ADHD – mam i ja!

fot. Marianna Patkowska

Partner wybył mi w Polskę (nie, nie w takim sensie!) i zostałam na kilka tygodni słomianą wdową. A jak najlepiej uczcić samotnie spędzane Walentynki? Otóż to! Wizytą u psychiatry marzeń i diagnozą, która ostatecznie rozwikła najtrudniejsze zagadki naszego życia i sprawi, że wszystko połączy się ze wszystkim. (Czyli tak, jak mój nadwydajny mózg lubi najbardziej!) Mam ADHD. To już nie domysły, dreszcze przy oglądaniu wykładów dra hab. n. med. Jarosława Jóźwiaka wywołane wrażeniem, że mnie opisuje, silna intuicja, że „to to”, kiedy natknę się na jakikolwiek filmik o tym zaburzeniu czy podskórne przekonanie, że „chyba to mam”. To medyczna diagnoza poprzedzona testem z psychologiem i długim wywiadem z psychiatrą. Ale zacznijmy od początku.

fot. Marianna Patkowska

Moda na ADHD

fot. Marianna Patkowska

Chociaż to w sumie nie będzie sam początek. Do początku jeszcze przejdziemy. Nie będzie to początek, ale bardzo istotny punkt zwrotny. Kiedy słyszę o „modzie na ADHD”, to aż mną telepie. To coś równie mądrego jak „moda na depresję”, o której swego czasu w mediach wypowiadała się pani Magdalena Środa. Nawet, kiedy panuje wirus i ludzie tłumnie zapadają na przeziębienia, nikt nie wspomina o „modzie na anginę”. Pamiętam, jak chyba w okolicach przełomu wieków, niemal wszystkie przypadki śmierci wśród znajomych w kwiecie życia były spowodowane nowotworem. Kiedy ktoś bliski chorował (a dużo bliskich chorowało), łączyło się to z gigantycznym lękiem o jego życie. Czy było to spowodowane zbyt późną wykrywalnością raka? A może zbyt małą świadomością, jaką można stosować profilaktykę? Z pewnością duża zachorowalność łączyła się ze stanem wiedzy medycznej. Już nigdy później nie spotkałam się z tak dużą liczbą chorych w tak krótkim czasie, a z kolei tym, których nowotwór dotknął, częściej udawało się wyzdrowieć. Jednak czy komukolwiek wpadłoby do głowy coś tak absurdalnego, jak stwierdzenie, że ludzie chorzy na tę ciężką i niebezpieczną, często śmiertelną, chorobę są „modni”? Że jest ona „modna”? To niesłychanie niestosowne, co chyba wszyscy czują. Natomiast ADHD, które śmiertelne nie jest (za to towarzyszy nam od urodzenia do śmierci) jest zaburzeniem niezwykle utrudniającym, a czasem wręcz uniemożliwiającym tzw. normalne życie. Bez gruntownej psychoedukacji wspomaganej odpowiednimi lekami, pacjenci dotknięci ADHD są bezradni i często skazani na ogromne cierpienia i porażki w swoim życiu. A przede wszystkim… skazani na niezrozumienie.
Tak więc owszem, temat zdrowia psychicznego, a wraz z nim ADHD wykrywanego późno, bo u ludzi już dorosłych jest rzeczywiście popularny. Mówi się i pisze o nim znacznie więcej niż kiedyś. W związku z tym osoby dotknięte tym zaburzeniem coraz liczniej zgłaszają się na testy i badania, a co za tym idzie, otrzymują diagnozę: stwierdzenie lub wykluczenie ADHD. Jednak owa popularność tematu nie sprawia, że zdrowi ludzie szturmują gabinety psychologów i psychiatrów w celu zrobienia testów, a te – magicznym zrządzeniem losu – wykazują u nich zaburzenie, którego w rzeczywistości nie mają. Popularność tematu sprawia, że ludzie, którzy czują się jak nieogarniający własnego życia odmieńcy, nagle mają możliwość zetknięcia się z tekstem, wykładem czy krótkim filmikiem w mediach społecznościowych wskazującym przyczyny, czemu może być im tak trudno. Kiedy zaczynają zgłębiać temat, okazuje się, że to nie życie ich boli, a raczej konieczność dostosowania się do zasad skrojonych z myślą o mózgu działającym inaczej niż ten, który mają. Oczywiście, że po latach cierpień pójdą za tym głosem. Wszystkie rozsądne i merytorycznie wartościowe źródła (a do takich łatwo dotrzeć) szybko podpowiedzą im, że powinni zrobić testy i dowiedzieć się, czy intuicja, że „to ADHD” ich nie zawodzi.
Jeszcze do niedawna moja wiedza na temat ADHD była zbliżona do wiedzy ogółu. Jak każdy ignorant myślałam, że jest to przypadłość małych biegających chłopców. Potem w dosyć niedługim odstępie czasu, niezależnie od siebie, trzy obserwowane przez mnie instagramerki ogłosiły, że mają ADHD i że ta diagnoza zmieniła ich życie. Niezwykle mnie to zaintrygowało, bo choć dziewczyny są od siebie całkowicie inne i mają odmienny content, wszystkie łączy: duża wrażliwość, dbałość, by przekazywany temat był umieszczony w szerszym kontekście oraz podpieranie się źródłami i odsyłanie do specjalistów w danej dziedzinie. Jedna z nich poleciła zobaczenie wykładu dra hab. n. med. Jarosława Jóźwiaka na temat ADHD u kobiet i był on dla mnie przełomowy. Od czasu jego pierwszego odtworzenia zaczęłam się zastanawiać, czy przypadkiem nie znalazłam wreszcie odpowiedzi na dręczące mnie przez całe życie pytanie:

Co mi jest?

Zaczęłam więc regularnie do wykładu wracać i robić notatki. Solidnie przygotowałam się do wizyty z moją panią psychiatrą, zadowolona, że wykonałam za nią całą pracę, znajdując zaburzenie pasujące do tego, z czym się borykam i dowiadując się, jak się je leczy. Pomyślałam nawet, że zasługuję na część jej pensji (na wypłatę za ćwierć etatu, które wyrabiam na kasach samoobsługowych w Biedronce ciągle czekam). W końcu to, co powinno być dla niej – z uwagi na jej wykształcenie – proste, mnie kosztowało całkiem sporo, łącznie z trzema latami brania leków nie na to, co trzeba. Poprosiłam więc o skierowanie na testy na ADHD w ramach NFZ-u. Skierowania nie dostałam. W odpowiedzi dowiedziałam się, że

na oko pani doktor nie mam ADHD, a nawet gdybym miała, to nie da mi amfetaminy.

Zrozumiałam, że mój entuzjazm związany z nowotarskim leczeniem musiał być najwyraźniej lekko na wyrost, prawdopodobnie ze względu na doskonałą terapię, na którą dzięki pani doktor trafiłam. (Inna sprawa, że po trzech miesiącach intensywnej obserwacji żaden terapeuta ani lekarz nawet się nie zająknął, że moje objawy mogą być wynikiem ADHD i że warto to sprawdzić.) Leczenie „na oko” mnie osłabiło, radykalne odmówienie amfetaminy przy uznaniu, że być może będę jej potrzebować i przy całkowitym braku mojej jakiejkolwiek używkowej historii sprawiło, że zgłupiałam. Nie wiem, co zawierają leki na ADHD. Nie proszę o żaden ich składnik, lecz o pomoc w problemach, których od trzech lat nie jesteśmy w stanie rozwiązać. Jednak pani doktor ostatecznie wykluczyła się z grona lekarzy mnie prowadzących słowami:

No, ADHD jest ostatnio bardzo modne.

fot. Marianna Patkowska

Diagnoza

fot. Marianna Patkowska

Dzięki wsparciu najbliższych mogłam sobie pozwolić na test w najlepszym wg mojej wiedzy w Polsce ośrodku zajmującym się pacjentami z ADHD, mianowicie w Centrum Terapii ALMA, w którym przyjmuje właśnie wspominany dr hab. n. med. Jarosław Jóźwiak (z zapisami dopiero na lipiec, więc niestety nie udało mi się do niego dostać). Do ustalenia diagnozy potrzebne są dwie wizyty, które można odbyć również w trybie online. Pierwszą stanowi test DIVA w postaci rozmowy z psychologiem, a drugą konsultacja z psychiatrą w oparciu o wyniki testu DIVA (osobą diagnozującą, co ważne, musi być psychiatra).
To właśnie na dziś przypadła moja wizyta u psychiatry. I dziś odebrałam diagnozę, a także plan dalszego działania. Ulga i radość, jakie poczułam, były ogromne. Zdaję sobie sprawę z tego, że z boku może to wyglądać nieco dziwnie. Dostaję diagnozę całkiem poważnego zaburzenia, a cieszę się jak dziecko. Jednak… do objawów ADHD przez trzydzieści osiem lat zdążyłam przywyknąć. Uprzykrzają mi życie, odbierają czasem do niego chęć, blokują mnie przed robieniem tego, co znacznie polepszyłoby jego jakość, ale je znam. Natomiast pierwsza w życiu psychiatryczna diagnoza, z którą się całkowicie zgadzam, i z którą przede wszystkim specjaliści wiedzą, co dalej robić (a na takich w końcu trafiłam), to naprawdę pełnia szczęścia!

fot. Marianna Patkowska

Psychiatrzy

fot. Marianna Patkowska

O psychiatrach, jakich spotkałam w swoim życiu, mogłabym napisać książkę, ale z szacunku do własnego zdrowia, poświęcę im tylko ten krótki rozdział. W sumie – nie licząc dzisiejszej wizyty – miałam konsultacje z siódemką różnych lekarzy. Troje z nich prowadziło mnie przez dłuższy czas. Podstawowym problemem wszystkich było diagnozowanie. Jedna pani doktor miała zasadę, że nie mówi swoim pacjentom, jaką mają diagnozę, bo się nią później usprawiedliwiają. I ja wcale nie twierdzę, że w każdym przypadku jest to założenie błędne. Uważam jednak, że pacjenci się między sobą różnią, więc mają też różne potrzeby. Ja należę do osób, które odczuwają spory niepokój, kiedy nie wiedzą. Byłam więc długi czas utrzymywana w mglistym przeświadczeniu, że choruję na depresję. Ba, byłam nawet leczona na depresję, lecz pani doktor stwierdziła, że „mi tego nie powie”. Potem trafiłam do przemiłego lekarza, który przyjechał na rodzinne Podhale po latach pracy za granicą. Ujął mnie swoją bezpośredniością i serdecznością. Gorzej było… z leczeniem. Stwierdził, z rozbrajającą szczerością, że właściwie „mogę brać antydepresanty, ale mogę też ich nie brać”, nie zaproponował jednak niczego w zamian. W terapię również niespecjalnie wierzył. Nie odważyłam się wtedy na całkowite ich odstawienie, bo panicznie bałam się powrotu myśli samobójczych i stanów lękowych. Jednak już sam pomysł, że to ja mogłabym podjąć taką decyzję – zupełnie, jak byśmy mówili o Rutinoscorbinie – dziś przyprawia mnie o dreszcze. Wtedy… nie umiałam lekarza zmienić, bo był miły, a ponadto zwierzył mi się kiedyś, że „bardzo lubi, jak przychodzę, bo tu na Podhalu, to tylko ze mną może sobie tak fajnie ponarzekać na PiS”. Czy chodziłam przez prawie dwa lata do kiepskiego lekarza, żeby… miał z kim sobie narzekać na PiS? Tak. (Co zabawne, ma to pewien związek z ADHD, którego u mnie nie wykrył.)
Są też czasem sytuacje, kiedy naszego lekarza akurat nie ma, albo kiedy jesteśmy w innym mieście, a potrzebujemy kolejną receptę lub przedłużenie zwolnienia. W takich okolicznościach poznałam najstarszą chyba psychiatrkę świata, której każdy swój objaw musiałam powtarzać po kilka razy, gdyż miała zaawansowane problemy ze słuchem. Powiedzieć, że to sytuacja niekomfortowa, to nic nie powiedzieć!
Dysponuję też doświadczeniem z pewnym panem doktorem, który miał mnie zakwalifikować (lub nie) na terapię w ramach NFZ-u dla osób współuzależnionych. (Kwalifikację psychiatryczną przeszłam, ale koniec końców się nie dostałam – najwyraźniej z NFZ-em mi nie po drodze.) Kiedy zapytał, czy ktoś z mojej najbliższej rodziny był alkoholikiem, odpowiedziałam zgodnie z prawdą, że „żadne z moich rodziców i nikt z bliskiej rodziny, ale większość moich partnerów była uzależniona”. Na co on spojrzał na mnie w jeden z najbardziej obleśnych sposobów i, z rechotem, spytał:

„Większość”? To ilu ich było, chłe, chłe?

Odpowiedziałam coś w stylu, że „nie jego zas…ny interes”, tylko grzeczniej, a on mi zaczął robić wykład, że to „istotne dla konsultacji”. Stwierdziłam tylko, że „nie sądzę” i nie odpowiedziałam. Natomiast po chwili się rozpłakałam, co w sumie wyszło mi na dobre, bo doktor stwierdził, że jestem niestabilna i bez problemu wypisał mi receptę, z prośbą o którą również przyszłam. Jednak wszyscy wiemy, że wizyta nie powinna tak wyglądać.
A skoro już jesteśmy przy tym, jak wizyta nie powinna wyglądać, to na wspomnienie zasługuje oczywiście rozkoszna dwójka z piekła rodem, znaczy, przepraszam, ze Szpitala Klinicznego im. dr. Józefa Babińskiego w Krakowie z moją ulubioną jego panią kierownik OLZON-u na czele. (Kto nie czytał, niech łapie tekst.) Koniec końców trafiłam na moją obecną, a właściwie już byłą, panią doktor, której zawdzięczam terapię. Tym razem na NFZ.
Co uderzyło mnie podczas dzisiejszej wizyty w Almie? To, że byłam nareszcie traktowana poważnie. Rozmawiałyśmy z panią doktor o ADHD, jak o zaburzeniu, które u siebie podejrzewam. Przede wszystkim nie czułam się – jak to bywało wcześniej – ustawiona, że „od diagnoz to jest lekarz, a nie pacjent” (to oczywiste, ale nie wyklucza przecież wiedzy pacjenta na temat swoich objawów; nawet wiedzy obszernej). Pani doktor, w oparciu o wyniki testu, chciała się dowiedzieć, w których objawach ADHD się odnajduję i wyjaśniała mi krok po kroku, z czego biorą się moje trudności. Czułam się traktowana przez lekarza jak partner, co mi uświadomiło, że nigdy wcześniej nie miałam takiego doświadczenia. Czyli da się.

fot. Marianna Patkowska

Wysoka wrażliwość

fot. Marianna Patkowska

Obiecany początek. Kiedy niecałe pięć lat temu przeczytałam książkę „Jak mniej myśleć; dla analizujących bez końca i wysoko wrażliwych” Christel Petitcollin, mój świat na chwilę zamarł. Nawet nie wtedy – zamarł już podczas czytania. Po latach wrażenia, że spadłam z Księżyca, że jestem całkowicie inna od ogółu, latach osamotnienia i poczucia bycia niezrozumianą, wreszcie okazało się, że… jest nas więcej i że to ma nazwę. Wysoka wrażliwość, od której zdecydowanie wolę określenie „nadwydajność mentalna” to – jak to pięknie ujęła autorka – „inne okablowanie mózgu”. Osoby dotknięte taką przypadłością są w zdecydowanej mniejszości, ale nadal jest ich całkiem sporo. I muszą codziennie mierzyć się ze światem zaprogramowanym przez „normalnie myślących” (czyli tych pozostałych) dla „normalnie myślących”. Lektura pozwoliła mi się na nowo zbudować. Zrozumiałam, jak ważne jest trafić na swoją reprezentację. Nigdy dotąd nie czytałam o ludziach jakoś do mnie podobnych. Przez pewien czas dopatrywałam się w wysokiej wrażliwości własnej tożsamości. Moja radość nie trwała jednak długo. Szybko okazało się, że nie jest to termin medyczny, że lekarze i psychologowie są dosyć podzieleni w tej kwestii, że termin wzbudza sporo kontrowersji. Choć intuicyjnie czułam, że czytam o sobie (przeczytałam później cztery kolejne książki Petitcollin poświęcone tej tematyce), jednak trudność w zbadaniu i zaklasyfikowaniu takiej urody mózgu, nie dawała mi spokoju. W książce „Pomóż dziecku mniej myśleć; o wrażliwych dzieciach, które za bardzo się przejmują” autorka pisze m.in. o krzywdzących w jej odczuciu etykietach związanych z błędnym diagnozowaniem autyzmu lub ADHD wtedy, kiedy dzieci są tylko wysoko wrażliwe. O ile miałam świadomość, że pewne cechy związane z wysoką wrażliwością mogą przypominać spektrum autyzmu, o tyle o ADHD w takim kontekście usłyszałam po raz pierwszy.
Dziś, po zaznajomieniu się ze swoją diagnozą, wszystko zaczyna mi się łączyć w całość. Czy żałuję, że nie wiedziałam wcześniej o przebiegu ADHD u dorosłych kobiet? Bardzo. Natomiast zorientowanie się, że opisywane wcześniej przez Petitcollin cechy są charakterystyczne dla ADHD, pomogło mi szybciej zareagować. To akurat można zbadać.

fot. Marianna Patkowska

Co mi jest?

fot. Marianna Patkowska

Nie chcę tu streszczać wykładu dra Jóźwiaka. Jestem też niemal pewna, że z biegiem czasu zrozumiem lepiej, co w moim funkcjonowaniu wynika z ADHD, a co z niego nie wynika. (Nie wszystkie wymienione dziś przeze mnie pani doktor objawy okazały się mieć z nim związek.) Tu – oprócz farmakoterapii – lekarze kliniki zalecają psychoedukację. Czyli naukę obsługi swojego nieco inaczej działającego mózgu. Mogę jednak wymienić kilka problemów, za które odpowiedzialne jest – dzisiaj to wiem – ADHD.

  • Koncentracja jest tym podstawowym. Bardzo trudno mi się nad czymkolwiek skupić… dopóki nie jest to związane z moją pasją. Innymi słowy mogę rzeczywiście utknąć w nieciekawej książce i nie być w stanie ruszyć dalej, mogę nie dać rady wykonać prostej, acz żmudnej czynności typu układanie czegoś, segregowanie, zdejmowanie naczyń z suszarki czy prania z suszarki do ubrań, jednak równocześnie jestem w stanie skoncentrować się na tyle, by napisać długi i wymagający tekst, nagrać i zrealizować piosenkę albo podcast, czy uszyć lalkę. Z wykładu wiem już, że ten stan skupienia nazywa się hiperfokusem. Moim pamiętnym na niego przykładem był dzień, kiedy siedząc sama w domu, pisałam blogowy tekst. Po jakimś czasie poczułam, że potrzebuję do toalety. To uświadomiło mi, że właściwie jestem też straszliwie głodna. Spojrzałam na zegarek – okazało się, że pisałam dziewięć godzin bez przerwy. I najczęściej jestem oazą spokoju, ale niech ktoś spróbuje mnie podczas takiego skupienia dotknąć. Wtedy naprawdę potrafię być agresywna.
  • Moja pamięć nigdy nie była wybitna. Co prawda moi byli partnerzy śmiali się ze mnie, że mam pamięć słonicy, ale byli toksyczni („większość”, chłe, chłe) i już ich w moim życiu nie ma, więc to ja się śmieję ostatnia. Owszem, pamiętam swoje krzywdy, więc to, jakie ktoś przede mną odkrywa karty (i nie wyciągam z tego niestety wniosków), ale nieustająco zapominam o małych rzeczach, takich jak konieczność wykonania jakiegoś telefonu, napisania maila czy wyjścia do sklepu. Zdarza mi się zapomnieć, że pozostawiłam coś na palniku. Do tego nie pamiętam niemal żadnych dat. Daty urodzin rodziców sprawdzam w Wikipedii w haśle o tacie (mama ma urodziny dwa dni po nim… albo przed nim, w każdym razie 15. i 17. tego samego miesiąca). Nauczenie się na pamięć słów piosenki, której słucham w zrozumiałym języku non stop, jest dla mnie absolutnie nierealne. Równocześnie, kiedy jakiś czas temu włączyłam swoją starą kasetę (!!!) Elektrycznych Gitar po ponad dwudziestu latach, okazało się, że wszystkie te najbardziej odjechane i abstrakcyjne teksty śpiewam wraz z Kubą Sienkiewiczem bez najmniejszych problemów. Podobnie jest z abstrakcyjnymi wierszykami, które czytał mi tata. Dowiedziałam się dziś, że moje pamiętanie nie ma związku z abstrakcyjną naturą tych tekstów, lecz z ładunkiem emocjonalnym, jaki mi towarzyszył, kiedy je poznawałam. I że z ADHD związane jest tylko to, że nie pamiętam.
  • Energia, a raczej jej częste spadki, to coś, co przez lata myliłam (wraz z kolejnymi lekarzami) z depresją. Dr Jóźwiak użył dokładnie mojego określenia w swoim wykładzie. Powiedział o wrażeniu, że ktoś nam wyłącza wtyczkę z prądu. Dokładnie w ten sposób opisywałam wszystkie moje depresyjne zjazdy. Całkowity brak zasilania. Równocześnie dla równowagi są też zwyżki energii, ale zdarzają się rzadziej. Łączę to z silną potrzebą snu. Gdybym tylko mogła, spałabym po szesnaście godzin dziennie i nie byłoby mi mało.
  • Impulsywność włączają we mnie tematy dla mnie ważne, dotyczące przede wszystkim społecznej odpowiedzialności. One mnie podnoszą i sprawiają, że nie potrafię być spokojna. Ale równocześnie w bardzo wielu momentach swojego życia czułam też całkowity brak zainteresowania jakimkolwiek tematem rozmowy. Czasem nawet odrętwienie.
  • „Śnienie na jawie” to termin, którym mogłabym nazwać całe swoje dzieciństwo i młodość. Dziś bardziej rozumiem, że to ucieczka od bycia tu i teraz. I choć bardzo się staram świadomie praktykować osławione tu i teraz, to jednak… ono mnie rozczarowuje. W życiu potrzebuję ekscytacji, magii, niesamowitości. To daje sztuka. I konsumowanie jej, i tworzenie. Natomiast szarość zwyczajnego życia, lub po prostu… życia, jest dla mnie przeważnie niesłychanie trudna do udźwignięcia. Dlatego piszę, dlatego stwarzam piosenki i płyty, dlatego szyję, fotografuję, wymyślam własne sesje i stylizacje, dlatego pozuję. Czuję obsesyjną potrzebę stwarzania sobie przestrzeni, którą dam radę znieść.
  • Lęk jest irracjonalny, a strach odczuwamy przed czymś konkretnym. Lęki nie są mi obce, jednak nie jest mi obcy też strach. Za każdym razem, kiedy na jakiejkolwiek grupie w social mediach cokolwiek skomentuję, a potem widzę powiadomienie, że obca osoba skomentowała mój komentarz, odczuwam strach. Strach przed krytyką, przed niemiłymi słowami, a nawet przed… wyrażeniem innego niż moje zdania. To strach przed odrzuceniem. Podobno bardzo przy ADHD typowy.
  • Niezależnie też, czy gdzieś się spóźnię, czy też przyjdę punktualnie, wybieranie się gdziekolwiek, a przede wszystkim szacowanie czasu, jaki jest mi potrzebny do przygotowania się do wyjścia, jest dla mnie niesłychanie stresujące. Od dawna już mało gdzie się spóźniam, natomiast kiedy się nie spóźniam, to jestem dużo za wcześnie. I to również dostarcza mi stresu. Nie potrafię rozsądnie zarządzać czasem. (Znaczy… nie potrafię nigdy.)
  • Uwielbiam porządek. Rzadko jednak udaje mi się go zrobić, a jeszcze rzadziej – jak twierdzi mój Partner – udaje mi się go utrzymać. Trudno mi się zmobilizować do sprzątania, bo tworzę w głowie jakieś niedoścignione wzory porządków z myciem okien i karniszy (prawdopodobnie, żeby było ekscytująco). Tymczasem zwykłe przyzwoite sprzątanie jest… zwyczajne, nudne, odpychające. Rozprasza mnie wtedy absolutnie wszystko. Ale jeśli już posprzątam – co samo w sobie może być spektakularne, – to trudno mi ten stan rzeczy utrzymać. Utrzymywanie porządku z całą pewnością spektakularne nie jest.
  • Przerywanie wypowiedzi rozmówcy jest niebywale niegrzeczne. Bardzo nie lubię, kiedy mi się przerywa, ale… trzeba to w końcu powiedzieć głośno: sama to robię. Karcę się w myślach i ganię, ale jest to silniejsze ode mnie. Mam wrażenie, że przerywając, jestem faktyczną częścią rozmowy, a kiedy muszę czekać na swoją kolej (kolejki w urzędach… następna rzecz, na którą mam zerową tolerancję), tracę chęć na uczestnictwo w rozmowie w ogóle.
  • Wykład dra Jóźwiaka uświadomił mi też, że jeśli mam ADHD, to kwestia moich tajemniczych bóli głowy z dzieciństwa, wreszcie się wyjaśni. Od piątego roku życia właściwie niemal do mojego wyjazdu z Warszawy cierpiałam na silne bóle głowy. W wieku siedmiu lat byłam z rodzicami u wszystkich możliwych lekarzy wszystkich możliwych specjalizacji, a badania wychodziły mi dobrze. Lekarze rozkładali ręce. Nikt nie stwierdził też nigdy migreny. To był przegląd bóli głowy wszelakich, a mnie dzień bez bólu przydarzał się z taką częstotliwością, jak dziś dzień z bólem – był zauważalny. Otóż zagadka rozwiązana – to było ADHD.
  • Myślenie rozgałęzione, któremu sporo miejsca poświęca w swoich książkach Christel Petitcollin, samo w sobie nie jest problemem. Problemem jest wynikająca z niego niezborność myśli. Dziś po raz pierwszy w życiu usłyszałam, że kogoś (pani doktor) absolutnie nie dziwi, że łatwiej mi się pisze niż mówi, bo mówienie i myślenie równocześnie ma prawo nastręczać mi trudności i że są to w dalszym ciągu problemy z koncentracją, o których pisałam wyżej. Partner powtarza mi, jak mantrę:

