Tęsknię za przyszłością

fot. Bożena Szuj

Już od dawna mam nieodparte wrażenie, że podczas niecałych czterech dekad, przez które dane mi chodzić po tym łez padole, czasy zmieniają się w zdecydowanie szybszym tempie, niż to miało miejsce wcześniej. Pokolenie i naszych rodziców, i dziadków, chociaż w większości na starość stwierdzało z grymasem dezaprobaty, że ta dzisiejsza młodzież to jest dopiero, czy też że drzewiej to było, jednak świat nie stawiał przed nimi tak potężnych wyzwań jak dzisiaj. Urodzili się w kompletnie innej rzeczywistości, a umrą w świecie obcym, dziwnym, niezrozumiałym dla nich i rządzącym się całkiem odmiennymi prawami od tych, które zostały im kiedyś wpojone. Brzmi to przerażająco, lecz przesadne demonizowanie tego, co nowe, prowadzi do budowania murów, a nie mostów. Tymczasem, może nie zawsze udolnie, i nie zawsze drogą pozbawioną wybojów, ale zmierzamy w kierunku zdecydowanie lepszym od poprzednio obranego. Psychologia rozwija się w zawrotnym tempie, wiemy o ludzkiej psychice coraz więcej, nie poruszamy się więc – jak kiedyś – po omacku. Przestajemy się dostosowywać do otaczającej nas czasem przykrótkiej, a czasem przydługiej rzeczywistości i zaczynamy skrajać ją sobie na miarę. Wiemy już, że życie nie musi nas uwierać. Czy przyszłość w świecie, w którym mamy dostęp do tak rozległej wiedzy o ludzkiej psychice tylko mnie jawi się jako cud?

fot. Bożena Szuj

Sentyment i futurystyka

fot. Bożena Szuj

Licentia poetica licentią poeticą, ale czy można tęsknić za przyszłością? Pamiętam, kiedy mój ówczesny sporo starszy ode mnie przyjaciel stwierdził, że

urodziłam się zdecydowanie za późno.

Być może powiedział tak, bo jest we mnie niesłabnąca fascynacja Kabaretem Starszych Panów; a może dlatego, że jako typowa panienka z dobrego domu latami organizowałam proszone kolacje (wszystko przygotowując samodzielnie) i dawałam po nich gościom mały koncert, podczas którego śpiewałam własne piosenki, akompaniując sobie na ukochanym Blüthnerze. Być może dlatego, że do dziś za lepsze rozwiązanie od pokazania się w Sali Koncertowej Filharmonii Narodowej, w Operze Narodowej oraz na Wigilii w spodniach, uważam śmierć. Choć najprawdopodobniej jednak dlatego, że gdybym urodziła się czterdzieści lat wcześniej i była jego rówieśnicą, bez wątpienia weszlibyśmy w płomienny romans. Wtedy przytaknęłam, myśląc, że faktycznie należę do lat już minionych, bo:

  • miałam dwadzieścia parę lat
  • rówieśników niemal nie zauważałam, w przeciwieństwie do ludzi co najmniej kilka wieków ode mnie starszych, których obierałam za przyjaciół, mentorów oraz życiowych partnerów
  • zatapiałam się w melancholii (w rzeczywistości były to myśli samobójcze wynikające z niezdiagnozowanej depresji oraz ADHD)
  • uwielbiałam delektować się samotnością i smutkiem na łonie natury
  • wzruszały mnie niektóre piękne wycinki przeszłości (m.in. wspomniany Kabaret Starszych Panów, muzyka Jana Sebastiana Bacha czy malarstwo Hieronima Boscha)

Jednak równocześnie byłam przecież nieodrodną córką swojego taty – Człowieka Przyszłości.

Nota bene był tylko jeden moment, kiedy mnie naprawdę zdenerwował. Otóż, w okresie mojej największej fascynacji Kabaretem Starszych Panów, z rozbrajającą szczerością stwierdził:
– Kurczę, gdybym wiedział, że tak ich pokochasz, poznałbym Cię z Przyborą, póki żył.

Człowieka, który poświęcił całe swoje zawodowe życie muzyce współczesnej, szamocząc się najpierw z głupią, głuchą i ślepą na sztukę komuną a potem z wszelkim głupim, głuchym i ślepym na sztukę betonem urzędniczym (m.in. zakopiańskim w ramach pracy społecznej). Jestem córką człowieka, który choć zdawał sobie sprawę z zacofania, z jakim musiał notorycznie obcować, wierzył, że warto pokazywać ludziom to, co najlepsze, najbardziej wartościowe i wyjątkowe. Jego studenci do dziś wspominają, że otwierał im oczy, pokazywał zachodnie trendy i poszerzał horyzonty. Uwielbiał wszystko, co nowe i młode, męczyło go to, co stare. Z tym, że oczywiście nie miał dla niego znaczenia wiek metrykalny, lecz wiek ducha. Więc owszem, ciągnęło mnie do ludzi starszych, pewnie dlatego, że byłam w niektórych obszarach bardziej od rówieśników dojrzała (znów typowe ADHD), ale to dzięki tym konkretnym osobom, do których mnie ciągnęło, stykałam się ze sztuką i literaturą współczesną oraz myśleniem wykraczającym daleko poza ramy umysłów przeciętnych. (Żeby niedaleko szukać, jednym z moich pierwszych ulubionych dorosłych był Władysław Hasior.) To ich nietuzinkowość mnie pociągała, nie zaś wiek.
Kiedy miałam pewien problem z połączeniem we własnej głowie umiłowania muzyki współczesnej, zwłaszcza elektronicznej, z potrzebą otoczenia się ze wszystkich stron – również dźwiękowo – naturą (na pewno ukształtowały mnie nasze częste wyjazdy do słynnego domu Oskara i Zofii Hansenów w Szuminie), usłyszałam pewien niesamowity wywiad z Björk. Powiedziała w nim coś, co intuicyjnie wyczuwałam. Musiał to też czuć mój tata. Elektronika jest nam (ludziom) bliska i w jakimś sensie dla nas naturalna. Więc jak najbardziej możemy nią wyrażać swoją własną naturę. Jest jakimś potężnym nieporozumieniem przeciwstawianie elektronice – jako czemuś „sztucznemu” – natury. (Zwłaszcza, jeśli przysłuchamy się uważnie cykadom podczas ciepłej letniej greckiej nocy.) Inną kwestią jest ta, że instrumenty są tylko narzędziami (patrz sonoryzm).
Reasumując, jak najbardziej można wyprzedzać swoje czasy, czerpać z najlepszych wzorców i być inspiracją dla innych oraz zachwycać się równocześnie geniuszem Bacha czy obrazami Boscha. Dawne czasy wypluły z siebie również innych geniuszy: Mozarta i Chopina, na których muzykę osobiście reaguję alergicznie (wyjątkiem jest tylko wstrząsające Requiem pierwszego kompozytora). Może to fantastyczny słodki Bosch pomógł mi znaleźć kontekst dla niesamowitych, ale też mrocznych i przerażających prac Davida Nebredy. Stare jest wartościowe, kiedy można na nim budować. Kiedy daje nie tyle korzenie, lecz właśnie konteksty nowemu. Pozwala się przekształcać, ale też dekonstruować. Budować można wszak również w kontrze.
Patrząc w przyszłość, czekając na nią oraz w nią wierząc, nie trzeba obowiązkowo przyodziewać futurystycznych srebrnych kostiumów – można równie dobrze korzystać z uroków mody lat 30.; przyszłość, w którą zmierzamy charakteryzuje się przede wszystkim empatią, zrozumieniem inności i pełną wolnością, której granice wyznacza krzywda jakiejkolwiek czującej istoty. Gdybym miała ją nakreślić przy pomocy materiału, byłby to plusz symbolizujący wszystko, co przytulne, bezpieczne i miłe.

fot. Bożena Szuj

Ordynarna plemienność
vs. empatyczne zrozumienie jednostki

fot. Bożena Szuj

Pamiętam, że kiedy już studiowałam, jakaś krewna mamy, goszcząc nas obie, zaczęła pewne zdanie od słów:

My katolicy…

Zdanie, w którym – by zachować jego sens – słowa „katolicy” można byłoby użyć zamiennie z „Polacy”. Nie ukrywam, że zrobiło to mnie ogromne wrażenie. Wrażenie negatywne. Poczułam, że wyraźnie przekroczyła moją granicę, nie mając pojęcia, czy katoliczką nadal jestem, czy nie. Gdybym już nie była (prawdopodobnie pociągał mnie wtedy jeszcze agnostycyzm), powinnam poczuć się wykluczona? Inna? Wybrakowana? Dziś chętnie zasiałabym ferment, podkreślając, że z katolicyzmem już całkiem formalnie nie mam nic wspólnego. Jednak wtedy poczułam się prawdopodobnie tak, jak mogłaby się poczuć osoba homoseksualna lub biseksualna, słysząc słowa:

My heteroseksualiści…

Chciałabym być dobrze zrozumiana – problemem jest dla mnie nie samo sformułowanie, ale zakładanie czyjegoś światopoglądu, stosunku do wiary czy orientacji seksualnej bez całkowitej pewności, jakie one są. (Pamiętajmy, że światopogląd czy stosunek do wiary mogą się zmieniać, a odkrycie swojej orientacji seksualnej czasem zajmuje wiele lat.) Zdanie rozpoczęte od „my katolicy” w katechetycznej salce podczas spotkania katolików jest całkowicie w porządku. Podobnie jak „my hetero/homo” wypowiadane przez osoby, które doskonale znają wzajemnie swoją orientację i wiedzą, że mogą ze sobą o niej rozmawiać. Na spotkaniu fanów/kibiców artystów/drużyny też można raczej założyć, że nazwanie wszystkich przybyłych fanami/kibicami jest całkowicie na miejscu.
Wiąże się to z plemiennością. Jesteśmy stworzeniami stadnymi i teoretycznie nie ma niczego złego w szukaniu tego, co nas łączy. Widzę jednak coś mocno niepokojącego, kiedy łączyć ma nas nie wypływające z naszego człowieczeństwa podobne przeżywanie pierwszych rozstań czy złość, którą w nas wywołuje krzywda dziecka lub zwierzęcia, a indoktrynacja czy niezwykle indywidualne, osobiste, a wręcz intymne kwestie. Plemienność, o czym należy pamiętać, nie tylko łączy, ale też dzieli. Skoro jesteśmy my, to też są jacyś oni. I my nie jesteśmy tacy jak oni. Nie da się obronić tezy, że nie wybrzmiewa w ostatnim zdaniu pogarda do innych i nasze własne poczucie wyższości. Niezależnie od tego, czy stanowimy większość („my katolicy”, od których wyszłam, miały wydźwięk „my Polacy”), czy mniejszość (statystycznie osób nieheteronormatywnych jest w tym kraju mniej od heteronormatywnych).
W moim – i nie tylko moim – odczuciu, dobra i mądra plemienność to wyznawanie podobnych wartości bez względu na to, czy w cokolwiek wierzymy, czy jesteśmy agnostykami albo ateistami. Bez względu na kolor skóry, narodowość, płeć, przynależność etniczną czy orientację seksualną. Nie sposób  o wzajemny szacunek, kiedy posługujemy się różnymi kompasami moralnymi, a ów kompas kształtują wcale nie wyżej wymienione czynniki, ale nasze wychowanie, środowisko, życiowe doświadczenie oraz geny. Bliska jest mi wspólnota niezwiązana z szufladkowaniem i często podświadomym szukaniem wrogów. Nie użyłabym więc do określenia własnej tożsamości sformułowań:

  • my Polacy
  • my kobiety
  • my ateiści
  • my filolodzy,

bo w każdym z tych zbiorów są ludzie, z którymi mi całkowicie nie po drodze. Równocześnie – choć ten zbiór łączy ich wszystkich – nie mam problemu z zaliczeniem się do grupy:

  • my ludzie

To zresztą problem, jaki mam z dzisiejszym feminizmem. Nie jest mi bliski duch siostrzeństwa, bo fakt, że ktoś też, jak ja, jest kobietą, nie oznacza, że zrozumiemy się w naturalny sposób lepiej niż z jakimkolwiek mężczyzną. Nie mam bolesnych miesiączek, nie urodziłam dziecka, nie brałam ślubu – brakuje mi więc doświadczeń, które wiele kobiet łączy. Równocześnie nie chcę przez to powiedzieć, że z mężczyznami dogaduję się lepiej z automatu. Dogaduję się lepiej z osobami:

  • wrażliwymi
  • empatycznymi
  • inteligentnymi
  • dobrymi
  • pełnymi pasji
  • oczytanymi
  • inspirującymi
  • twórczymi

Najczęściej są artystami. Ich płeć obchodzi mnie w tym samym stopniu, co ich narodowość, orientacja seksualna, rasa, wiek czy podejście do wiary – czyli w ogóle. Nawet im więcej przy tym, co mnie do nich przyciąga różnic, tym więcej uczę się o świecie, jego barwach.
Myślę, że dzisiejszy świat przezierający tylko cienką strużką do naszego polskiego grajdołka obrał kierunek, w którym coraz więcej ludzi zacznie czuć gruby nietakt w dziwnych, nietrafionych generalizacjach. Plemienność powoli zaczyna odzyskiwać swój sens, przypominając nam o tym, czym jest człowieczeństwo. Przyszłość, o której marzę i którą nam wróżę, to czas, kiedy przy świątecznych stołach będą padać zdania zaczynające się np. od:

My ludzie…

Ja, jako katoliczka…

itd…

fot. Bożena Szuj

Zmierzch lubieżnego dziada

fot. Bożena Szuj

Nazwa tego rozdziału jest oczywiście bezwstydnie zaczerpnięta ze zbioru felietonów Pauliny Młynarskiej pod tym samym tytułem. Nie ma w nowoczesnej przyszłości miejsca dla zwietrzałego patriarchatu. Nie ma. Nowoczesność i przyszłość, która powoli nadchodzi, zakłada równość i brak dyskryminacji. Słyszę już, rzecz jasna, w głowie kontrargument, że ludzie nigdy nie są równi. Że jedni są bogaci, drudzy biedni. Jedni mają w życiu łatwo, inni pod górkę. Jedni urodzili się w krajach, w których ich prawa nie są respektowane, a drudzy w cywilizacyjnych rajach. Nie będę z tym dyskutować. To rodzaj taniej demagogii. Tak, mamy różne losy i nieczęsto jakikolwiek na nie wpływ. Równość nie polega jednak na tym, że jesteśmy tacy sami, mamy tyle samo, czy że stać nas na to samo, ale na tym, że mamy równe prawa. Że bez względu na to, co nas różni, wszyscy, osiągnąwszy pełnoletność, możemy brać udział w wyborach. Że na tym samym stanowisku, mając te same kwalifikacje, za pracę w takim samym wymiarze godzin zarabiamy tyle samo bez względu na wiek, płeć, orientację seksualną czy kolor skóry. Że skoro nikt nie pyta mężczyzny, jak godzi swoje rodzicielstwo z pracą zawodową (bo to pytanie wydaje się nieco dziwne i nieco nie na miejscu), nikt z tego samego powodu nie zapyta o to kobiety. Że skoro do patologicznej rzadkości należą obrzydliwe aluzje do męskich genitaliów padające pod adresem mężczyzn podczas damsko-męskiej rozmowy (zwłaszcza niebędącej randką), nikt normalny nie pozwoli sobie w swobodnej rozmowie z kobietą na aluzje dotyczące jej biustu. Że skoro liczba zmarszczek u słynnych mężczyzn zdobiących okładki magazynów dodaje im uroku, seksapilu i męskości, słynne kobiety zdobiące okładki tych samych magazynów po czterdziestym roku życia nie będą photoshopowane tak, by ich cera przypominała twarz niemowlaka, a zrobione ukradkiem zdjęcia ukazujące ich zmarszczki nie staną się g…o sensacją na skalę światową.
Jakiś czas temu, stawiając mi zresztą kawę, napisał do mnie znajomy, komentując jeden z moich blogowych wpisów. Było to raczej miłe i serdeczne, ale wywołało we mnie dobrze znany ucisk. Mówiąc wprost – zaleciało starym dobrym mansplainingiem. I znowuż, nie chciałabym być źle zrozumiana, bo sens wiadomości był taki, że jest pod wrażeniem mojego pisania i uważa, że mogłoby być naprawdę na znakomitym poziomie, gdybym zmieniła kilka w sumie niedużych elementów. Miał w tym nawet sporo racji. Rada teoretycznie cenna, zwłaszcza, że od sporo starszego, ale jednak kolegi po fachu. Co więc zgrzytnęło? Najpierw jedno mocno niefortunne słowo. Mianowicie, że z czymś mi „odbiło”. Niby drobiazg, ale mnie uruchomił. Może była to kwestia braku językowego wyczucia. (Z drugiej strony, właściwie dlaczego ktoś, kto wykazał się w liście do mnie problemem akurat z wyczuciem językowym, poucza mnie, o ironio, jak lepiej pisać?) To zgrzytnęło mi najpierw, więc pomyślałam, że choć to w moim stylu, nie będę przecież linczować go w myślach za jedno niestosownie dobrane słowo. Jednak potem poczułam vibe mansplainingu. Oto mężczyzna objaśnia mi świat. Piszę prawie doskonale i on wręczy mi klucz do pisania zjawiskowego. Kiedy wspomniałam o tym, autor zarzekał się, że żaden mansplaining to nie był, „bo mansplaining jest tym i tym, a on mężczyźnie napisałby to samo”. Mężczyzna objaśniający kobiecie mansplaining to chyba metamansplaining. Wtedy przypomniałam sobie, że nie prosiłam nikogo o radę, więc jest jakoś wyjątkowo nadprogramowa, przez co uwierająca. I to jest punkt, w którym brzmi się jak buc, który jest w swoim własnym mniemaniu „najmądrzejszy z całej klasy” (słyszałam tę frazę całe swoje dzieciństwo). Tymczasem kiedy byłam gotowa na rady, poszłam na studia – kierunek filologia polska – i wybrałam sobie fantastycznych mentorów (m.in. często tu wspominanego profesora Jerzego Bralczyka, profesora Włodzimierza Gruszczyńskiego, profesora Krzysztofa Kłosińskiego, Jacka Wasilewskiego czy niedościgniony wzór pisania – Jerzego Sosnowskiego), a potem cierpliwie znosiłam wszelką krytykę, czasem nawet płacząc ze złości (najczęściej po niebywale kulturalnych i tak samo druzgocących recenzjach tego ostatniego). Poszłam uczyć się warsztatu, nie tylko zresztą pisarskiego, a moje większe lub mniejsze polonistyczne osiągnięcia były oceniane oraz omawiane. Z najmniej nawet przyjemnymi komentarzami na ogół się zgadzałam, ważne jednak było co innego – z tymi ludźmi miałam zaszczyt i chciałam pracować. Tych ludzi o „rady” prosiłam. Chciał nie chciał, byli również w większości mężczyznami, ale nasze relacje cechowała przejrzystość: to byli profesorowie/wykładowcy, nie znajomi (moi czy rodziców). Ich stopnie naukowe były wyższe od moich, ich wiedza obiektywnie znacznie przewyższała moją i z tych powodów spotkaliśmy się w takim a nie innym miejscu. Z tych powodów poddawałam ich ocenie swoje postępy w gramatyce opisowej, literaturoznawstwie czy pisaniu. Nasze pozycje były z założenia nierówne. Po to zresztą idzie się do szkoły, a potem na studia. Nauczyciel czy wykładowca niekoniecznie jest mądrzejszy od ucznia, ale na ogół w swojej dziedzinie bardziej kompetentny.
Przez swoje ADHD często zajmuję pozycję uległą; wydaję się sama sobie małą dziewczynką, która wie mniej i każdy starszy od niej, a już zwłaszcza mężczyzna, na pewno ma w swojej krytyce rację i powinnam być wdzięczna, że zechciał mnie nią uraczyć. Z drugiej strony ten lepszy świat, w kierunku którego zmierzamy, ciągle powtarza, że:

  1. po pierwsze nieproszone rady są formą przemocy
  2. po drugie dzielenie się swoją wiedzą, doświadczeniem czy mądrością musi odbywać się za zgodą i przyzwoleniem osoby, z którą się dzielimy (podobnie – co dla wielu panów szokujące – jak z seksem; każda ze stron musi być dorosła, świadoma i wyrazić na niego niewymuszoną niczym zgodę)

Mało co mnie tak wkurza, jak mówienie „proszę panią” zamiast „proszę pani”, „wziąść” zamiast „wziąć” czy „w cudzysłowiu” zamiast „w cudzysłowie”, ale nie wyobrażam sobie, żeby kogokolwiek poprawiać w rozmowie, m.in. dlatego, że jest to niebywale pasywno-agresywne. Wyjątkiem była szkoła, w której pracowałam. Jako pani od polskiego, poprawiałam dzieci również na korytarzach i w świetlicy (nie „na” niej!). Nauczyły się dzięki temu tak ładnie, że kiedy byłam na kolejnym L4 (czy też – jak mawiały koleżanki z pracy – „sobie na nie poszłam”), zaczęły poprawiać panie, mówiące błędnie. Nie ociepliło to relacji z współpracownicami, ale zaowocowało czymś znacznie ważniejszym i lepszym. Mam wśród bliskich osoby, którym bardzo zależy, żeby mówić poprawnie. Często korygują swoje błędy same, ale też mnie proszą, bym – jeśli coś wyłapię – im o tym mówiła. I to są jedyne przypadki, kiedy poprawiam swoich rozmówców.
Wracając jednak do mojego czytelnika, dziś widzę, że jego komentarz był ze wszech miar nie na miejscu. Czy „nie można mi nic powiedzieć”? Taka teza jest typową formą obrony. Oczywiście, że można, jednak trzeba wiedzieć, jak. Jeśli mamy nieodparte wrażenie, że ktoś byłby w swojej dziedzinie genialny, gdyby wyzbył się tego, owego, czy tamtego, wystarczy napisać mu, co się nam podoba i zasygnalizować, że chcielibyśmy mu coś poradzić i jeśli on będzie na to gotowy – jesteśmy dla niego. Wywalanie rady, bo mamy taką kompulsję (jak nazywa to przywołana w tytule Paulina Młynarska), jest robieniem dobrze nam samym, nie osobie, której dobrze radzimy. Wcale nie chcemy pomóc, a jedynie połechtać własne ego. Wiemy lepiej, nauczymy uczniaka, stworzymy z niego wybitnego w dziedzinie, którą sam wybrał (ale w domyśle my jesteśmy w niej lepsi). My – osoby starsze, my – mężczyźni, tak naprawdę wszystko jedno, jednak kiedy pouczana jest kobieta, pouczenia trafiają na bardziej podatny grunt. (Gdybym nie zgodziła się nie tylko z formą, ale i treścią samej krytyki, byłabym zadufana w sobie, wydawałoby mi się, że zjadłam wszystkie rozumy, brakowałoby mi pokory.) Nierówność między płciami polega również na nierówności w wychowywaniu dziewczynek i chłopców. Dziewczynki mają być potulne i spełniać oczekiwania otoczenia – zadziorni mogą być chłopcy. To również zaczyna się na szczęście zmieniać i prowadzi nas w lepszą, normalniejszą i kierującą się równością przyszłość.

fot. Bożena Szuj

Świadomość przemocowości

fot. Bożena Szuj

Od dawna powtarzam ukutą przez siebie kiedyś frazę, że „zło nie jest jaskrawe”. Lata 90., na które przypadła większość mojego dzieciństwa, zdawały się nie przyjmować tej prostej prawdy do wiadomości. Gwałcicielem był więc obleśny typ wyskakujący w nocy zza krzaka na obcą kobietę. W dodatku kobietę na bank wracającą z dyskoteki, pijaną i w zbyt „wyzywającym” (moje ulubione słowo) stroju, więc niby przykra sprawa, ale tak naprawdę pani była sama sobie winna, bo typów zza krzaków nie powinno się „prowokować”. (Podobnie, jak innych psychopatów nie należy prowokować do morderstw, a złodziei do kradzieży.) Dziś wiemy już, że statystycznie najczęściej gwałcą bliscy oraz partnerzy ofiar. Wiemy już, czym jest „gwałt małżeński”. Zdajemy sobie sprawę, jak cienka granica dzieli „tak” od „nie”. Wiemy, że coś, co rozpoczęło się jak piękny i namiętny wstęp do seksu za obopólną zgodą, może skończyć się przerażeniem jednej strony wywołanej nieoczekiwaną agresją drugiej. „Nie” nie zawsze musi być wypowiedziane. Czasem ze strachu sztywniejemy. Empatyczny, delikatny człowiek momentalnie to wyczuje i się wycofa. Zaburzony i agresywny partner może tego nie zauważyć. I jest to nadal gwałt, choć polskie prawo ciągle nie jest dostosowane do powszechnej już psychologicznej wiedzy.
„Przemocą” nazywaliśmy pod koniec ubiegłego wieku przypadki skrajne, więc również rzadkie. Katowanie na śmierć maleńkich dzieci czy zwierząt, akty bestialstwa opisywane w podręcznikach do kryminologii. Tak, jest to bez wątpienia również rodzaj przemocy, ale zdarzającej się sporadycznie. Ta ma jednak wiele barw i odcieni. Nie jest jaskrawa, bywa pastelowa. Nakładanie dziecku w stołówce zbyt dużej dla niego porcji jedzenia, a potem przymuszanie go do jej dokończenia, „bo dzieci w Afryce głodują” jest również przemocą. Powtarzanie dziecku przez całe jego dzieciństwo, że jest „beznadziejne”, że „ciągle potrzebuje pochwał”, „jest skupione tylko na sobie” czy „rozpuszczone” jest przemocą i czyni z rodzica przemocowca nawet, jeśli nigdy nie podniósł na dziecko ręki. To rolą rodzica jest zaopatrzenie dziecka w pewność siebie i poczucie sprawczości, to rolą rodzica jest nauczenie dziecka funkcjonowania w świecie. Jeśli dziecko ma deficyt pochwał, to znaczy, że dawaliśmy mu ich zbyt mało. Jeśli jest „rozpuszczone”, zażalenia możemy kierować wyłącznie do siebie. Przekonanie, że karaniem cokolwiek uzyskamy na szczęście odchodzi powoli do lamusa. Uzyskamy wszystko… przykładem i pokazaniem nieprzekraczalnych granic, które nasze dziecko ochronią. W czasach mojego dzieciństwa dorośli mścili się na dzieciach za swoje własne trudne dzieciństwo. Z kolei pokolenie naszych dziadków przeżyło wojnę, która z pewnością nie pomogła im być rodzicami wzorowymi. Rewolucja, która się w podejściu do dzieci dokonuje (w Polsce dużo wolniej, ale mimo wszystko), pomaga się mojemu pokoleniu radykalnie odciąć od błędów naszych rodziców. Mamy coś, czego nie mieli oni – wiedzę i narzędzia. Szczytem ignorancji jest niekorzystanie z nich. Wkrótce to, co dziś dla niektórych jest wywrotowe, stanie się normą. Przyszłość będzie miękka, empatyczna i wyda na świat cudowne wrażliwe istoty.

fot. Bożena Szuj

Kiedyś to będzie…

fot. Bożena Szuj

Podobnie jak tata, jestem uczulona na mentalną starość. Mierzi mnie więc, kiedy ktokolwiek – bez względu na to, czy ma lat osiemdziesiąt, czy dwadzieścia dziewięć – zaczyna zawodzić fałszywie starą śpiewkę „kiedyś to było” i krytykować teraźniejszość. Czy jest dziś idealnie? Nie jest. Czy mierzymy się tylko z problemami przeszłości? Nie tylko. Część tych problemów zniknęła, pojawiły się za to nowe, związane z obecnymi czasami. Nagle za dawną dobrą kindersztubą i znajomością zasad savoirvivre’u u innych zaczynają tęsknić osoby, którym można z powodzeniem wytknąć braki w kulturze osobistej. Nagle oburzający się zniszczonym przez komputery i niewychodzenie na podwórko dzieciństwem dzisiejszych dzieci okazują się tymi samymi, którym te dzieci przeszkadzają, biegając i krzycząc beztrosko w przestrzeni publicznej. Może to właściwy moment na zaangażowanie się w budowanie większej liczby placów zabaw dla najmłodszych? Czasy narzekania trwały zdecydowanie zbyt długo, dziś – by mieć prawo głosu – trzeba działać. Jakkolwiek. Nie trzeba mieć worka z pieniędzmi, wystarczy napisać pismo, podpisać apel, wyjść na ulicę w ramach manifestacji albo strajku. Jest dużo form wspierania ważnych inicjatyw – nie wszystkie łączą się z wydatkami.
Myślę, że największym problemem dzisiejszych czasów jest skrótowość. Szukanie szybkich bodźców i uciekanie od wszystkiego, co bardziej dla mózgu wymagające. Łatwiej nam (piszę niestety przede wszystkim o sobie samej) zobaczyć kilka króciutkich filmików na Fejsbuku czy Instagramie, niż przeczytać książkę czy wręcz dłuższy, wartościowy wpis. To rozleniwia mózg i z pewnością mierzymy się z tym, jako ludzkość, po raz pierwszy. Przynajmniej w takiej formie. Wolimy szybko zmieniające się obrazki niż cokolwiek, co będzie wymagać od nas skupienia. Posługujemy się też skrótami – co jest łatwe do zaobserwowania przy wszelkich kłótniach w mediach społecznościowych. Sztuka dyskutowania umiera – wymiana zdań w formie pisemnej z kimś obcym na ogół zamienia się w jatkę. Niektórzy nazywają to ogłupieniem społeczeństwa. W moim odczuciu to raczej pogubienie. Oczywiście, poprzedni rząd (w wielu zresztą krajach) oddał głos dyskretnym do tej pory idiotom. Usłyszeliśmy ich i doznaliśmy szoku. Jednak to, że wcześniej byli ciszej, nie oznacza przecież, że nie istnieli.
Kolejnym problemem tych czasów jest kwitnąca pseudonauka. Nagle byle chłopek roztropek płci wszelakiej ze średnim wykształceniem „myśli samodzielnie”, aż wymyśli, że nie należy się szczepić i staje się zagrożeniem dla całego społeczeństwa. Brak mu wiedzy, kompetencji i dostępu do badań, ale czuje się ważny, bo jakiś wywalony z własnej uczelni profesor oszołom napisał niebezpieczne i nieprawdziwe bzdury w swoim artykule i cała masa jemu podobnych to łyka. Na wszelki wypadek zmienia się optykę – łatwiej jest wierzyć, że to ci kurczowo trzymający się zdania specjalistów w swojej dziedzinie (wirusologów, lekarzy) są jak stado baranów idących za swoim przywódcą, który – wiadomo – uczestniczy w wielkim spisku koncernów farmaceutycznych. Z boku wydaje się to niemal tak absurdalne jak płaska Ziemia czy teoria, że smugi kondensacyjne są toksycznymi opryskami. Najwyraźniej jednak opór wobec racjonalności jest dla pewnej grupy charakterystyczny i spaja ją ze sobą, działając na starej zasadzie plemienności.
Pogubiliśmy się też w indywidualności. Oczywiście, każdy z nas jest wyjątkowy i unikalny, co paradoksalnie oznacza równocześnie, że nikt z nas nie jest bardziej wyjątkowy od innych. Jest taki moment w terapii, kiedy uświadamiamy sobie na nowo siebie samych. Mówimy: „wow, to są moje ręce, które mogą bardzo dużo. A to nogi, którym zawdzięczam to i to. A to jest moja głowa, która również jest niesamowita. A to są moje emocje – żadna z nich nie jest zła czy dobra”. To fajny moment zachłyśnięcia się sobą. Bez oceny, w której nas wychowywano, bez wyrzutów, bez wstydu czy poczucia winy. We wszystkim mamy rację. Nie jakąś „obiektywną”, ale naszą własną, indywidualną. Jest bezpiecznie. Mamy prawo być sobą, odrzucając jakiekolwiek ramy, które nam to utrudniają. Zaczynamy akceptować siebie tu i teraz. W takiej formie, w jakiej jesteśmy w danym momencie. Nie za kilka lat, kiedy doczytamy tysiąc wartościowych książek i będziemy mądrzejsi. Nie za kilka miesięcy, kiedy skończymy kurs języka obcego i będziemy się w nim mogli dogadać. Nie za jakiś czas, kiedy po regularnych treningach na siłowni i zmianie nawyków żywieniowych schudniemy tyle a tyle kilogramów. Teraz. Akceptowanie siebie nie oznacza uznania swojej idealności. Oznacza, że nie dajemy sobie warunków, by zacząć ze sobą dobrą relację. Nie jestem dziś dość mądra – ok, niedługo będę, bo mi na tym zależy i pracuję nad tym. Nie jestem dość szczupła – ok, niedługo będę, bo mi na tym zależy i pracuję nad tym. Ale miłość do siebie zaczynam od teraz. Bezwarunkowo. Gdzie zatem haczyk? Każdy jest wyjątkowy, ale nie każdy jest dość mądry, charyzmatyczny, czy merytorycznie przygotowany, by stać się idolem mas. A – w przeciwieństwie do czasów minionych, w których osoby znane zyskiwały sławę dzięki swojemu talentowi i naprawdę ciężkiej pracy (jako aktorzy, piosenkarze, modele czy dziennikarze) – dziś każdy może być samozwańczym idolem w mediach społecznościowych. I to nie zawsze jest dobre. Nie wszystko, co wygłaszamy do internetowej kamerki tonem mentora jest wartościowe. Choć mogą kryć się pod tym najszczersze intencje, samozwańczy idole robią krzywdę zarówno swoim fanom, jak i samym sobie. Do tego żyjemy w kraju, w którym nigdy nie uczono nas pracy zespołowej. Wszyscy kultywujemy własny indywidualizm, ale nie wiemy, jak pracować w grupie. A jest to umiejętność niezwykle ważna i przynosząca ogromne sukcesy.
Jeśli mam wymieniać dalej rzeczy, które mnie w dzisiejszych czasach uwierają, to na pewno muszę wspomnieć źle pojętą polityczną poprawność. Jej celem jest nienaruszanie niczyich granic, okazanie szacunku i delikatności, możliwość łatwiejszego porozumienia się, więc samo dobro! Jeśli osoby czarnoskóre proszą nas o zrezygnowanie ze słowa „Murzyn”, bo mają z nim problem, to każdy empatyczny i wrażliwy człowiek przestaje tego słowa używać, a nie zapuszcza się w bezsensowną pseudo-filologiczną gadkę (pisałam o tym i TU, i TU). Jeśli ktoś, kogo na oko uznajemy za przedstawiciela jakiejś płci okazuje się osobą transpłciową i prosi nas, byśmy nazywali go imieniem płci przeciwnej – szanujemy to. (Jedna Anna będzie tylko i wyłącznie „Anką”, inna Anna – „Hanią”! Nie robimy im na ogół obszernego wyjaśnienia, że wszystkie formy jednego imienia są synonimami, tylko przyjmujemy do wiadomości, jak ktoś sobie życzy, żeby go nazywać.) Równocześnie kiedy Instagram obcina zasięgi twórcom, którzy użyją m.in. słów:

  • seks
  • gwałt
  • przemoc
  • samookaleczenie
  • samobójstwo
  • pedofilia,

mam wrażenie, że poszliśmy w tym wszystkim za daleko, bo to nie ma akurat żadnego sensu. Skoro rzeczywiście pojawiają się w sieci filmiki nawołujące młodych ludzi do samookaleczania czy wręcz samobójstw, trzeba stworzyć system, który to wykryje i zlikwiduje. Jednak jakimś absurdem jest to, że znakomita instagramerka zajmująca się statystyką, opowiadając o statystykach związanych z samobójstwami, musi sobie to konkretne słowo cenzurować, a inna, przywołująca badania dotyczące seksualności, musi dla niepoznaki używać słowa „sensualność”. I nie do nich mam, rzecz jasna, pretensje – one robią wszystko, by nie stracić zasięgów i dotrzeć ze swoimi naprawdę wartościowymi treściami jak najszerzej. Jednak przecież to nie słowa są problemem. W książkowy sposób wylewamy tu dziecko z kąpielą, utrudniając podstawową funkcję języka – funkcję komunikacyjną. Tu niestety feministki również oszalały, wciskając wszędzie, gdzie widzą rodzaj męski, również rodzaj żeński do kompletu. Przykłady omawiałam już przy okazji recenzji książki „Miłość to pies” Pauliny Młynarskiej. „Każdy i każda”, podobnie jak „obywatele i obywatelki” wypacza język, likwidując jego wieloznaczność. W końcu „każdy” to nie tylko „każdy mężczyzna”, ale też „każdy człowiek”, a „obywatele” to nie tylko obywatele mężczyźni, ale też „obywatele i obywatelki” właśnie. Nikt się jakoś nie oburza, kiedy nazywamy suczkę „psem”, bo gdzieś podskórnie czujemy dwa znaczenia ostatniego słowa. „Pies” to zarówno gatunek zwierzęcia, jak i samiec tego gatunku. Zdania:

Mam psa. To suczka.

będą więc poprawne.
Równocześnie każde przymuszanie i do używania feminatywów, i do ich nieużywania jest przemocowe właśnie. Tym bardziej, że panuje w tym względzie językowa dowolność. Zarówno używanie, jak i nieużywanie przez kobiety feminatywów jest poprawne. Osobiście wierzę w równość, w której cechy płci nie są podkreślane, bo nie ma ona specjalnego znaczenia. Ale szanuję kobiety, które feminatywów używają. Mają do tego pełne prawo.
Burza, jaka rozpętała się po ogłoszeniu pomysłu, żeby nie zadawać dzieciom prac domowych, pokazuje, że ciągle jeszcze tkwimy w przeszłości, więc ta nasza teraźniejszość zmierza w lepszą przyszłość dość wolno i koślawo. Wydaje nam się, że skoro myśmy musieli, to dzisiejsi mali ludzie też muszą. Tymczasem oni już żyją w innych niż my czasach. Największą różnicą jest powszechny dostęp do internetu. To stawia pod sporym znakiem zapytania celowość uczenia się sporych partii materiału na pamięć. Oczywiście, jest to ćwiczenie mózgu (co zawsze samo w sobie będzie dobre); oczywiście, jakąś wiedzę dobrze jest mieć w głowie. Jednak punkt ciężkości zdecydowanie powinien się przenieść w stronę wiedzy o tym, jak i gdzie szukać. Jak rozpoznać wartościowe źródła w sieci, w której może publikować absolutnie każdy. Jak znaleźć bezpłatny dostęp do całkiem niezłych słowników, jak do encyklopedii. Dlaczego Wikipedię można traktować tylko jako naprowadzenie, a nie poważne źródło. Te wszystkie wiadomości trzeba przekazywać dzieciakom jak najwcześniej. Bo to, że sami mieliśmy pierwszą komórkę, i to bez dostępu do internetu, w wieku lat siedemnastu, nie oznacza, że dzisiejsze dzieci nie śmigają po internecie bez problemu już w wieku lat trzech. Do tego zawalanie dzieci często nieprzerobionym podczas lekcji materiałem nie jest w porządku. W dodatku badania wyraźnie pokazują, że odrabianie prac domowych w żaden sposób nie wpływa na przyswojenie danego materiału. Czyż nie bardziej wartościowe będą rozmowy z dziećmi o tym, czego (i dlaczego) w sieci szukają i na tej podstawie korygowanie ich złych bądź niepokojących nawyków?
Dzisiejsze czasy są dalekie od ideału, ale… są najlepsze jak do tej pory. Ewolucyjnie idziemy zawsze do przodu. Czasem szybciej, czasem wolniej, ale do przodu. Wojny ciągle się niestety toczą (co pokazuje też, w którym momencie ewolucyjnym znajduje się Rosja), ale już inaczej niż kiedyś. Mamy większą świadomość ich zła, dążymy więc do łączenia się w jak największe grupy, które nie zostaną zaatakowane oraz nie będą atakować. Wychowywanie dzieci z siermiężnego, traumogennego, leczonego w moim pokoleniu latami na terapiach, powoli się zmienia (Janusz Korczak był wizjonerem i zdecydowanie wyprzedzał myślą swoje czasy). Tak, część rodziców pozwala dzieciom na wszystko i nie ma to żadnego związku z jakimkolwiek wychowaniem. Pamiętajmy jednak, że w przestrzeni publicznej widzimy tylko wycinki ludzkich historii. Nie wiemy, co stoi za jakimś zachowaniem. Czasami faktycznie zwykłe chamstwo rozwydrzonych dorosłych, a czasami autyzm lub ADHD dziecka i mozolna praca z nim zmęczonego, nieraz samotnego rodzica.
Starsi ludzie z lubością narzekają na „młodych z nosami w telefonach”. Nawet niedawno słyszałam anegdotę o parze, która w kawiarni „zamiast rozmawiać, siedziała w telefonach”. Roześmiałam się w duchu, bo to wypisz wymaluj my. Kiedy idę gdzieś ze swoim Partnerem, zwłaszcza do Boto, w którym aż się roi od wspólnych znajomych ekscentrycznych muzyków, a w powietrzu unosi się muzyka na żywo, zapach piwa i trawki, on w przerwach między własnym graniem siada w kącie i rozwiązuje w telefonie Sudoku, a ja mogę spokojnie poflirtować ze wszystkimi. W końcu nie bez kozery mam na sobie cokolwiek z dekoltem do pępka. Kiedy znajomych jest mniej, czasem sama również wyjmuję komórkę. Z nikim nie miałam nigdy takiego porozumienia i tak wspaniałych nieustających rozmów jak ze swoim Partnerem. Jednak z nikim też tak cudownie mi się nie milczy. Jak wyglądamy z zewnątrz? Pewnie jak najgorsza para świata tuż przed nieuniknionym rozstaniem. I co z tego? Czy ma to cokolwiek wspólnego z prawdą? Kompulsywne ocenianie innych jednak prawdopodobnie umrze śmiercią naturalną z poprzednimi pokoleniami, a nowe już się z niego masowo leczą. Powoli zaczynamy się uczyć empatii i wyrozumiałości. Przyszłość jawi się więc w bardzo jasnych barwach.

fot. Bożena Szuj

P.S. A na deser nie mogłabym zaserwować twórczości artysty innego niż Björk. „Hyperballad” nigdy nie była utworem, na który zwracałam szczególną uwagę, dopóki nie usłyszałam magicznej wersji tej piosenki na przedziwnej płycie z remiksami „Telegram”. Wersji z samym kwartetem. Bez elektroniki. Od tamtego czasu (a było to już wiele lat temu) śpiewałam ją wielokrotnie i akompaniując sobie na fortepianie, i równolegle z płytą, nie mogąc się pozbyć pewnego cudownego wyobrażenia, że w jakimś innym wymiarze będzie mi kiedyś dane zaśpiewać i nagrać tę wersję z Kwartetem Śląskim. Nie odważyłam się z tym nigdy przed Ślązakami odsłonić. W końcu wiadomo – gdzie oni, a gdzie ja. Ale pomarzyć, że to się zdarzy kiedyś w przyszłości… zawsze można…

fot. Bożena Szuj

Jeśli podoba Ci się, jak piszę, i chcesz mnie docenić,
kliknij w poniższą ikonkę i postaw mi, proszę, wirtualną kawę ☕️

Postaw mi kawę na buycoffee.to

fot. Bożena Szuj

Drzewiej to było…

fot. Bożena Szuj/Marianna Patkowska

Starość to nie liczba lat, które się przeżyło, ale stan ducha, a przede wszystkim umysłu. Mój tata na ten przykład nigdy nie był stary, mimo że kiedy się urodziłam miał 56 lat, a z biegiem czasu już tylko więcej. Kiedy miałam 27, 28 lat zaczęłam zauważać wśród moich rówieśników niepokojącą tendencję do posługiwania się zwrotem, który jest milowym krokiem w jesień życia, mianowicie wypowiedziane koniecznie z przekąsem kiedyś to było… Oczywiście w przeróżnych wariantach, ale generalnie przekaz jest zawsze taki sam, czyli dawniej było lepiej, teraz świat chyli się ku upadkowi. Otóż po pierwsze się nie chyli, a po drugie taka narracja jest o tyle niebezpieczna, że łatwo w nią wpaść, z kolei dużo trudniej się z niej wygrzebać. A czemu wygrzebać się warto, o tym poniżej.

Ach, ta dzisiejsza młodzież

fot. Bożena Szuj/Marianna Patkowska

Młodzież jest wspaniała. Period (jak mawiają osoby anglojęzyczne). Wszelkie narzekanie na dzieci, a potem na młodzież jest tak naprawdę narzekaniem na dorosłych, którzy wygenerowali jej takie a nie inne warunki wzrastania. Czyli docelowo to nie z młodym pokoleniem jest coś nie tak, lecz z naszym, które to nowe pokolenie wychowuje.
Czy nie widzę tego, że ludzie na przestrzeni lat odczuwalnie schamieli? Mieszkam na Krupówkach – niech to posłuży za odpowiedź. Jednak z moich obserwacji nie wyłania się wcale żaden prosty podział na kulturalne starsze pokolenia i rozwydrzoną młodzież oraz niegrzeczne dzieci. Spotykam w większości ludzi w wieku 30 – 50 lat, którzy nie wynieśli z domu podstaw dobrego wychowania, więc nie umieją niczego też przekazać młodszym pokoleniom. W idealnym świecie szukałabym nadziei dla tych najmłodszych w szkolnictwie, ale w naszych realiach można o tym zapomnieć. Jednak przecież pokolenie dzisiejszych trzydziestolatków było wychowywane przez pokolenie dzisiejszych pięćdziesięciolatków, a pokolenie dzisiejszych pięćdziesięciolatków było wychowywane przez jeszcze starsze pokolenia. Schamienie nie jest więc domeną „dzisiejszych czasów”. Ich domeną jest przyzwolenia na zachowania dla wielu naturalne, ale jednak kiedyś piętnowane.
Z drugiej strony, zarówno pracując w szkole, jak i działając w Strajku Kobiet Podhale, stykałam się najczęściej z cudownymi, dojrzałymi młodymi ludźmi, którzy są wrażliwi, empatyczni i otwarci. Zmęczeni ocenianiem, homofobią, antysemityzmem, ksenofobią, rasizmem, seksizmem i każdą inną formą ciasnoty umysłowej, pragną świata wolnego od ocen, pełnego miłości i szacunku do wszystkich istot żyjących oraz planety. Wyczuleni na fałsz i w pełni świadomi manipulacji płynącej z mediów i religii, zarówno wybierają, jak i odrzucają samodzielnie to, co jeszcze nasi rodzice i dziadkowie przyjmowali bezrefleksyjnie. Taki świat buduje się zupełnie od nowa. Problem widzę tylko w podejściu do specjalistów i autorytetów. Myślenie samodzielne jest fantastyczne, ale nie tam, gdzie coś jest już dawno udowodnione naukowo (np. kulistość Ziemi czy zjawisko odporności zbiorowej, które w sposób skomplikowany, acz precyzyjny wyjaśnia, czemu trzeba się zaszczepić). Trudno się jednak dziwić, że młodsze pokolenia zawiedzione przez pokolenia starsze, szukają rozwiązań na własną rękę przez co – jeśli zabraknie im intelektualnych narzędzi – wylewają czasem dziecko z kąpielą, odrzucając też to, czego podważać ani nie trzeba, ani się nie powinno.
Ktoś niedawno zacytował mi Pata Metheny’ego zadziwionego tym, że młodzi ludzie nie wiedzą, co chcę w życiu robić, bo on w ich wieku wiedział doskonale i tylko dlatego znalazł się w tym miejscu, w którym jest teraz. Nie dziwi mnie, że młodzi ludzie nie wiedzą, co chcą robić, bo wreszcie mają wybór! W czasach młodości Pata Metheny’ego wyboru nie było prawie żadnego. Prawdą jest więc, że musiał stosunkowo szybko się określić i dużo pracować na swój obecny sukces. Prawdą jednak jest też to, że trudno w tej postawie dopatrywać się recepty na karierę w dzisiejszym świecie.

Dawniej to się wiedzę miało w głowie

fot. Bożena Szuj/Marianna Patkowska

Miałam ogromne szczęście na swoich studiach do profesorów wybitnych. Profesor Bralczyk np. słynie z tego, że zna całego „Pana Tadeusza” na pamięć i jest w stanie w dowolnym momencie wyrecytować dowolny jego fragment. Umiejętność uczenia się na pamięć, zwłaszcza długich i wymagających tekstów, rzeczywiście jest dziś rzadsza (pomijając oczywiście środowisko aktorskie), ale dlatego, że nie wymaga się tego w szkole. Szkoła jest jedną z najmniej postępowych instytucji, ale nawet ona zauważyła, że w dzisiejszym pędzącym świecie umiejętność wkuwania czegokolwiek na pamięć nie ma za bardzo zastosowania. Równocześnie chociaż w dzisiejszych czasach łatwiej się odnaleźć, wiedząc gdzie szybko poszukać niż mając „wszystkie wiadomości” (to już dużo mniej możliwe niż kiedyś) w głowie, jednak zapamiętywanie dłuższych tekstów jest doskonałym ćwiczeniem dla mózgu. Podobnie jak gra na fortepianie – nic mi nie dała w kwestii mojego pianistycznego warsztatu, ale rozwinęła mój mózg. (Znaczy zakładam, że byłby bez tego mniej rozwinięty.)
Problem więc nie tkwi w tym, że młodzi ludzie wiedzą mniej, tylko że wiedzą inaczej. Starsi ludzie mają z kolei problem z szukaniem odpowiedzi na swoje pytania. Moim naturalnym odruchem jest sprawdzanie niemal wszystkiego, więc szokuje mnie, kiedy ktoś czegoś nie wiedząc, w niewiedzy pozostaje, zamiast szybko nadrobić zaległości. Wiem jednak, że nie wynika to z umiłowania do ignorancji, lecz braku umiejętności szukania w rzetelnych źródłach (przede wszystkim internetowych).
Oczekiwanie, że młody człowiek będzie wiedział absolutnie wszystko, co jest w programie nauczania (zwłaszcza że nie ma w nim rzeczy wybitnie mądrych) i zawstydzanie go, kiedy nie pamięta lub nie wie, jest archaiczne w swoim założeniu. Z drugiej strony przyjęcie metody, w myśl której nie musimy mieć w głowie żadnej merytorycznej wiedzy, bo do wszystkich informacji możemy mieć w każdym momencie dostęp jest o tyle niewłaściwe, że im więcej w głowie mamy, tym efektywniej wyszukujemy nowe dane. Z trzeciej strony… każdy mózg działa trochę inaczej. Ja jestem na przykład absolutnie fatalna w datach. Z historycznych, oprócz bitwy pod Grunwaldem, pamiętam tylko datę powstania Księgi Henrykowskiej, bo z niej pochodzi słynne pierwsze polskie zdanie. Datę urodzin moich rodziców (ponieważ wypadają w tym samym miesiącu i dzielą je tylko dwa dni) wstyd przyznać, ale sprawdzam co roku… wchodząc na encyklopedyczne hasło o tacie.  Nie umiem też wyrecytować żadnego wiersza, ale za to mogę o dowolnej porze dnia i nocy odtworzyć z pamięci wszystkie stopy metryczne.
Mam wrażenie, że kiedyś łatwiej było zdefiniować pojęcie tzw. wiedzy ogólnej. Dziś jesteśmy atakowani nowymi odkryciami, co sprzyja wykwitowi specjalistów z jednego tylko zakresu. W jednej z moich szkół z pewnym lekceważeniem wyrażano się o „specjalistach od jednego oka, do których nie da się już udać z okiem drugim”. Tymczasem może wynikać to właśnie z mnogości nowych danych i chęci rzetelnego zgłębienia jednego tylko tematu. W jednym z pierwszych moich blogowych tekstów, który był rodzajem manNifestu, „Zajmij się jedną rzeczą, a dobrze, czyli humanizm naszych czasów”, wyjaśniałam, dlaczego nie lubię ograniczania się do jednej dziedziny i czemu jestem otwarta na dużo różnych. Z drugiej strony jestem w stanie też zrozumieć kogoś, kto chce poświęcić całą swoją energię, a często nawet zawodowe życie jednemu tylko polu, zrozumianemu jednak dogłębnie. (W swoim przywołanym tekście pisałam zresztą bardziej o rozwijaniu swojego mózgu i ciekawości na świat, a nie zostawaniu specjalistą od wszystkiego, do czego podchodzę ze sporą dawką sceptycyzmu.)

Ciągle te media społecznościowe
zamiast normalnego życia towarzyskiego

fot. Bożena Szuj/Marianna Patkowska

Często słyszę, jak ludzie z rozrzewnieniem wspominają czasy swojego dzieciństwa, kiedy po szkole bawili się z rówieśnikami na podwórku, a potem kończą te wspomnienia prostą kontrą, że dziś to dzieci tylko przed komputerami siedzą. Sama nie doświadczyłam podwórkowych zabaw, bo przez większość podstawówki muzycznej wracałam ze szkoły w okolicach 17.00 i czekało mnie jeszcze w domu odrabianie lekcji oraz ćwiczenie na fortepianie. (Równie mocno nie znosiłam ani jednego, ani drugiego.) Mieszkając też w najbardziej geriatrycznej dzielnicy Warszawy – na Starej Ochocie – nie przypominam sobie jakichkolwiek rówieśników w okolicy, z wyjątkiem rówieśników mojego taty.
Trudno obarczyć dziecko winą za to, że zamiast wyjść powisieć z rówieśnikami na trzepaku, woli siedzieć przed komputerem i grać w grę (nota bene często również z rówieśnikami, tyle że w sieci). Sama, będąc dzieckiem, nie spędzałam czasu przed komputerem… bo go nie miałam! Gry też mnie nigdy później nie wciągnęły (z wyjątkiem Postala, w którym można było ludziom odcinać głowy, a potem je kopać jak piłki – idea bardzo mi się spodobała, ale niestety szybko przez nadmiar bodźców podczas gry robiło mi się niedobrze). Osoby, które krytykują siedzące dziś przed komputerem dzieci są ode mnie na ogół starsze, z czego wnioskuję, że również – jak ja – nie przesiadywały przed komputerem w dzieciństwie nie dlatego, że była to ich świadoma, przemyślana decyzja lub ogromna mądrość ich rodziców, lecz zwykły brak komputera. Pamiętajmy też, że dużą rolę w wytwarzaniu nawyków u dzieci odgrywają rodzice i to do nich należy pokazanie dziecku niekoniecznie przedpotopowego trzepaka na podwórku, ale aktywności fizycznej, która z jednej strony będzie z dzieckiem rezonować i je rozwijać, a z drugiej będzie służyć jego zdrowiu. Czemu nie poruszam tu problemu socjalizowania się? Bo uważam, że nie jest wcale tak duży, jak nam się wydaje.
Dawniej (zwłaszcza w czasach, w których nie wynaleziono telefonu) ludzie przychodzili do siebie w odwiedziny znienacka.  Dom jest dla mnie azylem. Jeśli ktoś próbuje wtargnąć w moją przestrzeń bez zapowiedzi, czuję się zaszczuta i odbieram takie zachowanie jako mocno inwazyjne. Dlatego też nie rozumiem narzekania na to, że brak dziś ludziom spontaniczności i wszędzie trzeba się wcześniej zapowiedzieć. Wydaje mi się, że tego właśnie wymaga elementarny szacunek do drugiego człowieka.
Być może ze względu na to, że przez większość swojego życia tkwiłam w związkach na odległość, nie potrafię się do końca zgodzić z tezą o wyższości kontaktu bezpośredniego nad wirtualno-korepondencyjno-telefonicznym. W tym ostatnim się po prostu umiem odnaleźć; nie wydaje mi się ani gorszy, ani lepszy. Jest trochę inny, ale tak samo można w nim spełnić wszystkie relacyjne potrzeby.  Irytuje mnie natomiast narzekanie na to, że media społecznościowe wypierają normalne życie towarzyskie. One go nie wypierają – one nim w wielu przypadkach dzisiaj są. Kiedy dwie dekady temu słuchałam jeszcze na kasetach swoich zagranicznych idoli, w najśmielszych snach nie przypuszczałam, że będę ich dziś śledzić w mediach społecznościowych, oznaczać na swoich coverach ich piosenek, a nawet że oni sami zaczną mnie obserwować lub lajkować moje posty! Świat dzięki tym mediom się zmniejszył. Znika dystans – skupiamy wokół siebie tych, których cenimy, którzy wyznają nasze zasady i światopogląd. Robimy selekcję w inny sposób niż kiedyś. Moimi idolami w sieci są dziś mądrzy ludzie prowadzący inspirujące blogi, do których – jeśli czuję taką potrzebę – mogę napisać, a oni mi odpisują! Moją najbliższą dziś przyjaciółkę widziałam na żywo tylko raz. Mieszkamy w innych krajach, ale dzięki aplikacjom możemy rozmawiać niemal codziennie, co ma dla każdej z nas duchowy, terapeutyczny wymiar. Mam silne wrażenie, że czasy bardziej niż kiedykolwiek sprzyjają stawianiu na jakość, nie na ilość. Z drugiej strony wiem, że jako introwertykowi jest mi pewnie w tej kwestii po prostu łatwiej.

Repasacja pończoch a rozstania, czyli
kiedyś to się ludzie nie rozwodzili…

fot. Bożena Szuj/Marianna Patkowska

Pewnie każdy z nas widział przynajmniej jednego mema, na którym pod zdjęciem starszej pary umieszczono rzewną historię o tym, że dawniej to się pończochy oddawało do repasacji, a nie wyrzucało, więc siła związku dwójki ze zdjęcia tkwi w tym, że jest jako ta stara pończocha z wielokrotnie podnoszonym oczkiem. Nie obśmiewam idei podjęcia próby naprawiania, jeśli widzi się w niej sens (obśmiewam tylko wyjątkowo niefortunne porównanie relacji międzyludzkich do bielizny), ale warto pamiętać, że to po pierwsze nie jest jedyna droga, a po drugie nie w każdej sytuacji jest dobrym i zdrowym rozwiązaniem. Pozostając w konwencji, pojadę banałem, że każdy człowiek jest inny, więc i każdy związek jest inny. Nie można więc jednoznacznie stwierdzić, że rozstania czy rozwody są zawsze złe, choć łączy je na ogół to, że są trudnym i bolesnym doświadczeniem, nawet jeśli docelowo mają przynieść obu stronom ulgę i lepsze życie. Tym bardziej, kiedy w przeżywającym kryzys związku są dzieci. To jest tak trudny i złożony temat, że nieprzyzwoitością jest przykładanie jednej miary do każdej tego typu sytuacji. Mogę napisać, że dopiero pracując w szkole, uświadomiłam sobie, jak mocno dzieci przeżywają rozstania rodziców, nawet kiedy ci dokładają wszelkich starań, żeby ich pociechy cierpiały jak najmniej. Przyglądałam się przeróżnym rozwiązaniom włącznie z najbardziej chyba kontrowersyjnym, czyli udawaniem przed dziećmi, że nic się nie zmieniło. To naprawdę tragiczne decyzje, prawie zawsze wynikające z lęku i troski o dziecko. Z drugiej strony niedawno ktoś mi powiedział, że małżeństwo jego rodziców, zakończone dopiero śmiercią jednego z nich, było tak dysfunkcyjne, że po stokroć wolałby się wychowywać w kochającej rodzinie patchworkowej niż takiej, w której nie ma ani miłości, ani mowy o rozwodzie.
Jednak już tak na zdrowy chłopski rozum… Czy ktokolwiek naprawdę wierzy w to, że ludzie w starszych pokoleniach byli dużo bardziej skorzy do świadomej pracy nad związkiem (w czasach, w których ani nikt nie słyszał o psychoterapii par, ani niespecjalnie dużo wiedział o psychologii jako takiej)? Rozwody nie były kiedyś popularne, a często wręcz stygmatyzowane. Stąd do dziś w powszechnej świadomości są utożsamiane z porażką. Nie oznacza to jednak, że trwałość małżeństw kiedyś przekładała się na ich jakość, a trudno przecież sukcesem nazwać relacje pozbawione szacunku i miłości, czy wręcz przemocowe.
Reasumując, czasem lepiej podnieść oczko w ulubionych, choć lekko uszkodzonych rajstopach, a czasem lepiej je porwać i zutylizować, jeśli nam nie służą. Nie ma jednej uniwersalnej dla wszystkich zasady. I całe szczęście!

Porównywanie czasów

fot. Bożena Szuj/Marianna Patkowska

Zaczęłam pisać ten tekst już jakiś czas temu. Miałam przemyślaną puentę – mądre słowa mojego Partnera o tym, że porównywanie czasów jest cholernie nie w porządku, bo nie ma wyższej wartości niż pokój na świecie, a po raz pierwszy od dawna w dziejach ludzkości nie rozwiązujemy każdego problemu bitwą czy wojną aż… przejechały mnie jak walcem doniesienia z Afganistanu. Okazuje się, że bardzo wielu ludzi nie potrafi udźwignąć dobra, którym jest cywilizacja. I nie mam na myśli wyłącznie talibów. Piszę o każdym fundamentalizmie, który w swoim założeniu jest od niej odwrotem. Piszę o szaleńcach, którzy w imię chorej interpretacji swojego boga zamykają granice ludziom uciekającym przed śmiercią z własnej ojczyzny. To nie dzisiejsze czasy są złe. Źli są ludzie, którzy do nich ciągle nie dojrzeli.

P.S. Na deser łączę swój cover piosenki Eltona Johna „I’m still standing”.

fot. Bożena Szuj/Marianna Patkowska