Rozstania, asertywność i przyjaźń, czyli sierpień

fot. Bożena Szuj

Sierpień był gorący i słoneczny. W dodatku miałam pracę, którą uwielbiałam i w której czułam się coraz pewniej. Dość elastyczny grafik pozwolił mi dopasować godziny pracy do pomagania Partnerowi w sprzątaniu apartamentu. Jeździłam na Stogi sześć razy w tygodniu: pięć do pracy, a szósty (w sobotę lub niedzielę – w zależności od pogody i pracy w apartamencie), na najpiękniejszą trójmiejską plażę trochę się poopalać i popływać. Woda była obłędna, w dodatku w porównaniu z innymi miejskimi plażami, całkiem czysta. Dwie, trzy, maksymalnie cztery godziny tych słoneczno-wodnych kąpieli ładowały moje akumulatory na cały tydzień. Wygrałam życie! Niemal regularnie raz w tygodniu spotykaliśmy się z naszą gdańską przyjaciółką u niej. Na piwko (ja bezalkoholowe), pyszności, w których przygotowywaniu jest mistrzynią, ploteczki i gry planszowe. Braliśmy ze sobą Żulinkę, dla której nasza przyjaciółka szybko stała się Ciocią Chipsikową, rozpieszczając rzeczonymi niezdrowościami naszą sunię. W okolicach września mała dała się jej już nawet pogłaskać, co było ogromnym osiągnięciem. Cierpliwość, systematyczność i życzliwość okazały się w tej kwestii kluczowe.
Cotygodniowe wypady do Boto przestały być dla mnie cotygodniowe z kilku powodów. Często byłam po prostu zmęczona, ale też – powiedzmy to sobie szczerze – lęk separacyjny dotknął nie tylko Żuli, ale również mnie. Mnie może nawet w większym stopniu. Dłuższa rozłąka z psem była dla mnie torturą. Ciągle myślałam tylko o małej. Kiedy zorientowałam się, że już lepiej sobie radzi w domu sama, wychodziłam do Boto czasem wręcz na siłę. Nie ma w końcu nic zdrowego w całkowitym uzależnieniu od siebie psiórki, a ja chcę być mądrą adopcyjną matką. Matką kochającą z całego serca, ale mającą też swoje życie (i pozwalającą podopiecznej mieć swoje, beze mnie). Zawsze zresztą okazywało się, że umalowanie się i wyjście chociaż na dwie godziny – jak bym z początku nie wolała zostać w domu w dresie – było dobrym pomysłem. Partner i tak grał na kongach na scenie (to dla niego przede wszystkim rehabilitacja ręki), a ja mogłam przy wodzie z cytryną i sokiem imbirowym pospędzać jeszcze trochę czasu z naszą przyjaciółką i coraz większą grupą botowych znajomych, śmiejąc się do łez.
W sierpniu miałam też ogromną przyjemność – poszliśmy na koncert Kur z materiałem z „Polovirusa”. Byłoby więc niemal idealnie, gdyby nie to, że niedużym, ale jednak cieniem, położył się na to wszystko jeden wyczytany w pewnym memie, boleśnie prawdziwy tekst:

Sierpień to taka niedziela wśród miesięcy. Niby odpoczywasz, ale wiesz, że zaraz wszystko się skończy.

Nie byłam gotowa na koniec lata.

