dopieszczane dziecko – „Praktyczno-sentymentalny przewodnik po Thassos”. Ponieważ ani pewne cenione wydawnictwo podróżnicze, do którego się zgłosiłam, nie było tą pozycją zainteresowane, ani ja na jakimś etapie pracy już nie bardzo wyobrażałam sobie ingerencję osób trzecich (nawet grafikowi nie zostawiłam zbyt dużo swobody) w ten przewodnik, postanowiłam zrobić wszystko starą, wypróbowaną metodą, czyli własnym sumptem – od projektu graficznego, przez okładkę (na której moje własne zdjęcie, moich własnych rąk, mojego własnego pomysłu), oczywiście własny tekst i maleńki polsko-grecki słowniczek na końcu, po wszystkie zdjęcia, na których starałam się uchwycić Thassos nieznane, zaskakujące, w różnych porach roku. Efekt, ku mojej ogromnej radości, spotkał się z bardzo życzliwym przyjęciem innych miłośników Thassos, a także tych, którzy dopiero z moją książeczką zaczęli swoje odkrywanie tej pięknej wyspy.
Wszystkich gorąco zachęcam do lektury! 😉
PRAKTYCZNE INFORMACJE O PRAKTYCZNO-SENTYMENTALNYM PRZEWODNIKU:
format: A5 liczba stron: 48 (31 stron litego tekstu, 17 stron z unikalnymi zdjęciami) okładka: usztywniona, laminowana co książka zawiera: spis treści, opis historii Thassos, informacje dotyczące poruszania się po wyspie oraz dostania się z niej na ląd, opis przemysłu na wyspie, szczegółowy plan wycieczki dookoła Thassos z omówieniem wszystkich miejscowości po drodze (wycieczka jest podzielona na rozdziały), szczegółowy plan wycieczki w głąb wyspy, informacje archeologiczne, zdjęcia oraz mini słowniczek polsko-grecki
5. Dzień piąty… Zakochana oślica i girls night w Skala Potamii
Już nazajutrz wracałam do Salonik (i mojego ulubionego hotelu Kastoria), więc to był mój ostatni dzień na wyspie. Po śniadaniu odwiedziłam swoją znajomą na jej ziemi, gdzie ma właściwie swoje prywatne mini zoo (swoją drogą zachęcam do zaglądania na jej stronę, przyjeżdżania do tego miejsca i wsparcia finansowego, bo utrzymuje się ono jedynie z darowizn, a jest domem dla wielu cudownych, ale niestety opuszczonych tasyjskich zwierząt). Kiedy pewnego dnia zaprzyjaźniony Grek stwierdził, że
dziś już nikt na Thassos nie hoduje osłów,
– stwierdzenie zaprzyjaźnionego Greka
odparłam:
a moja znajoma ma ich siedem!
– to, co mu na nie odparłam
Siedem osłów, pięć kóz (w tym też małe), cztery żółwie, dwa króliki, sporo kaczek i całe zastępy kur. Jednym słowem miejsce, w którym nie mogło mnie zabraknąć i za tym pobytem!
Tego dnia było trochę ludzi, przez chwilę siedzieliśmy sobie w większej grupie, a potem uwaga skupiła się na dzieciaczku, który chciał się przejechać na osiołku, więc zostałam sama, siedząc przy ogrodowym stoliku i spokojnie dopijając kawę. Nagle podeszła do mnie oślica Bella. Pomyślałam, że to miłe, że nie ucieka, kiedy wyciągam rękę, by ją pogłaskać. Ale nie ukrywam, że czułam się coraz bardziej niepewnie, kiedy zaczęła do mnie podchodzić bliżej i bliżej. Zastanawiałam się jakie ma zamiary, ale postanowiła possać mi (bardzo delikatnie i z wyczuciem) rąbek sukienki, a potem położyła pysk na moich kolanach, ewidentnie się w nie wtulając. To było rzeczywiście niesamowite. Kiedy oderwałam od niej na chwilę dłonie – zaczęła… tupać! ❤
Dziś był znowu przepiękny, upalny dzień. I znowu udało się trochę popływać.
A wieczorem miałyśmy babskie wyjście. Jeśli ktoś zastanawia się, co można robić w Skala Potamii wieczorem, zwłaszcza w większym gronie, to najlepiej pójść potańczyć do Mandragoras. Parkiet będzie cały dla nas (bo Grecy nie tańczą), no i dostaniemy tam doskonałe drinki (cherry colada podbiła moje serce), a jak już wybierzemy się ze znajomą, która przypadkiem jest też DJ-em i zacznie tam puszczać swoją muzykę, to już w ogóle jest absolutna pełnia szczęścia!
6. Dzień szósty… Powrót do Salonik
fot. Marianna Patkowska
Dzień powrotu był dla mnie najtrudniejszym dniem ze wszystkich, z powodów, o których nie chciałabym się rozpisywać. Przyjazdy na Thassos to dla mnie trochę jak podróż do Delf – za każdym właściwie razem. Thassos odpowiada na wszystkie moje pytania, choć nie zawsze tak, jakbym sobie tego życzyła.
fot. Marianna Patkowska
Zrobiłam sobie krótki postój w stolicy Thassos – Limenas i postanowiłam zjeść drugie śniadanie w swoim ulubionym snack barze. Z właścicielem znamy się o tyle, że jak tylko mogę, tam właśnie jadam, ale nie nazwałabym tego jakąś wielką zażyłością. Trafiłam na gigantyczną kolejkę, lecz gdy tenże właściciel mnie zobaczył – obsłużył mnie poza nią. Zamówiłam doskonałe souvlaki w picie, dobierając jeszcze do nich napój, a kiedy wyciągnęłam portfel, żeby zapłacić, właściciel zdecydowanym gestem pokazał, że nie chce ode mnie pieniędzy, szeroko się do mnie uśmiechając. To było niesłychanie miłe, jeszcze nigdy w tak krótkim czasie nie nakarmiło mnie za darmo tylu Greków! 😉
A jadąc już autobusem miejskim, znowu jakąś okrężną drogą przez trochę rozkopane Saloniki, siedziałam obok greckiego brodatego popa, z którego słuchawek dochodził do mnie Νίκος Βέρτης, a dokładnie piosenka „Μόνο για σένα” z płyty pod tym samym tytułem (wiem, bo mam w domu trzy płyty tego artysty, co w moim greckim artystycznym środowisku zdecydowanie nie jest powodem do dumy, co dano mi niejednokrotnie odczuć). Nuciłam sobie z nim pod nosem, a potem, upewniając się, czy na pewno dojadę tym autobusem na interesujący mnie przystanek, zagadnęłam o to popa i wdałam się z nim nawet w krótką konwersację po grecku na temat mojego pochodzenia.
