
fot. Geo Dask
Moja ciocia, która już od wielu, wielu lat mieszka za granicą, była kilka dekad temu (tamże) bohaterką następującej sytuacji. Otóż jej córka uległa w przedszkolu wypadkowi – spadła z huśtawki. Przedszkolna opiekunka, w przerażeniu i panice, zadzwoniła do cioci, żeby ją poinformować o tym, co się stało. Najwyraźniej stres sprawił, że nie wyraziła się wystarczająco jasno, a może też winny był jeszcze nie biegły Österreichisch cioci. Tak czy siak, jej reakcja po wysłuchaniu historii o dziecku, które spadło z huśtawki była następująca:
– Ale co mnie to obchodzi?
– reakcja mojej cioci na wieść o tym, że jej córka miała w przedszkolu wypadek
Zaszokowana przedszkolanka powtórzyła to samo, co powiedziała wcześniej i spotkała się znowu z taką samą reakcją. Dopiero za trzecim razem ciocia doznała olśnienia i dopytała:
– Ale czyja córka? MOJA córka?
Uzyskanie odpowiedzi na to pytanie pozwoliło jej zachować się już bardziej adekwatnie do sytuacji. Czemu jednak przytaczam tu rodzinną anegdotkę? Dlatego, że wiele lat później wspomniane ale co mnie to obchodzi? zaczęło odgrywać bardzo istotną rolę w moim życiu…
1. Odnaleźć swoje wewnętrzne ale co mnie to obchodzi?
Każdego dnia nasz mózg atakują całe zastępy bodźców i komunikatów – ważniejszych i mniej ważnych. Znajomi, przyjaciele, koledzy z pracy, szefowie, nauczyciele, dzieci, rodzina, o radiu, telewizji, czy internecie nawet nie wspominając, zasypują nas tonami do niczego nam niepotrzebnych historii, których wysłuchanie powinno w nas uruchomić to jedno podstawowe pytanie: ale co mnie to obchodzi? Daleka jestem od namawiania kogokolwiek, by zadawał je na głos. W większości przypadków zresztą zrobienie tego jest niestosowne – w sytuacjach oficjalnych może nawet grozić sankcjami (np. kiedy zapytamy w ten sposób swojego szefa), a w nieoficjalnych jest zwyczajnie niegrzeczne i niemiłe. Sęk w tym, że ustalenie tego co powinno, a co nie powinno mnie obchodzić jest kluczem do polepszenia jakości swojego życia. Na to, co dociera do nas poprzez zmysł słuchu często nie mamy wpływu. Na to, co z tego weźmiemy do siebie, rozpracowując na czynniki pierwsze (co w niektórych przypadkach może sprawić, że staniemy się lepszymi ludźmi), a co wypuścimy drugim uchem – mamy wpływ. Nie tylko możemy, ale nawet powinniśmy, dla swojej własnej wewnętrznej higieny, bacznie przyglądać się rzeczom, na które nadmiernie reagujemy. Istnieje bardzo duże prawdopodobieństwo, że nie są nam w ogóle potrzebne.
2. Chcieć a potrzebować
Im jesteśmy mniej świadomi siebie, tym większa jest różnica między tym czego chcemy, a tym, czego faktycznie potrzebujemy. Małe dzieci, które nie do końca jeszcze rozumieją związki przyczynowo-skutkowe, chciałyby jeść od rana do wieczora same słodycze. Dorośli, choćby uwielbiali słodycze, mają jednak w większości świadomość, że duża ich dawka żadnemu organizmowi nie służy.
Skoro widzimy już, że możemy chcieć czegoś, czego nie potrzebujemy (np. za każdym razem ja w greckim sklepie z butami), to warto się zastanowić, czy możliwa jest sytuacja odwrotna. Możemy nie chcieć czegoś, czego potrzebujemy? Ależ oczywiście! Jeśli wierzyć w to, że każdy z nas został powołany do stawania się lepszym człowiekiem, to potrzebujemy odcinać się od wszystkiego, co stawanie się lepszym człowiekiem zaburza. Tymczasem nakręcanie się, denerwowanie, irytowanie, wchodzenie w spory, które niczego nie wnoszą (nie mam tu na myśli konstruktywnej dyskusji oczywiście), czy przeżywanie słów, które zostały wypowiedziane jedynie po to, by nas zranić, oddala nas od stawania się lepszym człowiekiem. Oddala, ale równocześnie jest jakoś dziwnie kuszące. Trochę go chcemy. Zaczepieni, wolimy mieć ostatnie słowo, niż odpowiedzieć milczeniem, które ma przecież dużo większą siłę rażenia. Sęk w tym, że tylko my sami mamy wpływ na to, co zrobimy z energią, którą dostaniemy od drugiej osoby. Jeśli jest dobra, możemy ją pomnożyć i rozdawać dalej, ale jeśli zła, warto zapytać, czy coś mnie ona w ogóle obchodzi? Jeśli nie, puśćmy ją wolno, niech nas ominie, szukając jakiegoś innego, podatnego gruntu.
3. Odpuszczam
W ostatnim czasie musiałam kilka razy wykrzesać z siebie swoje wewnętrzne ale co mnie to obchodzi? i okazało się, że choć umysł próbował natrętnie wracać do tego, co mi nie służyło, to jednak udało się to w końcu od siebie definitywnie odsunąć. I do złudzenia przypomniało mi to inny, choć niezwykle podobny mechanizm… Mianowicie przełomowym odkryciem było dla mnie uświadomienie sobie zależności między najlepszymi wydarzeniami w moim życiu a poprzedzającym je za każdym razem odpuszczeniem sobie. Mam tu na myśli te sytuacje, w których tak bardzo chciałam, żeby coś się stało, a z przeróżnych powodów – na które nie miałam wpływu – to stawać się nie chciało. Trochę jak przy pomocy czarodziejskiej różdżki lub jakiegoś magicznego zaklęcia, we łzach (przeważnie złości czy bezsilności) mówiłam: „trudno, chromolę to!” (jak to miał w zwyczaju mój tata) i kiedy przestałam się w myślach tak kurczowo trzymać swojego na siebie planu, tylko stwierdzałam, że i tak co ma być, to będzie (Ήταν γραφτό να γίνει, jak głosi grecka mądrość oraz wewnętrzna część mojego prawego ramienia – patrz zdjęcie wyżej), wtedy stawało się coś niesamowitego i nie tylko dostawałam to, czego wcześniej chciałam, ale dostawałam to pełniej! Trochę jakby większa ode mnie Siła, Energia, czy też Naturalny Bieg Rzeczy chciały mi pokazać, że nie o wszystkim w swoim życiu będę decydować sama. Grecja jest tu w ogóle zresztą idealnym przykładem. Tam wszystko dzieje się wtedy, kiedy ma się zadziać, więc planowanie zupełnie mija się z sensem (co szczegółowo opisałam w pierwszej i drugiej części swoich wspomnień z ostatnich wakacji).
4. Akcja – reakcja?
Mam wrażenie, że jednym z problemów ery Facebooka jest przekonanie o tym, że mamy jakiś obowiązek komentowania wszystkiego, co zobaczymy, wypowiadania swojej opinii na każdy temat, niezależnie od tego, czy będzie to mem z kotkiem na profilu znajomego czy spór kompletnie obcych ludzi pod artykułem na fanpage’u jakiejś gazety. Tak, wiem, że pisałam tu już kiedyś o tym, że brak reakcji jest reakcją niegrzeczną, jednak miałam wtedy na myśli reakcje na skierowane do nas listy lub podarowane nam do przeczytania/odsłuchania dzieła naszych bliskich. Podtrzymuję swoją tezę z tego wpisu. Media społecznościowe są jednak trochę czymś innym. Jeśli wrzucam w nie (dla swoich znajomych) informację o tym, że podobał mi się lub nie podobał jakiś film, to naprawdę nie po to, żeby ktoś się ze mną zgodził, że film jest dobry lub niedobry, a ktoś inny nie zgodził. Nie ma to przecież dla mojego odbioru najmniejszego znaczenia. Może być co najwyżej umiarkowanie ciekawe. Czy nie lubię dyskusji? Lubię, ale takie, które mają sens. Które do czegoś prowadzą, z których można się czegoś (merytorycznego) dowiedzieć.
Sama również staram się nie komentować postów, na które komentarz jest zbędny.
5. Odpowiadamy tylko za siebie samych
To, co bardzo się staram – nie zawsze z rezultatem – wpoić swoim uczniom, to świadomość tego, że odpowiadamy tylko i wyłącznie za siebie samych. Wielu z nas ma skłonności do większego skupiania się na innych, a mniejszego na sobie, tymczasem o ile na drugiego człowieka mamy wpływ ograniczony, o tyle na to, co nas obchodzi?, a innymi słowy co przyjmiemy, a czego nie przyjmiemy do wiadomości, mamy wpływ absolutny. Przez skupianie się na sobie nie mam oczywiście na myśli wygodnego hedonizmu, a raczej żmudną pracę nad własnymi reakcjami i emocjami. Innych możemy po prostu przyjmować takimi, jacy są. Jeśli jednak chcemy już kogoś koniecznie zmieniać, taką osobą jesteśmy wyłącznie my sami. Spokój i brak niekontrolowanej egzaltacji jest zresztą domeną osób silnych i zrównoważonych. Zauważmy, że na ogół o przewadze swojego boga nad innymi najgłośniej krzyczą ci, których wiara nie jest wystarczająca (bóg w każdej religii jest miłością, a ta zakłada przecież szacunek, także do odrębności drugiego człowieka i jego przekonań), o rzekomej „dewiacji” osób homoseksualnych najdonioślej informują nas ci, którzy przeżywają kryzys własnej seksualnej tożsamości, a o swojej bezsprzecznej racji zapewniają nas najżarliwiej tylko ci, którzy są jej najmniej pewni. Jeśli pewność jest w nas (pewność i zaufanie do siebie, więc też danie sobie prawa do niepewności lub niewiedzy), nie musimy się spierać, czy przekonywać nikogo do naszych racji. One są nasze, więc to my musimy być do nich przekonani. To naprawdę wystarczy.
Reasumując, daleka jestem od namawiania kogokolwiek do ignorowania wszystkiego i wszystkich. Jeśli coś proponuję, to raczej selekcję i filtrowanie tego, z czym się stykamy. Nie mamy obowiązku reagować na wszystko, co zostanie do nas wypowiedziane, czy wobec nas uczynione. Dopóki zresztą nie zareagujemy, będzie to jedynie po stronie nadawcy komunikatu. Jak list polecony – to my decydujemy, czy go odebrać, czy nie. Myślę, że kluczem w mądrym filtrowaniu powinno być pytanie czy to mi służy? (w moim przypadku ciąg dalszy brzmi „do stawania się lepszym człowiekiem”). I jeśli wiemy, że nie służy, ale jednak coś nas tak podgryza i gnębi (jak pisał Przybora), to mnie w takiej sytuacji pomaga postawienie kolejnego pytania, tego mojej cioci: a co mnie to obchodzi?
