Kochanków rozmowy… cz. 4

fot. Bożena Szuj/Marianna Patkowska

Ponieważ moje, trwające już półtora roku, życie w związku obfituje w codzienną porcję dialogów, które uwielbiam, jakiś czas temu zaczęłam prowadzić na swoim fejsbukowym profilu cykl „Kochanków rozmowy”. Ponieważ cieszy się on dużą sympatią i popularnością wśród znajomych, postanowiłam publikować go w postaci blogowych wpisów.
Wybór takiego właśnie tytułu, jak zwykle u mnie, nie był przypadkowy, lecz głęboko przemyślany. Podkreśla dwie rzeczy, bez których udany związek nie istnieje: nieplatoniczność relacji oraz rozmowę. Mam w ogóle wrażenie, że rozmawiamy ze sobą bezustanNie, nawet milcząc, choć już słyszę uchem wyobraźni przytyki Kochanka, że ja milczę zdecydowanie rzadziej. Niech Mu będzie!

Zapraszam na kolejny, czwarty już, wpis „Z cyklu kochanków rozmowy”.

☎️ Z cyklu telefoniczne kochanków
rozmowy…

Rozmawiamy przez telefon…

Z cyklu telefoniczne kochanków rozmowy…
Wysłałam Kochankowi swoją sesję fotograficzną do szykowanego właśnie wpisu blogowego [to znaleziony w fejsbukowych wspomnieniach dialog sprzed roku]:
– Na tym zdjęciu wyglądasz jak Sienkiewicz.
– HENRYK? 😱😱😱
– KRYSTYNA! 😒😒😒
#Uff #KamieńZSerca #DoWyboruByłJeszczeKuba

Z cyklu telefoniczne kochanków rozmowy…
– Sorry, że to tyle trwa – mówię, czekającemu na mnie w samochodzie już od kwadransa Kochankowi, mimo że wyszłam tylko na chwilę do sklepu, – ale nie uwierzysz, co się stało. Nie! Nie! Nie wstawaj, co robisz? Kładź się z powrotem!
– Słucham? 🧐
– Nie, sorry, to nie było do Ciebie! Kurczę, no bo taka sytuacja… Idę do sklepu, a tam na chodniku leży facet. Oczywiście inni też idą i go widzą, ale nie reagują, więc pada na mnie. Próbuję do niego zagadać, ale nie reaguje, leży za to w pozycji bocznej bezpiecznej i widzę, że oddycha, a w ręku trzyma papier toaletowy, więc na wszelki wypadek wolę nie podchodzić za blisko. Dzwonię na 112 i mówię, że jest najprawdopodobniej pijany, ale nie umiem ocenić, czy potrzebuje karetki, czy wystarczy policja. Miła pani mówi, że posyła patrol, ja go zostawiam i idę szybko do sklepu, a teraz wracam i widzę, że się podnosi i chwiejnym krokiem idzie, a patrolu ciągle nie ma.
– 😂😂😂
– Co? Kurczę, powiedzieć mu, żeby się położył z powrotem?
– 🤣🤣🤣
– Ej no, to sytuacja beznadziejna, a Ty się ze mnie śmiejesz…
#WKońcuNicMuNiePowiedziałam #ZnaczyTemuCoCudowniePowstał #IBądźTuDobryDlaLudzi

🛒 Z cyklu sklepowe kochanków
rozmowy…

Rozmawiamy w sklepie…

Z cyklu sklepowe kochanków rozmowy…
– Bierzemy fryty? – pyta w Biedrze retorycznie Kochanek.
– No jacha! 🍟🍟🍟 A Ty zlałeś już poprzedni tłuszcz z frytownicy?
– Zlałem.
– Wow! 😍 Serio? 🤔 Kiedy? 🧐
– No… Miałem to zrobić, ale… zlałem.
🤣🤣🤣🙈🙈🙈 #IJakGoNieUwielbiać #ZnakZapytania

🚗 Z cyklu samochodowe kochanków
rozmowy…

Rozmawiamy w samochodzie…

Z cyklu samochodowe kochanków rozmowy…

Planujemy zjechać z autostrady i na pasie do zjazdu, będącym jeszcze autostradą, wleczemy się za grupką samochodów z prędkością 30 km/h. Kochanek nie wytrzymuje i zadaje pytanie retoryczne:
– Kto tam, k…, napier…la z taką prędkością, że aż można buty zgubić?
🤣🤣🤣 #NoKto #ZnakZapytania

Z cyklu samochodowe kochanków rozmowy…
Jedziemy do Castoramy i zachwycam się kolorami drzew…
– Jak pięknie! Ta trasa jesienią przypomina mi wyprawę na egzamin z prawa jazdy. W sumie… o każdej porze roku mi ją przypomina 🤷‍♀️
– 🙉🙉🙉
#MożeNiePowinnamMuTegoMówić #BoNigdyNieDaMiPoprowadzić #ZaCzwartymPodejściem #AleZdałam #Plus #LataBrakuDoświadczenia

Z cyklu samochodowe kochanków rozmowy…
– O, Brzeszcze… – mówi z zawadiackim uśmiechem Kochanek, kiedy dojeżdżamy do tychże.
– Przyznaj się, że jak jedziesz sam, to do niej wpadasz.
– Zawsze!
– Wiedziałam! Wiedziałam, że mnie z nią zdradzasz 🙉 W sumie trudno się dziwić, to tak bardzo Twój docel 🤷‍♀️ Wiek, aparycja… No i… cyc jest…
– … broszka jest!
– Wiedziałam!
🙊 #WyszłoSzydłoZWorka

👟 Z cyklu spacerowe kochanków
rozmowy…

Rozmawiamy na spacerach…

Z cyklu spacerowe kochanków rozmowy…
Drogę przebiega nam kot.
– Jejku, popatrz jak on przebiera tymi nogami. Ma cztery, a zobacz, jaki synchron! To w sumie, jak się zastanowić, takie niesamowite! – stwierdzam, zachwycona.
– Chyba rozumiem, czemu Ci się to nie mieści w głowie.
🤣🤣🤣🙈🙈🙈 #PiłDoMojejGracji #ARaczejJejBraku #Złośliwiec

Z cyklu spacerowe kochanków rozmowy…
– Czasem jak ktoś mnie wk…i – zaczyna Kochanek, wstając z drewnianego leżaka – to bym mu jeb…ł, ale jak sobie pomyślę, że mógłbym nie trafić, przewrócić się, a potem nie móc wstać, to mi się odechciewa 🤷‍♂️
#StaryCzłowiek #INieMoże

Z cyklu spacerowe kochanków rozmowy…
Zachwycona złotą polską jesienią w pewnym podhalańskim raju, macham do stojących daleko krów 🐄🐄🐄…, nie zauważając stojącego przy nich rolnika.
– Weź, bo zaraz pan pomyśli, że jemu machasz – zaczyna Kochanek – i przyjdzie Cię wydoić!
🤣🤣🤣 #Hmm #ToByłobyCałkiem #Intrygujące

Z cyklu spacerowe kochanków rozmowy.
– Przybyli z pałami pod okienko… – intonuje Kochanek.
– Ooo! Dokładnie takiego pornola kiedyś widziałam!
– 😒😒😒 Ja o policji akurat śpiewałem 🙄🙄🙄
– A, to nie. To takiego nie widziałam 🤷‍♀️
#KażdemuMożeSięCzasemPomylić #ChoćMnieSięAkurat #MyliZawsze

☕ Z cyklu poranNe kochanków
rozmowy…

Rozmawiamy rano…

Z cyklu poranne kochanków rozmowy…
– A kto to jest Ixa Ygreka? – pytam, widząc nowego lajka pod naszym wspólnym zdjęciem na fejsie od osoby, której ze znajomych z Kochanka, których mi kiedyś przedstawiał, nie pamiętam.
– Nie wiem, podbiła do mnie. Mam coraz więcej znajomych, których nie kojarzę. Wiesz, tak to jest, jak zaczynasz być popularny…
– Nie no, rozumiem, ale żeby zaraz podbijać do mojego chłopaka zamiast do mnie?… 🤔🧐🤨
#MożeDlategoNieDoMnie #ŻeJakCośWydaMiSięPodejrzane #ToOdRazuBlokuję #APodejrzane #WydajeMiSięNaOgół #Wszystko 🤷‍♀️

Z cyklu poranne kochanków rozmowy…
Przeglądam swoją pato biblię, czyli wielką, 900-stronicową „Psychopatologię” i postanawiam:
– Nie przeczytam raczej wszystkiego od deski do deski, ale na pewno przeczytam w całości dział poświęcony lękom i zaburzeniom seksualnym, choć ten drugi może nie w całości, bo…
– … mogłoby tam być coś o braku seksu, a to Cię przecież nie dotyczy – kończy za mnie Kochanek.
🤣🤣🤣 #ChodziłoMiOTranspłciowość #AleWSumie #CoRacja #ToRacja

Z cyklu poranne kochanków rozmowy…
– Co to dokładnie są gonady? Można powiedzieć, że „ale masz fajne gonady”, czy to raczej coś, co jest w środku? – pytam, leżącego w dezabilu Kochanka.
– Był taki serial „Gonady Tygrysa”.
– 🤣🤣🤣
– Czekaj, sprawdzę dokładnie w Wikipedii – Kochanek wyjmuje komórkę. – I ch…j, przekrój meduzy! 🙈 No k..a mać, a chciałem sobie coś pooglądać!
🤣🤣🤣 #MaPrzecieżMeduzę #CzyMeduzaToPies #ZnakZapytania