kiedy proszę Cię o listę zakupową, idąc do sklepu, potrzebuję dostać prostą informację typu „pięć pomidorów”, a nie całą historię, że obudziłaś się i wstałaś, i poszłaś do kuchni, i tam już były trzy pomidory, i generalnie nie prosiłabyś o kupienie kolejnych pięciu, ale pomyślałaś sobie, że zjesz na śniadanie jednego, a chętnie zrobiłabyś zupę, więc nie wystarczy, chociaż w sumie nawet gdybyś nie zjadła na śniadanie jednego, to i tak by nie wystarczyło!

I liczba razy, jaką wygłosił ten tekst świadczy o tym, że kompletnie nad tymi opowieściami nie panuję. Że to silniejsze ode mnie. Wydaje mi się, że muszę mu to wszystko opowiedzieć, bo to jest ważne. Nie umiem zrobić selekcji, stwierdzić, co ma jaki priorytet. Łatwiej mi już czasem nic nie powiedzieć, niż wydusić z siebie to nieszczęsne „pięć pomidorów”, w którym przecież czai się tyle niedopowiedzeń.
Ale nie tylko mówienie jest problemem. Przyswajanie wiedzy również. Kiedy w szkole, a potem na studiach, miałam się nauczyć jakiegoś zagadnienia, nie umiałam go zamknąć. Stwierdzić, że mam się nauczyć od do. Im więcej przyswajałam wiedzy, tym bardziej istotny wydawał mi się kontekst oraz tło i gubiłam esencję.

  • Prokrastynacja to coś, co w tym momencie stanowi chyba mój najpoważniejszy problem. Z daleka może wydawać się czymś niegroźnym, jednak zamieranie w przerażeniu swoją bezproduktywnością jest naprawdę straszne i wyniszczające.
  • Brak umiejętności czytania między wierszami doskwiera mi… wyłącznie w relacjach. Recenzuję przeróżne formy sztuki. Jestem swoistym mistrzem doszukiwania się w niemal wszystkim drugiego, trzeciego i sześćdziesiątego ósmego dna. Autor zdoła ze zgryzoty zejść z tego świata i pięć razy przekręcić się w grobie, a ja mu to dno odnajdę!  Jeśli cokolwiek da się z czymkolwiek jakkolwiek powiązać, ja to zrobię! Puszczanie do Czytelników oczek też mi obce nie jest. Piszę czasem między wierszami i wierzę, że mój przekaz do Czytelników dociera. Jednak niech sobie tylko przypomnę swoich partnerów (nie „większość” – wszystkich, mój obecny również nie jest wyjątkiem!) – z całkowitą powagą mogę oznajmić, że nie mam zielonego pojęcia, skąd się wie, że ktoś chce z tobą iść do łóżka, jeśli się z nim w tym łóżku nie wyląduje. Ponoć to się czuje, są jakieś znaki, symptomy. Nie czytam ich. Nie mam pojęcia, czy ktoś uważa mnie za ładną czy brzydką, póki mi tego nie powie. Jeśli nie mówi, nie drążę tematu i zakładam, że ma mnie za brzydulę. Mój nieromantyczny Partner skomplementował moją urodę dopiero po dwóch tygodniach. Przez cały ten czas myślałam więc, że mu się nie podobam. Kiedy to zrozumiał, załamał się i oznajmił, że powinnam to wyczuć. Niby jak? Nie zgrywam się. Naprawdę tego nie wiem.

Jak pewnie widać, ADHD to zaburzenie, w którym występuje sporo sprzeczności. Że niby bardzo coś, ale czasami zupełnie coś odwrotnego. Że trochę tak, ale raczej wręcz przeciwnie. Uczę się siebie. Nie jestem i nie zamierzam być specjalistką od ADHD (większa wiedza przyjdzie wraz z psychoedukacją i doświadczeniem). Zamierzam jednak być specjalistką od siebie samej.

fot. Marianna Patkowska

P.S. Na deser łączę wspomniane Elektryczne Gitary z piosenką oczywistą, bo rozpiera mnie… radość! Wreszcie wiem, co mi jest. I wreszcie jestem na właściwej drodze, żeby sobie z tym poradzić.

fot. Marianna Patkowska

Jeśli podoba Ci się, jak piszę, i chcesz mnie docenić,
kliknij w poniższą ikonkę i postaw mi, proszę, wirtualną kawę ☕️

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Morze jest jakby mniejsze, czyli kilka słów o filtrach

fot. Bożena Szuj

Po trudnym zimowym czasie na Podhalu, nieświątecznych świętach, przełomowej terapii w nowotarskim szpitalu, zmaganiach z podhalańską bogoojczyźnianą toksymentalnością, a także kolejnym sezonie wytkniętej mi (niewymagającej intelektualnie, to fakt) pracy na Gubałówce, znalazłam się wreszcie nad ukochanym morzem. I znów zamieniliśmy z Partnerem trzydzieści sześć metrów kwadratowych przytulnego mieszkanka, które powoli, ale sukcesywnie dopasowujemy do wspólnych potrzeb, na siedemnaście metrów kwadratowych niewykończonego apartamentu z malutką łazienką. Łazienką, gdzie podczas dnia wnosimy suszarkę na naczynia, które tam myjemy – w najmniejszej umywalce świata. Nie ma w naszej łazience co prawda lustra, ale za to brak w niej również światła. Apartament posiada ogromny atut, jakim jest spory taras. Na razie bez zadaszenia, więc w upały jest za gorąco, a w zimne dni za zimno by przebywać nań bez ograniczeń, ale ostatnio pogoda jest łaskawa i serwuje hojnie dni w sam raz. Uwielbiam kłaść się na nim z książką w swoim ukochanym – całkiem, jak na cenę, wygodnym – leżaku, opalając łydki i zatapiając się w rozważaniach Carla Junga, Julia Cortázara czy Christel Petitcollin.
Obok apartamentu mamy do dyspozycji prawie kuchnię z maleńkim pokoikiem pełniącym rolę składzika na artykuły bieliźniano-chemiczne oraz zestawy perkusyjne. Prawie kuchnia byłaby kuchnią z prawdziwego zdarzenia, gdyby posiadała zlew i choćby jeden palnik. Zresztą źle się wyraziłam, bo zarówno zlew, jak i dwa palniki – śladami wielu innych rzeczy, takich jak niezliczone plastikowe pojemniki na niezliczone mniejsze i większe narzędzia lub też samotne samochodowe kierownice – gdzieś są. Należy je tylko zamontować. Innymi słowy remont in progress. No i jakież pole dla wyobraźni! Wymyślanie sensownych, pożywnych, w miarę możliwości zdrowych i oczywiście smacznych obiadów na mikrofalę i toster to też całkiem niezłe ćwiczenie na kreatywność.

⚓ Z wiatrem w żaglach

fot. Bożena Szuj

Pierwszy tydzień od przyjazdu był niezwykle intensywny. Dwa pierwsze dni upłynęły nam na generalnych porządkach w apartamencie wynajmowanym gościom w sezonie. W międzyczasie rozpakowywaliśmy rzeczy, które przywieźliśmy na prawie pięć miesięcy życia tu. U mnie bagaż stanowiły nie tylko ubrania na wiosnę, lato i początek jesieni, ale jeszcze na Warszawską Jesień, a do tego kosmetyki, dyplomy, świadectwa i książeczka Sanepidu (pracować trzeba), no i obowiązkowo kostium oraz ręcznik do opalania, które do tej pory nie miało jeszcze miejsca. Wspólne rozpakowywanie bardzo wielu rzeczy w bardzo małej przestrzeni nastręcza problemów, których próba rozwiązania może zakończyć się zarzutem o morderstwo ze szczególnym okrucieństwem. My jednak podeszliśmy do sytuacji zadaniowo i finalnie bez krwi na rękach.
Pod koniec pierwszego tygodnia byłam po dwóch rozmowach kwalifikacyjnych i… z pracą! Ani jedno, ani drugie miejsce, do którego przyszłam na rozmowę nie wydało mi się pracą marzeń, dla której zostanę w Trójmieście już na zawsze, ale gastro bierze pod swoje skrzydła wielu chętnych a często nawet zdesperowanych (jak ja w tamtym momencie) pracowników. Posiadanie książeczki i jakiegoś doświadczenia – trochę z Zako, trochę z Thassos – było moim dodatkowym atutem, przyspieszającym procedurę przyjęcia. Fantastyczna świadomość posiadania wyboru dodała mi pewności siebie. Zrozumiałam, że nie muszę się godzić na to, by odbyć najpierw bezpłatny dzień próbny, a potem pracować na umowę zlecenie po dwanaście godzin dziennie sześć dni w tygodniu za „zobaczymy jaką stawkę” dla kogoś, kto spóźnia się na rozmowę ze mną pół godziny i nawet za to nie przeprasza. Nie muszę, kiedy jestem równocześnie zaproszona na płatny dzień próbny z jasną godzinową stawką rokujący wakacyjną współpracę w niesamowicie miłym miejscu sprawiającym wrażenie solidnej, profesjonalnej firmy. Pierwsze wrażenia mają to do siebie, że też nas mogą wyprowadzić na manowce, ale miła atmosfera, która wydawała mi się wówczas najważniejszym kryterium (przestrzeganie przez pracodawcę prawa pracy przyjęłam, naiwnie, za oczywistość – mój błąd), pozostała taka do tej pory.
Poczułam wiatr w żaglach wtedy, kiedy uświadomiłam sobie, że podczas jednego tylko tygodnia zrobiłam znacznie więcej niż przez wiele miesięcy zimowego letargu (nie licząc oczywiście bardzo intensywnej terapii). Zrozumiałam, że bieg, który stał się moim udziałem, jest biegiem – uwaga, wjedzie ciężki kaliber pretensjonalności – po lepsze jutro. Kiedy nie pracowałam, pomagałam sprzątać apartament. Kiedy nie sprzątałam apartamentu i nie pracowałam – próbowałam nadrobić blogowe zaległości, wliczając w to również lekturę książek, które chcę tu zrecenzować. Bardzo malutko czasu zostawało na życie towarzyskie, ale również robiłam wszystko, co w mojej mocy, żeby go nie zaniedbywać. Moje nadmorskie spacery z oczywistych powodów przestały być codziennym rytuałem, jednak robiłam wszystko, by chłonąć morze tak często, jak się tylko da. By się w nie wsłuchiwać, a tak naprawdę wsłuchiwać się  w siebie samą. Zrozumiałam, że ustalanie priorytetów nie musi oznaczać, że czynność, której poświęcamy więcej czasu i z różnych powodów musi stać w naszej hierarchii wyżej (np. praca zarobkowa) ma większą wartość niż czynność, której nie możemy poświęcić chwilowo tyle czasu, ile byśmy chcieli (np. nasze hobby). Tak, poświęcanie energii temu, czego nie uważam za przesadnie wartościowe czy ważne zawsze budziło mój bunt. Jednak… to przecież postawa dziecka. Więc tłumaczyłam tej małej zbuntowanej dziewczynce, że owszem, czytanie, recenzowanie, pisanie własnych przemyśleń, nagrywanie piosenek ma dla mnie większą wartość niż noszenie talerzy (które w moim wykonaniu ma naprawdę małą wartość), ale za to pierwsze nie jestem w stanie zapłacić swoich rachunków, a za to drugie (jakoś…) jestem. To pacyfikowanie w sobie dziecka i naginanie czegoś, co uznawałam za swoje zasady (dziś widzę, że jednak trochę myliłam pojęcia) dało mi poczucie sprawczości. Tak, jestem w takim, a nie innym punkcie, nie stać mnie na zmienienie w sekundę tego, z czym nie czuję się aktualnie komfortowo, więc po pierwsze wytrwam, a po drugie, wytrwam, dążąc równocześnie do zmiany małymi i przemyślanymi krokami. To dla mnie bardzo nowe, bo do tej pory po prostu rzucałam zabawkami i się obrażałam, albo zaciskałam zęby i wytrzymywałam to, czego wcale wytrzymywać nie powinnam, nie układając w głowie nawet planu zmiany.
Bilans pod koniec maja (przyjechaliśmy tu w ostatnich dniach kwietnia) był następujący: miałam pracę, jakieś małe pieniądze z mocno okrajanych przymusowym haraczem napiwków, odbyłam cztery rozmowy kwalifikacyjne (w tym dzień po dniu jedną w żłobku, a drugą w sex shopie, co wydało mi się zabawne) i zdobyłam nowe doświadczenie podczas płatnego dnia próbnego w tym pierwszym miejscu. W dodatku po całym sezonie niejeżdżenia wsiadłam na rower i czułam się, jakbym nie miała żadnej przerwy! Jednak, żeby nie było zbyt kolorowo, znowu dopadły mnie straszne bóle pleców, co ostatecznie przekonało mnie do tego, żeby pozwolić Partnerowi na podwyższenie w mojej damce siodełka do prawidłowej wysokości. Czy przez pierwszy tydzień jeździłam jak paralityk, schodząc z roweru przy każdej konieczności zatrzymania się przerażona wizją ponownego ruszenia? Tak. Czy jeździłam najpierw głównie pod osłoną nocy i przy każdym ruszaniu modliłam się, żeby nikt mnie nie zobaczył, ale i tak właśnie wtedy na najmniej ruchliwych ulicach Wrzeszcza pojawiały się tłumy przepuszczających mnie i oślepiających reflektorami samochodów? Również tak. Jako że jeżdżę raczej agresywnie, szybko, wyzywając kiedy trzeba wszystkich wokół (a w pozostałych przypadkach robiąc to w myślach), ta nauka jazdy praktycznie od podstaw na podwyższonym siodełku dała mi do wiwatu. Ale warto się było przemęczyć, bo ból pleców rzeczywiście ustąpił. W ciągu tego miesiąca podjęłam też jedną z bardziej w tym czasie dla mnie ryzykownych decyzji, mierząc się z niezrozumieniem, ale mimo wszystko wsparciem Partnera i pokazując samej sobie, gdzie dokładnie przebiegają moje granice i na co mogę, a nawet powinnam godzić się wbrew sobie (wbrew beztroskiemu dziecku, które nie zna jeszcze ciężaru odpowiedzialności), a na co godzić się nie mogę.
Życie bywa przekorne i ostatecznie to, na co się zdecydowałam, miało się nie wydarzyć z przyczyn kompletnie ode mnie niezależnych. Jednak sama decyzja, samo moje nastawienie, samo odkrycie jakiejś nowej mojej strony sprawiło, że doznałam w pewnym momencie takiego przypływu ciepła i czułości do samej siebie, że… kupiłam sobie kwiatki! Tak się jakoś fortunnie złożyło, że cud samouwielbienia spłynął na mnie akurat podczas zakupów w Biedrze, a mają tam przeurocze goździki. I tu nie chodzi o jakąś niesamowitość kupowania sobie kwiatków, bo czasem mi się to zdarza, ale to nie były kwiatki do domu czy żeby było miło. Nie. To były kwiatki dla wspaniałej, cudownej kobiety, która jest silna, która wykonała i ciągle wykonuje dużo pracy, która nie boi się nowych wyzwań i choć nie jest jej łatwo, wybiera wychodzenie ze swojej strefy komfortu i próbuje sięgać po więcej. Poczułam, że jestem z niej niesamowicie dumna i naprawdę ją uwielbiam! Była to co prawda pierwsza i jak dotąd jedyna taka sytuacja, ale bardzo chcę zapamiętać punkt, w jakim się wtedy znalazłam. Chcę do niego wracać. Nie było w tym ani zadufania, ani pogardy dla innych – tam w ogóle nie było innych. Tam było oddanie sobie hołdu, szacunek do siebie i szczery podziw tego, co na podziw zasługiwało. Przepiękne uczucie!

fot. Bożena Szuj

⚓ Siła słabości

fot. Bożena Szuj

Kiedy jest się w nowym miejscu, potrzebuje się jakichkolwiek pieniędzy, ubezpieczenia i możliwości wypisania się z Urzędu Pracy z widokiem na Giewont, żeby nie musieć się w nim w połowie maja stawić na umówioną wizytę, obniża się poprzeczkę i szuka byle czego. No i tu pojawił się we mnie pierwszy konflikt – przecież terapię zakończyłam z zaleceniem od terapeutek, żeby przestać uciekać w prace „poniżej kwalifikacji”. (Nie przepadam za tym określeniem, ale bądźmy szczerzy – jeśli studiujemy wymagające kierunki wiele lat, to na ogół nie po to, by potem wybierać oferty pracy, do wykonywania których nie potrzebna jest nawet matura. A ja tak właśnie długi czas robiłam, bojąc się własnych możliwości.) Miałam zacząć stawiać poprzeczkę wyżej, widząc swoje realne zasoby (m.in. dobre wykształcenie), miałam szukać tam, gdzie trudniej się dostać i – jeśli znowu spotka mnie mobbing, zająć się tym w należyty sposób. Stawiać czoła problemom wtedy, kiedy będą miały miejsce, a nie bać ich, bazując na przykrych doświadczeniach z przeszłości. No ale te argumenty zostały szybko zakrzyczane przez inne: potrzebuję zacząć zarabiać w tej chwili, będę tu na pewno określoną liczbę miesięcy, na wymarzone prace czeka się miesiącami, a nawet latami, a mnie pewnie brakuje odpowiedniego doświadczenia, no i… tak się właśnie wpada w błędne koło. Jeszcze wtedy nie wiedziałam, że jedno wcale nie wyklucza drugiego. Jednak najpierw trzeba przeżyć.
Praca kelnerki to ciężki kawałek chleba. Wymaga nie tylko ogromnej uważności, koncentracji, doskonałej pamięci (nie wszystko i nie zawsze da się zanotować na kartce), ale przede wszystkim kondycji. Do tego dochodzi konieczna umiejętność pracy z klientem, czyli kultura osobista, cierpliwość, serdeczność, życzliwość, pozytywne nastawienie i zdolność łagodzenia konfliktów. Pracując przez lata w turystyce, opanowałam to wszystko niemal do perfekcji, więc dziś nie stanowi to dla mnie większego problemu (co może dziwić, kiedy wie się o mojej zdiagnozowanej fobii społecznej). Reszta okazała się wyzwaniem na bardzo wielu polach. Postanowiłam jednak wyciągnąć z tej nieidealnej sytuacji najwięcej, ile się da. Pierwszą lekcją była ta, że oczekiwanie od innych pochwał za pokonywanie własnych trudności jest kolejnym oczekiwaniem dziecka. (Choć oczywiście to, że pracodawca nie ma obowiązku nas chwalić nie oznacza, że może nas okradać, ale to zostawiam sobie na całkiem inny wpis o smutnych realiach polskiego januszobiznesu.) Tylko ja wiem, ile mnie kosztowało w mojej pracy dojście od kompletnego zera do punktu, w którym znajduję się w tej chwili. Rozumiem skróty myślowe, znam kolejność wykonywania zadań, robię coraz mniej błędów, nie boję się przyjmować stolików. Czy jestem dobrą kelnerką? Prawdopodobnie nie. Działam ciągle nie dość szybko. Równocześnie słyszę przemiłe komplementy od obsługiwanych gości i – co chyba w tym wszystkim najważniejsze – wypełniam swoje obowiązki najlepiej jak w danej chwili mogę. Nawet jeśli moje 100% to tylko 40% jakiegoś doświadczonego kelnera z prawdziwym drygiem i sercem do tej pracy, to nadal nie zmienia to faktu, że jest to moje 100%. Z punktu widzenia pracodawcy nie ma to oczywiście najmniejszego znaczenia, bo liczy się efekt. Ale… ja nie jestem swoim pracodawcą, więc nie muszę sobie zaprzątać głowy jego punktem widzenia. Pisałam już kiedyś, że drażni mnie narracja insynuująca, że wystarczy się postarać i we wszystkim da się odnieść spektakularny sukces. Nie każdy ma predyspozycje do wszystkiego i nie widzę sensu w zmienianiu tego na siłę. Myślę natomiast, że wykonywanie swojej pracy (jaka by nie była) rzetelnie i z ogromną starannością jest wartością samą w sobie. W końcu chcę z tego doświadczenia wyciągnąć dla siebie coś sensowniejszego niż kelnerskie skille – uczę się tu przecież nie kelnerstwa, lecz życia (gdybym patrzyła na to inaczej, perspektywa wykonywania bardzo trudnej i wymagającej pracy w nieludzkich warunkach za śmieszne pieniądze byłaby rozczarowująco beznadziejna).

fot. Bożena Szuj

⚓ Morze jest jakby mniejsze

fot. Bożena Szuj

Pamiętam swoje rozczarowanie, kiedy wiele lat temu po bardzo długiej przerwie znalazłam się w końcu na ukochanym Thassos z ówczesnym partnerem. Był to mój pierwszy w życiu nietoksyczny związek, uczyłam się normalności. Stawiałam w niej swoje pierwsze, nieporadne kroki. Przepiękna grecka wyspa tak ważna w moim życiu kojarzyła mi się niestety nie tylko z zapierającą dech w piersiach przyrodą, spokojem, górami oglądanymi z ciepłego morza czy wszechobecnym słodkim zapachem sosen, ale też przemocą, jakiej zaznałam wiele lat wcześniej, mieszkając na niej ze swoim byłym partnerem alkoholikiem. Rozczarowanie płynęło stąd, że choć wyspa nadal była przecudna i magiczna, a ja w stabilnym, zdrowym i szczęśliwym punkcie swojego życia, nie umiałam zachwycić się nią tak mocno, jak dawniej. Kiedy zwierzyłam się z tego swojej tasyjskiej znajomej z psychologicznym wykształceniem, ona odparła:

Wcale mnie to nie dziwi. Kiedyś nosiłaś w sobie pustkę, którą wypełniałaś tą wyspą. Dziś jesteś pełna i nie potrzebujesz wypełnienia z zewnątrz. Możesz się zachwycać niekwestionowanym pięknem Thassos, ale go nie potrzebujesz, bo wreszcie czerpiesz z piękna, które jest w Tobie!

– niezwykle mądre słowa mojej znajomej, od lat zamieszkującej Thassos

Nie ukrywam, że te słowa mną wstrząsnęły. Jak to? Straciłam tę niesamowitą zdolność zachwytu, jaką zawsze w sobie ceniłam? Zdolność odczuwania mocniej i głębiej? Nie. Ta zdolność jest powiązana z moją nadwydajnością i nawet gdybym chciała, nigdy się jej nie pozbędę. To nie utrata zdolności zachwytu, to uczucie pełności było dla mnie nowe i niezrozumiałe. Dziś widzę, że noszenie w sobie pustki – fetyszyzowane w dużej mierze przez niesterapeutyzowanych artystów – jest przereklamowane. Od tamtego czasu przeżyłam pokojowy, niesamowicie kulturalny, pełen wzajemnego szacunku i serdeczności (choć też oczywiście smutny) rozpad tamtego nietoksycznego związku, po raz pierwszy pozostając z byłym partnerem w relacjach przyjacielskich. Do dziś oboje wiemy, że możemy na siebie liczyć i życzymy sobie wzajemnie jak najlepiej. A przypomniałam sobie o tym wszystkim podczas któregoś z moich nadmorskich spacerów, czując, że morze jest jakby mniejsze. Że choć nadal mam słabość do jego bezkresu i surowości, choć nadal mogę się w nie wpatrywać godzinami, urzeczona spektaklem, jaki odgrywają nad nim co wieczór chmury, ono już… mnie nie wypełnia. Jest tylko, albo aż, tym, czym jest – morzem, nie częścią mnie. Nie potrzebuję go tak, jak rok temu, pogubiona przed ostatnią rozmową w krakowskim OLZON-ie, a potem kompletnie roztrzęsiona po niej. Nie jestem już porozrzucanymi fragmentami, których nie umiem pozbierać i na pewno w ogromnej mierze zawdzięczam to terapii na Oddziale Dziennym w Nowym Targu (tym bardziej boli mnie barbarzyństwo i uwikłanie w politykę oddziału patologii ciąży tego szpitala). Jest w tej refleksji coś, co mnie przeraża. Jeśli aspekty świata zewnętrznego nie muszą już być moją podporą, oznacza to, że muszę być nią dla siebie ja sama. I znowu wracamy do kwestii brania za siebie odpowiedzialności. Do wykonywania pracy, która pozwoli się jakkolwiek utrzymać, niezależnie od jej wad. Do realizowania równolegle planu polepszenia swojej sytuacji. Do zmieniania tego, w czym pozostanie godzi w moje poczucie sprawiedliwości. Do wyjścia z roli bezwolnej ofiary i wejścia w rolę kogoś, kto sobie radzi. Tylko w razie niepowodzenia kogo będzie można obwinić? No i stąd płynie kolejne odkrycie – obwinianie również nie ma większego sensu. Postępujemy zawsze tak, jak w danej chwili umiemy i możemy, a potem mierzymy się z konsekwencjami. To zawsze są lekcje, z których dobrze coś jednak dla siebie wyciągnąć, żeby nie musieć dostawać od losu tych samych w nieskończoność.

fot. Bożena Szuj

⚓ Ludzie

fot. Bożena Szuj

Kiedy jest się introwertykiem cierpiącym na fobię społeczną, kontakt z ludźmi nie jest, mówiąc eufemistycznie, priorytetem. Moje podjęcie pracy w żaden sposób nie było więc motywowane potrzebą poznawania nowych osób i chęcią podtrzymywania codziennego kontaktu z nimi, ale koniecznością zarobienia pieniędzy. Nie mam pojęcia, czy jestem w swojej restauracji jedyną osobą neuroatypową, czy nie, ale wiem, że większość miejsc pracy posiada zasady stworzone przez osoby neurotypowe dla osób neurotypowych. Oznacza to, że jest mi trudniej się do nich dostosować, bo ich nie rozumiem. To, co oczywiste dla innych i niewarte wyjaśniania, dla mnie jest enigmatyczne. Uczę się więc, jak dziecko, przez naśladowanie. Dlatego tak istotna była dla mnie miła atmosfera pracy, bo kiedy czuję się strofowana za swoją neurologiczną inNość, której nie zmienię, spinam się i pracuję mniej wydajnie.
Jednak, skoro już znalazłam się w sytuacji niemal codziennego narażania się na przebodźcowanie (oprócz naprawdę sporej liczby współpracowników, kontaktuję się też bezpośrednio z ogromną liczbą klientów), mogę wykorzystać tę sytuację do swoich obserwacji. Pierwszą i najbardziej szokującą obserwacją jest ta, że nigdy nie należy się kierować tzw. pierwszym wrażeniem. Wszystkie moje pierwsze wrażenia były całkowicie nieadekwatne do rzeczywistości. Ludzie, których po pierwszym dniu wspólnej pracy wkładałam do szufladki z napisem „na pewno się nie zaprzyjaźnimy” okazywali się naprawdę życzliwi, godni zaufania i bezinteresownie oferujący swoją pomoc w sytuacjach kryzysowych, a z kolei z tymi, którzy rokowali na „docelowo najbliższych kumpli”, drogi się jakoś szybko rozchodziły (choć nadal pozostawali przemili). Odkryłam też, że można lubić w kimś pewne jego cechy, doceniać jego poczucie humoru czy w końcu podziwiać jego pracownicze umiejętności, ale nie musi to automatycznie oznaczać, że się go lubi. Żeby kogoś nie lubić nie trzeba wyszukiwać argumentów, które nam na to pozwolą. Nie lubienie kogoś nie musi też wcale oznaczać wrogości czy braku szacunku. Od kiedy to sobie uświadomiłam, poczułam jakąś nieznaną do tej pory lekkość. Mogę obserwować. Czerpać z tego, co dla mnie wartościowe, a odrzucać to, czemu nie chcę poświęcać energii. Najtrudniejszą lekcją było dla mnie też zrozumienie, że to, że ktoś jest dla mnie miły nie neutralizuje faktu, że postępuje wobec mnie nieuczciwie (lub kogoś takiego reprezentuje). Można go szczerze polubić, ale na nieuczciwość nie należy się godzić, jeśli marzy nam się świat uczciwy. Mnie się marzy. I znów jak bumerang powraca temat odpowiedzialności – każdy ponosi odpowiedzialność za swoje postępowanie i to, że jest miły, nie może mu tego odbierać.

fot. Bożena Szuj

⚓ Teoria filtrów

fot. Bożena Szuj

Już dawno temu odkryłam coś, co na własny użytek nazwałam teorią filtrów. W pewien luźny sposób wiąże się ona z fantastycznym angielskim powiedzeniem:

what you focus on grows

– „to, na czym skupisz uwagę, będzie rosnąć”

Wybieramy (świadomie lub podświadomie) to, czemu chcemy poświęcać swoją uwagę, czyli przyjmujemy filtr, przez który odbieramy świat. Przydarzają się nam różne historie, czasem los doświadcza nas naprawdę okrutnie, jednak nadal mamy wybór, czemu nadamy jakie znaczenie. Znam ludzi, których nie dotykają dramaty, ale tak mocno skupiają się na negatywach, że są wiecznie nieszczęśliwi, a nieszczęść dostarczają im nie tylko sytuacje trudne, ale też te neutralne. Znam też ludzi, którzy mogliby przyjąć pozę męczenników, bo wychowywanie niepełnosprawnego dziecka jest ogromnym wyzwaniem, ale tryskają niespożytą energią, apetytem na życie i szczęściem. Są zwycięzcami noszącymi dumnie podniesione głowy. Moja teoria filtrów mówi o tym, że uwrażliwiamy się na konkretne tematy i widzimy wszystko tylko poprzez ich pryzmat. Feministki są na przykład wyczulone na wszelkie przejawy przemocowego patriarchatu i je piętnują, a ci, których ten ważny temat nie wzrusza są po jakimś czasie poirytowani „przesadą”, jaką widzą w feministycznych postulatach. Powiem coś niepopularnego, ale mimo że sama jestem feministką i większość feministycznych postulatów popieram (sprzeciwiam się tylko zmuszaniu wszystkich kobiet do używania feminatywów – język jest w tej kwestii dużo bardziej liberalny), rozumiem obie strony. Rozumiem, choć wiem, że ta druga nie ma racji. Irytacja, której skutkiem jest uznanie słusznych argumentów za „przesadę” wynika z niezrozumienia filtra, przez które patrzą na świat feministki. Filtra słusznego, by cokolwiek w kwestii nierówności płci zmienić, ale kiedy się na świat patrzy bez niego, zachowanie feministek rzeczywiście można uznać za dziwny upór. Filtry, które stosujemy mogą się oczywiście zmieniać. Zarówno z biegiem lat, jak i w zależności od sytuacji. Widzę po sobie, że moje zaangażowanie w tematy ważne pomaga mi po swojemu walczyć ze złem, ale nie pomaga mi zrozumieć drugiej strony. Do tego trzeba na chwilę zdjąć swój filtr i spróbować namówić swojego interlokutora do tego samego.
Pracując z klientem (już bardzo wiele lat, w wielu branżach, choć najdłużej w turystycznej), widzę jak łatwo patrzeć na klientów przez filtr „głupich pytań”, który umacnia w pracownikach w sektorze usług niezdrowe poczucie wyższości. Na ogół podszyte oczywiście kompleksami, bo – jak pisałam wcześniej – przeważnie nie są to prace wymagające solidnego wykształcenia. To, że ludzie faktycznie zadają wiele pytań, w których trudno doszukać się logiki to jedno, ale drugą stroną medalu jest to, że ludzie, którzy po raz pierwszy znajdą się w zupełnie nowym miejscu mają prawo być zdezorientowani. Jeśli do tego są jakoś zaburzeni lub introwertyczni, zapytanie o cokolwiek może być dla nich wyzwaniem. To dla nas, pracowników, oczywiste jest, gdzie jest toaleta i że wisi nad nią wielki napis o tym informujący. Dla kogoś, kto jest być może przebodźcowany nowością miejsca, w którym się znalazł, ten napis może stać się niezauważalny. No i filtry filtrami, ale czerpanie satysfakcji z tego, że ktoś zapytał o coś nielogicznie, jest już pierwszym objawem toksyczności, której łatwo się nabawić, pracując z ludźmi. Tu uratować nas może jedynie życzliwość i wyrozumiałość.
Po raz kolejny w swoim życiu dochodzę do wniosku na wskroś banalnego – mianowicie, że Platon wielkim filozofem był. Koncepcja jaskini platońskiej, w której skuci tyłem do wyjścia ludzie biorą za świat rzeczywisty tylko jego odbicie – a więc jedynie to, co przed sobą widzą i zniekształcone głosy zza jaskini, które w jej wnętrzu słyszą, jest absolutnym filozoficznym majstersztykiem. Od wczesnego dzieciństwa mam silne podejrzenie, że nie jest nam dane widzenie świata, jakim jest. Że być może nawet nie ma świata takiego, jakim jest. Że stwarzamy go swoimi wyobrażeniami, doświadczeniami i nastawieniem, a więc filtrami, jakie zakładamy. Czy jest przez to bardziej czy mniej barwny, no i mniej czy bardziej barwny od czego, to już kompletnie nowe filozoficzne rozważanie…

fot. Bożena Szuj

P.S. Na deser zaserwuję dziś swoją własną piosenkę, a ściślej… swój pierwszy własny kanon! Od momentu opublikowania ostatniego wpisu ze wzmożoną siłą powróciła do mnie ciekawość, jak konstruuje się taką formę. Zaczęłam dopytywać, ale odpowiedzi fachowców były na tyle enigmatyczne, że się wkurzyłam i postanowiłam zrobić to na czuja. Wyszło tak, jak na załączonym obrazku  i uważam to za osobisty sukces z samego początku czerwca. Miłego słuchania!

Jeśli podoba Ci się, jak piszę, i chcesz mnie docenić,
kliknij w poniższą ikonkę i postaw mi, proszę, wirtualną kawę ☕️

Postaw mi kawę na buycoffee.to

Pobyt na Oddziale DzienNym Psychiatrycznym

fot. Marianna Patkowska

Swoje fatalne doświadczenia z próbą dostania się na OLZON (Oddział Leczenia Zaburzeń Osobowości i Nerwic w Szpitalu Klinicznym im. dr. Józefa Babińskiego w Krakowie) opisywałam kilka miesięcy temu, od tego czasu często podlinkowując swój tekst. Dalszy ciąg tej historii jest taki, że dostałam odpowiedź dyrektora wspomnianego szpitala. Chroni on swoich przemocowych pracowników, podpisując się tym samym pod traktowaniem pacjentów jak śmieci (co mnie nawet niestety nie zaskoczyło). Równocześnie zaczęli się ze mną kontaktować byli pacjenci pani kierownik OLZON-u o bardzo podobnych do moich doświadczeniach, więc nie ma ona najmniejszych powodów, by w najbliższym czasie spać spokojnie.
Kiedy opowiedziałam swojej pani doktor o nieprzyjęciu na OLZON (oraz jego okolicznościach), zapytała mnie krótko i zwięźle:

– Dobrze pani Marianno, więc co robimy teraz?

– rzeczowe pytanie mojej pani psychiatry

Nie miałam planu B, a wszystkie moje wyobrażenia o leczeniu legły właśnie w gruzach. Wtedy dowiedziałam się, że dosłownie kilka kroków od gabinetu mojej pani doktor jest Oddział Dzienny Psychiatryczny Podhalańskiego Szpitala Specjalistycznego im. Jana Pawła II w Nowym Targu (gdyż tam się właśnie leczę). Dostałam skierowanie, z którym od razu poszłam się zapisać i niecałe dwa tygodnie później zaczęłam trzymiesięczną terapię grupową pod opieką fantastycznego, fachowego i empatycznego personelu.
Terapia na Oddziale Dziennym zajmuje pięć godzin każdego dnia od poniedziałku do piątku przez sześćdziesiąt dni (wyłączając z nich weekendy i dni świąteczne). Każdy dzień wypełniony jest różnego typu zajęciami, które opiszę szczegółowo poniżej. Bez względu na to, czy grupa uczestniczy w terapii pod okiem dwóch psychoterapeutek, w psychorysunku (pod okiem jednej), terapii zajęciowej polegającej na różnego typu aktywnościach plastycznych prowadzonych przez terapeutkę zajęciową, czy ma przerwę, przez cały czas pacjenci są obserwowani, a obserwacje wszystkich specjalistów (w tym dwóch psychiatrów, którzy również spotykają się co najmniej raz w tygodniu z każdym pacjentem) są przez nich regularnie omawiane. Na tej zresztą podstawie (oraz robionych pacjentom pod koniec pobytu testów osobowości, mających jednak drugorzędne znaczenie) wystawia się pacjentom diagnozę, którą mu się szczegółowo podczas wypisu tłumaczy. Piszę o tym przede wszystkim w kontekście praktyk krakowskiego OLZON-u, gdzie – dowiedziałam się o tym dopiero po otrzymaniu dokumentacji medycznej z tegoż – już podczas pierwszej 50-minutowej wizyty psychiatra widzący pacjenta po raz pierwszy w życiu wystawia mu diagnozę, a na jej podstawie trzech kolejnych specjalistów odbywa z pacjentem następne spotkania wcale się nią nie sugerując… Na końcu pani kierownik pod pierwszą diagnozą się podpisuje, a tej nikt pacjentowi nie wyjaśnia.
Dziś rozumiem już, że brak wytłumaczenia, czym jest zdiagnozowane u pacjenta zaburzenie osobowości jest tak samo krzywdzące, jak zła diagnoza. W moim przypadku w Krakowie miały niestety miejsce obydwie te rzeczy. Dziś chciałabym wykrzyczeć:

Jednak nie osobowość narcystyczna, tępa Ruro!

Po pobycie na oddziale dziennym z prawdziwego zdarzenia rozumiem, że nie oszalałam, czując gdzieś pod spodem, że OLZON jest niebezpieczny i przemocowy, bo oczywiście równocześnie też obwiniałam siebie (inne ofiary tego miejsca również to robiły). Obwiniałam za swoje może wygórowane wymagania czy idealizowanie terapeutów i terapii w ogóle. Tymczasem idealny terapeuta to wcale nie taki, który jest przesadnie miły, nad wyraz troskliwy czy serdeczny. Idealny terapeuta to kompetentny terapeuta, który szybko zorientuje się, w którym miejscu występuje u pacjenta problem i zacznie nad nim fachowo pracować. Tak to właśnie czułam i dokładnie taką opiekę dostałam na Oddziale Dziennym Psychiatrycznym w Nowym Targu. (Nie mylić z fatalnie prowadzonym oddziałem psychiatrycznym tegoż, gdzie dochodzi do szeregu nadużyć ze strony personelu wobec pacjentów; podczas Świąt jeden z nich się powiesił, o czym niestety milczą lokalne media.)
Konieczność codziennego wstawania o 5:40 (której generalnie nie ma na moim zegarku), żeby zdążyć do Nowego Targu przed 8:00 umożliwiła mi podziwianie niesamowitych, zapierających dech w piersiach wschodów słońca. Uświadomiła mi też, że wbrew temu, co do tej pory myślałam, zdecydowanie lepiej funkcjonuję, zaczynając i kończąc dzień wcześniej.

Dla kogo jest psychoterapia?

fot. Marianna Patkowska

Będę zawsze i do znudzenia powtarzać, że terapię powinien przynajmniej raz w życiu odbyć każdy człowiek! Jeśli jednak chodzi o specyfikę oddziałów dziennych, to na terapię grupową w takim miejscu nie są przyjmowani pacjenci uzależnieni, w stanach psychotycznych oraz ciężko chorzy psychicznie. Każdy z przyjętych na oddział dzienny pacjentów boryka się najczęściej z zaburzeniem osobowości, które leczy się właśnie terapią. Z mojego doświadczenia wynika, że pacjenci są też równocześnie leczeni farmakologicznie, jednak dobrane leki nie powinny zaburzać głębokiego wglądu w siebie, który jest punktem wyjścia dla skutecznej psychoterapii.
Wścibskie pytania sąsiadów, znajomych czy nawet taksówkarzy (Podhale…) o to, dokąd idziemy, idąc na terapię, są ciągle niewygodne nie dlatego, że wciąż jako naród nie do końca rozumiemy, że nie wypada ich zadawać, ale dlatego, że często wstydzimy się, że terapii potrzebujemy. Oczywiście wcale nie musimy odpowiadać, a informacje o naszym zdrowiu mamy pełne prawo zachowywać w tajemnicy. Jednak piszę ten tekst m.in. po to, żeby pokazać wszystkim, którym takiej pewności jeszcze ciągle brak, że wstydem nie jest dbanie o swoje psychiczne zdrowie, wstydem jest nieodbycie terapii nigdy. Tak, kontrowersyjna teza. Tak, niektórzy Czytelnicy poczują się niewygodnie, a nawet będą próbowali ze mną na ten temat dyskutować. I dobrze – ten dyskomfort to sygnał od organizmu, że coś jednak jest na rzeczy.
Problemem nie jest zdiagnozowane zaburzenie osobowości. Problemem jest niezdiagnozowane zaburzenie osobowości, które utrudnia życie dotkniętej nim jednostki i – co gorsza – wszystkich jej bliskich. Zgoda co do tego, że nie każdy człowiek jest zaburzony, jednak każdy ma pewne cechy różnych zaburzeń i trzeba takie rzeczy o sobie wiedzieć.
Dziś już po niedługiej rozmowie z drugim człowiekiem na ogół umiem rozpoznać, czy kiedykolwiek terapię przeszedł. I nie boję się ani tych, którzy poważnie psychicznie chorują, ani tych, którzy są zaburzeni, ale się leczą. Boję się tych w swoim własnym mniemaniu „normalnych” i „zdrowych”.

Język terapeutów

fot. Marianna Patkowska

Nie byłabym sobą, gdybym podczas psychoterapii nie poczyniła pewnych językowych obserwacji. Każda branża ma przecież swój własny język. Pewne sformułowania są używane w sposób nie do końca właściwy (patrząc z perspektywy czystej polszczyzny), inne w sposób właściwy, ale niespotykany nigdzie indziej. Tak czy siak, czuję potrzebę odnotowania tego.

  • wyższościowość – słowo, z którym po raz pierwszy zetknęłam się w OLZON-ie. Jest to jakiś koszmarny twór niewystępujący oczywiście w Słowniku Języka Polskiego. Ponieważ pani kierownik OLZON-u nie umie poprawnie napisać „w Zakopanem”, uznałam, że z polszczyzną mówioną też ma kłopot. Tymczasem na Oddziale Dziennym Psychiatrycznym również było ono w użyciu. Szybko więc zrozumiałam, że to rodzaj psychologicznego żargonu. Rzeczywiście najczęściej pojawiało się ono w kontekście narcystycznego zaburzenia osobowości i oznaczało poczucie wyższości, nie zawsze w pełni uświadomione.
  • psychopatologia – cytując Wikipedię, psychopatologia to:

gałąź psychiatrii i psychologii klinicznej, której domeną jest opisywanie, wyjaśnianie i porządkowanie nieprawidłowych, chorobowych zjawisk psychicznych, którym przypisuje się znaczenie kliniczne, czyli objawów psychopatologicznych lub zespołów objawowych, a których rozpoznanie, analiza i ocena są przydatne w postępowaniu terapeutycznym. W szerszym rozumieniu, za przedmiot psychopatologii przyjmuje się opisywanie zaburzeń psychicznych (ten sposób rozumienia pojęcia psychopatologii dominuje w piśmiennictwie anglosaskim). Mianem psychopatologii określa się również zaburzenia psychiczne.

Wikipedia

Podczas psychoterapii ten termin był używany na ogół w tym ostatnim znaczeniu. Terapeutki wyjaśniały nam przy jego pomocy, które trudności wynikają u nas z samej konstrukcji naszego zaburzenia.

  • zwiewnie – użycie tego słowa dosyć mnie ujęło. Terapeutki posługiwały się nim wtedy, kiedy mówiliśmy o czymś nie do końca wprost. Kiedy coś było trudno uchwytne, ale odczuwalne.
  • fantazja – na szereg pytań dotyczących np. naszych reakcji nie umieliśmy odpowiedzieć. Ta niemoc była całkowicie akceptowalna, natomiast wtedy terapeutki często posługiwały się zwrotem:

– Nie pytam, jak jest. Pytam, jaką ma pani/pan fantazję. A może grupa ma jakąś fantazję, skąd u pani/pana X taka reakcja?

Fantazją nie są luźne skojarzenia, ale łączenie różnych faktów na nieco głębszym i bardziej psychologicznym poziomie. Dla przykładu jeśli ktoś po bardzo trudnej terapii zapada na anginę lub grypę, można powiedzieć, że po prostu zachorował, bo teraz wiele osób choruję, a można pofantazjować, która informacja na terapii była dla niego na tyle trudna, że jego organizm, broniąc się przed kontynuacją, się poddał, obniżając tym samym swoją odporność. (Oczywiście zasada numer jeden – nigdy nie mówimy o pacjencie, którego fizycznie z nami nie ma!)

  • i tu się zatrzymajmy… – to nasza ulubiona fraza kończąca albo cały terapeutyczny set, albo dany temat.

Zajęcia: psychoterapia grupowa

fot. Marianna Patkowska

Psychoterapii grupowej mieliśmy sześć godzin w tygodniu (dwa razy w tygodniu po dwa półtoragodzinne sety) i była ona zawsze prowadzona przez dwie psychoterapeutki. Przez określony czas mówi grupa (zaczyna kto chce i porusza temat, jaki chce). Potem do rozmowy dołączają terapeutki, na ogół stwierdzeniem:

– Rozumiem, że grupa mówi dziś…

I próbują podsumować naszą rozmowę. Tak, bardzo z grubsza, można opisać te zajęcia.
Jak bardzo wiele osób, które miały już do czynienia z terapią indywidualną, ale nie uczestniczyły jeszcze w grupowej, wierzyłam w następujące mity:

  • terapia grupowa mniej mi da niż indywidualna
  • nie zdążę poruszyć wszystkich swoich problemów
  • terapeutki nie zdążą się mną należycie zająć
  • nie dam rady się otworzyć tak jak podczas terapii indywidualnej

Uwaga, to wszystko nie jest prawdą! Żeby zrozumieć dlaczego, trzeba przyjrzeć się temu, jaki jest sens, a przede wszystkim cel psychoterapii grupowej. Rzadko kiedy jest tak, że pacjent zgłasza się do specjalisty z tym, że dotyka go konkretne zaburzenie, które chce leczyć. Na ogół nie jesteśmy świadomi swoich zaburzeń, nie umiemy ich nazwać. Idziemy do specjalisty, kiedy jesteśmy na tyle refleksyjni, by nie obwiniać całego świata o nasz utrudniony kontakt z nim. Czujemy, że jest w nas jakiś problem, którego nie umiemy nazwać. Jest to najczęściej problem, który uwidacznia się w naszych relacjach z ludźmi. Mądry lekarz (a do mądrej lekarki mam ogromne szczęście) szybko odkryje, że możemy mieć zaburzenie osobowości. Podczas terapii zarówno terapeuci, personel, grupa, jak i my sami przyglądamy się sobie właśnie w relacjach z grupą, personelem i terapeutami. Na tej podstawie, o czym pisałam wyżej, na sam koniec ustalana jest diagnoza.
Niemal każdy pacjent przechodzi (w dowolnej kolejności) przez spore zaangażowanie się w sprawy innych pacjentów oraz całej grupy, próbę zaistnienia na terapii ze swoimi problemami oraz frustrację i irytację tym, że konflikty w grupie (których na pewnym etapie nie da się uniknąć) i konieczność zażegnywania ich marnują jego cenny czas i oddalają możliwość rozwiązania tego, z czym przyszedł. I tu jest właśnie plot twist! Na terapii grupowej nie rozwiążemy problemów z osobami, których na terapii nie ma (z członkami rodziny, partnerami, małżonkami, pracodawcami, etc.)! Na terapii uzyskujemy głęboki wgląd w siebie, w swoje mechanizmy obronne, w pewien schemat, w jakim funkcjonujemy w grupie. Dlatego wszystko to, co podczas pobytu na terapii może się nam wydawać błahe, nieważne i marnujące nasz czas, jest niesamowicie istotne. Choć przed niektórymi otwieramy się mocniej i szybciej, a przed innymi nam trudniej, jednak trzy miesiące to wystarczająco dużo czasu, żeby wprawne terapeutyczne oko dostrzegło w naszym zachowaniu jakąś powtarzalność. Co ciekawe, terapeutyczne oko wbrew pozorom wcale nie musi należeć wyłącznie do wykwalifikowanych (i w nowotarskim szpitalu naprawdę wspaniałych!) terapeutek. Ale na ten temat napiszę więcej w rozdziale „Pacjent pacjentowi terapeutą”.
Jeśli miałabym spróbować opisać jednym tylko słowem sedno terapii grupowej, byłoby nim „wytrzymywanie”. Każdy z nas mierzył się z czymś trochę innym (tutaj znów muszę dać wyraz niesamowitemu podziwowi dla terapeutek, które pracując z grupą ludzi zaburzonych w rozmaity sposób, potrafiły z każdym z nich rozmawiać w sposób najbardziej dla niego terapeutycznie korzystny). Jeden „wytrzymywać” musiał swoje lęki, drugi agresję i chęć wyjścia z terapii, a trzeci senność, która miała go ochronić przed zbyt trudnymi do przyswojenia treściami. Każdy z nas wykonywał tytaniczną nieraz pracę. I z każdego z nas jestem niesamowicie dumna.

Zajęcia: psychoterapia
indywidualna na tle grupy

fot. Marianna Patkowska

Psychoterapia indywidualna na tle grupy odbywała się raz w tygodniu (półtoragodzinny set). Prowadziła ją jedna z terapeutek prowadzących także psychoterapię grupową. Jak sama nazwa wskazuje, podczas tych zajęć brane pod lupę były nie tyle relacje w całej grupie, ale konkretni pacjenci. Każdy mógł zacząć, wnosząc swój temat, a terapeutka wraz z resztą grupy przyglądała się sposobowi funkcjonowania pacjenta. Informacje zwrotne na swój temat, zarówno od terapeutki jak i grupy, są czymś niesłychanie cennym i ważnym, bo ludzie na ogół odbierają nas w dosyć podobny i spójny ze sobą sposób, choć często trudno się nam pogodzić z tym, że nasz obraz w ich głowie różni się od tego, który jest w naszej. Równocześnie od dawna powtarzam i będę powtarzać, że nie istnieje coś takiego jak prawda obiektywna. Nie chodzi więc o to, że ktoś, jakoś nas postrzegając, ma rację czy że my, jakoś widząc siebie, ją mamy. Chodzi o przyjęcie, że w oczach większej grupy osób pewien nasz obraz będzie przeważnie zbliżony. Na co składa się nie tylko to, co mówimy, ale też jak to mówimy i – co najważniejsze – jakie podświadomie wysyłamy sygnały. Więc jeśli chcemy, żeby był inny, musimy popracować nad sobą.

Zajęcia: psychorysunek

fot. Marianna Patkowska

Psychorysunek albo się kocha, albo się go nie znosi, ale zawsze, zawsze pokazuje o nas prawdę, której często boimy się wywlekać na światło dzienne. Przede wszystkim jest to praca z głęboką podświadomością, co może przerażać, ale ogromnie dużo daje. Podobnie jak psychoterapia indywidualna na tle grupy, psychorysunek również miał miejsce raz w tygodniu, ale trwał trzy godziny, a czasem nawet dłużej. (Prowadziła go druga z terapeutek prowadzących także psychoterapię grupową.)
W pierwszej części zajęć przy zgaszonym świetle, zamykając oczy relaksowaliśmy się. Psychoterapeutka kojącym głosem czytała tekst, przy którym mieliśmy po kolei rozluźniać wszystkie części ciała, a potem opisywała nam sceny, które mieliśmy sobie dokładnie wyobrazić. Zadawała też pytania, które nas nakierowywały. Na przykład:

Wyobraź sobie łąkę. Jaka jest teraz pora roku? Połóż się na niej i dotknij trawy. Jaka jest w dotyku? Jak się na tej łące czujesz? Co chciałbyś na niej zrobić? Możesz sobie wyobrazić wszystko, co zechcesz. Żadne wyobrażenie nie jest złe.

Przy głębokim rozluźnieniu i równocześnie skupieniu, można zobaczyć przed zamkniętymi oczami niesamowite obrazy. Potem każdy z pacjentów opowiadał o tym, co widział. (Nawet jeśli ktoś miał problem, żeby zobaczyć to, co sugerowała terapeutka, każde wyobrażenie było przydatne i potrzebne do dalszej pracy.) Czy było mi na samym początku łatwo opowiedzieć grupie obcych ludzi, że czułam się na łące bardzo nieswojo i źle, i jedyne, co mi przyszło do głowy, kiedy miałam sobie wyobrazić cokolwiek zechcę, to kompulsywna masturbacja? No, nie było. Dziś, kiedy już kilka psychorysunkowych symboli umiem odczytać, rozumiem, jakie to ważne, że odważyłam się powiedzieć wszystko. Bo rzeczywiście wszystko ma tu gigantyczne znaczenie.
Po opowiedzeniu snów na jawie, dostawaliśmy pół godziny do czterdziestu minut na narysowanie tego, co widzieliśmy. Nie byłam odosobnionym przypadkiem pacjenta przerażonego tym, że mój kompletny brak umiejętności rysowania po pierwsze mnie skompromituje (!), a po drugie wpłynie na interpretacje moich rysunków. Nic bardziej mylnego!
Potem każdy wystawiał swój rysunek na środek, a terapeutka wraz z grupą puszczali wodze fantazji, interpretując w najbardziej czasem odjechany sposób to, co na rysunku widzą (lub czasem też to, czego nie widzą). Nie potrafię wyjaśnić ki diabeł, ale wnioski, do jakich dochodziła czasem grupa były przerażająco trafne. I pod tą tezą myślę, że może się podpisać cała moja grupa.
Psychoterapeutka na końcu wyjaśniała nam symboliczne znaczenia poszczególnych pojęć oraz klucz, wg którego czyta się psychorysunek. Z tym, że wielokrotnie podkreślała, że nie ma to nic wspólnego z sennikami czy innymi pseudopsychologicznymi bzdetami. Zaznaczała też, że jest daleka od tego, by wszystkie nasze psychorysunki rozszyfrowywać wg jednego sztywnego wzoru. Bo choć istnieje pewien klucz, to nie można stosować go w oderwaniu od konkretnego pacjenta.

Zajęcia: psychoedukacja

fot. Marianna Patkowska

Psychoedukację mieliśmy raz w tygodniu. Były to godzinne zajęcia z trzecim psychoterapeutą, który przy pomocy slajdów omawiał z nami pewne psychologiczne zagadnienia, zapraszając nas do ciekawych dyskusji. Kiedy próbowałam Partnerowi o nich opowiedzieć, ale zapomniałam ich nazwy, nasz dialog wyglądał następująco:

– To takie zajęcia, na których pan nam pokazuje slajdy. Kurczę, to chyba z jakiegoś niemieckiego programu psychologicznego jest, bo on przepraszał, że w slajdach pojawiają się błędy z powodu automatycznego tłumaczenia ich z niemieckiego – wyjaśniam.
– Aha, czyli oglądacie na nich niemieckie slajdy. Ok, nic już więcej nie muszę wiedzieć.

– terapeutyczne Kochanków rozmowy

Od tego czasu cała grupa z nieskrywaną radością nazywała psychoedukację niemieckimi slajdami.

Zajęcia: terapia zajęciowa

fot. Marianna Patkowska

Terapia zajęciowa, nazywana przez większość „zajęciami plastycznymi”, wypełniała cały pozostały czas naszego pobytu na oddziale, wyłączając z tego piętnastominutowe przerwy (co półtorej godziny) oraz obiad. Z początku wydawało mi się, że to takie zajęcia zapchajdziura, bo nikt nie zniósłby przecież pięciu godzin terapii dziennie pięć dni w tygodniu. Po jakimś czasie okazało się, że terapia zajęciowa, na której kiedy mieliśmy mniej czasu, kolorowaliśmy kolorowanki i mandale, a kiedy więcej – wyszywaliśmy, lepiliśmy z masy papierowej czy uczyliśmy się wiązać makramy, ma zdecydowanie głębszy sens. Uczy nas odrywać się od bardzo trudnych i intensywnych myśli (terapie bywają naprawdę bolesne) i przekierowywać całe swoje napięcie na realne bycie tu i teraz. Dla większości z nas wyjście z wiru własnego nakręcania się było wręcz nieosiągalne. Tymczasem dopiero podczas terapii zajęciowej prowadzonej przez dwie najwspanialsze istoty na świecie nieoczekiwanie zyskaliśmy narzędzia do radzenia sobie z tzw. odpuszczaniem. Kiedy wpadam w swoje lęki, nie umiem wyhamować na zakrętach, a co dopiero odpuścić. Dziś po terapii nałogowo szyję, co potrafi mnie tak pochłonąć i zmienić tor moich myśli, że w krytycznych momentach męczę się już dużo mniej niż kiedyś.

Pacjent pacjentowi terapeutą

fot. Marianna Patkowska

Pewnym paradoksem terapii grupowej jest ten, że przychodzimy po pomoc do wykwalifikowanych terapeutów, a tak naprawdę otrzymujemy ją nie tylko od nich, ale też (jeśli wręcz nie przede wszystkim) od grupy, która składa się z osób zaburzonych i również potrzebujących pomocy. Jeśli nasze zaburzenie nie łączy się z brakiem empatii, szybko odkryjemy, że sami też możemy okazać się całkiem niezłymi terapeutami dla innych. Stwierdzenie wypowiedziane przez jedną z psychoterapeutek, które wywróciło do góry nogami światopogląd wielu pacjentów, w tym także mój, brzmiało następująco:

– Wielu z was chce się najpierw naprawić, by móc tworzyć zdrowe relacje. Tymczasem naprawić was mogą… właśnie zdrowe relacje.

Z tym, że nie chodzi tu wcale o wejście w byle jakie relacje, otaczanie się masą dalekich znajomych i uciekanie od samego siebie. Kluczem są tu właśnie zdrowe relacje. Naprawianie siebie to trwająca latami praca terapeutyczna – zarówno terapia ze specjalistą, jak i autoterapia. Im bliżej jej końca, tym będzie nam łatwiej budować zdrowe relacje, w których to my będziemy partnerem nietoksycznym. Nic jednak nie stoi na przeszkodzie, by w trakcie terapii nawiązywać wartościowe relacje przy świadomości, że sami jesteśmy ciągle jeszcze w procesie zdrowienia. Myślę, że należy mówić o tym głośno.
Przez cały mój pobyt na oddziale zarówno w mojej głowie, jak i podczas terapii przewijał się wątek balansowania między wybieraniem siebie samej, a wybieraniem innych ludzi. Na jednej z moich ostatnich terapii poruszaliśmy temat lęku przed powrotem do normalnego życia, bo wraz ze mną odchodziło jeszcze kilka osób z grupy. Kiedy jedna z terapeutek zapytała, co tak mocno odróżnia życie poza oddziałem od życia na oddziale, bez wahania stwierdziłam, że „wytrzymywanie”. Znam siebie i wiem, że kiedy sytuacja mnie przerasta, uciekam od relacji, by w zupełnie nierelacyjny sposób, czyli… poza relacją, przeżyć wszystko to, co mnie w niej zabolało. Innymi słowy zamiast zobaczyć swoją część w relacji, dostrzec swoją w niej obecność, pozwolić sobie na wyrażenie frustracji, złości czy smutku, ja zabieram sobie te wszystkie trudne emocje do pudełeczka, zamykam relację na cztery spusty i zostaję z tym całym bagażem zupełnie bez sensu. I bez relacji. Konieczność „wytrzymywania” sprawiła, że ze łzami w oczach i z ogromnym trudem powiedziałam osobie, z którą się bardzo podczas terapii zżyłam, że się na nią pogniewałam. I choć gdzieś tam wiedziałam, że wina nie była całkowicie po jej stronie, moim zadaniem było nie tłumaczenie jej, nie szukanie prawdy obiektywnej czy bycie najsprawiedliwszą wśród sprawiedliwych, tylko skupienie się na własnych emocjach. A te były takie, że się chwilowo, acz intensywnie zezłościłam na koleżankę. Zmierzenie się z koniecznością wytrzymania tego było jednym z najważniejszych punktów zwrotnych terapii. Terapeutka – kiedy przypomniałam tę sytuację – zadała proste pytanie:

– A dlaczego łatwiej wytrzymywać na oddziale niż poza oddziałem?

I wtedy pojawiło się olśnienie! Gdybym miała się na oddziale zachować w przytoczonej sytuacji tak, jak zwykle w relacjach poza nim, musiałabym przerwać terapię (czyli… definitywnie uciec od relacji), a choć niesamowicie zbliżyłam się do ludzi, z którymi na terapię chodziłam, jednak poszłam na nią przecież ze względu na siebie samą. Czułam więc, że jak by nie było trudno, ucieczka z terapii nie wchodzi nawet w grę, bo to coś, co robię dla siebie. Chyba po raz pierwszy w życiu zrozumiałam, że mam w sobie prawdziwe wsparcie. No i… terapeutki miały rację! Poza oddziałem też tak można, a nawet trzeba. Ale ktoś musiał mi to wcześniej pokazać.

Odpowiedzialność rodziców

fot. Marianna Patkowska

Odpowiedzialność rodziców za zaburzenia dzieci jest czymś bardzo bolesnym i trudnym do przyjęcia. Zarówno dla rodziców, jak często samych zaburzonych zdrowiejących pacjentów. Rodzice z biegiem lat doświadczają też często niestety cudu niepamięci.
Myślę, że trzeba pozwolić sobie na przeżycie zdrowej i oczyszczającej złości na rodziców nie za bliżej nieokreślone wszystko, tylko za faktyczne błędy, które popełnili i które umiemy po latach dostrzec i nazwać. Złości pozbawionej poczucia winy za jej odczuwanie, czy równoległego tłumaczenia sobie intencji rodziców (przy realnych krzywdach intencje sprawcy mają drugorzędne znaczenie). Złości niepodszytej nienawiścią. Złości, która jest bardzo potrzebną emocją, a którą najczęściej w sobie tłumimy (i każemy tłumić bardzo małym dzieciom – w nas najprawdopodobniej również była kiedyś tak tłumiona). Złości, która przeminie i nie zostawi po sobie zgliszczy. Złości, która oderwie nas od wpajanego nam od najmłodszych lat poczucia odpowiedzialności za samopoczucie innych ludzi (nie, ta odpowiedzialność wcale nie jest nasza!). Złości, która być może przerwie ciągle nieprzerwaną pępowinę. Wreszcie złości, która uświadomi nam, że dziś tylko i wyłącznie my sami odpowiadamy za siebie. Możemy uleczyć swoje rany, stworzyć lepsze relacje czy w końcu wybrać nieobciążanie siebie chowaniem urazy. Innymi słowy złości, która sprawi, że wreszcie wybierzemy siebie, co uzdrowi wszystkie nasze relacje.

Diagnoza

fot. Marianna Patkowska

Pogodzenie się z diagnozą – jaka by się nie okazała – jest często dla pacjentów czymś trudnym. Tak też było w moim przypadku. W połowie terapii zaczęłam dostrzegać w sobie cechy narcystyczne, co w połączeniu z diagnozą osobowości narcystycznej, którą bez słowa wyjaśnienia dostałam na OLZON-ie, wpędziło mnie w panikę. To zresztą był ważny moment w mojej terapii, bo sama moja reakcja na, jak to uroczo ujęła jedna z terapeutek:

słowo na „n”

na pewno pomogła obserwującym mnie specjalistom w ustaleniu właściwej diagnozy.

osobowość histrioniczna

Dlaczego ta diagnoza tak mnie zszokowała? Pewnie dlatego, że mało o tym zaburzeniu wiedziałam. Kojarzyło mi się z teatralnością, przerysowaniem, mocnym makijażem, dużymi kapeluszami (choć nie mam nic do kobiet w kapeluszach), głośnym mówieniem i egzaltacją. A choć jestem w stanie przyjąć, że teatralność realizuję podczas swoich blogowych sesji fotograficznych – które są jednak bardziej spełnieniem moich fantazji i artystycznych wizji, a nie odwzorowywaniem rzeczywistości  – nie czułam, że powyższy opis do mnie pasuje.
Terapeutki podczas wypisu bardzo szczegółowo wytłumaczyły mi, że choć tak pojęta teatralność czy przerysowanie mnie akurat nie dotyczą, to jest we mnie duża potrzeba aprobaty, która jednak nie wynika, jak w przypadku narcystycznego zaburzenia osobowości, z poczucia pustki, ale z lęku. Podziw innych mnie uspakaja i niestety to w nim właśnie (na bardzo wczesnym etapie rozwoju) ulokowałam swoje poczucie wartości. Dziś ma to dla mnie ogromny sens i wyjaśnia mi, czemu w bardzo konkretnych sytuacjach dopadają mnie irracjonalne, ale kompletnie destrukcyjne lęki. Równocześnie dowiedziałam się, że choć przez całą terapię (nie licząc czterech ostatnich przełomowych dni) chodziłam na oddział bez makijażu w wygodnych, niezwracających uwagi ubraniach, cały czas wyróżniałam się i uwodziłam grupę swoim dobrem, empatią i rozumieniem wszystkich. I teraz bardzo chciałabym być dobrze zrozumiana. Po pierwsze biorę słowa terapeutek raz, że na klatę, a dwa całkowicie na serio. Wiadomo, że fajnie jest być dobrym, empatycznym czy rozumiejącym. Całkiem spoko jest też uwodzić bez makijażu i sexy ciuszków (trochę żartuję, a trochę nie). Jeśli komukolwiek przez swoją psychopatologię mogłam coś dać, to fantastycznie. Jednak problem tkwi w tym, że mogłam to nieświadomie robić też po to, by zyskać wspomnianą aprobatę i z niej czerpać poczucie wartości. A jego nie tam powinnam się dopatrywać! Plus im lepiej rozumiałam innych, tym bardziej znikałam. Na jednej terapii któraś z psychoterapeutek zapytała:

Czy chcę być zapamiętana przez grupę jako ta, która czasem bywa nieznośna, czasem irytująca, ale czasem dobra i pomocna, mająca swoje zdanie i charakter? Czy jako ta dobra, zawsze rozumiejąca, zawsze będąca obok, ale nie do końca określona, rozmyta?

Oczywiście tym razem cytuję z pamięci. Pytania te były bardzo trudne, ale zadane w sposób empatyczny i otwierający mi szeroko oczy. Jeśli niektórzy z moich Czytelników, znając mnie tylko z moich tekstów, zaczną dyskutować z tym, że mój charakter mógłby być rozmyty czy niewyraźny, pragnę zaznaczyć, że pisanie nie jest relacyjne. Na terapii nie zajmujemy się tym, jaki ktoś jest w głębi duszy, tylko tym, jaki jest w relacjach z innymi ludźmi. Kiedy usłyszałam te słowa, postanowiłam przypomnieć sobie oglądany przeze mnie już chyba pięć razy, ale dawno temu, najwybitniejszy moim zdaniem film Woody’ego Allena „Zelig”. I wbiło mnie w fotel, bo w przerysowany, nomen omen, i przezabawny sposób Allen ukazał mój problem – zlewanie się z tłem w relacji. Nieumiejętność dostrzeżenia swojej relacyjnej odrębności.
Czy zakończenie pobytu na oddziale dziennym i poznanie diagnozy sprawi, że jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki wszystkie problemy same się rozwiążą? Oczywiście nie. Proces terapii trwa nadal, a ja mam do przyswojenia całą masę trudnych wiadomości i zmienianie swoich mechanizmów obronnych. A że mózg bardzo się w takich sytuacjach buntuje, więc na razie przypomina to raczej drogę przez mękę. Jednak nie udałoby mi się dostrzec tylu rzeczy w tak krótkim czasie, gdybym nie trafiła po pierwsze na oddział dzienny, a po drugie do tak wspaniałego miejsca!

P.S. Na deser łączę piosenkę, od której zdołałam się uzależnić i której słuchałam przeważnie w drodze do Nowego Targu na rozbudzenie, a potem z Nowego Targu do domu, by się trochę porozpraszać.
Przyznam szczerze, że nie przypuszczałam, że opuszczenie Oddziału będzie takie trudne…