Lukrowane „nie”

fot. Marianna Patkowska

Jedną z najważniejszych życiowych prawd, którą próbowałam wpoić dzieciom przez rok pracy w szkole była ta, że

„nie” jest święte i zawsze znaczy „nie”

– jedna z najważniejszych prawd, którą próbowałam wpoić swoim uczniom

Tłumaczyłam (choć głównie raczej nauczycielom…) różnicę między koniecznością wykonywania swoich np. szkolnych obowiązków, wobec których dzieciom bardzo często włączało się „nie” a ich niezbywalnym prawem do odmowy. W pierwszym przypadku trzeba pamiętać o tym, że dzieci nie potrafią jeszcze wziąć odpowiedzialności za swoje postępowanie i nie rozumieją ciągu przyczynowo-skutkowego. Gdyby ich zapytać, czy chcą odrabiać lekcje, najpewniej odpowiedziałyby, że nie, jednak jeśli spytać, czy chciałyby zdać do następnej klasy, odpowiedź mogłaby się już różnić. Rolą dorosłego nie jest przymuszanie dziecka do wykonywania jakichkolwiek obowiązków, tylko wskazanie zależności między ich wykonaniem a upragnionym efektem oraz ich niewykonaniem i jego skutkami. I rzecz najważniejsza – bycie w tym zawsze konsekwentnym.
Okazuje się jednak, że nie tylko dzieci mają problem z uznaniem świętości cudzego i co gorsza również własnego „nie”. Mają go całe zastępy ludzi dorosłych. Jeszcze do niedawna miałam go również ja sama.

„Nie” i kropka

fot. Bożena Szuj/Marianna Patkowska

Wielka filozofka Oprah Winfrey powiedziała kiedyś, że momentem przełomowym w jej życiu był ten, w którym zrozumiała nie tylko to, że zawsze ma prawo odmówić, ale też że „nie” jest pełną wypowiedzią, wystarczającym komunikatem; że może po nim nastąpić kropka, a nie – jak nam się często wydaje – cała litania usprawiedliwień. Zawsze mamy prawo powiedzieć „nie” i się nie tłumaczyć. Uświadomiłam sobie, że rzeczywiście bardzo często o tym nie wiemy. Wydaje nam się, że odmawiając czegokolwiek bliźnim, okażemy się nieuprzejmi, niegrzeczni, nieuczynni. Tymczasem, jeśli rzeczywiście tacy się okażemy, to nie z powodu odmowy i magicznego słowa „nie”, ale sposobu, w jaki to zrobimy. Jeśli nie chcemy być nieuprzejmi, po prostu… tacy nie bądźmy!
Odgrywałam z dziećmi scenki, w których mówiły „nie” na dwa sposoby: żeby nie urazić drugiej strony oraz tak, żeby sprawić jej przykrość. W trakcie tego prostego ćwiczenia szybko pojęły, że „nie” jest neutralne i ani nie wolno myśleć, że kogoś nim w jakikolwiek sposób skrzywdzimy, ani się po jego usłyszeniu obrażać. Zrozumiały też, że nierespektowanie „nie” jest czymś bardzo złym (w bardzo niewielu szkolnych sprawach byłam tak poważna, jak w tej).

„Nie wiem” i kropka

fot. Bożena Szuj/Marianna Patkowska

Jednym z moich ulubionych rysunków Marka Raczkowskiego jest ten ukazujący długą kolejkę do bankomatu, przed którym stoi klient. Bankomat zadaje mu pytanie: „Czy chcesz dokonać transakcji?”, a on, by na nie odpowiedzieć, ma do wyboru ma trzy guziki: „tak”, „nie”, „nie wiem” i wyciąga palec w kierunku tego trzeciego. Rysunek mnie tak bawi chyba przede wszystkim dlatego, że doskonale rozumiem jego bohatera. Nie należę do osób niezdecydowanych. Moje zakupy nie ciągną się w nieskończoność, bo zawsze doskonale wiem zarówno czego chcę, jak i czego absolutnie nie chcę. Trudno mi wcisnąć rozwiązania, które mnie nie satysfakcjonują. Alergicznie znoszę próby decydowania w jakiejkolwiek kwestii za mnie. Nie umiem więc zrozumieć czemu ludzie, którzy mnie dobrze znają, tak często nie umieją uszanować, że na ich niektóre pytania moją pełną odpowiedzią jest właśnie „nie wiem”. „Nie wiem” nie musi wcale oznaczać wahania; stania pomiędzy „tak” lub „nie”. Człowiek myślący nie wie bardzo wielu rzeczy i to akurat, parafrazując Sokratesa, naprawdę warto, żeby wiedział. Nie mam tu na myśli wiedzy, którą nawet, jeśli się jej nie ma, łatwo przyswoić. Mam na myśli przede wszystkim metafizyczne rozważania. „Nie wiem” jest również jakimś stanowiskiem. Nie rozumiem, w czym jasno sprecyzowane przekonanie o istnieniu lub nieistnieniu Boga czy życia po śmierci jest lepsze od uczciwej konstatacji, że się nie wie, jak w rzeczywistości jest.
Mój cudowny profesor Jerzy Bralczyk w książce „Mój język prywatny”opisał „nie wiem” w następujący sposób:

Zazwyczaj: porządna, uczciwa, prawdziwa odpowiedź. Bywa bardziej uczciwa od innych. Mówię „nie wiem”, bo nie wiem, a w ogóle zawsze tak mogę powiedzieć, bo jak jest naprawdę, tego nie wie nikt. Nie wiem, może to też nie jest prawda. Myślę, że chyba trochę jest, ale nie wiem…

– prof. Jerzy Bralczyk „Mój język prywatny”

„Nie” znaczące „tak” i męskie „nie”

fot. Bożena Szuj/Marianna Patkowska

Wiele lat nie umiałam uwierzyć w to, że w dzisiejszych czasach kobiety ciągle nie są traktowane na równi z mężczyznami. Słyszałam opowieści o tym, że podobno zarabiają od nich mniej, ale nie znajdywałam na to dowodów. Zostałam wychowana w profesorskim domu – oboje rodzice pracowali w kulturze, a tam dosyć trudno odróżnić płace lepsze od gorszych.
Zderzyłam się z przykrą rzeczywistością dopiero, kiedy doszło do mnie, że te same żarty czy seksualne aluzje w ustach mężczyzn pozostają po prostu żartami czy seksualnymi aluzjami (wyższych lub niższych lotów, to odłóżmy na razie na bok), natomiast kobietom z automatu nie przystoją. (Nie to, żeby mnie to jakoś specjalnie blokowało, jestem bardzo przekorna po tacie i obserwowanie zmieszania, w jakie czasami wprawiam swoich rozmówców, sprawia mi pewien rodzaj satysfakcji, choć może to niedobrze…) Sprzeciwiam się jednak zawsze nierównemu traktowaniu ludzi.
Przekonanie, że kobiece „nie” oznacza „tak”, wpisuje się w kulturę gwałtu, jest szalenie niebezpieczne i całkowicie wyklucza partnerstwo płci. Myślę, że prowadzi też do przedziwnych i niezrozumiałych dla mnie zachowań na ogół niestety kobiet, czyli grania seksem i jego brakiem w związku. (Więcej na ten temat pisałam w tekście „Pogadajmy o seksie”.) Jakiekolwiek zabawy (z dowolnie ustanowionymi przez obydwie strony zasadami) można rozpoczynać tylko z pozycji partnerstwa, a więc uznania równości nie tylko naszych „nie”, ale wszystkich naszych słów.
Z moim romantyzmem jest dosyć słabo, ale o ile jeszcze jakoś rozumiem kobiecą tęsknotę za silnym męskim ramieniem (a już zwłaszcza za członkiem z ramienia… wysuniętym na czoło), o tyle konieczność podpierania swojego „nie” męskimi plecami, by zostało wreszcie usłyszane, nieustająco mnie bulwersuje. Prawdopodobnie każda kobieta choć raz była w sytuacji, w której niechciany adorator nie dawał jej spokoju, konsekwentnie ignorując jej najpierw delikatne (żeby go nie urazić), a potem coraz mniej miłe „nie” do czasu… kiedy nie usłyszał o nowym partnerze obiektu swoich westchnień. Wtedy (jeśli nie był psychopatą) na ogół sobie odpuszczał dalsze zaloty. Co to w praktyce oznacza? Że istnieje całkiem sporo mężczyzn, którzy nie umieją przyjąć do wiadomości, że – jak by to nie było przykre – kobieta, którą są zainteresowani, nie jest zainteresowana nimi i to zamyka sprawę. Ma tę samą moc, co odmowa kobiety pragnącej pozostać singielką, mężatki czy wchodzącej dopiero w nowy związek. Zabieganie o względy ukochanej osoby nie ma nic wspólnego z nierespektowaniem jej „nie”. (Warto w tym miejscu przypomnieć, że stalking jest przestępstwem.)