fot. Bożena Szuj

Rozstania 

fot. Bożena Szuj

Sierpień w całości upłynął mi pod znakiem rozstań. Wspomniane już zbliżające się i nieuniknione rozstanie z wakacjami i latem oraz drugie, z cudowną, dającą mi mnóstwo satysfakcji i spełnienia pracą były oczywiste. I wiadome na długo wcześniej. Do tego jedną z moich sierpniowych lektur była długo wyczekiwana książka Natalii Tur „I po związku. Jak zrozumieć i przeżyć rozstanie”. Po lekturze literackiego debiutu autorki („Związek na zakręcie. Rozstać się czy być razem?”) cieszyłam się na zapowiedź kolejnej części. Cudownie było wrócić do tego bezpretensjonalnego i przystępnego języka, którym autorka wyjaśnia mnóstwo zagadnień współczesnej psychologii, powołując się na badania oraz autorytety ze świata psychologii i filozofii. (Recenzja pojawi się wkrótce.) Teoretycznie temat nie dotyczył bezpośrednio mojego życia; jestem przecież w związku, o który wspólnie dbamy i którego kończyć nie chcemy (choć rozstajemy się średnio raz w tygodniu, na ogół w mojej własnej głowie). Szybko musiałam jednak zweryfikować pułapkę myślową, w którą wpadłam. Temat rozstań dotyczy nas wszystkich. Zawsze. Za każdym razem coś lub kogoś tracimy, albo się czegoś lub kogoś pozbywamy. Niemal na każdym etapie swojego życia coś lub kogoś zmuszeni jesteśmy odrzucić, ale też przez coś lub kogoś jesteśmy odrzucani. Rozstania nie są zarezerwowane dla kochanków. Rozstajemy się z przyjaciółmi, pracą, środowiskiem, jakimś miejscem, nałogiem, zdrowiem, dziećmi, kiedy przestają nimi być, młodością, pojmowaną w jakiś sposób urodą, własnymi wyobrażeniami, złudzeniami czy bliskimi, którzy umierają. Całkiem tego sporo. Słowo „rozstanie” ma pejoratywny wydźwięk, choć powinno być neutralne. Przywołuje na myśl nierzadko porażkę, choć czasem może stać się naszym największym sukcesem. Oznaką pokory i dojrzałości jest wszak zrozumienie, że nic nie jest nam dane raz na zawsze, a kończąc jakiś rozdział, automatycznie zaczynamy następny.
Właśnie w sierpniu też zupełnie niezależnie od siebie, kilka bliskich nam osób doświadczyło rozstań z partnerami. Wspieraliśmy i byliśmy obecni. Nic więcej niestety nie można zrobić, ale wbrew pozorom to nie jest wcale mało. Ten czas jest zawsze trudny, związany z bólem i żałobą, ale też odkrywaniem na nowo siebie i swojej drogi. Z jednej strony obserwowałam rozdzierającą serce rozpacz, znikanie i zapadanie się w mroku własnych demonów i lęków bez ukochanej osoby; walkę o relację z nią, o nową szansę, nowy początek. Nie uważam, że istnieje jakaś jedna rada czy mądrość, której należy się w takich sytuacjach trzymać. Rozstanie nie jest ani dobre, ani złe – czasem bywa nieuniknione i pewnie dobrze umieć rozróżnić, kiedy takie właśnie jest. Wiem jednak, że nawet jeśli po rozstaniu ludzie się ze sobą schodzą i uczciwie pracują nad swoim związkiem, to jest to właśnie wspomniany „następny rozdział”. Rozstanie pomaga nam uświadomić sobie kruchość wszystkiego, co nas spotyka i czyni nas mimo wszystko silniejszymi. Czy swoją nową drogą podążymy już samotnie, z inną osobą, czy z tą samą, z którą się kiedyś rozstaliśmy – nie ma to znaczenia. Najważniejsze, że się na niej w końcu znaleźliśmy. A jak mawiał Heraklit z Efezu:

nie wchodzi się dwa razy do tej samej rzeki,

co jest niestety tak nagminnie błędnie używane i rozumiane, że czuję się w obowiązku łopatologicznego wyjaśnienia jego słów. Wszystko płynie, a naturą świata materii jest ciągła przemiana. Nie można wejść dwa razy do tej samej rzeki, bo ona co chwilę staje się już inną rzeką. Schodząc się więc z byłym partnerem, nie stworzymy nigdy po raz drugi tego samego związku, co wcześniej. (Oczywiście w przypadku osób uzależnionych i odmawiających leczenia, powtarzać się będą wcześniejsze schematy, bo nie mają one związku z samą osobowością czy charakterem konkretnego człowieka, lecz naturą jego choroby, o czym należy pamiętać.)
Z drugiej strony byłam świadkiem innego rozstania, w którym ktoś, z nie do końca nawet własnej woli, ucinając relację niezdrową i przytłaczającą, odblokował w sobie ogromne pokłady siły. Przecierałam oczy ze zdumienia, odkrywając na nowo bliską mi osobę, która jakby nagle znalazła w sobie włącznik do poczucia własnej wartości. Zaczęła świecić nieznanym mi dotąd blaskiem, zdając sobie w jednym momencie sprawę z tego, że wszystko dobre i piękne, co w niej widzimy, nie jest żadną kurtuazją czy grzecznością, tylko niezaprzeczalnym faktem. Możesz znać i uwielbiać jakieś pomieszczenie, w którym nie ma światła, więc oświecasz je mocną latarką, ale kiedy zobaczysz je wreszcie w jego własnym oświetleniu, rozumiesz, że dokładnie tego mu brakowało do całkowitego bycia sobą. (Tak, Kochanie, to była aluzja do braku światła w naszej łazience.) Tym włącznikiem okazało się oderwanie od osoby, która nie tylko światło odbierała, ale jeszcze rzucała duży, przytłaczający cień. Potem niespodziewanie życie ruszyło z kopyta, przyspieszając jak szalone i obsypując naszego Człowieka z Włącznikiem szczęściem, na które naprawdę zasługiwał. Przyglądanie się temu z bliska było dla mnie zaszczytem i niezwykle wartościową lekcją.
Z boku często wydaje nam się dziwne to, że ktoś z własnej nieprzymuszonej woli tkwi w jakimkolwiek układzie, który nie jest dla niego dobry, podkopuje jego poczucie własnej wartości, nie pomaga się rozwijać, czy uzależnia. Łatwo jednak oceniać cudze życie z kanapy i ferować proste wyroki typu: „przecież nie mają dzieci” lub „dzieci już są dorosłe”, więc w domyśle „może bez problemu odejść”. Tymczasem ludzi wbrew pozorom łączy bardzo dużo mechanizmów. Jednym z nich jest trzymanie się za wszelką cenę schematów, które znamy. Nasz mózg podpowiada nam: „może i zdradza/pije/bije/mną gardzi/mnie nie kocha, ale przynajmniej już to znam, wiem jak się z tym obchodzić; dużo gorsze jest nieznane w samotności lub z kimś nowym”. To oczywiście nie jest prawda – nasz mózg nas okłamuje, ale faktycznie nie wiemy, co czeka na nas poza tym, co już znamy, czyli poza słynną strefą komfortu. Wyjście z relacji nie tylko przemocowej, ale również już nam niesłużącej jest nie lada wyzwaniem i wymaga ogromnej odwagi m.in. dlatego, że dopiero z miejsca, w którym się po wyjściu z niej znajdziemy, widać, że była dla nas nieodpowiednia. Będąc w środku, nie jesteśmy w stanie tego dostrzec.
Oczywiście czym innym jest rozpad związku toksycznego, a czym innym rozpad relacji, która była kiedyś bardzo udana, a po czasie coś się zmieniło, wypaliło, ewoluowało w kompletnie inną niż romantyczna stronę. To trudne do zaakceptowania i bardzo smutne, niezależnie, czy to my już nie chcemy w tej relacji być, czy druga osoba. Niełatwo się po czymś takim poskładać. Myślę, że nie ułatwia tego również narracja, w której rozstanie z partnerem czy rozwód ze współmałżonkiem określane są jako porażka lub wygodnictwo wynikające z braku podjęcia walki o relację. Sami w środku czujemy najlepiej, czy jest o co walczyć, czy już nie. Porażką jest brak rozwoju, a ten czasem nie jest możliwy, jeśli utkniemy w czymś, co oddala nas od esencji nas samych. Każdego dnia się zmieniamy. I my, i nasz partner. (Wszystko płynie…) Związki są nam dane na określony czas. Bywa, że jest nim większość naszego życia, bywa, że kilka lat, miesięcy, tygodni czy nawet dni. I nie ma w tym nic złego, czy niewłaściwego, choć jeśli przywiążemy się do myśli, że mamy być ze sobą do końca życia (równocześnie nic w tym kierunku nie robiąc), uświadomienie sobie innego terminu ważności naszej relacji straszliwie boli. Jeśli coś nas kiedyś wzbogacało, a dziś odbiera nam nas samych, musimy zadbać w pierwszej kolejności o siebie. Nikt za nas tego nie zrobi.
Wydaje mi się, że zbyt mało rozmawiamy o tym z dziećmi. Nie przygotowujemy ich na rozstania z ich miłościami, przyjaciółmi, wymarzoną pracą, zwierzętami, z nami. Nie mówimy im o kruchości życia. Nie mówimy im także o niestałości i nietrwałości, a jeśli tak, to raczej w kontekście obwiniania „młodych, co to się teraz ciągle rozwodzą”. Tymczasem tworząc temat tabu z tego, co naturalne, urządziliśmy sobie świat niezgodny z jego i naszą naturą. Również tą niemonogamiczną. Nie mówimy o codziennych wyborach, wyrzeczeniach, codziennej pracy czy terapii. Oczekujemy, że ze wszystkim, co raz sobie wybierzemy rozłączy nas dopiero śmierć. Gdzie w tym miejsce na rozwój? Rozstania każdego rodzaju mogą być realnymi końcami świata. Ale na ogół są też początkami zupełnie nowej, bardziej dla nas odpowiedniej drogi, na którą wkraczamy silniejsi.

fot. Bożena Szuj

Asertywność

fot. Bożena Szuj

Ważnym punktem mojej psychoedukacji była nauka asertywności oraz komunikacji bez przemocy, a sierpień miał mi pokazać w praktyce, jak z niej korzystać. Mniej przyjemne sytuacje czy spory, które jeszcze rok temu by mnie załamały, urastając w mojej głowie do nieadekwatnych rozmiarów i skłaniając mnie do wyciągania kuriozalnych wniosków,  teraz stały się dziwnie… nieistotne. Jestem wrażliwcem, biorę wszystko do siebie, przeżywam każdą bzdurę i to się pewnie nigdy nie zmieni. Jednak po emocji, jaką jest smutek czy złość zawsze nadchodzi moment wyboru, co z nią dalej zrobimy. Kiedyś wybierałam działania histeryczne, dziś okazuje się, że wystarczy trochę poprzeklinać, ponarzekać z tymi, którzy mają podobny punkt widzenia, a potem razem z nimi obrócić wszystko w nieraz złośliwy żart i zdrowo się ze wszystkiego pośmiać. A potem pobawić się z psem i wziąć go na długi spacer. Podzieliłam się z prowadzącą moją (nareszcie dobrą) psychoedukację panią psycholog wątpliwością, że:

właściwie wcale nie wiem, czy to asertywność lub komunikacja bez przemocy, bo przecież nie zawsze nawet podejmowałam merytoryczną rozmowę o tym, co mnie zabolało lub było wobec mnie nie fair. Wiele rzeczy, uczciwie mówiąc, po prostu przemilczałam.

Pani psycholog kompletnie zbiła mnie z tropu, słowami:

najwyraźniej była pani przyzwyczajona do wybierania w trudnych sytuacjach walki, ale ucieczka wcale nie jest złym wyborem. Powiem coś być może mało popularnego, ale w świecie zwierząt ucieczka jest wybierana dużo częściej niż u ludzi. Dla zwierząt walka jest raczej ostatecznością.
– Czy ucieczka chroni je przed niepotrzebnym zużywaniem energii? – zapytałam, zaintrygowana.
– Tak – odparła.

Oczywiście jestem rebeliantką. Walkę ze złem, uciskiem czy niesprawiedliwością mam wpisaną w DNA. Stąd moja – opisana w recenzji książki „Sclavus” Tymona Tymańskiego – niezgoda na umniejszanie zła komunizmu, czy jakiegokolwiek totalitaryzmu. Stąd czynne uczestnictwo w Strajku Kobiet Podhale, skarga na przemocowe zachowanie OLZON-u (skoro wobec mnie, to też wobec innych – o czym zresztą, dzięki Czytelnikom, doskonale wiem i zapewniam, że to nie koniec mojej batalii) czy reagowanie na zachowania haniebne, nawet jeśli dopuszcza się ich osoba znajoma, z tzw. środowiska. Pod tym względem jesteśmy z Partnerem identyczni i uważam to za naszą największą supermoc. Obyśmy nigdy nie przeszli obojętnie wobec zła, które należy najpierw wskazać, a potem sukcesywnie eliminować.
Słowa pani psycholog uświadomiły mi, że po prostu nie wszystko jest walki warte. Póki jakaś sytuacja dotyczy wyłącznie mnie samej, mam pełne prawo zadecydować, że nie stanę się jej ofiarą; że podniosę się, obśmieję ją i pójdę dalej. Nie muszę ani „rozumieć wszystkich wokół” (przekleństwo, z którym przyszłam na terapię). Nie muszę rozkładać na czynniki pierwsze, czemu jeden jest złośliwy, drugi antypatyczny, a trzeci niesprawiedliwy. Nie muszę tego „wyjaśniać”, albo „oczyszczać atmosfery”. Mogę, jeśli będzie mi to w danym momencie potrzebne, ale do niczego nie jestem zobligowana. Zobaczyłam, że równie fajnie jest czasem zwyczajnie odpuścić. Robić swoje, nie żywić do nikogo urazy, ale nie dać się też nikomu stłamsić. „Ucieczka” nie brzmi dobrze, ale jak zadałam sobie pytanie:

Od czego?

a potem uczciwie sobie na nie odpowiedziałam, wszystko nabrało sensu. Bo nigdy nie uciekałam przed trudnymi czy nieprzyjemnymi rozmowami (choć często się ich bałam). Zaczęłam w końcu uciekać od nadawania głupotom (średnio fortunnym odzywkom, irytującym nierealnym oczekiwaniom, niemiłym docinkom) rangi wyższej niż ta, na którą zasługują. Czy to nie rozsądniejsze?
W sierpniu zdarzyło się też coś dosyć nieoczekiwanego. Ktoś pozwolił sobie na zbyt dużo, uderzając niestosowną odzywką w mój najczulszy punkt, w dodatku w bardzo trudnym tygodniu i jeszcze gorszym dla mnie dniu. Zareagowałam w sposób uwzględniający mój komfort (pierwsza nowość) – opisując problem jako szersze zjawisko, którego od dłuższego czasu doświadczam i mam już serdecznie dość. Sytuacja koniec końców przerodziła się w słowną jatkę, która obnażyła bardzo wiele, jaskrawo pokazując mi, że moja intuicja od początku była słuszna, tylko jak zwykle jej nie posłuchałam. Stało się, ale po kłótni należy posprzątać, do czego czułam się zobowiązana. Zobaczyłam wtedy, z jaką łatwością przychodzi mi wycofywanie się z własnych przekonań, żeby tylko… „było dobrze”. Dla kogo „dobrze”? Z przerażeniem zauważyłam, że naprawdę gdzieś w środku wierzę w to, że gdybym nie zareagowała, nie byłoby problemu. Naprawdę? A moje poczucie krzywdy? Dlaczego to moja reakcja ma być zła, a już to, na co reaguję lepiej puścić w niepamięć? Jasne, można wybrać ucieczkę, ale nie przy tak silnej emocjonalnej reakcji. Tu chodziło o coś innego – o zaznaczenie swoich granic, mówiąc szumnie, światu.
Więc już spokojniejsza siadłam, zastanowiłam się, za co mogę szczerze przeprosić (w kwestii treści wątpliwości nie miałam, w kwestii formy – to nie był mój dzień) i listownie przeprosiłam. Szczerze. Bez tłumaczenia się i usprawiedliwiania. Nie pozwoliłam jednak sobie samej posłuchać tego zbyt dobrze znanego głosu grzecznej poukładanej dziewczynki, która się przymila, wije, wstydzi i przeprasza za wszystko, błagając, by ktoś o niej źle nie pomyślał. Zdenerwowałam się, bo ktoś mnie zdenerwował. Dlaczego miałabym mu to odbierać? Z pewnością mój list spełniał wszelkie wymogi komunikacji bez przemocy, a ja zaczęłam się zastanawiać, czemu to jest takie trudne. Czemu bycie sobą, stawanie za sobą przysparza tylu lęków? Czy dlatego, że staję się wreszcie widzialna?

fot. Bożena Szuj

Przyjaźń

fot. Bożena Szuj

Nie obserwowałam jako dziecko kobiecej przyjaźni. Jedyny wzór przyjaźni, jaki miałam w zasięgu, był wzorem przyjaźni męskiej (stąd tak mnie wzruszają opowieści mojego Partnera oraz opisy Tymona). Jednak… byłam dziewczynką. Potrzebowałam przyjaciółek. Nie umiałam budować przyjaźni, bo nie wiedziałam, na czym one polegają, więc już od podstawówki wchodziłam w dziwne i często toksyczne układy. (Dopiero po latach okazało się, że istniał tylko jeden od tego wyjątek i – z pewną nieistotną przerwą – trwa do dziś.) Myliłam przyjaźń z fascynacją, a umiejętność dobrego sprzedania się z powodem do zaufania. W dodatku byłam straszliwie naiwna, więc łatwo było mnie wykorzystać.
Dopiero niedawno zdałam sobie sprawę z tego, że po raz pierwszy w życiu jestem w naprawdę właściwym miejscu. Szybciej niż kiedykolwiek wcześniej rozpoznaję fałsz i go ze swojego ogródka wypleniam. Mam trzy wspaniałe przyjaciółki, które stają mi się coraz bliższe i pokazują mi też, kim dziś jestem, czego potrzebuję, ile mogę z siebie dać. Po jedenastu latach wyniszczającej przyjaźni (przypadającej na mój okres dojrzewania), w ciągu których wszystkie moje sekrety były przekazywane dalej, nie mam już potrzeby zwierzania się. Wolę słuchać, niż „się wygadywać”, choć może to nieuczciwe i niewłaściwe. Skąd miałabym wiedzieć? Czasem oczywiście zrzucam jakiś zalegający na barkach ciężar. Nigdy też nie kłamię, choć mam gigantyczny problem z zaznaczaniem, kiedy moje granice są przekraczane i przy wsparciu jednej z przyjaciółek, próbuję go rozwiązywać. Odkrywam też przyjemność w mówieniu o błahostkach. Każda z tych przyjaźni i kobiet jest inna, jednak we wszystkich relacjach czuję się szanowana, co po pięciu latach innej przyjaźni (już w dorosłym życiu) z osobą, która – jak się na końcu okazało – liczyła, że mnie „nawróci”, jest bardzo miłą odmianą. Nie z każdą przyjaciółką dzielę światopogląd, jednak szacunek jest tu właśnie rozwiązaniem. Nikt nikogo nie „nawraca” i nie zmienia. Przyjmujemy siebie takimi, jakie w danym momencie życia jesteśmy i nie musimy nikogo przed sobą udawać. Może po prostu… wreszcie zaprzyjaźniłam się też ze sobą?

fot. Bożena Szuj

P.S. Na deser łączę piosenkę, która towarzyszyła mi przez większość sierpnia – „Marching Band” Natalii Kukulskiej.

fot. Bożena Szuj

Jeśli podoba Ci się, jak piszę, i chcesz mnie docenić,
kliknij w poniższą ikonkę i postaw mi, proszę, wirtualną kawę ☕️
Postaw mi kawę na buycoffee.to

fot. Bożena Szuj

Wycieczka na planetę Dyskomfort

fot. Marianna Patkowska

Początek roku przyniósł mi jedną z najbardziej nNiesamowitych przygód. Odbyłam ryzykowną podróż poza swoją strefę komfortu, która nie okazała się wycieczką jednodniową – jak to czasami w życiu bywa – lecz kilkoma turnusami obozu survivalowego. Powiedzieć jedynie, że przetrwałam, to nic nie powiedzieć; przy okazji tego przyspieszonego kursu samorozwoju dowiedziałam się o sobie więcej niż przez kilka ubiegłych dekad!
Na mojej drodze pojawił się człowiek, który – przynajmniej na pierwszy rzut oka – uosabiał wszystko to, czym na ogół gardzę, co mnie przeraża, odstręcza i napawa litością. Ponieważ nie lubię w sobie takich uczuć, naturalnym było go minąć i pójść dalej. W mojej głowie jednak pojawiła się bardzo nieoczekiwana refleksja (być może zresztą pod wpływem niesamowitego wrażenia, jakie zrobił na mnie film „Dwóch papieży”) – płeć, wiek i światopogląd tego człowieka wydały mi się wręcz idealne do tego, by móc… zmierzyć się przy jego pomocy z sobą samą (także tą sprzed lat, która, nie znając się, nie potrafiła się bronić). Nieetyczne wydaje mi się rozpisywanie na temat osoby, która ma prawo sobie tego nie życzyć, więc skupię się na najważniejszym dla mnie elemencie tej relacji, czyli sobie samej. Jego zaś nazywać będę na potrzeby tego wpisu Drapieżnikiem (co prawda wyliniałym i z mocno zatraconym instynktem łowcy, ale niech już będzie – licentia poetica). Od razu rozwieję wszelkie moralne wątpliwości moich wnikliwych Czytelników – tak, od początku do końca relacji wykorzystywałam Drapieżnika wyłącznie do swoich celów. Nie byłam w tym jednak cyniczna, bo wyjawiłam swoje zamiary od razu (przypominając o nich od czasu do czasu potem), a sens tego eksperymentu opierał się na bezwzględnej uczciwości. Ta zakładała zrozumienie i przyjęcie swojej skrajnej inności, wyraźne zaznaczenie granic każdej ze stron i wzajemny (choć nie zawsze było łatwo…) szacunek. Reguły gry – nawet jeśli ustalone przeze mnie – zostały zaakceptowane przez obydwie strony.
Relacja, w którą weszłam z Drapieżnikiem, była niesłychanie intensywna intelektualnie, a czasami wręcz wyczerpująca energetycznie. Ponieważ czułam, że nasze różnice mnie chronią przed całkowitym zaangażowaniem się emocjonalnym (czy też może romantycznym, bo i emocje odegrały tu ważną rolę), a równocześnie też wiedziałam, że z biegiem czasu mam szansę Drapieżnika nawet polubić (co się rzeczywiście stało), zdołałam się utrzymywać na linie rozwieszonej między swoją racjonalną a emocjonalną stroną, równocześnie przyglądając się wszystkiemu także z boku (być może stąd też to wyczerpanie).
Czy miałam jakiś sprecyzowany cel? Chyba nie. Chciałam się wzmocnić, a żeby to zrobić, czułam że muszę się dogłębnie poznać. Pamiętając relacje toksyczne, które przez wiele lat z powodzeniem budowałam, jak również uwzględniając swoją terapię i samodzielną pracę nad sobą, domyślałam się, że dziś działam pewnie według trochę innych mechanizmów. Bardzo byłam ich ciekawa.
Warto też zaznaczyć, że kluczem do zrozumienia mojego postępowania (także dla mnie samej) jest moja nadwydajność mentalna. Jestem książkowym przypadkiem prawopółkulowca i wreszcie odczułam to w pełni. Zdaję sobie więc sprawę z tego, że dla 85% populacji opisane przeze mnie doświadczenie nie będzie możliwe do pojęcia. (Co nadal nie oznacza oczywiście, że nie jest obiektywnie ważne.)

1. Bycie swoim własnym punktem odniesienia

Fundamentem tej przygody była całkowicie mi kiedyś obca w relacjach świadomość, że… nie jestem bezpieczna. Albo jeszcze inaczej – że powierzenie swojego bezpieczeństwa drugiemu człowiekowi, a potem dziwienie się, że nie dopilnował, żeby nic mi się nie stało, jest irracjonalne. Oczywiście trudniej byłoby mi to dostrzec, gdybym spotkała się z kimś z mojej strefy komfortu. Jednak tu to chyba oczywiste – żadna potencjalna ofiara nie pozwoli drapieżnikowi się sobą zaopiekować. Jaka jest jednak druga – oprócz oczywistej, czyli ucieczki – możliwość przetrwania? Znalezienie opiekuna, któremu będzie można zaufać. I który nas na pewno obroni, bo jest – w przypadku ludzi niekoniecznie nawet silniejszy (ta kategoria wydaje mi się z założenia ryzykowna), lecz przede wszystkim – stabilny i spójny. Kto to taki, kto to taki? Otóż… my sami! Głębokie prawdy mają to do siebie, że brzmią upokarzająco (dla tych, którzy je przytaczają) banalnie, ale… zrozumienie w praktyce tego, że źródła swojego spokoju i szczęścia możemy szukać jedynie w sobie, zajęło mi naprawdę bardzo wiele lat. Rozumiem więc doskonale, że można to wiedzieć w teorii i… nadal gubić się w meandrach stosunków międzyludzkich.
Jako wyjątkowo nadgorliwa studentka tego kursu samorozwoju, cisnęłam mocniej. Najłatwiej byłoby się przecież obronić, wchodząc w relację powierzchowną, obudowując się grubym murem. Ja jednak uznałam, że funkcję muru mogą spełnić dwie rzeczy: ewidentne różnice między mną a Drapieżnikiem, a także wyraźnie zarysowane przez każde z nas (choć mocniej chyba przeze mnie jednak) granice, na których szanowanie się umówiliśmy. Zaskakująca była dla mnie obserwacja czegoś, co z takich fundamentów muru bezpośrednio wynikło: po raz pierwszy nie zlałam się z osobą, którą tak bardzo zaabsorbowałam swój czas i energię, w jedno! To było dla mnie przedziwne doświadczenie. Dotychczas większość wszelkiego typu bliskich związków bolała mnie tak mocno na jakimś ich etapie dlatego, że nie umiałam w nich wyszczególnić siebie jako nieintegralnego z relacją elementu. Po rozstaniu czułam więc na ogół przede wszystkim ulgę (w pewnym momencie wierząc nawet, że być może jestem od rozstań uzależniona). Oczywiście, że sztuczność tego doświadczenia znacznie mi to odkrycie umożliwiła, ale wierzę, że ponieważ zobaczyłam, że to mi służy, nauczę się dążyć do takiego wzorca także w naturalnych warunkach.

2. Otwartość na drugą osobę

Z punktu pierwszego wynika automatycznie punkt drugi. Jeśli źródło swojego bezpieczeństwa usadowimy w samych sobie, zdejmiemy z drugiego człowieka ciężar naszych (często nierealnych) oczekiwań, przez co jego obraz w naszej głowie będzie mniej zafałszowany. W zdrowych relacjach paradoksalnie łatwiej rozmyć granice. Obserwując swojego Drapieżnika takim, jakim faktycznie mi się ukazał, niejednokrotnie wolałam uciec jednak do swoich oczekiwań. One były miękkie, wygodne i bezpieczne. Tymczasem rzeczywistość była taka, że tu coś przeciekało, tam grzyb, jeszcze gdzie indziej ślisko – złamanie nogi lub choćby nabawienie się srogiego kataru wydawały się być kwestią jedynie niedalekiej przyszłości. Wtedy przypominałam sobie, że przecież nie o to mi w tym wszystkim chodzi, żeby mi było miło (od tego mam już swoje miejsca).
Oczywiście zupełnie inną kwestią jest wola drugiego człowieka i to, na ile pozwoli nam się poznać. Nie twierdzę, że mój eksperyment był idealny i pozbawiony wad. Zakładał wiele rzeczy, które być może błędnie oszacowałam (a być może nie). Nie ma to jednak zbyt dużego znaczenia. Znaczenie miało coś innego – otóż zobaczenie człowieka z jego zbyt trudną dla nas często niedoskonałością (tym się m.in. różni przebywanie w swojej strefie komfortu od przebywania w nieswojej) i oddzielenie tego człowieka jako przedstawiciela gatunku, do którego się samemu należy, od jego wyborów, o których możemy mieć jak najgorsze zdanie, wydaje mi się istotą człowieczeństwa właśnie. Jeśli dodamy do tego nić sympatii i nieuchronnie pojawiające się emocje, możemy osiągnąć Himalaje miłosierdzia, ale… z tym też trzeba być ostrożnym…

3. Nieuchronnie pojawiające się emocje

Jeśli dwie osoby spędzają ze sobą (niekoniecznie nawet fizycznie) mnóstwo czasu, zaprzęgając w ten kontakt niemal całą swoją intelektualną energię, nie mogą chyba zupełnie niczego do siebie nie poczuć. Nawet jeśli będą to na początku odczucia negatywne, to prędzej czy później pojawi się szacunek do wytrwałości adwersarza. (Jeśli się nie pojawi, a nas nie cechuje masochizm, relacja szybko zgaśnie.) Od szacunku już tylko jeden krok do sympatii, nawet jeśli dosyć chłodnej.
I tu znowu zaobserwowałam u siebie po raz pierwszy coś zdumiewającego. Być może przez uprzednie zrozumienie, że tylko ja mogę się w razie czego obronić, zwróciłam się ku sobie i… zauważyłam, że mam nieprawdopodobnego sprzymierzeńca i kompana w postaci… swojego mózgu! Wcześniej go nie doceniałam a regularnie dominowana, nie dawałam mu nawet dojść do słowa we wszelkich kontaktach, w których pojawiały się emocje lub nawet – nie bójmy się tego słowa! – uczucia. Tym razem, pozwalając mu działać, zaznałam… ukojenia. Ze wzruszającą precyzją rozkładał na czynniki pierwsze wszystko, co się dzieje i wyjaśniał mi, co i czemu czuję. Odwoływał się zawsze do racjonalnych argumentów. Nie wszystko, co mi przekazywał rozumiałam od razu. Jednak kiedy traciłam umiejętność obiektywnego osądu sytuacji (przez sympatię czy współczucie dla Drapieżnika, a czasem też lęk o siebie samą), on po prostu konfrontował mnie z danymi.
Studzenie emocji rozumem na zmianę z kontrolowanym poddawaniem się im, było dla mnie absolutną nowością. Zupełnie fascynującą. Jakbym odnalazła w sobie jakąś niesłychanie cenną umiejętność, o której istnieniu nawet nie wiedziałam.

4. Niesienie pomocy

Podstawową moją bolączką było to, że doskonale widząc problemy Drapieżnika a także możliwe warianty ich rozwiązań (które jednak wykraczały poza z kolei jego strefę komfortu), długi czas nie umiałam zrozumieć, że nie wolno pomagać ludziom, którzy nas o pomoc nie proszą. Uznałam, że skoro ktoś stał mi się trochę bliski i widzę, że właśnie tonie, a tuż obok niego unosi się na wodzie wielkie koło ratunkowe (którego prawdopodobnie ze swojej perspektywy po prostu nie widzi), moim obowiązkiem jest mu je wskazać. I nawet jeśli tak faktycznie było, to tu się niestety kończyła moja rola. Ta lekcja była najtrudniejsza. Bo kiedy słyszysz na to:

– Ale to koło jest nieistotne, bo ja przecież tonę!

– to, co na to słyszysz

to przecież nic dziwnego, że cię trafia! Od razu widzisz przed oczami tekst księdza Hellera o „powiększaniu sumy bezsensu we Wszechświecie” i czujesz bezsilność. Ale… nic nie możesz zrobić. Nie wolno ci!
Nadal mam głębokie przekonanie, że zetknięcie się ze sobą tak kompletnie różnych światów, możliwość podotykania swoich ran, a przede wszystkim zlokalizowania ich, przynosi możliwość wyleczenia obydwu stronom. Jednak nikogo nie można leczyć na siłę. Czasem mi przykro, kiedy pomyślę, że Drapieżnik mógł tę szansę wykorzystać w moim rozumieniu lepiej, ale tego z drugiej strony nie mogę przecież wiedzieć. I tutaj z pewnością przydałoby mi się więcej pokory.

5. Balansowanie na dwóch płaszczyznach, w tym
jednej podwójnej

Do tej pory w każdą relację skakałam bez spadochronu, a kiedy już się roztrzaskałam o ziemię, obiecywałam sobie, że już nigdy więcej nie skoczę. Schemat się powtarzał, dopóki nie odkryłam, że… przecież można skakać ze spadochronem! Uświadomienie sobie tej oczywistej (z pewnością oczywistej dla lewopółkulowców) prawdy zajęło mi całe moje dotychczasowe życie, ale też równocześnie niewiarygodnie poprawiło nagle jego jakość!
Moim spadochronem okazywali się – na ogół niestety w podobnych sytuacjach mocno spychani na dalszy plan – przyjaciele, na których miłość, życzliwość i troskę mogłam naprawdę liczyć. Zrozumiałam, że w każdego typu intensywnym związku dwojga ludzi istnieją tak naprawdę dwie płaszczyzny: zewnętrzna i wewnętrzna, z czego ta druga dzieli się na to, co dzieje się wewnątrz nas samych i to, co dzieje się wewnątrz drugiej osoby. I prawdopodobnie ochronić przed utratą zmysłów może jedynie szukanie za każdym razem równowagi między nimi.
Przy skrajnie odmiennych światopoglądach z Drapieżnikiem, przed walką i ranieniem się chroniło nas oboje częste spotykanie się na płaszczyźnie zewnętrznej i dyskusja oparta na starej, dobrej, wypróbowanej (również przeze mnie w szkole) metodzie majeutycznej – wygrywały argumenty logiczne, a więc… Prawda. (Niech pytanie, kto z nas obojga wychodził z większości takich rozmów zwycięsko, pozostanie retorycznym.)
Gdyby moje uczulenie na relatywizm moralny zderzyło się z niepewnością i zakrzykiwanymi ranami Drapieżnika, oprócz bólu i rosnącej  frustracji nic by z tego nie było. Co dowodzi, że płaszczyzna wewnętrzna (któregokolwiek z nas) nie byłaby miejscem odpowiednim.
Z kolei do jakiegoś odsłonięcia się, które też jest przecież ważne, potrzebujemy się odwiedzać w swoich wnętrzach. Tym jest troska – leży nam na sercu, jak druga osoba się z czymś poczuje, próbujemy zrozumieć motywy jej zachowania. Trzeba jednak mimo wszystko uważać. Pamiętać, że czyjeś wnętrze nie jest tożsame z naszym i nigdy się w nim zbyt długo nie zasiedzieć. Relacja może być wręcz idealna, jeśli będziemy się po tych w sumie trzech płaszczyznach sprawnie przemieszczać.

6. Zły i dobry człowiek

Jako nadwydajna mentalnie jednostka uznałam kiedyś, że wszyscy ludzie są z założenia dobrzy (zaraz po okresie buntu, kiedy wydawało mi się, że wszyscy są źli). Tymczasem moja nNiesamowita przygoda uświadomiła mi, że jest jeszcze inaczej. Ludzie rodzą się z pewnym potencjałem, a wybór czy będą dobrzy czy źli, należy do nich samych. Więc tak, istnieją ludzie źli (z własnego wyboru) oraz nie, nie dzierżą w dłoniach informującego o tym transparentu. Dobro i zło objawia się w małych rzeczach. A że ludzie nie są czarno-biali, mogą nas urzec wieloma naprawdę obiektywnie pięknymi cechami i równocześnie być źli (choć, zupełnie słusznie, widzimy w nich namiastki dobra). Czy nie są przez to nieszczęśliwi, to już całkiem inne zagadnienie, jednak – podobnie jak z pomaganiem na siłę – nie wolno nam w to ingerować.
Relacja z Drapieżnikiem przez swoją niewiarygodną intensywność, od samego początku była obliczona na krótkoterminowość (przynajmniej przeze mnie). Koniec okazał się jednak rozczarowująco banalny – Drapieżnik złamał wyraźnie ustalone na początku zasady, świadomie przekraczając moje granice. Być może nawet celowo, co zahaczałoby o manipulację (również wbrew regułom tej znajomości). I… wtedy mnie olśniło! Ludzkiej wolności wcale nie ograniczają ustalane prawa! Ludzką wolność ogranicza dopiero egzekwowanie ich. Czy można powiedzieć, że klient banku nie może nie wywiązać się z umowy z nim podpisanej? Ależ – jako wolny człowiek – oczywiście, że może! Jednak… podpisując dokument, zapoznał się z grożącymi mu za to sankcjami, zgadzając się, by były właśnie takie. Ten przykład pomógł mi zrozumieć bezsensowność zadręczania się, czemu Drapieżnik postąpił tak, a nie inaczej. Postąpił tak, bo jako wolny człowiek mógł. To po mojej stronie leży trzymanie się swoich zasad (czyli w tym wypadku uznanie znajomości za niebyłą).

7. Kto ja jestem?

Czego się o sobie dowiedziałam? Kim jestem? Jestem na pewno silną kobietą. Każde z tych słów oddzielnie, jak również oba razem określają, kim się (już pewnie jakiś czas temu) stałam i kogo w lustrze tej nNiesamowitej przygody po raz pierwszy zobaczyłam. Człowieka w pełni zintegrowanego z samym sobą.

P.S. Na deser łączę jedyną odpowiednią w tym miejscu piosenkę, którą… dedykuję Drapieżnikowi.

fot. Marianna Patkowska

Wszystkich zainteresowanych dalszym ciągiem tej opowieści zachęcam do lektury wpisu: