Zaszczepiłam się!

fot. Marianna Patkowska

Niespodziewanie szybko nadszedł zarówno termin zapisów mojego rocznika na szczepienie przeciw Covid-19, jak i – od momentu zapisu – termin szczepienia. Właśnie dostałam pierwszą dawkę AstryZeneki. Czy miałam jakiekolwiek wątpliwości, czy się zaszczepić na koronawirusa? Żadnych. Czy miałam jakiekolwiek wątpliwości dotyczące tempa, w jakim powstały szczepionki i, co za tym idzie, ich skuteczności i jakości? Miałam, ponieważ – jak większości ludzi – nie posiadałam wystarczającej ani wiedzy, ani narzędzi do jej weryfikacji. Dodatkowo jesteśmy zasypywani zewsząd bardzo rozbieżnymi informacjami. Łatwo się pogubić. Łatwo przestraszyć. Warto też zdać sobie sprawę z tego, że fake newsy nie zawsze brzmią tak absurdalnie, jak koncepcja o wszczepianiu chipów przez Billa Gates’a czy pomyśle, że Ziemia jest płaska. Czasem zawierają jakieś cząstki prawdy, nieudolnie posklejane i bardzo grubymi nićmi szyte, jak np. ten o wytwarzaniu AstryZeneki z abortowanych płodów. Jednak najwięcej fake newsów jest groźnych właśnie dlatego, że brzmi prawdopodobnie i działa na zasadzie plotki powtarzanej przez wiele osób na zasadzie głuchego telefonu, co ją zniekształca – czasem wręcz nie do poznania. Strach i przed groźną chorobą, jaką jest koronawirus, i przed nieznaną szczepionką, o której krążą przedziwne legendy jest naturalny. Bardzo trudno w momencie, w którym dowiemy się, że np. znajomy znajomego zmarł po szczepionce myśleć racjonalnie i pamiętać, że poznając historię z drugiej, trzeciej czy piątej ręki, nie dysponujemy wszystkimi potrzebnymi nam do wyciągnięcia wniosków faktami (jak np. taki drobiazg, że znajomego znajomego po szczepieniu potrącił też samochód). Dobrze wziąć głęboki oddech i przyjąć z pokorą, że nawet suche fakty bez wiedzy, jak się z nimi obchodzić (lub z wiedzą niewystarczającą), na niewiele się zdadzą. Dla przykładu nic nam po wiadomości, jakie mamy ciśnienie lub jakie kraj ma PKB, jeśli nie wiemy, jakie są przyjęte normy, nawet jeśli znamy liczby i umiemy rozpoznać, która jest wyższa, a która niższa. Różnica między podanymi przykładami a kwestią szczepionek jest jednak taka, że o ile w pierwszym przypadku jest to wiedza łatwo dostępna, o tyle w drugim trzeba się zdać na specjalistów. I to niestety dla wielu jest nie do przekroczenia, bo poczucie urojonego wroga (koncernów chcących nas kupić czy Billa Gates’a czyhającego z chipami i podsłuchującego nasze rozmowy) doskonale rezonuje z naszym ego. Niby boimy się zagrożenia, ale nam to jednak schlebia, że Bill tam gdzieś siedzi i podsłuchuje, jak rozmawiamy z koleżanką o praniu firanek… po polsku. Nie jesteśmy już tylko małym, szarym zakompleksionym człowiekiem, wstydzącym się swoich braków w edukacji, który – wpatrując się z zazdrością w kolorowe magazyny – warszawskich celebrytów utożsamia z tzw. górną półką. Jesteśmy kimś, skoro biją się o nas właśnie wielkie farmaceutyczne koncerny. To jest naprawdę bardzo przykre, bo obnaża, ilu obywateli nie umie znaleźć swojej wartości w sobie. Znaleźć! Nie umie jej tam nawet poszukać.

💉 Samodzielne niemyślenie

fot. Marianna Patkowska

Żyjemy do tego w przedziwnych czasach, w których nawet człowiek bez matury może się publicznie wypowiadać na tematy epidemiologiczne. Jednak chyba jeszcze gorsze jest to, że trafia na podatny grunt – wspomnianych wyżej przestraszonych, skołowanych słuchaczy, którzy są skłonni uwierzyć w to, że jego wiedza z zakresu tej skomplikowanej i trudnej dziedziny nauki ma jakąkolwiek szanse dorównywać tej, którą specjaliści zdobywali latami na studiach (podkreślam, studiach). Czy specjaliści nigdy się nie mylą? Oczywiście, że czasem się mylą, ale to tylko dowód na to, że laicy mylą się tym bardziej i to zdecydowanie częściej (choć zaryzykowałabym w tym przypadku tezę, że zawsze).
Argumentem, który słyszę często jest ten, że trzeba myśleć samodzielnie – to niestety nie w każdym przypadku jest dobry pomysł, a w każdym razie nie na każdym polu. Najczęściej się o tym przekonywałam w gabinecie u prawnika i u lekarza. W przeważającej większości przypadków coś, coś mi się na logikę wydawało jakieś, okazywało się w świetle wiedzy prawnej i medycznej zupełnie inne. A mogła to zweryfikować jedynie osoba, która poświęciła kilka lat swojego życia na zgłębianie swojej dziedziny, w wyniku czego posiada narzędzia – rzetelną wiedzę. Myślenie samodzielne, jeśli ma dotyczyć nauki, na niewiele się zda, jeśli nie posiadamy wiedzy. Mogę zagwarantować, że choć myśleć umiem i lubię, moje samodzielne przemyślenia dotyczące któregokolwiek zagadnienia chemicznego mogłyby stanowić realne niebezpieczeństwo, gdyby ktokolwiek był na tyle szalony, żeby potraktować je poważnie. Nie posiadając wiedzy, potrzebujemy sięgnąć do źródeł oraz znaleźć autorytety, którym zaufamy. I tu niestety pojawia się kolejny problem… w pewnym sensie jest to zamknięte koło, bo wiedza również, choćby podstawowa, przydaje się do tego, żeby oddzielić źródła bezwartościowe od źródeł kompetentnych. A tu wracamy z kolei do punktu wyjścia, czyli poziomu edukacji. Sama dostawałam najwyższe oceny na swoim nauczycielskim stażu oraz byłam chwalona najbardziej za to, że uczę dzieci, jak szukać przydatnych informacji językowych w internecie na stronach, co do których rzetelności możemy mieć pewność, co uświadomiło mi, że nie jest to – jak myślałam – normą. Dorosły człowiek, nawet bez matury, powinien wiedzieć, kiedy i z jakich źródeł należy korzystać. Okazuje się niestety, że ciągle, od trzydziestu lat, nie wie.
Skąd w ludziach tak zaskakująca łatwość wierzenia w teorie nie tyle niepoparte nauką, co wręcz przez naukę już dawno temu obalone? Pierwszą oczywistą odpowiedzią wydaje się niski poziom wykształcenia i wiedzy, a co za tym idzie sięganie do nieodpowiednich źródeł. Drugą – gigantyczna, ciągle rosnąca nieufność do obcych. Wpadamy w pułapkę sprawdzania, dociekania samemu, zapominając, że nie we wszystkich dziedzinach mamy do tego kompetencje. To wszystko otoczone jest sosem małej świadomości językowej (a od języka wszystko się tak naprawdę zaczyna) i niemal zerowej znajomości logiki. Rodzą się więc nowe, koślawe redefinicje np. „opinii” czy „wolności”. Zacznijmy się od „opinii”. Często spotykam się z zarzutem, że nie szanuję opinii ludzi, którzy myślą o szczepieniach inaczej niż ja. Co do tego, że nie szanuję – pełna zgoda, ale powtarzania pseudonaukowych wyssanych z palca kocopołów, zwłaszcza kiedy są tak niebezpieczne, bo wywołują w ludziach uzasadniony lęk przed szczepieniami. Ani fakty, ani pseudofakty nie są opinią. Poza tym są przede wszystkim na ogół weryfikowalne. Wyobraźmy sobie, że ktoś nam wyznaje, że „wg jego opinii 2+2=9 i że należy tę jego opinię uszanować”. Co pomyślimy? Najpewniej, że postradał zmysły oraz że trudno oczekiwać od rozsądnego człowieka, żeby szanował nieprawdę.
Co zaś się tyczy redefinicji „wolności”… Wolność dla mnie jest wartością nadrzędną, jednak żyjąc w społeczeństwie, jednostka nigdy nie jest w pełni wolna. Nie może być. Większość z nas (taką przynajmniej, może naiwnie, mam nadzieję) nie ma problemu z tym, że zakłócanie komukolwiek zarówno ciszy nocnej, jak i spokoju w porze dziennej jest niezgodne z prawem. Nie wychodzimy na ulice pikietować w obronie swoich udręczonych sąsiadów, którym ktoś odebrał tę wolność, a raczej się cieszymy, kiedy trafimy na kulturalnych. (To też jeden z dobrych powodów, żeby nie mieszkać w zbyt dużej odległości od ludzi.) Życie pośród innych wymaga od nas zawsze pewnego dostosowania się. To, co dotyczy nas samych jest nasze, dopóki swoimi decyzjami nie zaczniemy stanowić realnego zagrożenia dla drugiego człowieka. Tupanie nóżką, wykrzywianie ust w podkówkę i pokrzykiwanie „a ja się nie zaszczepię!” jest wytłumaczalne do dwunastego, trzynastego roku życia. W dorosłym wieku to już niestety skrajna nieodpowiedzialność, której nie da się usprawiedliwić zrozumiałym strachem. Warto też pamiętać, że szczepienia zapewniają wzrost odporności w całym społeczeństwie, co jest niezwykle ważne, bo są wśród nas też osoby, które ze względów zdrowotnych nie mogą się zaszczepić – szczepiąc siebie, chronimy nie tylko siebie, ale też je.
Ale jeśli już się zaprzemy i odmówimy szczepień – bądźmy uczciwi (przynajmniej wobec samych siebie). Bądźmy też odważni. Ponieśmy wszystkie konsekwencje tej decyzji – zrezygnujmy z godnością z wszelkich przywilejów, jakie zaszczepienie się daje (nie zniżajmy się do buszowania na czarnym rynku w poszukiwaniu lewych zaświadczeń) i w razie zachorowania na Covid-19 – czego nikomu nie życzę – odmówmy leczenia. Wolność warta jest wszak najwyższej ceny, czyż nie?

fot. Marianna Patkowska

Poniżej zamieszczam swój tekst informacyjny dotyczący szczepień w Zakopanem.

💉 Zakopiańskie szczepienia w pigułce

Gdzie, kiedy i jak się szczepić w Zakopanem?

Pod koniec grudnia 2020 roku Powiat Tatrzański rozpoczął przygotowania do szczepień na koronawirusa. Wbrew pierwotnym obawom zainteresowanie szczepieniami w Zakopanem jest bardzo duże i już na początku lutego w samym tylko Zakopiańskim Szpitalu podano ponad tysiąc dawek szczepionki.

Zewsząd docierają do nas różne, często sprzeczne ze sobą informacje. Niektóre, zwłaszcza nieprawdziwe, mogą budzić zrozumiały niepokój. Dr Jerzy Toczek (pediatra, neurolog, lekarz medycyny pracy oraz koordynator ds. szczepień w Szpitalu Powiatowym im. dra Tytusa Chałubińskiego w Zakopanem) wyjaśnia:

Jako specjaliści, ludzie odpowiedzialni, rozważaliśmy już wszystkie za i przeciw – większość argumentów przemawia na korzyść szczepionek. Powszechnie uważa się, że szczepionka na koronawirusa jest dużo bardziej oczyszczona niż standardowa szczepionka przeciw grypie, co oznacza, że jest o wiele bezpieczniejsza, nie ma w niej stabilizatorów, nie jest hodowana na zarodkach jaja kurzego, w związku z czym nie ma tu przeciwwskazań jeśli chodzi o alergie. Wszyscy chcemy przerwać transmisję wirusa i zakończyć łańcuch epidemiologiczny, każdy z nas chce żyć i tworzyć swój świat na własnych warunkach […], chcemy wrócić do normalności – szczepionka daje nam taką możliwość. […] Z danych czasopiśmiennictwa światowego wiemy, że w kontekście przeciwciał samo przejście koronawirusa jest mniej skuteczne niż zaszczepienie się – mówiąc wprost oznacza to, że jakość przeciwciał ze szczepień jest lepsza, a szybkość ich opadania zdecydowanie wolniejsza.

dr Jerzy Toczek

W Zakopanem zostały uruchomione dwa punkty szczepień: w Szpitalu Powiatowym (ul. Kamieniec 10) oraz Klinice Medycznej Allmedica (ul. Chyców Potok 26). Miejsce szczepienia zależy od dostępności szczepionki. Istnieje co prawda możliwość wyboru konkretnej placówki, może się to jednak wiązać z uzyskaniem odleglejszego terminu. W obu punktach podawane są szczepionki firm Pfizer, Moderna oraz AstraZeneca. Obecnie trwa rejestracja dla osób powyżej 28. roku życia. Warto pamiętać, że choć osoby najstarsze mają pierwszeństwo, mogą się też zapisać w późniejszym terminie (wyznaczonym dla kolejnych roczników).
Jak się zarejestrować? Można to zrobić albo poprzez e-formularz na stronie internetowej, albo bezpłatną całodobową infolinię 989. Nie potrzebujemy skierowania od lekarza pierwszego kontaktu (zostanie ono wygenerowane automatycznie w momencie rejestracji).
Lekarze gorąco apelują do mieszkańców Zakopanego o to, by stawiali się na szczepieniu w wyznaczonym terminie, a w razie niemożliwości przyjścia uprzedzali o swojej nieobecności.

Kiedy zadzwoniłam na infolinię, wyznaczono mi termin w Zakopanem na 19 maja. Okazało się jednak, że jeśli zależy mi na wcześniejszym, mogę się też zaszczepić w Nowym Targu, co właśnie zrobiłam. Warto więc o wszystko zapytać, bo dla jednego priorytetem będzie termin, dla drugiego miejsce szczepienia, a jeszcze trzeciego – rodzaj szczepionki.

fot. Marianna Patkowska

P.S. Na deser łączę piosenkę, której tytuł wydaje mi się idealnie współgrać z moim dzisiejszym wpisem – pamiętajmy o konsekwencjach swoich wyborów, zwłaszcza, jeśli te konsekwencje dotyczą – jak w przypadku szczepień – nie tylko nas.

fot. Marianna Patkowska

Strajk Kobiet Podhale: WYDUPCAĆ!

fot. Marianna Patkowska

Strajk Kobiet Podhale

Strajk Kobiet Podhale
artykuł z mojej e-gazety “Halny – wiatr zmian”

W historii toczącej się kołem, co jakiś czas przychodzi moment, w którym przyzwoity obywatel, czy  ma na to ochotę, czy nie (nawiązując do poprzedniego wpisu), musi wyjść na barykady i wywalczyć swoje prawa.  Podhale jest miejscem wyjątkowym, ale – co charakterystyczne dla małych hermetycznych społeczności – światopoglądowo uwstecznionym. Tym bardziej wzruszyła mnie godna podziwu postawa niesamowitej inicjatorki spontanicznego Strajku Kobiet Podhale, która swoją charyzmą pociągnęła za sobą tłumy nie tylko przybyłych na manifestacje, ale też chętnych do pomocy w ich przygotowywaniu. W miniony piątek (30.10) pod oczkiem wodnym na Krupówkach zebrało się ponad 400 osób zbulwersowanych barbarzyńskim orzeczeniem „trybunału konstytucyjnego” w sprawie aborcji, miernością obecnego rządu, jego absolutną indolencją w walce z koronawirusem, a także demontowaniem tego kraju od środka i powolnym wprowadzaniem dyktatury. Niesamowicie budujące było zarówno bardzo liczne przybycie młodzieży, jak i duża rozpiętość wiekowa. Manifestacja, co warto zaznaczyć, miała charakter pokojowy. Jej cudowna liderka znakomicie wyczuła, jak dobrze spożytkować silne emocje, z którymi przyszli protestujący i nieformalnie nazwała to wydarzenie Świętem Miłości i Radości. Celebrowano solidarność i chęć zmiany Polski w kraj, w którym znowu będziemy chcieli żyć. Poważne wystąpienia przeplatane były znakomitą, energetyczną muzyką, do której można się było porządnie wytańczyć.

Przemoc w rodzinie

Strajk Kobiet Podhale

Jednym z postulatów Ogólnopolskiego Strajku Kobiet jest „ochrona przed przemocą domową”, co w sposób oczywisty nałożyło na Strajk Kobiet Podhale jeszcze jeden obowiązek – zareagowania na skandaliczną decyzję Rady Miasta Zakopane. W całej przywiązanej do tradycji Polsce mówi się o świętości rodziny. Zakopane poszło jednak o krok dalej, wyznając świętość przemocy w rodzinie i – co jest ewenementem na skalę kraju – nie podpisując uchwały antyprzemocowej. Można mówić o wstydzie czy obciachu (co jest jak najbardziej uzasadnione), ale jak ogromnym jest to draństwem wie tylko ten, kto tu żyje. Przemoc domowa nie jest – jak chcą wierzyć zakopiańscy radni – tematem niedotyczącym naszej gminy. To problem nie dość, że realnie istniejący, to jeszcze niestety całkiem powszechny. Alkohol i ciężka góralska ręka stanowią smutną rzeczywistość wielu podhalańskich kobiet… i dzieci. Przemoc jest też na ogół przekazywana z pokolenia na pokolenie. Jeśli ktoś ma czelność twierdzić, że uchwała antyprzemocowa jest zamachem na rodzinę, to myli rodzinę z patologią.
Sama byłam ofiarą przemocy w związku. Nie tu, ale w miejscu równie hermetycznie zamkniętym, jak Podhale. Rozmawiając przez lata z wieloma tutejszymi i tamtejszymi kobietami, i słysząc mnóstwo naprawdę strasznych historii, uderzająca była dla mnie zawsze jedna rzecz: przyzwolenie środowiska na piekło ofiary oraz przerzucanie na nią odpowiedzialności. Bo jak wytłumaczyć sytuację, w której mężczyzna skazany za gwałt na młodej kobiecie po kilku latach więzienia wraca do swojej społeczności i jest witany w niej jak król, a miejsce zamieszkania z powodu ostracyzmu społecznego musi zmienić jego ofiara? Jak wytłumaczyć sytuację, w której kobieta matka, nasyłająca na męża tyrana i pedofila policję jest przez swoich sąsiadów odsądzana od czci i wiary, i wyzywana od najgorszych?
Będę do znudzenia powtarzać, że zło nie jest jaskrawe i że oprawcy stosunkowo rzadko przypominają Josefa Fritzla – kat naprawdę nie musi być w stu procentach zdemoralizowaną bestią. Może być inteligentnym, miłym człowiekiem z rozbrajającym poczuciem humoru, ujmującymi odruchami serca, którego zwyczajnie nie da się nie lubić (psychopaci idealnie się w tych rolach odnajdują). Wiem, że bardzo trudno w takiej sytuacji dopuścić do siebie myśl, że krzywdzi swoją rodzinę, bo wtedy trzeba byłoby zareagować, czyli wyzwać na pojedynek kogoś, kogo lubimy. Jednak jeśli uświadomimy sobie, że alkoholizm czy problemy z agresją są chorobą, łatwiej oddzielimy straszliwe czyny od dopuszczającego się ich człowieka. Często pomagając ofierze, pomagamy również oprawcy. Priorytetem powinna być jednak zawsze pomoc osobie poszkodowanej. Brak reakcji obarcza nas odpowiedzialnością za zło, na które pozwalamy.

Wydupcać!

Strajk Kobiet Podhale

Hasło przewodnie Ogólnopolskiego Strajku Kobiet brzmi:

WYPIERDALAĆ!

– hasło przewodnie Ogólnopolskiego Strajku Kobiet

Zadziwia mnie (jako językoznawcę, kobietę i człowieka równocześnie), że w kimkolwiek wzbudza ono – zważywszy na kontekst i powód strajków – jeszcze jakiekolwiek kontrowersje. Że jest „brzydkie”? Naprawdę? Z językowego punktu widzenia jako hasło jest doskonałe – jedno słowo, które zawiera w sobie maksimum treści, równocześnie nawiązując formą do klasy politycznej tych, do których jest skierowane. Słowo, którego nie da się (nawet rządzącym) nie zrozumieć. Słowo, wyrażające bunt, zdecydowanie i pozycję siły. Przyjęcie gwarowej wersji tego słowa, mianowicie:

WYDUPCAĆ!

– hasło Strajku Kobiet Podhale

jako hasła Strajku Kobiet Podhale, szczerze mnie wzruszyło. Dlaczego? Ponieważ – co było niesamowicie odczuwalne też podczas manifestacji – pokazuje, że nikt ze strajkujących tutaj nie chce odcinać się od góralskiej tradycji (co widać też w pięknie zaprojektowanej grafice). Jednak, by móc być w pełni dumnym ze swojego regionu, trzeba wyraźnie zaznaczyć, że zezwierzęcenie i przemoc nie są tradycją.

P.S. Na deser łączę jedną z najmocniejszych piosenek, które wybrzmiały w miniony piątek pod oczkiem wodnym na Krupówkach. Widok tańczącej do niej młodzieży mógł wzruszyć do łez. Idzie nowe. Lepsze.

Strajk Kobiet Podhale

Nowy wspanialszy świat

fot. Marianna Patkowska

Jako osoba, która uwielbia spędzać czas sama ze sobą i nie jest raczej mistrzynią w socjalizowaniu się, znoszę koronawirusową izolację całkiem dobrze, nie wpadając w przesadny pesymizm. Czasem bywa trudniej (na przykład w święta), ale ogólnie w konieczności przymusowego niekontaktowania się z ludźmi nie bardzo umiem dostrzec duży problem. Ostatnio mój przyjaciel pożalił mi się, że przygotowywanie wykładów dla studentów online jest dla niego dziwnie nowe, bo zakłada przecież kompletnie inną wymianę energii, w czym nie bardzo umiał się jeszcze odnaleźć. Powiedziałam mu, że dla mnie osobiście największym plusem kontaktu wirtualnego jest brak konieczności kontaktu osobistego. Podziękował za wskazanie nieznanej mu dotąd perspektywy.
Ciągle jednak kołatała się po mojej głowie niesforna myśl, że głęboko tkwiące we mnie przekonanie, że to, że po chwilowym zatrzymaniu się świata nic już nie będzie jak dawniej, jest dla nas błogosławieństwem a nie przekleństwem, wynika być może jedynie z mojego hiperoptymizmu, dla którego nie każdy umie znaleźć uzasadnienie. I właśnie wtedy wspomniany wyżej przyjaciel podzielił się ze mną fantastycznym tekstem Matthiasa Horxa „Świat po koronawirusie”, którego lektura sprawiła mi ogromną przyjemność. W końcu kiedy wszystkie optymistyczne tezy, które masz w głowie – a także garść kolejnych – sformułuje znany i ceniony futurolog, możesz tylko szeroko uśmiechnąć się do swojej intuicji!
Skłamałabym, mówiąc, że od samego początku byłam nowymi realiami zachwycona. Niedługo wcześniej udało mi się wyrwać z ciężkiej depresji i zorganizować sobie wspaniałą codzienność (tak, wypełnioną – o dziwo – cudownymi, bardzo ważnymi dla mnie w procesie zdrowienia ludźmi), która pod wpływem przymusowej izolacji rozsypała się jak domek z kart. Tak jak większość bliźnich, przechodziłam przez te same etapy: niezgody, złości, zaprzeczania faktom, aż w końcu poddania się i odnalezienia w zastanej sytuacji. Tyle, że przez mój brak przesadnego zainteresowania światem zewnętrznym, były pewnie łagodniejsze i krótsze niż u innych. Stałam się znów – jak przed Bożym Narodzeniem – perfekcyjną panią domu, tylko że do sześcianu. Po obsesyjnie dokładnym wypucowaniu każdego kąta (ze ścianami włącznie), umyciu okien (również tych na klatce schodowej) i kompulsywnym kilkudniowym praniu wszelkich tekstyliów z kocami, chodnikami i firankami włącznie, poczułam się gotowa do ewentualnej popandemicznej konieczności przebranżowienia się. Zajrzałam też do swojego bardzo niestety zaniedbanego ostatnio  jednopalnikowego stanu umysłu, bawiąc się w poszukiwanie znanych smaków w swojej nowej pescowegetariańskiej rzeczywistości, część produktów spożywczo-medycznych wsmarowując przy okazji w siebie samą. (Trzy aspiryny rozpuszczone w niewielkiej ilości wody połączone z niecałą łyżką jogurtu greckiego to fantastyczna, doskonale działająca maseczka na twarz, a urokliwego koloru maziaja ze zmielonej kawy, oliwy z oliwek i ziarnistej soli to znakomity peeling, o nieocenionych właściwościach oleju kokosowego – który można wetrzeć niemal wszędzie – nie wspominając.)

fot. Marianna Patkowska

Kiedy już wygrzebałam się mentalnie z dziewiętnastego wieku i przypomniałam sobie, że właściwie zbyt długa przerwa w zgłębianiu filozofii i kryminologii nie służy mojemu mózgowi, postanowiłam stworzyć sobie idealne warunki do samorozwoju. Pomysłem absolutnie oczywistym i wręcz banalnym było odcięcie się od mediów i ograniczenie wszelkich koronawirusowych newsów do minimum. Zrobiłam bardzo ostrą – dużo ostrzejszą niż zazwyczaj – selekcję informacji, które do siebie dopuszczam. Wiedząc, że uwięzienie wyzwala w mojej prawopółkulowej głowie natłok myśli, nie chciałam wpędzać się w poczucie zagrożenia tym, na co i tak nie mam żadnego wpływu. Ważne było (i jest) dla mnie tylko to, jakie są aktualne zalecenia. Oczyściłam w ten sposób duży szum, który wiem, że wielu osobom ciągle niestety doskwiera.
Poczułam, że choć siedzenie w domu nie jest dla mnie kompletnie nowe czy dziwne, jednak zdecydowanie muszę – przez brak pewności, ile to wszystko potrwa – zmienić jego jakość. Ograniczyłam telewizję prawie do zera, a jeśli oglądam już w internecie programy niespecjalnie mądre, są po angielsku, bo wydaje mi się, że jeśli od jakichś treści można zgłupieć, ale do przyswojenia ich będę musiała stymulować swoje neurony, to summa summarum zostanę w mniej więcej wyjściowym punkcie. Dyscyplina nie udaje mi się tylko w kwestii jedzenia – zapominam jeść, co mnie martwi, bo bardzo nie chcę schudnąć. Na pewno pomoże przyłożenie się do regularnych ćwiczeń, do których ciągle jeszcze nie umiem się zmusić, ale czas najwyższy!
Zauważyłam, że kiedy zatęsknię za bliskimi, nazwanie naszej telefonicznej rozmowy, podczas której każdy z nas popija kawę, „wspólną kawą”, sprawia, że ta zyskuje inny, głębszy wymiar i nową jakość. Chyba nigdy nie czułam się aż tak zaangażowana w relacje jak teraz.
Piszę o swoich poważnych oraz kompletnie nieistotnych doświadczeniach, bo zdaję sobie sprawę, że życie w odcięciu ma jeden, ale za to spory minus – ludzie słabsi (i trochę wszystkim załamani) nie dostają wystarczającego wsparcia od tych, którzy są silniejsi, więc mają moralny obowiązek podnosić tych pierwszych na duchu. Kochani, to że świat przed pandemią był jedynym jaki znaliśmy, nie znaczy, że jego przemiana musi nas przerażać. To przemiana na lepsze. Jestem tego pewna. Dobre rzeczy już się dzieją. Wystarczy tylko otworzyć oczy i przestać się bać. Nie ma czego!

P.S. Na deser łączę moich ukochanych elektronicznych bogów.

fot. Marianna Patkowska

Wielkanocna pandemiczna (nie)równość

fot. Marianna Patkowska

Do popełnienia dzisiejszego wpisu zainspirowała mnie vlogeka Nishka, publikując swój spontanicznie nagrany filmik „Wielkanocny zakaz opuszczania domów: hit czy kit?”, z którego treścią w pełni się zgadzam.
Nastał trudny czas. Święta, które do tej pory spędzaliśmy w większym lub mniejszym, ale rodzinnym gronie, powinniśmy w tym roku z rozsądku spędzić oddzielnie. Dla ludzi, którzy podczas koronawirusowej izolacji przebywają z najbliższą rodziną być może nie będzie to wielka różnica czy przykrość, w końcu będą mieć siebie. Ostatecznie raz można nie odwiedzić teściów czy rodziców. To kwestia wyższej konieczności i w pewnym sensie dobra ogółu, a niedostosowanie się do tych zasad jest nie tylko głupotą i nieodpowiedzialnością, ale też postępowaniem bardzo nie fair w stosunku do wszystkich tych ludzi, którzy jednak się dostosowali, choć nie było im łatwo.
Jednak oprócz kilkuosobowych gospodarstw, które chciałyby, ale nie powinny nadchodzących świąt spędzać razem, są jeszcze gospodarstwa jednoosobowe – ludzie, którzy przez pandemię utknęli w pojedynkę każdy w swoim domu, choć do tej pory Wielkanoc była czasem ich spotkania. To boli. Nawet mnie, mimo że bardzo swoją samotność lubię. Mam jednak świadomość, że wybór izolacji również w święta (choć walczyłam do ostatniego momentu, by stało się inaczej i jako osoba chora, miałabym pewnie prawo do przyjazdu osoby bliskiej) jest wyborem rozsądnym i lojalnym w stosunku do reszty społeczeństwa.

Wszystkim Czytelnikom składam nNajserdeczniejsze życzenia – przede wszystkim zdrowia i pogody ducha, a także umiejętności podejmowania mądrych decyzji powodowanych przede wszystkim świadomością, że wszyscy stanowimy część jednego organizmu.

fot. Marianna Patkowska

Epidemia głupoty

fot. Marianna Patkowska

Nastał dla nas wszystkich dosyć trudny czas. Bardzo się pilnuję, żeby nie popadać z tego powodu (i innych, które mi się trochę nawarstwiły) w histerię i nie poddawać się załamaniom, do których jako osoba depresyjna i cyklotymiczna mam naturalną skłonność. Na świecie szaleje wirus – zdarzało się, choć nigdy aż tak. Nie musi zbierać śmiertelnego żniwa na ogromną skalę, jeśli zastosuje się nadzwyczajne środki ostrożności – przede wszystkim niewychodzenie z domu. Żeby to zrozumieć, wystarczy przyjrzeć się uważnie, jak z tym problemem poradziły sobie np. Chiny (gorąco polecam śledzenie videobloga i m.in. relacji z Szanghaju zamieszkałej tam Weroniki Truszczyńskiej), a jak Włochy…
Przymusowa izolacja i to, że cały świat zamarł nie są komfortowe – mimo że część z nas próbuje zaklinać rzeczywistość, nie oszukujmy się, że jest inaczej. Świadomość, że nie ma miejsca, którego ta sytuacja nie dotknęła, może przytłaczać. Niektórym z nas utrata zarobków i wizja nieprędkiego powrotu do pracy może odbierać nadzieję.
Z drugiej strony – choć naprawdę nie chcę trywializować – ostatecznie w porównaniu do innej kompletnie przerażającej i niepożądanej przez żadne społeczeństwo sytuacji, czyli znalezienia się w rzeczywistości wojny światowej, perspektywa siedzenia, nawet – jeśli będzie trzeba – kilka tygodni (miesięcy?) w domu i wreszcie porządnego mycia rąk (tragicznie zmarły Rysiek z „Klanu” lubi to!) nie jawi się przecież jako najgorszy możliwy scenariusz.
Błogosławieństwem i równocześnie przekleństwem tego, że wszyscy mamy nadmiar wolnego czasu jest to, że… za dużo myślimy. Nie boję się wirusa (i nie to, że go bagatelizuję – po prostu jeśli nie ma takiej konieczności, nie wychodzę z domu i stosuję się do wszystkich, raczej logicznych przecież, zaleceń) – boję się epidemii głupoty. Cieszy mnie, że w obliczu świata bez szczepionki zamilkli wreszcie przynajmniej antyszczepionkowcy, jednak wszelkie inne teorie spiskowe mają się niestety całkiem dobrze. Łatwiej być odpornym na głupotę innych, pracując, spotykając się z ludźmi podobnymi do nas, zmieniając krajobrazy i otoczenie, niż siedząc w czterech ścianach. Jednak mimo wszystko, pamiętając słowa księdza Hellera o „powiększaniu sumy bezsensu we Wszechświecie”, nie możemy się dawać!
Zagrożenie, z którym się stykamy, jest realne. Rząd – co nie jest zaskoczeniem – nie radzi sobie z sytuacją, skupiając się jak zwykle nie na tym, co trzeba (nie potrzebujemy dziś propagandy, tylko wnikliwego przyjrzenia się koreańskim czy chińskim rozwiązaniom i wdrożenia skutecznego działania). Oddolnie możemy sobie jedynie przekazywać, żeby wychodzić z domu tylko, kiedy to konieczne (np. na zakupy, ze spacerami też na jakiś czas rozsądnie jest się wstrzymać) i nie wpadać w panikę. Choć to łatwo powiedzieć, zachowanie zdrowego balansu między skrajnym optymizmem a defetyzmem wcale nie należy do najprostszych. Jednak… spróbujmy. Umniejszanie problemu zmniejszy naszą czujność, której bardzo teraz potrzebujemy; z kolei masowy strach, to wysyłanie w kosmos energii, która w niczym nam nie pomoże, a może… zaszkodzić. Nie w jakiś magiczny sposób – w sposób jak najbardziej dosłowny. Na ten trudny czas mogę na pewno polecić niezawodną Iyanlę Vanzant, która na każdy dzień kwarantanny przygotowuje dla nas filmik podnoszący na duchu.
Myślę też, że warto spróbować znaleźć pozytywy zaistniałej sytuacji. Ja na przykład cieszę się z tego, że skoro już muszę być uwięziona, jestem uwięziona w pojedynkę. Rodzina jest znakomitym wynalazkiem, ale tylko w rozsądnych dawkach. Nadmiar czasu pozwala nadrobić wszelkie zaległości: od porządkowych, przez kulturalne (czekające w kolejce książki i filmy) po te… w aktywnościach fizycznych(!). Najważniejsza jest chyba świadomość (po którą muszę się czasem – oczywiście elektronicznie – zgłaszać do przyjaciół), że to kiedyś w końcu minie. Na pewno, przeglądając Facebooka, nieustannie cieszy mnie, że ani poczucie humoru, ani niesamowita kreatywność w mojej ulubionej części tego narodu nie giną. Jestem zachwycona inicjatywą „Kultura w kwarantannie”, która z jednej strony spragnione sztuki w dużych dawkach jednostki skutecznie zatrzymuje w domach, a z drugiej uspokaja ich zlęknione i skołatane serca. W końcu życie pozbawione sztuki nawet bez kwarantanny nie ma sensu…

Wszystkich swoich Czytelników serdecznie pozdrawiam i życzę Wam, żebyście – siedząc w domach –  się nie dawali ani panice, ani głupocie. Swoją drogą największą, jaką do tej pory słyszałam była sugestia, że obecna sytuacja to… zmowa koncernów farmaceutycznych! …a przecież powszechnie wiadomo, że koronawirusa wymyślił i wyprodukował Zakład Ubezpieczeń Społecznych! 😉

P.S. Na deser zamieszczam jedyną piosenkę, jaka mi w tym wypadku przychodzi do głowy.

fot. Marianna Patkowska