„Nie” jak „niegrzeczna”

fot. Bożena Szuj/Marianna Patkowska

Pisałam wyżej, że niegrzeczne nie jest samo „nie”, lecz sposób, w jaki je wypowiemy. Świadomi tego muszą być jednak nie tylko nadawcy, ale również odbiorcy takich komunikatów. Problemem większości mojego życia było nie to, że nie umiałam mówić „nie”, lecz to, że tak bardzo starałam się być grzeczna i miła, że mówiłam je tak, że stawało się dla odbiorców… wręcz niesłyszalne. Lukrowałam je tak długo, że na końcu kompletnie już siebie nie przypominało. (Gwoli ścisłości – nie uważam, że lukrowane „nie” ma mniejsze prawa od tego serwowanego na surowo, próbuję raczej zrozumieć mechanizm.) Widzieli delikatną, wrażliwą osobę, dbającą o to, by jak najlepiej znieśli odmowę i już nie rejestrowali bardzo wyraźnie i wielokrotnie powtarzanego „nie”. Co może nas wyzwolić z impasu?
Myślę, że przede wszystkim świadomość, że nie wszyscy muszą być zadowoleni z naszych decyzji i to jest w porządku (ważniejsze, żeby byli zadowoleni ze sposobu, w jaki ich traktujemy). Musimy też rozumieć swoją odrębność i być zintegrowani ze sobą. Wyznaczamy swoje granice nie tylko słowem „nie” (choć jest to doskonały początek), ale też ustalaniem sankcji za ich przekraczanie (np. „nie chcę, żebyś mnie obrażał/pouczał/poruszał jakiś konkretny temat, jeśli jeszcze raz to zrobisz, zakończę tę rozmowę”). No i najważniejsze, czyli – zupełnie jak w przypadku dzieci – konsekwencja! Czcze pogróżki, że nie pozwolimy się jakoś traktować, a potem brak umiejętności zakończenia rozmowy, kiedy ktoś po raz kolejny przekroczy nasze granice, nie jest okazaniem aktu miłosierdzia skonfundowanemu rozmówcy, tylko aktem przemocy wobec nas samych. Okazaniem nam, w dodatku przy świadkach, jak niewiele warte jest nasze słowo. Więc i… nasze „nie”.

fot. Bożena Szuj/Marianna Patkowska

P.S. Na deser łączę dziś swój cover hitu Arethy Franklin „Respect”. Wszyscy jesteśmy równi, bez względu na wiek, płeć, kolor skóry, orientację seksualną oraz rodzaj wrażliwości czy delikatności i w związku z tym każdemu z nas należy się taki sam szacunek. I od innych i od samego siebie.

P.S. 2 Piszę to w bardzo trudnym momencie w kraju, w którym frustracje garstki nieudaczników przy władzy doprowadziły do eskalacji niewiarygodnej nienawiści do kobiet i barbarzyństwa, bezczelnie usprawiedliwianego imieniem Boga, którego ci cyniczni wyznawcy złotego cielca mają za nic. Wiem jednak, że wszystko przeminie, a jedyne, co jest niezmienne, to zmiany. Choć uwstecznianie się jest dziś w modzie, trzeba pamiętać, że jutro przestanie być. Uwrażliwiajmy dzieci na świętość słowa „nie” – to jest i zawsze będzie tak samo ważne!

Dlaczego warto sobie zaufać

fot. Valantis Nikoloudis

Z zamiarem popełnienia tego wpisu nosiłam się  już długo, ale bezpośrednią przyczyną jego napisania była pewna nieprzyjemna sytuacja. Nieprzyjemna, ale potrzebna, bo otwierająca oczy. I z tymi otwartymi oczami nNi zamierzam dziś rozłożyć kilka kwestii na czynniki pierwsze.

1. Tylko ja mogę wyznaczyć swoje granice

Sytuacja była z pozoru błaha i taka, jakich wiele – niejeden na moim miejscu machnąłby ręką. W wirtualnej rzeczywistości, w mediach społecznościowych ktoś wyraził swoją opinię, nie do końca pochlebną, na temat jednego z moich blogowych wpisów. Jego prawo do opinii, moja odpowiedzialność za własne słowa, którą zawsze z godnością ponoszę. Nie ma we mnie najmniejszego żalu o treść komentarza niepochlebnego – pojawił się natomiast we mnie żal o jego formę.
Tekst, na który poświęciłam sporo czasu i energii, w którym nie siliłam się ani na odkrywanie nowych nieznanych lądów, ani na ekspercki ton, tekst, w którym opierałam się na swoich prywatnych doświadczeniach, przemyśleniach oraz czytanych przeze mnie książkach, z różnych zresztą dziedzin (taką również formę ma cały mój blog), został odebrany jako „wyważanie otwartych drzwi”, co – choć jako opinia, może by i było ciekawym głosem w ewentualnej dyskusji – zostało mi niestety wytknięte w sposób nie tylko zaczepny i napastliwy, ale również agresywny. Ponieważ delikatne przypomnienie, że to jedynie wpis, a nie naukowa zgłębiająca temat rozprawa, nie zdjęły z odpowiedzi „oponenta” ciężaru ataku, odruchowo odcięłam możliwość naszego dalszego kontaktu (zwłaszcza, że w świecie realnym jesteśmy dla siebie całkowicie obcymi ludźmi).
Nie uznałabym tej historii za wartą opisania, gdybym nie uzmysłowiła sobie tego, co zadziało się po wszystkim we mnie środku. Zaczęłam zadawać sobie pytania:

Jak moje stanowcze odcięcie się zostanie zinterpretowane przez innych?
Czy teraz ludzie pomyślą, że na każdą krytykę reaguję blokadą, jak jakieś małe dziecko?
Czy przylgnie do mnie łatka dzikuski, z którą nie można się nie zgodzić?

– pytania, które zaczęłam sobie zadawać

Robiąc jednak coś, co od dłuższego czasu staram się uskuteczniać, czyli krok w tył, do miejsca, z którego jest szersza perspektywa, z którego wyraźniej wszystko widać, z którego zwiększa się dystans, uświadomiłam sobie dość szybko, że jakiekolwiek odpowiedzi na powyższe pytania nie mogą mieć dla mnie żadnego znaczenia. Nikt przecież nie zna mnie tak dobrze jak ja i nikt nie może wiedzieć co będzie dla mnie w danej sytuacji najlepsze. I nie mam na myśli znania siebie dłużej, mam na myśli dążenie do pełnej jedności i łączności ze sobą. Do poczucia, że jesteśmy dla siebie wystarczający, że w każdym z nas mieści się Wszechświat, że jesteśmy całością (o tym też pisałam w tekście Czy bycie połową jest jednostką chorobową?). Osoby wierzące w Boga nazwą to kontaktem z nim (bo wg ich wiary Bóg jest w każdym z nas). Jeśli głęboko zastanowimy się nad tą łącznością ze sobą, nad samowystarczalnością w metafizycznym sensie i nad tym, że jesteśmy odrębną i absolutną całością, łatwo zrozumiemy, jak ogromną mamy siłę, jak wielką moc.
Ja w opisanej wyżej sytuacji chciałam oddać tę moc innym, w dodatku obcym sobie ludziom. Chciałam im pozwolić zadecydować, czy mogę, czy też nie mogę postąpić tak, jak czułam, że powinnam. Nie robiąc tym zachowaniem przecież nikomu krzywdy, jednak narażając się na niezrozumienie (siebie i swoich intencji).
A prawda jest bardzo prosta – moje granice przebiegają dokładnie w tym miejscu, w którym zaczyna się czyjaś nieuzasadniona, bezinteresowna agresja. I przynajmniej w życiu wirtualnym, którego zasady są znacznie prostsze, niż w tym realnym, mogę o nieprzekraczanie tych granic zadbać zdecydowanym chirurgicznym cięciem, manifestując swoją niezgodę na atak (nie tylko zresztą wobec mnie samej).
Jakież może więc mieć w tej sytuacji znaczenie, że jakaś zupełnie inna jednostka, o innej historii i wrażliwości, jakaś inna całość, trzy minuty po zajściu już go nie pamięta lub że nie dostrzega agresji tam, gdzie ja widzę ją wyraźnie? Czy oznacza to, że tej agresji nie ma? Lub że nie powinnam sobie ufać? Przecież skoro tę agresję czuję, a dam się przekonać, że to mi się tylko wydaje, będzie to znaczyło, że ufam innym ludziom bardziej, niż sobie. Ale oni – nie będąc moim Wszechświatem – nie wiedzą przecież co jest dla mnie najlepsze. I tu jest chyba właśnie sedno sprawy.

2. Pułapka bycia miłym

Nie bardzo wiem, czy to rzeczywiście różnica między wychowywaniem dziewczynek, a chłopców, bo nigdy nie byłam chłopcem, ale nie jestem jedyną kobietą na świecie, której od najmłodszych lat wpajano, że trzeba być grzeczną i miłą, i która w dorosłym życiu widzi w tym wpajaniu pewien problem. Z pozoru lepiej być miłym, niż niemiłym. Na pewno też – co już ustaliłam wyżej – nie jest dobrze być agresywnym.
Jednak pewne społeczne (!) oczekiwanie wobec kobiet, by były zawsze miłe i grzeczne, tłumi nasze (kobiece) bardzo pierwotne i zdrowe odruchy i niestety zaburza naszą łączność z samymi sobą. Bo co wtedy, kiedy gdzieś w środku czujemy, że mamy tylko dwa wyjścia (a czasem tak właśnie czujemy):

1) zrobić coś, co w swojej głowie interpretujemy jako zachowanie niegrzeczne czy niemiłe (choć często to tylko nasza interpretacja) wobec drugiej osoby, ale za to się obronić

2) być do końca miłym i grzecznym dla bliźnich, nikogo nie urazić, ale zawieść siebie samego, zawieść swoje zaufanie?

Myślę, że największy problem polega na tym, że potrafimy bardzo długo nie widzieć krzywdy, jaką sobie wyrządzamy poprzez wybranie wariantu drugiego. Pomijam oczywiście, że rzadko kiedy rozwiązania są tylko dwa, ale na pewno to, co może sprawić, że w każdej sytuacji będziemy czuć ze sobą jedność, to obdarzenie się pełnym zaufaniem. Pełnym zaufaniem co do swojej intuicji, pełnym zaufaniem co do swojej odpowiedzialności za siebie i pełnym zaufaniem co do swojej trzeźwej oceny rzeczywistości (choćby takiej oceny, że w jakiejś dziedzinie nie wiemy nic i szukamy takich osób, które staną się naszymi w niej mentorami – to także mam na myśli, pisząc o zaufaniu do siebie samego).
Nie uważam też, że bycie nieuprzejmym, chamowatym, czy opryskliwym to jakaś wartość sama w sobie. Choć jest to ostatnio modne, osobiście tego nie cenię. Piszę raczej o gotowości bycia uznanym nawet za osobę niegrzeczną, by bronić siebie wtedy, kiedy poczujemy się zagrożeni. A to jednak różnica. Ta gotowość nas jakoś dystansuje i wyznacza kierunek (zwrócenie się ku sobie, a nie ku drugiemu człowiekowi). A mogę zapewnić z własnego doświadczenia, że „niemiłym” można być w na tyle kulturalny sposób, by inni nas za to jeszcze potem szczerze szanowali i cenili.

3. Dogmat o nieomylności własnej

No tak, powiedzą sceptycy, więc teraz nie będzie można ci już nic powiedzieć, bo sama wszystko wiesz najlepiej. Otóż, nie. Nie chodzi mi o dogmat o nieomylności własnej. Potrzebujemy innych ludzi, innych światów, konstruktywnych dyskusji, innych zdań i innych punktów widzenia. Potrzebujemy ich do wymiany energii, do sprawdzania, czy nasz mózg funkcjonuje prawidłowo, czy nie nakręcamy się na coś, co nie jest być może tego warte, wreszcie potrzebujemy też stymulacji. Równocześnie potrzebujemy też – oprócz brania – dawać innym ludziom te wszystkie cenne rzeczy, które mamy im do zaoferowania. Jednak zmierzam do tego, że zarówno dawać, jak i – może nawet zwłaszcza – brać możemy naprawdę mądrze wtedy, kiedy będziemy całością, Wszechświatem, a nie niepewną częścią. Jest w tym pewien paradoks, że dopiero pełni możemy być naprawdę otwarci.
Wracając do mojego nieszczęsnego przykładu, wcale nie twierdzę, że nikomu nie udałoby się mnie przekonać, że komentarz, który poprzez swoją formę zrobił mi przykrość, agresywny jednak nie był. Podejrzewam, że gdyby jakiś językoznawca przedstawił mi rozsądne argumenty za tym, że ten konkretny dobór słów nie musiał się z agresją wiązać jednoznacznie, umiałabym mu nawet przyznać rację, a nawet przemyśleć swoją reakcję. Różnica jednak – dla mnie zasadnicza – między:

1) opisaną tutaj sytuacją, a

2) pierwszym, co mi przyszło wtedy do głowy, czyli strachem, jak inni odbiorą moje odruchowe zachowanie

polega na tym, że:

Ad. 1) mam pełne zaufanie do siebie, i wiem, że posiadając w danym momencie daną wiedzę, zachowałam się najlepiej jak tylko mogłam, by siebie ochronić, a to zaufanie z kolei daje mi spokój i otwartość, z jakimi chętnie posłucham argumentów, które być może mnie przekonają, że zagrożenie jednak nie było aż tak duże; i że być może mogłam się zachować jednak inaczej

Ad. 2) nie mam żadnego zaufania do siebie i wierzę w to, że inne jednostki mają prawo zadecydować za mnie, a tym samym odbieram to prawo sobie.

Głęboko wierzę w to, że ta druga postawa jest niehumanitarna, niemoralna i bardzo, bardzo niebezpieczna.

P.S. Na deser proponuję kilka inspirujących filmików na opisywany przez mnie temat (niektóre pojawiają się na tym blogu już drugi raz):

P.S.2 W pewnym sensie zostając w tematyce bycia wierną sobie całością, załączam swoją wersję piosenki „I like that” Janelle Monáe, która ostatnio bardzo mnie rozbujała i której tekst jest dość mocno spójny z powyższym wpisem. Dodatkowo nagrywałam ją tylko na głosy, a dla mnie taki moment spotkania moich wszystkich głosów w jednym czasie i miejscu to bardzo metafizyczne przeżycie, przybliżające mnie na pewno do bycia swoim własnym Wszechświatem 😉

Czy bycie połową jest jednostką chorobową?

fot. Valantis Nikoloudis

Od najmłodszych moich lat tata zawsze powtarzał mi słowa, których – choć były proste – udało mi się nie zrozumieć przez przeszło ćwierć wieku. Mianowicie mówił, że:

żeby być w pełni szczęśliwym z kimkolwiek,
trzeba być najpierw w pełni szczęśliwym ze sobą samym.

– słowa, które powtarzał mi tata od najmłodszych moich lat

Przytakiwałam, byłam dumna, że mam takiego mądrego ojca, nawet wielokrotnie cytowałam tę wypowiedź, a potem wchodziłam w relacje (każdego typu – od miłosnych po przyjacielskie), w których swoje szczęście zostawiałam na wycieraczce przed drzwiami, a my kompletnie zastępowało moje ja. Aż nagle wreszcie coś zaskoczyło i w pełni pojęłam prawdziwą mądrość i głębię słów taty. Nie chodzi przecież o to, żeby nie odczuwać szczęścia podczas obcowania z bliską nam osobą tylko o to, żeby swojego szczęścia (czyli elementu, który powinien być w nas wmontowany na stałe i który jest nam potrzebny do prawidłowego funkcjonowania) nie szukać poza sobą, bo:

a) nie może go tam być (a jeśli tak to czujemy, to znaczy, że mamy zaburzony ogląd sytuacji)

b) oczekując od kogokolwiek, że da nam coś, co dać sobie możemy tylko my sami, wywieramy na nim ogromną presję, a nasze oczekiwania są z góry skazane na niepowodzenie; nie dlatego, że ktoś nie umie im sprostać, tylko dlatego, że najnormalniej w świecie nie jest w stanie.

Cała koncepcja szukania szczęścia wewnątrz, a nie na zewnątrz siebie polega na założeniu, że szczęście z natury rzeczy jest w każdym z nas, tylko czasami tracimy z nim po prostu łączność. A jeśli nie umiemy jeszcze odnaleźć swojego wewnętrznego szczęścia, wtedy nie jesteśmy sobą w pełni, co ciągle jeszcze nie jest tragedią, póki mamy tego świadomość i póki nad tym pracujemy – w końcu poznajemy się przez całe życie. Niebezpieczeństwo pojawia się dopiero w niemożliwych do zrealizowania oczekiwaniach, które pokładamy w osobach, które stają się nam coraz bliższe. I tu pojawia się sytuacja promowana latami przez literaturę i film – romantyczna wizja związku jako dwóch połówek pomarańczy (czasem jabłka, ale mniejsza o owoc, skupmy się na połówkach). Mimo, że literatura i film równolegle oferują nam też magiczny świat kucyków po drugiej stronie tęczy, mitologiczne stwory czy superbohaterów, którzy latają w pelerynach i zmieniają losy świata na lepsze, to jednak jest całkiem sporo ludzi, którzy spośród szerokiego wachlarza literackiej i filmowej fikcji, postanowili chwycić się akurat tych nieszczęsnych połówek i w nie właśnie uwierzyć.
Kto z nas przynajmniej kilka razy w życiu nie usłyszał o czyjejś „drugiej” lub (o zgrozo!) „lepszej” połówce?

– A to moja (lepsza) połowa.
– Moje najszczersze kondolencje.

– jedyna przychodząca mi do głowy odpowiedź na to wstrząsające wyznanie

Mimo, że przeważnie za tym sformułowaniem nie stoją żadne głębsze przemyślenia, a jedynie przekonanie, że to szarmanckie, zabawne lub miłe, jednak dobrze zastanowić się przez chwilę, co nadawca takiego komunikatu nam właśnie powiedział. Otóż powiedział nam, że jest ułomnym, nieszczęśliwym człowiekiem, który czepił się jak rzep drugiego równie ułomnego i nieszczęśliwego człowieka. Jeśli użył sformułowania „lepsza połowa”, przyznał, że on sam jest bardziej ułomny, niż jego partner/ka, ale tylko troszkę, bo jednak połowa to – nie oszukujmy się – połowa. Będąc osobą empatyczną, nie potrafię nie współczuć, kiedy bliźni dzielą się ze mną tak dogłębnie poruszającą i smutną historią, bo przecież pół i pół daje tylko całość, podczas kiedy zdrowy, piękny i silny związek to dwie całości!
Odpowiadając na pytanie, które jest tytułem tego wpisu, skłaniałabym się ku odpowiedzi twierdzącej. W końcu nie składamy się tylko z ciała i psychiki, ale posiadamy również duchowość, która też ma prawo czasem zachorować.

❤ ❤ ❤ Z okazji Walentynek życzę Wszystkim zakochanym i poszukującym, by znaleźli idealnych, dopełniających ich partnerów najpierw wewnątrz siebie samych (opisywałam to również w tekście wprowadzającym TUTAJ) – szczęście gwarantowane! ❤ ❤ ❤

P.S. Dokładnie o tym, o czym piszę, rozmawiają w SuperSoul Sunday Oprah Winfrey i jej goście – Gary Zukav i jego żona, Linda Francis 😉 Posłuchajcie koniecznie (link poniżej)!

A na deser królowa, czyli Iyanla Vanzant, o budowaniu zdrowej relacji z sobą samym: