Kiedy odkryjesz w sobie dzikie zwierzę

fot. Mariusz Stępień

Większość swojego życia udało mi się wytrwać w przekonaniu, że ludzie są, przez swoje człowieczeństwo, zupełnie różni od zwierząt; i chociaż nie uważałam tego za coś specjalnie pozytywnego, to wydawało mi się, że tak po prostu jest. Byłam ułożoną dziewczynką z tzw. dobrego domu, dla której ludzka zwierzęcość była czymś być może intrygującym, ale jednak obcym.
Zawsze jednakowoż interesowali mnie psychopaci, co wytworzyło w mojej głowie obraz jednej określonej grupy (głównie seryjnych morderców), której zwierzęcość wydała się być dość jaskrawa i przesłaniająca to, co nazywamy ludzkim bądź człowieczym. Po prostu wysunęła się na prowadzenie. To mnie chyba w nich (a raczej w budowie ich mózgów) fascynowało najbardziej.
Potem zaczęły pojawiać się wątpliwości, czy aby na pewno zezwierzęcenie jest aż tak jednowymiarowe i dotyczy faktycznie tylko jednej grupy ludzi…

1. Animalistyczna strona w ekstremach

Szokującą była dla mnie na przykład informacja zawarta w książce „Bestia. Dlaczego zło nas fascynuje?” Borwina Bandelowa, dotycząca ofiar przetrzymywanych przez swoich oprawców w piwnicach. Okazało się, że przy pewnym stopniu wycieńczenia organizmu i nieustającego zagrożenia życia, ludzie samoistnie „przechodzą” na kierowanie się najsilniejszym instynktem, czyli instynktem przetrwania, zupełnie tak samo, jak zwierzęta. W związku z tym ofiara, która będzie codziennie gwałcona, ale równocześnie karmiona, zaczyna się powoli odklejać od wymyślonych przez człowieka kategorii, takich jak moralność, etyka czy nawet upokorzenie. Zaczyna rozumieć (choć bardziej chyba czuć, bo od intelektualizowania też się odkleja), że gwałt nie pozbawi jej życia, a jedzenie jej życie podtrzymuje. Stąd, kompletnie niezrozumiały dla osób, które się w takiej sytuacji nie znalazły, pewien rodzaj przywiązania, czasem nawet wdzięczności, a po latach też chronienia swojego oprawcy. On nie zabił. W sytuacji ekstremalnej wszystko właściwie sprowadza się właśnie do tego – do ochrony swojego życia.
Kolejnym, znanym w historii, bardzo drastycznym przykładem jest katastrofa lotu Fuerza Aérea Uruguaya 571 i podjęcie przez ocalałą, ale uwięzioną wysoko w górach głodującą załogę, decyzji o spożyciu zwłok swoich zmarłych towarzyszy podróży. Człowiek namalował sobie obraz samego siebie, w którym podjęcie takiej decyzji się po prostu nie mieści. Nikt z nas nie chciałby tak o sobie myśleć – nie chcielibyśmy uwierzyć, że gdybyśmy byli na miejscu wspomnianej załogi, postąpilibyśmy dokładnie tak samo. Jednak instynkt przetrwania jest silniejszy, niż jakiekolwiek zasady czy kodeksy.

2. Animalistyczna strona w życiu
codziennym

Na szczęście opisane wyżej sytuacje nie należą do tych najbardziej typowych i codziennych w  naszym życiu. Czy oznacza to jednak, że nie stykamy się i w nim ze swoją zwierzęcością?
Pierwszym  z brzegu przykładem na to, że kierujemy się bardzo pierwotnymi i głęboko w nas zakorzenionymi instynktami, są oczywiście wszelkie rytuały godowe. Bez względu na to, jaki mamy stosunek do posiadania potomstwa, kiedy zabiegamy o względy kogoś, kto nas pociąga, automatycznie uruchamiają się w nas instynkty związane z przetrwaniem gatunku, czyli również – choć w szerszej perspektywie – przeżyciem.
Innym przykładem jest, bardzo indywidualne i przez każdego inaczej trochę interpretowane, poczucie własnej przestrzeni. Od dziecka jesteśmy uczeni, by nie podchodzić do dużych zwierząt (np. koni czy krów) od tyłu, bo nas kopną. Przyznam szczerze, że w czasach już na szczęście dla mnie minionych, kiedy mieszkałam w dużym mieście i poruszanie się środkami komunikacji miejskiej było moją codziennością, też miałam odruch kopania, jeśli ktoś stanął za mną w odległości niemożliwej dla mnie do przyjęcia. Oczywiście niby to „przypadkiem” postawiłam zdecydowanie stopę na bucie irytującego intruza, czy też zamaszyście zaczynałam grzebać w torebce, przybliżając stanowczo swój łokieć do jego nosa. To nie był jeszcze atak – to były wyraźne ostrzeżenia. Nie zawsze do końca świadome czy przemyślane. Przemawiało przeze mnie moje własne prywatne dzikie zwierzę i odruch bronienia własnego terytorium, nazywanego przez psychologów także „bańką prywatności”. Jeśli się głębiej zastanowić, to naruszenie naszej fizycznej przestrzeni ogranicza nam możliwość ucieczki, osłabia szanse wygranej w ewentualnej walce i ma prawo wywołać poczucie bliżej niesprecyzowanego zagrożenia. A jeśli poczujemy się zagrożeni, naturalną reakcją jest obrona… być może właśnie naszego życia. Przecież tego, czego konkretnie bronimy, nie rozumiejąc, co nam zagraża, w chwili bronienia się, jeszcze nie znamy.

3. Dualizm duszy i ciała

Już od czasów Kartezjusza, filozofia interesuje się problemem tzw. dualizmu duszy i ciała. Najkrócej mówiąc, Kartezjusz twierdził, że fizyczność i umysłowość, to dwie odrębne substancje. Jedną z nich (fizyczność) można badać przy pomocy nauk przyrodniczych, a z kolei druga (umysłowość) składa się z myśli i świadomości i jest obszarem wolności. Zauważał jednak, że te dwie odrębne substancje się w człowieku łączą. Na przestrzeni lat, pogląd o dualizmie ciała i ducha podlegał przekształceniom (np. że substancja jest jedna, natomiast ma dwojakie rodzaje własności), jednak utrzymał się po dziś dzień, np. wśród kognitywistów (zwłaszcza katolickich).
Ta teoria pięknie wpasowuje się w inną – tę o wyższości i przede wszystkim odmienności ludzi od zwierząt. Dusza (choć to termin niesłychanie szeroki i niejasny) jest przecież czymś wzniosłym i pięknym, a ciało… no trudno, skoro już jest, to niech będzie.
No i tu pojawia się mój sprzeciw. Sprzeciw wobec bardzo wielu elementów składowych opisanego wyżej myślenia, ale może zacznę od początku i posłużę się swoimi, wspomnianymi już kiedyś, nNotatkami i wymyślonym przez siebie kiedyś schematem.

nNotatki, mój autorski schemat

Teorie mówiące o dualizmie ciała i ducha oraz tym, że zwierzęcość człowiekowi „nie przystoi” zakładają, że lepszą stroną człowieka jest ta „duchowa”. Problem tkwi jednak w tym, że nikt z nas nigdy nie poznał (i prawdopodobnie nie pozna) czystej duchowości, która nie byłaby ograniczona ciałem. Skąd więc pewność, że gdyby faktycznie istniała, byłaby lepsza?
Ciało bez nie-ciała rzeczywiście może istnieć. Przykładami są wszelkie zaburzenia emocji, niskie IQ, czy brak umiejętności odróżnienia dobra od zła. Nie znamy jednak żadnych przykładów na potwierdzenie tezy, że nie-ciało może funkcjonować bez ciała! (W końcu nawet pełny paraliż nie neguje istnienia ciała.)
A to, co każe nam myśleć, że czysto cielesne popędy są gorsze od duchowych (wierzę, że błąd tkwi w ogóle w jakimkolwiek wartościowaniu ich), to nasze myśli i przekonania, czyli innymi słowy projekcje naszych mózgów. Mózg natomiast jest jak najbardziej namacalnym, fizycznym organem, z całą pewnością należącym do naszego ciała, choć wytwarzającym przestrzeń, którą interpretujemy jako duchową.

4. Co autor chciał powiedzieć?

Podsumowując ten tekst, chciałabym zaznaczyć, że nie zależy mi na tym, by kogokolwiek do czegokolwiek przekonać. Rzadko zresztą kiedy mi na tym zależy. Celem było podzielenie się swoim sceptycznym podejściem do wielkich słów, takich jak:

  • moralność
  • sumienie
  • człowieczeństwo (w znaczeniu, jakie temu słowu nadaliśmy)

Zawsze i w każdej sytuacji oczywiście warto być przyzwoitym, zawsze trzeba brać odpowiedzialność za swoje czyny i w razie możliwości jak najlepiej przewidywać skutki swoich działań. Jednak – jako zwierzęta – posiadamy też instynkty, które w sytuacjach ekstremalnych zawsze będą odgrywały najważniejszą rolę, nieważne jak byśmy chcieli wierzyć, że jednak odegra ją moralność czy nasz honorowy kodeks. A te instynkty – jeśli się uprzeć, że zwierzęta nie mają duszy – przypominają nam o naszej przynależności do świata zwierząt i świata fizyczności (cielesności). I jeśli możemy naprawdę mądrze wykorzystać swoją większą od innych gatunków samoświadomość, pamiętajmy, że naprawdę niemoralne jest ocenianie zachowań wynikających z najbardziej pierwotnej, zapisanej w nas potrzeby ochrony swojego życia.

Zajmij się jedną rzeczą, a dobrze, czyli humanizm naszych czasów

fot. Jan Lewandowski

Prawdopodobnie nietrudno zgadnąć – patrząc na wszystkie moje zainteresowania, którym ten blog jest poświęcony – jaki mam stosunek do powyższego sformułowania. Dyplomatycznie rzecz ujmując, niechętny.

– To się w końcu weź zdecyduj: piszesz prozę, zajmujesz się badaniem języka, piszesz, śpiewasz i nagrywasz własne piosenki (a nawet płyty), gotujesz i prowadzisz blog kulinarny, pozujesz do wymyślanych przez siebie sesji fotograficznych, chcesz zwiedzać świat, fascynuje cię kryminologia i dojeżdżasz na to całe Koło Naukowe Kryminalistyki UJ, czy jednak zwycięża fascynacja Grecją i planujesz tam zamieszkać, więc uczysz się języka na poważnie?
– Przecież już zdecydowałam – robię to wszystko.

– dialog z ludźmi, którzy raczej nie zostają moimi kolegami

1. Kolejne zainteresowanie?!
Chyba raczej słomiany zapał!

Oczywiście oprócz swoich zainteresowań stałych, mam też tymczasowe, które przychodzą i odchodzą (czasem odchodzą na zawsze, czasem, by się znów za jakiś czas przypomnieć). Był taki moment, w którym moja fascynacja Islandią tak przybrała na sile, że rozpisałam sobie roczny plan czytania książek: najpierw o Islandii, potem beletrystyki autorów islandzkich, sag, a na końcu podręczników językoznawczych o gramatyce języka islandzkiego (właściwie udało mi się, nie bez trudu, dotrzeć tylko do jednego), co miałam połączyć z podstawowym kursem tegoż języka. Plan udało się zrealizować prawie w całości. Poległam na nauce islandzkiego. Kiedy zorientowałam się, że pomimo posiadania słuchu muzycznego, po raz dwunasty z rzędu nie jestem w stanie powtórzyć za lektorem kolejnych słówek,  uświadomiłam sobie, że opanowanie tego języka nie jest mi najwyraźniej dane. Poprawnie umiem powiedzieć jedynie: goszczące na moich plecach:

plecami nNi

vertu góður við mig (bądź dla mnie dobry) oraz góða nótt, sofðu rótt (dobranoc, śpij dobrze), po których to słowach mój królik Psubrat zawsze momentalnie zamyka oczka.
Reakcja kogoś z otoczenia na mój islandzki czas? Walcowate:

 

odbiło ci z tą Islandią!

– przykładowa reakcja na moje zainteresowanie tymczasowe

Ciągle moim marzeniem jest podróż do ojczyzny niepowtarzalnej Björk. Mam nadzieję, że uda mi się je kiedyś zrealizować.
Czy jednak cała ta moja islandzka przygoda była tylko słomianym zapałem? Chyba nie, a jeśli nawet ktoś tak to czuje, to czy coś w tym złego? W krótkim czasie przyswoiłam bardzo dużo fascynujących informacji, dzięki którym, jeśli spotkam kiedyś na swojej drodze kogoś, kto ma rozległą wiedzę na temat Islandii, będę mieć jakikolwiek punkt zaczepienia w rozmowie z nim, a nie siedzieć ciemna jak tabaka w rogu. Nie deklarowałam jednak nigdy, że zabieram się za pisanie doktoratu z tej dziedziny.
Innym przykładem są słynne wśród moich najbliższych nNotatki dotyczące tekstów filozoficznych, które co jakiś czas ktoś mi podrzuca. (Być może kiedyś opublikuję tu jakieś, jeśli zrozumiem, co miałam w trakcie ich pisania na myśli.) To przeważnie intensywny dla mojego mózgu tydzień, w którym czytam i analizuję jakiś tekst,  a potem, ze swoim upodobaniem do tabelek i kolorowych mazaków, robię notatki z tego, jak go rozumiem. To mnie wprowadza w coś w rodzaju twórczego transu, w którym nagle zaczynam rozumieć dużo więcej (stąd brak pewności, czy dziś coś z moich nNotatek będzie dla mnie jasne). Jednak znowu – nikomu nigdy nie obiecywałam, że w związku z tym, że lubię od czasu do czasu powytężać w ten sposób swój umysł, nagle rzucę wszystko i zacznę studiować filozofię.
Czy więc fascynacje tymczasowe są jakąś formą zdrady fascynacji stałych? No i czy tymczasowość jakiejś fascynacji przekreśla jej wartość? Odpowiedź twierdząca na którekolwiek z tych pytań kompletnie by mnie zdumiała.

2. Albo…, albo…

Mam wrażenie, że uwierzyliśmy, że istnieją jedynie dwa możliwe rozwiązania większości sytuacji, w których się znajdziemy (albo coś, albo coś odwrotnego) i w ogóle nie bierzemy pod uwagę miliona całkiem innych wariantów.

– Nie możesz mieć ciastka i zjeść ciastka!
– To ja zjem jedno na miejscu, a drugie proszę mi zapakować.

– moja rozmowa z ludźmi, którzy wierzą w mit o jednym ciastku

Jednym z przykładów na nasze złudzenie wyboru jednego z dwóch jest sytuacja, w której zmieniam fryzurę. Robię to dość często, więc osoby, z którymi spotykam się tylko raz w roku na jakichś uroczystościach, niemal za każdym razem widzą mnie w nieco innym wydaniu. I mam wrażenie, że stawiają sobie za punkt honoru wybranie, czy wolą mnie w nowej czy też starej fryzurze. Zupełnie, jakbym nie mogła wyglądać fatalnie w obydwu. Albo jakbym wyczerpała jakiś nieistniejący limit podobania się im, gdyby przypadkiem przypadły im do gustu obie moje fryzury. Zupełnie, jakby moja zmiana fryzury miała u mnie wynikać z potrzeby zanegowania swojego poprzedniego wyglądu, a wokół tych wyglądów musiały się utworzyć jakieś wrogie obozy. Oczywiście piszę to wszystko trochę z przymrużeniem oka, bo nikt normalny nie poświęca włosom (zwłaszcza cudzym) jakiejś znaczącej ilości czasu, jednak mechanizm wyboru czegoś albo czegoś jest na tym przykładzie mocno widoczny.
Kolejnym, niestety nieśmiertelnym, przekonaniem jest podział umysłu na ścisły i humanistyczny. (Co dosyć bawi, kiedy przypomnimy sobie ideę humanizmu edukacyjnego i „pięć okien duszy” Williama Torreya Harrisa, wśród których oprócz literatury/sztuki Harris wymienił także matematykę). W ślad za tym idzie zadziwiająca pewność, że dziecko w szkole może być dobre albo z matematyki, albo z polskiego. Sama miałam w liceum dwójkę z polskiego ze względu na pisanie, a z kolei piątkę z matematyki za niebywałe osiągnięcie na skalę naszej klasy, jakim było regularne odrabianie prac domowych. Równocześnie pisanie (co prawda niezadowalające mojego nauczyciela, ale sprawiające mnie samej przyjemność) szło mi bez większego trudu, natomiast matematyka wymagała ode mnie jakichś nakładów pracy. Głównie z korepetytorem. Ten zresztą, kiedy mu ogłosiłam wspaniałą nowinę, że postanowiłam zdawać matematykę na maturze (zdawałam ją jeszcze w czasach, kiedy można było dokonać innego wyboru), złapał się za głowę, nie pozostawiając złudzeń, co naprawdę myśli o moim wrodzonym matematycznym talencie, jednak dopięłam swego i zdałam maturę całkiem przyzwoicie.
Czy jednak w związku z tym, że osiągnięcie wyników poprawnych w matematyce zajęło mi więcej czasu i energii, niż osiągnięcie wyników świetnych w zakresie filologii polskiej bez specjalnego wysiłku (prof. Bralczyk na studiach nie potwierdził wspomnianej opinii polonisty z liceum o moim pisaniu), oznacza, że muszę się schować do jakiejś szuflady z napisem HUMANISTA i udawać, że nie lubię liczyć czy że matematyka nie wydaje mi się niesłychanie szlachetną, a równocześnie praktyczną dziedziną? Lub – co gorsza – powinnam założyć, że mój mózg z jakiegoś powodu nie przyswaja zagadnień „ścisłych” i go w tym kierunku nie stymulować wcale? Nie jestem dla siebie aż tak okrutna.

3. Jedna rzecz, a dobrze, czyli epoka ekspertów

No i przede wszystkim skąd pewność, że jeśli się będziemy zajmować tylko jedną dziedziną, to będziemy w niej dobrzy, a jeśli większą liczbą, to już nie? Można przecież poświęcić całe swoje życie jednej rzeczy i być w niej mimo wszystko średnim (jak, podejrzewam, byłoby ze mną i islandzkim czy chemią), a można też robić wiele rzeczy i każdą z nich świetnie. Doskonałym przykładem drugiego wariantu jest jedna z moich ukochanych artystek – Laurie Anderson (malarka, rzeźbiarka, kompozytorka, wokalistka, skrzypaczka, pisarka, reżyserka i performerka). Często powtarza w wywiadach:

Kiedy mnie pytają, co poradziłabym młodym początkującym artystom, odpowiadam, że przede wszystkim nazwanie się „artystą multimedialnym” – nikt dokładnie nie wie, co to znaczy, a łatwo dzięki temu uniknąć zaszufladkowania w jakiejś jednej dziedzinie.

– Laurie Anderson

Wykształcone osoby z pokolenia naszych dziadków mają na ogół naprawdę rozległą wiedzę zarówno z zakresu swojej specjalizacji, jak i tzw. wiedzę ogólną. Często oprócz tego, jeśli mieli za młodu jakieś hobby, można się od nich bardzo dużo dowiedzieć jeszcze na temat wybranej przez nich dziedziny.
Dziś coś się zmieniło w myśleniu o przyswajaniu wiedzy i mam wrażenie, że żyjemy w epoce ekspertów wąskich specjalizacji. Jeden z moich wykładowców śmiał się, że mamy dziś specjalistów od prawego ucha, którzy rozłożą bezradnie ręce, jeśli rozboli nas ucho lewe. Nie jestem do wyżej opisanego modelu przekonana, bo jednak wąska specjalizacja jest ze swojej natury… wąska, więc niesie ze sobą ryzyko wąskich horyzontów, których jestem przeciwnikiem.
Prawdopodobnie warto też zdefiniować sformułowanie „robić coś dobrze”. Co to znaczy „dobrze”? Moim zdaniem uczciwie, z miłością i pasją – nadmierny perfekcjonizm zawsze wydawał mi się podejrzany.
Odnoszę też wrażenie, że na przykład w śpiewaniu często zbyt duży nacisk kładzie się na imponujący warsztat i rzemiosło, a zbyt mały na efekt finalny (kompozycję jakości głosu  z jakością wykonywanego utworu). A że warsztat i rzemiosło nie mają na ogół bardzo wielu wariantów, koniec końców dążymy do tego, by być kopią kogoś, kto jest warsztatowo najsprawniejszy, zamiast zastanowić się, co mamy w sobie na tyle unikatowego, by wnieść w dziedzinę, którą się zajmujemy, coś zupełnie własnego, niekoniecznie w ogóle z zakresu dobrego warsztatu. Czyli jaki ma sens nieudolna próba bycia kolejną Mariah Carey, skoro można być jedyną np. marianNą patkowską? Jedno jest związane z porażką już na wstępie, drugie – niekoniecznie, choć nigdy nie przypadniemy do gustu wszystkim. Ale to przecież oczywiste. (Na niezrozumiały dla mnie przypadek doskonałych wokalistów, którzy nie piszą własnych piosenek, spuszczę zasłonę milczenia.)
Muzyka i dążenie w śpiewie do perfekcyjności samej w sobie to oczywiście jeden z bardzo wielu przykładów skupienia się na jednym zagadnieniu z pominięciem innych, nie mniej ważnych. Takie tendencje można zaobserwować tak naprawdę wszędzie. Z kolei wszechobecni eksperci, mający pełnić rolę antidotum na niewiedzę społeczeństwa z jednej dziedziny, nie mają wiedzy z dziedzin innych, niż ich własna. Czy są więc faktycznie godni aż takiego zaufania?
Najtrafniej na to pytanie odpowiedziała wspomniana wyżej Laurie Anderson, w piosence „Only an expert”:

4. Wielofunkcyjność, ale nie
wielozadaniowość

Nie będę oczywiście nikogo zachęcać do zajmowania się mnóstwem rzeczy naraz i do szukania pasji na siłę. Mogę tylko powiedzieć, że moja wielofunkcyjność się w moim życiu akurat sprawdza i że jestem przekonana, że stymulowanie mózgu poprzez dawanie mu różnych zadań z zupełnie (czasami na pozór) odmiennych dziedzin, wpływa na tenże mózg korzystnie.
To jednak, czego jestem zdecydowanym przeciwnikiem to wielozadaniowość, czyli robienie miliona rzeczy w tym samym czasie. Jeśli chcemy coś zrobić dobrze, musimy skupić na tym całą swoją uwagę.
Widzę wspólny mianownik w części swoich pasji: tworzeniu tekstów, pisaniu piosenek, gotowaniu i uczestnictwie w sesjach fotograficznych – jest nim komponowanie i tworzenie. Jednak, mimo że w związku z tym wspólnym mianownikiem powyższe aktywności nie różnią się od siebie aż tak bardzo, każda z nich wymaga trochę innego mojego podejścia, trochę innej energii. Dlatego podstawą utrzymania higieny pracy jest dla mnie poświęcenie każdej z nich z osobna mojej uwagi w całości. Wydaje mi się to bardzo ważne, a do wszystkich swoich pasji podchodzę śmiertelnie serio.
Nic nie stoi na przeszkodzie, by przez sześć godzin zajmować się i pisaniem tekstu i gotowaniem obiadu i robieniem kolejnej porcji ćwiczeń z greki, jednak dla uzyskania satysfakcjonującego efektu, musimy sobie ten czas podzielić. Na przykład na każdą z aktywności przeznaczyć dwie pełne godziny. Wtedy przez powiedzmy dwie pierwsze godziny tylko piszemy w całkowitym skupieniu, drugie dwie – dajemy się w pełni wciągnąć w zabawę naszych kubków smakowych  baraszkujących po kuchni, a trzecie dwie ciszej lub głośniej klniemy, przedzierając się przez mur swoich ograniczeń oraz kolejne zawiłości języka greckiego. Odrywanie się na pięć minut znad zeszytu, żeby sprawdzić zupę (wyjątkiem może być pieczenie czegoś przez dłuższy czas), jest stratą czasu, bo rozpraszamy swoje skupienie i w rezultacie robimy każdą z tych czynności nie dość, że gorzej, to jeszcze dłużej.
Jednym z moich ulubionych przykładów na to, że skupienie i rzetelność popłacają, o którym wspominam nie bez satysfakcji, była sytuacja w pewnej pracy, w której zostałam wyproszona ze zmywaka (a docelowo także z pracy w ogóle), bo wkładałam płukane przez siebie naczynia do zmywarki „zbyt wolno”. Zmienił mnie kolega, który włożył je do zmywarki co prawda bardzo szybko (policzyłam, zrobił to o całe dwie minuty szybciej, niż ja), ale za to prawie w ogóle ich nie opłukiwał. W rezultacie kuchnia cofnęła wszystkie umyte naczynia, bo były nadal brudne, co kosztowało lokal całą zabawę od początku (porządne opłukanie, pięć minut ponownej pracy zmywarki, kolejna porcja płynu do zmywania oraz oczywiście dodatkowe zużycie prądu). Nie to, żebym tam chciała wracać, ale wyliczenia zdają się przemawiać na moją korzyść.
Kolega akurat pracował szybko, ale niechlujnie, natomiast to samo dzieje się za każdym razem, kiedy się oderwiemy od jednej rzeczy, by zrobić drugą – mimo najlepszych starań, rozproszenie uwagi nie wpłynie korzystnie na to, co w danej chwili robimy. Pracodawcy zdają się tego jednak konsekwentnie nie rozumieć.
(W innej pracy – biurowo-artystycznej – dowiedziałam się, że „nie jestem mężczyzną, żeby nie umieć wykonać kilku zadań naraz”, którą to frazę uważam za wyjątkowo seksistowską, choć fakt faktem – mężczyzną nie jestem.)

5. Skazani na sukces

No i punkt ostatni, czyli sukces. Zaraz za przekonaniem, że dobrze można robić rzecz z obrębu tylko jednej dziedziny, stoi kolejne, że jeśli poświęcimy jej cały swój czas i energię, automatycznie osiągniemy sukces. Jest to następna teza, z którą trudno mi się zgodzić, bo czym tak naprawdę jest sukces? Dla każdego pewnie czymś innym. W moim głębokim przekonaniu sukcesem jest zmiana świata (lub jego wycinka) na lepsze, zrobienie czegoś spektakularnego, co wpłynie na historię (moim niedoścignionym ideałem jest oczywiście mój tata, Józef Patkowski i jego nieoceniony wkład w historię polskiej muzyki elektroakustycznej). Czy naprawdę każdy ciężko i uczciwie pracujący człowiek może być na sukces w tym rozumieniu „skazany”? Równocześnie czy brak rozgłosu, kiedy się robi np. naprawdę dobrą nowatorską sztukę, jest już równoznaczny z brakiem sukcesu? Przecież z rozgłosem i poklaskiem, czy bez nich, nadal daje się światu coś pięknego i wyjątkowego.
No chyba że, mówiąc o sukcesie, mamy na myśli dobra materialne czy wręcz pieniądze. To tego już niestety nie wiem.