Po dotarciu do Kastorii byłam ledwie żywa. Pod koniec poprzedniego pobytu, bojąc się, że nieoswojone zapyziałe będzie gorsze od zapyziałego oswojonego, poprosiłam, żebym na dwie kolejne noce, które tam spędzę po powrocie z Thassos, mogła dostać ten sam pokój. „Nie było problemu”. Nowy pokój jaki dostałam, okazał się jednak o niebo lepszy, mniejszy, ale za to ładniejszy i bardziej może – że pozwolę sobie to tak szumnie nazwać – „przytulny”, no i na pierwszym piętrze. Ogromnym zaskoczeniem były ręczniki, którym dałabym zdecydowanie mniej dekad, niż poprzednim. Więc właściwie dobrze się stało, że nikt nie potraktował mojej prośby poważnie.
7. Dzień siódmy… Ostatni dzień w
Salonikach, powódź i noc bez wody
fot. Marianna Patkowska
Niech ktokolwiek jeszcze kiedyś spróbuje mnie wyśmiać, widząc, że wybierając się do Grecji, pakuję do walizki parasolkę…
Po co ci parasolka w Grecji?
– pytanie, którego nie należy mi zadawać
Tego dnia trochę się zanosiło na pogorszenie pogody. Parasolkę mam ze sobą zawsze, więc nie robiło mi to wielkiej różnicy, ale na śniadanie i swój rytualny poranny spacer z Placu Arystotelesa do parasolek wybrałam się dość beztrosko w sandałkach i zwiewnej tunice na ramiączkach. Wracając z założeniem, że przebiorę się w hotelu w sportowe buty i coś cieplejszego, zorientowałam się, w okolicach Białej Wieży, że zaczyna padać. Deszcz jednak nieoczekiwanie przerodził się w prawdziwe oberwanie chmury. Dodatkowo zerwał się naprawdę silny wiatr i moja parasolka wyginała się na nim we wszystkie możliwe strony. Plan był taki, by przedostać się z promenady przy Białej Wieży na drugą stronę ulicy, gdzie są restauracje i kawiarnie i tam przeczekać ten najgorszy czas przy kubku czegoś ciepłego. Pech chciał, że… nie znalazłam przejścia dla pieszych. Do dziś zresztą nie mam pojęcia, w jaki sposób legalnie przemieścić się spod Białej Wieży na drugą stronę ulicy, równoległą do promenady, bo przejście na pasach prowadzi do zupełnie innego miejsca, z którego wcale nie jest łatwiej. Wiatr, deszcz i coraz niższa temperatura też nie ułatwiały sprawy. Wylądowałam pod jakimś bankiem, później pokonałam tę samą drogę, by wrócić do punktu wyjścia – znowu pod Białą Wieżę, tylko już całkowicie przemoczona i coraz bardziej zziębnięta. Jakoś, po raz pierwszy się rzeczywiście bojąc, pokonałam tę ulicę bez pasów i przystanęłam pod jakimś daszkiem, próbując złapać oddech – wiatr był coraz mocniejszy.
fot. Marianna Patkowska
Nagle ktoś otworzył drzwi miejsca, pod którym stanęłam i wciągnął mnie do środka. Znalazłam się w sklepie z pamiątkami, a ekspedientki zlitowały się nade mną, co było naprawdę wzruszające. Przyniosły mi krzesło oraz dużą rolkę ręcznika papierowego i kazały się osuszyć, siedzieć i czekać,
chyba, że masz łódkę.
– jak dodała jedna z nich
Wiedziałam już, że nie dojdę na żaden postój taksówek (nie miałam łódki), więc poprosiłam ekspedientki o wezwanie mi jednej, w duchu żegnając się z 10€ lub Zeus raczy wiedzieć jaką tak naprawdę kwotą (kwestię niezliczonej ilości taryf w greckich taksówkach omówiłam bardziej szczegółowo TUTAJ). Okazało się jednak najpierw, że w sklepie nie ma zasięgu, a potem, że nigdzie się nie idzie dodzwonić. Pragnęłam znaleźć się w Kastorii jak jeszcze nigdy wcześniej (oraz jak już nigdy później).
fot. Geo Dask
Przyglądając się zza szyby wodzie na chodnikach, która sięgała teraz do wysokości kostek, i którą co jakiś czas przepływały pojedyncze cytryny, jabłka i pomidory – ku ogólnej uciesze ekspedientek – zastanawiałam się, czy dobrze się ubrałam na tę okoliczność, czy źle. Bo z jednej strony z moich skórzanych sportowych sandałów można było dosłownie wyżymać wodę, podobnie zresztą jak z tuniki na ramiączkach oraz wszystkich niewielu pozostałych części garderoby, a z drugiej, wziąwszy pod uwagę, że jutro o 4.00 muszę być już z walizką na przystanku i prawdopodobnie nie wszystko mi doschnie, wolę mieć w szczelnej siatce niedoschnięte sandały, niż na nogach mokre adidasy. Zwiewna tunika też szybciej schła, niż cieplejsza bluza, która z pewnością rano się przyda także sucha. Tak więc bilans zysków i strat zdawał się przemawiać na moją korzyść, choć ściekające mi po twarzy strugi deszczu i dreszcze z zimna zdawały się tego nie potwierdzać.
Spojrzałam jeszcze raz za okno i ogarnęło mnie jakieś chwilowe poczucie beznadziei płynące (nomen omen) z bezsilności. I nagle przypomniałam sobie Laurie Anderson i jej cudowną płytę „Landfall”, którą artystka poświęciła utracie całego dorobku swojego życia na skutek powodzi, która zalała jej piwnicę podczas huraganu Sandy. Przypomniał mi się najbardziej poruszający mnie utwór na tej płycie, „Everything is floating” i słowa, które wymawia tak smutno i tak pięknie:
and I looked at them floating there
in the shiny dark water, dissolving
all the things I had carefully saved
all my life becoming nothing but junk
and I thought how beautiful
how magic and how catastrophic
– Laurie Anderson „Everything is floating”
Z zadumy wyrwała mnie jedna z ekspedientek – które teraz śmiały się z przepływającego chodnikiem ziemniaka – częstując mnie krakersem.
W sklepie spędziłam jednak nie wieczność, jak to samodzielnie oszacowałam, a godzinę dwadzieścia. Nagle woda zniknęła, co prawda nadal trochę kropiło, ale dało się już przejść suchą stopą, gdyby owa stopa w tym momencie taka właśnie była.
(Niedowiarkom oraz tym, którzy się opisaną przeze mnie powodzią zainteresowali, polecam zilustrowany zdjęciami anglojęzyczny artykuł w greckiej prasie na jej właśnie temat – znajdziemy go TUTAJ.)
W hotelu Kastoria na szczęście nie od razu zrozumiałam, co mój ulubiony portier mi właśnie, swoją łamaną angielszczyzną, zakomunikował. Mówił coś o ulewie i wodzie, więc uznałam, że mnie informuje o tym, że przed chwilą była powódź. To bardzo praktyczna wiadomość, dobrze, że się nią ze mną podzielił, gdy stałam przed nim w kałuży ściekającej z moich włosów i ubrania deszczówki. Dopiero w pokoju dodałam dwa do dwóch – otóż przez powódź w całym mieście była wielka awaria prądu, a także braki ciepłej wody. Prąd na szczęście wrócił (i być może woda w obiektach, które nie były hotelem Kastoria, również), ale na razie prysznic nie był możliwy. No nie były to najwspanialsze wieści, ale ponieważ w pokoju miałam umywalkę, skorzystałam z jakichś rachitycznie płynących resztek zimnej wody, cudownego zakupionego niedawno greckiego płynu do kąpieli i ręczników, których się nie brzydziłam.
fot. Marianna Patkowska
Po przebraniu się w cieplejsze i przede wszystkim suche ubrania oraz wypiciu gorącej herbaty poczułam się jak nowo narodzona. Zupełnie się przejaśniło, więc wyszłam nieśmiało na swój ostatni już tutaj obiad – najcudowniejsze kalmary serwowane przez Jorgosa. A po nim, zachęcona brakiem deszczu, postanowiłam zaryzykować trasę z rana i znowu udać się pod Białą Wieżę na również ostatni już rejs statkiem. Morze i niebo były takie spokojne. Jakby zupełnie nic dziś nie zaszło. To zrobiło na mnie chyba jeszcze większe wrażenie, niż cała ta powódź. Po rejsie jeszcze ponad godzinę spacerowałam promenadą, aż wróciłam do hotelu, chcąc szybciej dziś zakończyć ten dzień. Czekała mnie pobudka o 3.00.
W najśmielszych snach nie przypuszczałam, że na ostatnią przed lotem powrotnym noc utknę w hotelu bez wody… jakiejkolwiek. Powódź, jak się okazało, zrobiła na hotelu Kastoria tak piorunujące wrażenie, że wody zabrakło zupełnie. Nie wiem, do której, bo przed 4.00 musiałam już go opuścić… Do północy byłam jeszcze na chodzie, mając ciągle nadzieję najpierw na prysznic, potem na choć kilka kropli w umywalce, a na końcu na cokolwiek w spłuczce w toalecie. Niestety. Do 4.00 nie uświadczyłam ani jednej kropli znikąd. Z pomocą przyszły jakieś niewielkie zapasy wody pitnej i chusteczek nawilżanych.
Po tym zresztą doświadczeniu jeszcze bardziej utwierdziłam się w przekonaniu, że bycie czystym i pachnącym to kwestia wyboru, a nie realnych możliwości.
8. Dzień ósmy… Powrót
fot. Geo Dask
Przed 4.00 byłam już na przystanku, oczekując na autobus na lotnisko (78, N7 lub X1 – trzy możliwości, bo zapytałam tylko trzy osoby). Z moich doświadczeń wynikało, że muszę wsiąść w zastępczą linię X1, którą tydzień temu tu przyjechałam, bo 78 miało nie jeździć, a N7 to jakieś nieporozumienie chyba. Jednak 78 cudownie ożyło. Już nawet nie miałam siły się tym niepokoić. Wiedziałam, że i tak muszę wsiąść po prostu w odpowiedni autobus.
Swoją drogą przejażdżka autobusem na lotnisko o 4.00 to fascynujące przeżycie. Wszyscy współpasażerowie podróży sprawiają wrażenie, jakby właśnie jechali do pracy – czyści, wymyci (jest to dla Polaków zdecydowanie egzotyczne w środkach komunikacji miejskiej) i uśmiechnięci. Na cały autobus tylko jeden pan był pijany. Oczywiście usiadł koło mnie akurat, ale przy każdym mijanym kościele trzeźwiał i wykonywał ręką znak krzyża.
fot. Geo Dask
Po upływie niespełna czterdziestu minut znalazłam się na opustoszałym lotnisku. Miałam jeszcze do odlotu spory zapas czasu. Na odprawie jak zwykle na luzie, nikt nie pofatygował się, by zważyć mój bagaż czy jakkolwiek się nim przejąć. Tym samym znowu przez przypadek przemyciłam jedzenie. Zorientowałam się dopiero po drugiej stronie, że miałam w torebce nadgryziony rano batonik. Podobną przygodę na tym samym lotnisku miała zresztą ostatnio moja mama, która po odprawie ze zdziwieniem zauważyła, że zapomniała się pozbyć dwudniowych kanapek z szynką, przygotowanych nam przez naszych gospodarzy jeszcze na Thassos! Nie zachęcam oczywiście do przemycania dyskusyjnego jedzenia z premedytacją, ale nie stresujmy się za bardzo – lotnisko Macedonia w Salonikach w niczym nie przypomina portu lotniczego Ben Guriona w Tel Awiwie!
Ponieważ czasu, jak wspominałam, miałam bardzo dużo, wybrałam się od niechcenia do sklepu bezcłowego. Z reguły bardzo takich sklepów nie lubię, bo co prawda nie mają cła, ale naliczają za to pięciokrotnie wyższe marże, więc ceny są w nich zupełnie kosmiczne, a produkty łatwe do dostania wszędzie indziej, za to dużo taniej. Jednak coś trzeba było robić. Jakież było moje zdziwienie, kiedy okazało się, że w greckim sklepie bezcłowym jest… taniej, a w najgorszym wypadku tak samo jak w każdym innym. Z drugiej strony to nie powinno zdziwić mnie aż tak, od momentu kiedy odkryłam, że wszystkie sklepowe triki (typu usytuowanie chleba na końcu sklepu, żeby klient musiał minąć wszystkie alejki, czy umieszczanie najdroższych produktów na poziomie oczu, a najtańszych najniżej) jeszcze do Grecji nie dotarły. Tym samym po raz pierwszy w życiu kupiłam dosyć spory zapas greckiego jedzenia w sklepie bezcłowym właśnie w całkiem przyzwoitej cenie.
Po powrocie, jak zawsze, jeszcze długo dochodziłam do siebie. Tęskniłam za tą swoją grecką wolnością i niezależnością, tęskniłam za poczuciem bezpieczeństwa, które tam – mimo wszystko – ciągle miałam i za każdym razem mam. Pozostaje mi odliczać dni (i finanse) do następnego, najchętniej również samotnego, przyjazdu! 😉
fot. Geo Dask
A z plotek… ponoć hotel Kastoria w latach swojej „świetności” oferował pokoje na godziny! Wątpię, by dziś takim klientom odpowiadał ten standard, ale tak naprawdę zbyt mało o nich wiem, żeby się wypowiadać.
Najbardziej osobiste, ważne i niezwykłe sytuacje pozostawiłam dla siebie, jednak cały dwuczęściowy opis mojego pobytu w Grecji spokojnie można potraktować jak literaturę faktu. Wszystko, co opisałam, wydarzyło się naprawdę 😉
Jeśli macie ochotę również wybrać się na taką wycieczkę, potrzebujecie garści praktycznych informacji na temat transportu, biletów i sposobu przemieszczania się po tej części Grecji, a przegapiliście mój wpis na ten temat, zachęcam do lektury tegoż:
Jakiś czas temu opisywałam na blogu swoją ostatnią grecką podróż, starając się tak skonstruować ten wpis, żeby zawrzeć w nim jak najwięcej praktycznych wskazówek dla tych, którzy zechcą pójść w moje ślady i również samodzielnie przebyć w obydwie strony trasę Saloniki – Thassos. Skupiłam się więc na zagadnieniach bardzo przyziemnych, takich jak ceny biletów czy opis poszczególnych odcinków mojej podróży z uwzględnieniem przystanków wsiadania do kolejnych środków komunikacyjnych oraz innych rzeczach w podróży w moim odczuciu istotnych (zachęcam do lektury, cały wpis TUTAJ).
Wpis więc, siłą rzeczy, miał charakter dosyć obiektywny. Tymczasem dziś chciałam się – zupełnie subiektywnie – podzielić tym, co się działo w trakcie tego niesamowitego dla mnie tygodnia. Opisać Wam go. Bo być może rzeczywiście mój mózg interpretuje pewne przypadki jak zdarzenia magiczne (więcej na ten temat dowiemy się TUTAJ), jednak najwięcej tychże przytrafia mi się zawsze w Grecji właśnie. P.S. Wpis podzieliłam na dwie części, żeby się go łatwiej czytało.
Przede wszystkim to był mój pierwszy od początku do końca zupełnie samotny pobyt w Grecji (wyjąwszy trzy dni, podczas których nocowałam u znajomej na Thassos, jednak nawet wtedy większość czasu spędzałam w pojedynkę). Od dawna bardzo chciałam mieć takie doświadczenie, jednak wcześniej się nie złożyło. Jeśli przyjeżdżałam sama – ktoś już na mnie czekał na miejscu, a jeśli wybierałam się na wakacje, podczas których mieszkałam w hotelu, zazwyczaj jechałam z kimś.
Tym razem czułam, że Grecja pragnie mi coś powiedzieć na ucho i rzeczywiście okazało się, że miałam rację.
Pierwszy dzień był jak zawsze ekscytujący. Umiem już sama sobie kupić bilet, używając swojej skromnej greki, więc z tymże w dłoni stanęłam w wielkim tłumie oczekującym na przylotniskowym przystanku na autobus do centrum.
Pierwszy stres był związany z tym, że nigdy dokładnie nie wiem, gdzie wysiąść, choć kierowca autobusu szybko rozwiał moje wątpliwości, a drugi z tym, że nie udało mi się tym razem zarezerwować pobytu w moim ulubionym hotelu i jechałam do jakiegoś innego miejsca, w którym znalazłam pokój w niewiarygodnie okazyjnej cenie.
fot. Marianna Patkowska
Po wejściu do hotelu Kastoria od razu zrozumiałam dlaczego. Wąski korytarz, strome, wydające się nie mieć końca schody w górę, moja dosyć ciężka walizka i kartka informująca o tym, że recepcja znajduje się na bliżej niesprecyzowanej „górze” nie zrobiły na mnie najlepszego wrażenia. Potem zresztą było już tylko gorzej.
Pan portier, który by pokazać mi jak prawidłowo zamknąć drzwi, zamknął się ze mną w pokoju obok portierni, a potem (już po wyjściu na szczęście) próbował mnie przekonać, że aj szud hew e Grik bojfrend, nie wzbudził we mnie największego zaufania. Dość długo się, już w pokoju będąc, zastanawiałam (pokoju na trzecim piętrze, żeby jeszcze trochę potaszczyć swoją walizkę), jakie jest prawdopodobieństwo, że ma zapasowe klucze i że zechce z nich zrobić użytek. Zastanawiałam się też, kto wpadł na pomysł, żeby pomalować jedną ścianę na wściekły, ostry niebieski kolor, a łóżka przykryć jaskrawoseledynowymi kocami.
To wszystko jednak nie miało większego znaczenia wobec ręczników, które z całą pewnością pamiętały wojnę… pierwszą światową. Na pewno były wyprane, jednak ich „wykończenia”, dziury i rzucająca się w oczy „nie pierwsza świeżość” no… nie zachęcały do użycia, a pech chciał, że marzyłam już o wzięciu prysznica natychmiast. Szybko zaczęłam żałować, że skusiłam się na hotel bez łazienki w pokoju, jednak prysznice na korytarzu nie były wcale aż takie złe. Podczas całego pobytu na szczęście tylko raz widziałam pośladki pana, który rzeczywiście chyba poczuł się w Kastorii jak u siebie w domu, wybierając się na wieczorną toaletę. Za to sprawiały one wrażenie równolatków moich ręczników.
Po przełamaniu się i prysznicu poczułam się zdecydowanie lepiej, gotowa pójść na podbój miasta, a przede wszystkim na obiad, bo głód dopadł mnie niemiłosierny. Nim jednak dotarłam do swojej ulubionej tawerny, nieoczekiwanie zastałam się w sklepie z butami, podczas mierzenia szpilek. Tak, szpilki to mój nałóg i mała obsesja, a Saloniki to istne zagłębie pięknych, czasem nawet wygodnych i przede wszystkim tanich szpilek. Taszcząc pudło z nowiutkimi ślicznościami, poszłam wreszcie zjeść.
Po południu, kiedy wróciłam do hotelu odstawić buty, poprosiłam o klucz do pokoju, słowami: τριάντα πέντε [triada pede] (35 – numer pokoju, którego raczej nie polecam), co skłoniło mojego ulubionego portiera do refleksji, że „teraz musi uważać na to, co przy mnie mówi”. Tak, to była bardzo dobra myśl i poczułam się wreszcie trochę pewniej.
Wieczorne wyjście zafundowało mi sinusoidę doznań. Zaczęłam od wizyty w sklepie jednej z sieci komórkowych – z różnych powodów lubię mieć grecki numer z internetem. Dotychczas ta przyjemność kosztowała mnie 10€. Po opisaniu bardzo miłemu sprzedawcy pakietu, z którego korzystałam do tej pory, dowiedziałam się, że cena tegoż wzrosła do 15€. Nie powiem, żeby mnie ta wiadomość podniosła na duchu, ale przyjęłam ją z pokorą i gotowością. Ucieszyło mnie więc niesamowicie, kiedy pan wydał mi z 50€… 40€ i na moją uwagę, że się chyba o 5€ pomylił, odpowiedział mrugnięciem (pięknego zresztą) oka 😉
fot. Geo Dask
W tym cudownym nastroju, w jaki mnie wprawił, zadzwoniłam do znajomej, doskonałej fotograficzki, z którą od miesięcy byłam umówiona na sesję zdjęciową następnego dnia. Jakież było więc moje zdziwienie, kiedy się dowiedziałam, że ona jutro pracuje i może pojutrze… kiedy to o 9.00 miałam wyruszać już na Thassos. Mimo że zdaję sobie sprawę z tego, że w Grecji czas jest pojęciem względnym i że wszystko naprawdę dzieje się tam po prostu w czasie właściwym, to jednak nie powiem, trochę mnie przybiło, że nie do końca miałam pomysł jak z sytuacji wybrnąć, zwłaszcza, że bałam się jechać późniejszym autobusem z omówionych TUTAJ powodów. Pomyślałam jednak to, co zawsze, czyli że stanie się i tak to, co jest mi pisane (mniej więcej to mam zresztą właśnie napisane po grecku na wewnętrznej części ramienia).
Poszłam na przepiękny spacer pod Białą Wieżę, zafundowałam sobie relaksujący rejs statkiem, a wracając, wstąpiłam do tawerny, w której dziś jadłam obiad, bo znajomy kelner gorąco mnie zapraszał na wieczór, kiedy będzie muzyka na żywo.
fot. Marianna Patkowska
Pomyślałam, że doskonałym zwieńczeniem tego dnia będzie kieliszek białego wina. Moja relacja z winem należy raczej do tych cierpkich, jednak czasami się zdarza, że mam na nie ochotę i dziwnym trafem przydarza się tak przeważnie w Grecji właśnie.
Zamówiłam więc kieliszek, który dotarł do mnie pełny po brzegi – naprawdę ktoś nalał mi tego wina, co to go raczej nie pijam, od szczerego greckiego serca. Kiedy je z pewnym trudem wysączyłam do końca i próbowałam rozpracować w głowie sekretny plan, w jaki sposób z gracją wstać i opuścić to miejsce, inny kelner przyniósł mi następny kieliszek, jeszcze bardziej pełny, „od Jorgosa” (jak się okazało, kelnera, który najczęściej mnie tu obsługuje i który mnie zaprosił na to wieczorne granie). Rozdarcie między tym, by nie urazić Jorgosa, a wielką niechęcią do spędzenia reszty nocy w toalecie hotelu Kastoria było ogromne. Jednak postanowiłam wypić trochę chociaż, ale nie za dużo. Kiedy gorąco podziękowałam za piękny gest, przeprosiłam, że część zostawiłam i chciałam zapłacić za swoją pierwotnie zamówioną lampkę, Jorgos machnął ręką, nie przyjął moich pieniędzy i zaprosił mnie na kolejną wizytę.
Wino i zmęczenie sprawiły, że nawet zaczęłam się powoli odnajdywać w swoim specyficznym pokoju.
2. Dzień drugi… Pamiętaj, nie pozwolą ci tu umrzeć z głodu
fot. Marianna Patkowska
Pierwszym spędzającym mi sen z powiek problemem była sesja zdjęciowa, na której mi bardzo zależało i na którą się nastawiłam. Ostatecznie udało się podjąć decyzję o tym, że odbędzie się ona następnego dnia o 7.00 i że pojadę na Thassos autobusem o 11.00. W międzyczasie zawisła nad nami groźba dużych opadów deszczu i wtedy z pomocą przyszedł… hotel Kastoria, a właściwie mój pomysł, żeby ewentualnie spróbować zrobić tę sesję w hotelu, jeśli będzie padać (choć w duchu modliłam się, żeby nie było takiej potrzeby).
Jak już ten problem został zażegnany, pojawił się następny – to nie był mój pierwszy pobyt w Grecji i wiedziałam, że mam ze sobą wystarczającą ilość pieniędzy, jednak ze względu na kilka większych wydatków dnia poprzedniego bardzo mi zależało na tym, żeby tego dnia zmieścić się w dosyć skromnym budżecie. I jak tak zaczęłam zliczać i śniadanie i obiad i jakąś kawę w mieście, to trochę się zaczęłam niepokoić, czy mój plan będzie wykonalny. Jednak pomyślałam sobie wtedy: „Hej, jesteś przecież w Grecji – pamiętaj, nie pozwolą ci tu umrzeć z głodu”.
Pierwszym miłym zaskoczeniem było to, że udało mi się dostać na Placu Arystotelesa doskonałe śniadanie z kawą za 2,5€, po którym miałam energię na kilkugodzinny, piękny spacer po mieście zakończony wizytą w moim ulubionym Muzeum Fotografii. Zrobiło się naprawdę gorąco, nadeszła pora na jakiś posiłek.
fot. Marianna Patkowska
Poszłam do swojej ulubionej tawerny, zamawiając tylko pół sałatki greckiej i trochę się tłumacząc, że z pewnością przyjdę tu jeszcze wieczorem na coś większego, co rzeczywiście miałam w planach. Jorgos zapytał, czy mam ochotę na darmowy deser (na zdjęciu powyżej; to tutaj norma – w większości tawern dostaje się deser za darmo), poprosiłam, a kiedy przyszło do płacenia… Jorgos znowu machnął ręką i stwierdził: „to przecież TYLKO PÓŁ SAŁATKI, przyjdziesz wieczorem, to zjesz coś jeszcze”.
Wieczorem jednak, po kolacji, okazało się, że Jorgos sałatki doliczyć mi nie zamierza, a mój rachunek również został podejrzanie zaniżony.
Tym samym zostało mi akurat tyle pieniędzy, by sprawić sobie jeszcze kolejny rejs statkiem, tym razem w zupełnych ciemnościach, przy kieliszeczku Baileys’a, który nieodłącznie kojarzy mi się z Thassos i czasami, w których pracowałam tam jako kelnerka.
Dzień okazał się więc nadspodziewanie udany.
3. Dzień trzeci… Długo oczekiwana sesja – na szczęście nie w hotelu – i podróż na Thassos
fot. Geo Dask
Wczoraj po konsultacji ze znajomą, u której się na Thassos miałam zatrzymać, postanowiłam wyjechać z Salonik o 13.00. (Nie zdążyłam już na autobus na wyspie: Limenas – Skala Potamia, ale koleżanka na szczęście przyjechała po mnie samochodem.)
To dawało mi i mojej fotograficzce trochę większą swobodę. Wstałam o 5.00, kiedy niestety padało, ale do 7.00 się rozpogodziło. Koleżanka wywiozła mnie w jakieś zupełnie niesamowite, choć wcale nieodległe od centrum tereny i udało się nam zrobić sesję, o której od dawna marzyłam.
fot. Geo Dask
To był rzeczywiście wspaniały, inspirujący, artystyczny czas, który zawsze jest dla mnie przeżyciem mistycznym jak każde obcowanie ze sztuką i artystami, których cenię.
Tego dnia z kolei artystka zaprosiła mnie na pyszne śniadanie po sesji.
No a resztę dnia spędziłam w licznych autobusach i na promie (opis tej podróży TUTAJ), aż dotarłam wreszcie na moje ukochane, wytęsknione Thassos. Oto nastał mój dwunasty raz na wyspie! Wieczorny spacer po Skala Potamii ze znajomą, był tym, czego mi było trzeba najbardziej.
4. Dzień czwarty… Kiedy wreszcie i morze, i góry są na wyciągnięcie ręki
fot. Marianna Patkowskafot. Marianna Patkowska
Nastał dzień długo wyczekiwanego beztroskiego lenistwa, podczas którego kompletnie nic nie musiałam zrobić. Udało mi się trochę odespać nieprzespaną noc, zjeść doskonałe greckie śniadanie w pięknym angielskim domu i wybrać się na cudowny, długi spacer w upale, zakończony kąpielą w Morzu Egejskim, podczas której mogłam podziwiać tutejsze przepiękne góry. Co prawda tubylcy skwitowali wybór moich aktywności tego dnia słowami, że jestem nienormalna, bo woda przecież zimna, ale trudno wytłumaczyć czym jest zimna woda komuś, kto nigdy nie kąpał się w Bałtyku. A Morze Egejskie naprawdę nie bywa zimne.
Te cudowne chwile sam na sam z przyrodą dały mi bardzo dużo. Przede wszystkim pozwoliły mi się tak naprawdę wsłuchać w siebie. A to czasami wydaje się być niebezpieczne, bo nie zawsze przecież chcemy siebie usłyszeć…
Ponieważ często do mnie piszecie na facebookowym fanpage’u mojego „Przewodnika po Thassos” i najczęściej pojawiającym się pytaniem jest to o możliwość wypożyczenia samochodu na wyspie, pomyślałam, że warto temu tematowi poświęcić jeden wpis.
Moje pierwsze doświadczenia związane z samodzielnym prowadzeniem samochodu miały miejsce właśnie na Thassos. Półtora roku wcześniej dostałam prawo jazdy, ale nie mając samochodu, nie bardzo mogłam ćwiczyć swoje nowo nabyte umiejętności. Wzięłam więc kilka lekcji z instruktorem tuż przed samym wyjazdem na Thassos i podekscytowana wreszcie samodzielnie wypożyczyłam samochód! [Ponieważ dzisiejszy wpis jest dość długi, postanowiłam zrobić mu mały spis treści, który ułatwi szybkie poruszanie się po tekście, gdyby ktoś chciał do któregoś fragmentu po przeczytaniu całości wrócić.]
1. Dokumenty potrzebne do wypożyczenia samochodu na Thassos
Do wypożyczenia samochodu na Thassos wystarczy prawo jazdy kategorii B kraju Unii Europejskiej (obywatele krajów spoza Unii, np. Serbowie, muszą mieć międzynarodowe prawo jazdy, Polacy nie mają problemów).
Drugim ważnym warunkiem jest ten, że musimy je mieć od co najmniej roku.
2. Gdzie najtaniej wypożyczyć samochód na Thassos?
Od lat niezmiennie najtańszą wypożyczalnią samochodów na Thassos jest Speedy Rent a Car. Ma dwie lokalizacje na wyspie: w Skala Potamii oraz w Limenarii. Często z niej korzystałam jeszcze jako pasażer. Samochody nie są bardzo nowe (co tłumaczy cenę), ale są bezpieczne i wystarczające na tasyjskie drogi. Całkowity koszt wypożyczenia samochodu na jeden dzień to ok. 30 €. Cena bywa niższa na samym początku i końcu sezonu oraz jeśli wypożyczamy auto na kilka dni.
Druga, którą również mogę polecić i w której wypożyczyłam samochód już jako kierowca, to Potos Car Rentals. Jest trochę droższa (choć niedużo), za to jej plusem jest dużo większa liczba lokalizacji na wyspie: Potos, Limenaria, Astris, Skala Prinos, Limenas (Thassos Town) oraz Skala Panagia (Golden Beach). Choć wszystkie wypożyczalnie działają profesjonalnie i, w razie gdyby się nam cokolwiek przydarzyło (o czym – z autopsji – za chwilę), ich pracownicy bardzo sprawnie przyjeżdżają do swoich klientów, jednak w ścisłym sezonie dobrze wziąć pod uwagę ruch na drogach. A w związku z nim większa liczba lokalizacji na wyspie oznacza szybszy przyjazd pracownika wypożyczalni na miejsce w razie naszego wypadku. Całkowity koszt wypożyczenia samochodu na jeden dzień to ok. 40 €. Cena bywa niższa na samym początku i końcu sezonu oraz jeśli wypożyczamy auto na kilka dni.
Trzecią dość tanią wypożyczalnią jest Smart Rent a Car. Nie mam z tą wypożyczalnią właściwie żadnych doświadczeń – pewna polska para, która wypożyczała tam samochód, była bardzo zadowolona. Lokalizacje Smarta to: Skala Potamia, Potos i Limenas (Thassos Town).
3. Gdzie najdrożej wypożyczyć samochód na Thassos?
Na Thassos mamy też kilka wypożyczalni znanych i dostępnych na całym świecie, więc cieszących się również jakąś renomą. Ich podstawowym minusem jest wysoka cena wypożyczenia – od 60 € wzwyż za jeden dzień.
Pierwszą z nich jest Europcar, który na Thassos ma dwie lokalizacje: w Potamii i Limenas (Thassos Town).
Druga to Avis. Ma jedną lokalizację w pobliżu Limenas (Thassos Town).
Trzecia to Hertz z również tylko jedną lokalizacją – na obrzeżach Limenas (Thassos Town).
4. Ubezpieczenie samochodu – fakty
i mity, jakie usłyszymy od rezydentów
biur podróży
Jeśli jesteśmy na zorganizowanej wycieczce, a rezydent zdoła nas namówić do wydania pieniędzy na jakąś dodatkową atrakcję, jaką jest wycieczka fakultatywna czy właśnie wypożyczenie samochodu, przeważnie wiąże się to z prowizją, jaką za to dostaje. I jest to jak najbardziej w porządku… do momentu, kiedy zaślepiony wizją pieniędzy nie zaczyna okłamywać swoich klientów. Rezydenci są oczywiście różni, a ja, jeżdżąc z małą rodzinną firmą od lat, miałam najczęściej naprawdę dobre doświadczenia. Jednak niestety byłam też świadkiem szokującego zachowania rezydentki największego polskiego przewoźnika latającego na Thassos, która namawiając klientów do skorzystania z wypożyczenia samochodu w najdroższej na wyspie wypożyczalni, posługiwała się nieprawdziwymi, wyssanymi z palca informacjami na temat systemu ubezpieczeń w wypożyczalniach tańszych (dla porównania tańsze oferowały wtedy auto za 25 € dziennie, a rekomendowana przez rezydentkę wypożyczalnia brała za wynajem auta 65 € dziennie).
Bardzo jest zatem ważne, żeby wyjeżdżając – tak naprawdę gdziekolwiek – pamiętać, że na każdej wypożyczalni spoczywa obowiązek sprzedaży ubezpieczenia samochodu. I chociaż Grecja ma rzeczywiście dość liberalne podejście do zasad, gwarantuję, że nie ma fizycznej możliwości, żeby wypożyczyć samochód bez ubezpieczenia.
Niektóre wypożyczalnie stosują pewne triki, np. podając cenę samego wypożyczenia osobno (żeby zwabić klientów), a wszystkich dodatkowych obowiązkowych opłat osobno. Nie zmienia to jednak faktu, że nikt nie wypożyczy nam samochodu bez ubezpieczenia.
Kolejnym krzywdzącym tańsze wypożyczalnie mitem jest ten, że samochody, które nam oferują, stanowią zagrożenie na drodze. Owszem, są to samochody starsze i na pewno nie takiej urody czy jakości, jak w wypożyczalniach najdroższych, ale wszystkie są regularnie zabierane na obowiązkowe przeglądy i spełniają wszelkie normy. Znam temat od podszewki, przyjaźniąc się z ludźmi, którzy w wypożyczalniach na Thassos pracują. Wiem, jak wielki nacisk kładzie się tam na bezpieczeństwo.
Oczywiście wybór wypożyczalni i budżetu, jaki na wypożyczenie przeznaczymy, zależy tylko od nas. Rozumiem, że komuś może zależeć na najwyższym standardzie, i taki właśnie dostaniemy w wypożyczalniach najdroższych. Jednak z mojego osobistego doświadczenia i rozmów z ludźmi przyjeżdżającymi na Thassos wynika wyraźnie, że bezpieczeństwo jest dla nas tak samo ważne jak przyzwoita cena. A te warunki spełniają wypożyczalnie najtańsze.
5. Benzyna
Każda wypożyczalnia ma trochę inny system – jedna wypożycza nam auto z pełnym bakiem, inna z taką ilością benzyny, która pozwoli nam dojechać tylko do najbliższej stacji benzynowej. Zasada jest jednak zawsze ta sama: oddajemy auto z taką samą ilością benzyny, z jaką je wypożyczyliśmy. Czyli samochód wypożyczony z pełnym bakiem musi wrócić do wypożyczalni z pełnym bakiem, a ten z prawie pustym – wraca z prawie pustym. Płacimy więc jedynie za benzynę, którą faktycznie zużyjemy. Ceny benzyny są oczywiście zmienne, ale z moich doświadczeń wynika, że objedziemy wyspę dookoła (jeden dzień, 100 km) za ok. 23 €.
6. Tylko asfaltowe drogi albo jeep
Kolejną bardzo ważną rzeczą, o której trzeba pamiętać przy wypożyczaniu samochodu osobowego, jest absolutny, rygorystyczny zakaz wyjeżdżania nim poza drogi asfaltowe! Chodzi o ubezpieczenie podwozia. Zostaniemy o wszystkim oczywiście poinformowani na miejscu, ale myślę, że warto o tym wiedzieć już zawczasu.
Jeśli mamy ochotę dotrzeć autem np. do Giolli (zwanej okiem Zeusa, usytuowanej między Monasterem Archanioła Michała a Astris), Marble Beach, wyższych partii Kazaviti czy w góry, konieczne będzie wypożyczenie jeepa. Do niedawna na tej liście była także miejscowość Kastro (taka też informacja widnieje w moim przewodniku), jednak została już wybudowana znakomita droga asfaltowa z Limenarii, więc do Kastro spokojnie dotrzemy już zwykłym samochodem.
7. Limit kilometrów
W większości wypożyczalni spotkamy się z tzw. limitem kilometrów. Polega on na tym, że w ciągu jednego dnia możemy w cenie wypożyczenia przejechać tylko 100 km, czyli dokładnie całą wyspę dookoła. Za każdy przekroczony kilometr naliczana jest dopłata w wysokości 0,20 – 0,25 €. W niektórych wypożyczalniach limit kilometrów znika przy wypożyczeniu na dwa dni, w innych na trzy. Ale 200 km na dwa dni to aż nadto.
Jeśli chcemy naprawdę porządnie zwiedzić wyspę bez pośpiechu i zarówno objechać ją dookoła, jak i wyruszyć w jej głąb, czyli wybrać się do Theologos czy Kastro, uważam, że najlepiej jest wypożyczyć samochód na dwa dni. Zmieścimy się w kilometrach, nie będziemy zmęczeni, no i najważniejsze – dwa dni jazdy to dwa obiady! A naprawdę odmówienie sobie koziny w Theologos jest grzechem, a przecież jeszcze pozostaje doskonałe spaghetti w Limenarii! ❤
8. W razie wypadku
Niestety tę część piszę ze swojego bogatego doświadczenia, obejmującego dwa dni, na które wypożyczyłam samochód. Przede wszystkim, w jakie byście tarapaty nie wpadli, pod żadnym pozorem nie ruszajcie samochodu, jeśli zdarzy się wam jakakolwiek, choćby najmniejsza stłuczka czy kolizja. Musicie wyjąć kluczyk ze stacyjki, zadzwonić na podany (i podkreślony) w umowie z wypożyczalnią numer (miejcie tę umowę zawsze przy sobie), wyjaśnić co się stało, i czekać do przyjazdu pracownika wypożyczalni (dlatego sugeruję przy wyborze wypożyczalni wziąć pod uwagę liczbę lokalizacji na wyspie). Wiem, że możemy być w szoku, ale bardzo ważne jest to, żeby zapamiętać, że nie wolno nam ruszać samochodu.
A jeśli chcecie się ze mnie pośmiać, to opowiem o swoich trzech momentach grozy. Pierwszy z nich był zaraz za Skala Potamią, z której kierowałam się na Aliki. Z jakiegoś powodu pomyślałam, że dam radę się zatrzymać przy punkcie widokowym po lewej stronie, co wymagało ode mnie wjechania na pas przeciwny. Zrobiło się dosyć gorąco, kiedy się dosłownie zaklinowałam w poprzek na szerokość obydwu pasów, a akurat zarówno za mną, jak i przede mną, z przeciwnej strony, nadjechały dwa auta. Jakoś sobie poradziłam, ale niedoświadczonym kierowcom nie polecam wjeżdżania na pobocza, które nie są w najbliższym sąsiedztwie naszego pasa.
Druga sytuacja tego samego dnia przydarzyła mi się w Limenas (Thassos Town), kiedy nie zauważyłam zakazu wjazdu (do dziś twierdzę, że albo go tam w ogóle nie było, albo ukrył się za krzakiem) i władowałam się pod prąd w chyba najwęższą jednokierunkową ulicę tego miasteczka. Zorientowałam się dopiero w na samym jej środku i gdyby nie niesamowity i przeuroczy Grek, który widząc rozpacz na mojej twarzy, wysiadł ze swojego samochodu i zaproponował, że wyprowadzi mój, a potem zrobił to właściwie trzema niesłychanie sprawnymi ruchami, to pewnie siedziałabym w tym samochodzie, próbując wykręcić, do dzisiaj.
No a następny dzień moich wojaży zaczęłam od pojechania do cudownej piekarni w Skala Potamii tradycyjnie po pie z szynką i serem oraz kefir i przy parkowaniu (przodem!!!) wjechałam w auto pana właściciela piekarni. Na szczęście nie jakoś bardzo mocno. Oczywiście zadzwoniłam od razu do swojej wypożyczalni, pracownik pojawił się na miejscu po pięciu minutach i wyjaśnił właścicielowi piekarni i poszkodowanego samochodu, że rysa zrobiona przeze mnie jest bardzo mała, a wszystkie pozostałe są stare, i że właściwie ta nowa doskonale wpisuje się w ten krajobraz. Zawisło nade mną niebezpieczeństwo zapłacenia 50 €, bo wina była ewidentnie moja, ale wszystko zależało od decyzji drugiej strony. Pan piekarz chwilę się zastanowił, podrapał po głowie i w końcu powiedział: „fuck it”, czyli w wolnym tłumaczeniu: „spuśćmy na to zasłonę milczenia”. Kupiłam trzy paje i zapas kefirów do końca pobytu.
Wszystkie praktyczne informacje, które podałam wyżej, zostaną wam bezpośrednio przekazane na miejscu przez pracownika wypożyczalni. Jednak po pierwsze jest ich trochę, a po drugie na miejscu zostaną przekazane w języku angielskim, więc pomyślałam, że warto mieć je spisane również po polsku 😉
Jeśli kochasz Thassos,
podoba Ci się jak piszę i nie masz jeszcze
„Przewodnika po Thassos” mojego autorstwa
– zachęcam do zakupu:
P.S. Stworzyłam dla was mały filmik z moich pierwszych samodzielnych samochodowych wypraw po Thassos, okraszony zaśpiewanym przeze mnie coverem greckiej piosenki „Για ενα της φιλι”, którą oryginalnie wykonuje Νικος βερτης. Film ten uświadomił mi, że być może nie byłam aż taką królową szos, za jaką się uważałam, ale jak na pierwszy raz nie było chyba najgorzej. Tak czy tak, zarówno sztukę prowadzenia samochodu, jak i śpiewania po grecku, będę jeszcze aktywnie doskonalić! 😉
P.S. 2 Sugeruję ustawienie sobie na kole zębatym jakości HD.