Z cyklu poranne kochanków rozmowy…
– To smutne – stwierdzam po wiadomości o śmierci Colina Powella. – Ile miał lat?
– Nie wiem nawet, dużo – odpowiada Kochanek. – Ale to nieistotne, bo generalnie nic przecież nie trwa wiecznie.
– Ojej… – mówię zasmucona, wtulając się w Kochanka i deklarując – ale Ty na zawsze pozostaniesz w mojej pamięci…
– 😒😒😒 Sp…alaj, nigdzie się nie wybieram!
😌😌😌 #Uff #Spróbowałby

Z cyklu poranne kochanków rozmowy…
Ja, opracowując stylizację do blogowego wpisu [kolejny znaleziony w fejsbukowych wspomnieniach dialog sprzed roku]: :
– Na przykład Syrenka Arielka, jaki byś jej zrobił kolor ust, żeby była wiarygodna?
– A kto to jest Syrenka Arielka?
– Yyyy, no postać z bajki…
– Mnie się to skojarzyło z facetem sprzedającym niemiecką chemię z Syreny Bosto na targu.
🤣🤣🤣🤷🤷🤷 #Dobra #CoDoNaszychDzieci #OnWeźmieNaSiebieEdukację #GeograficznąBiologicznąChemicznąFizycznąIHistoryczną #AJaOgarnęBajki

🫖 Z cyklu popołudniowe kochanków
rozmowy…

Rozmawiamy po południu…

Z cyklu popołudniowe kochanków rozmowy…
– To, że kobiety oskubują mężczyzn po rozwodzie, to nie stereotyp, tylko często fakt – wyjaśnia mi nieseksistowskość pewnego dowcipu Kochanek.
– W sumie masz rację, tak często się zdarza.
– Inna sprawa, że to mężczyźni doprowadzili do tego, że niektóre kobiety nie mają kariery i siedzą z dziećmi w domu.
– Też prawda.
– Plus często prawa do opieki nad dzieckiem sądy automatycznie przyznają matce, a nie ojcu, co też nie zawsze jest fair.
– No pewnie, że nie jest! Ja bym Ci od razu oddała prawa do opieki nad dziećmi!
– No właśnie, k…a, wiem… 🙉🙉🙉
#Chciał #ToMa #KobietęIdealną

Z cyklu popołudniowe kochanków rozmowy…
– Patrz! – proszę Kochanka. – Dziś weszłam na wyższy level miłości i kiedy Ci zabrakło, to… oddałam Ci swój własny makaron z talerza! 😊😊😊 Inna sprawa, że trochę z poczucia winy, że nałożyłam Ci mniej niż sobie… no ale Ci oddałam.
– Wow… Czy jestem pierwszym mężczyzną, z którym dzielisz się jedzeniem?
– Hmm… no w sumie tak. I znaj moje wielkie serce, bo choć pisałam, że miłość to nie ból, to jednak… był to ból….
– Jezu, jaką Ty będziesz matką? – zapytał Kochanek, po czym sam sobie odpowiedział – … najedzoną!
🤣🤣🤣 #ParentsFirst #HappyWifeHappyLife #ChoćToJednakNieOTym #AleBlisko #Tak #JakByKtoPytał

Z cyklu popołudniowe kochanków rozmowy…
– Dobra wiadomość jest taka, że znalazłem kluczyki do samochodu, więc nie muszę kupować nowego, żeby do Ciebie wrócić – zwierza mi się Kochanek.
– Och! To doskonała wiadomość! ❤
– Tak, będę się musiał z tym rupieciem męczyć jeszcze kilka lat.
– Ej, nie mów tak o mnie!
🤷‍♀️🤷‍♀️🤷‍♀️ #NoNiechNieMówi

Z cyklu popołudniowe kochanków rozmowy…
Piszę recenzję tegorocznej WJ, do czego studiuję swoje notatki oraz książkę programową. I dzielę się z Kochankiem:
– Przeczytam Ci, jak ładnie opisał swój utwór kompozytor z tego poniedziałkowego koncertu ze stołami. Nazywa się SukJu Na.
– Jak? Fuck You Too?
– 🤣🤣🤣
🙈🙈🙈 #ŻartZNazwiska #Najgorzej #INajlepiejRównocześnie

Z cyklu popołudniowe kochanków rozmowy…
Widzę, że Kochanek bez słowa wpatruje się w jeden punkt. Dopytuję więc:
– Ej, wszystko dobrze?
– Tak. Tylko głośno myślę.
🤣🤣🤣 #NoIDopiero #SięWystraszyłam

🍻 Z cyklu wieczorne kochanków
rozmowy…

Rozmawiamy wieczorem…

Z cyklu wieczorne kochanków rozmowy…

– Wiesz, nawet mi się podoba, że staliśmy się w tym roku abstynentami – zwierzam się Kochankowi, bo początki naszego związku obfitowały we wzmożone wspólne picie. – W sumie bycie abstynentem z Tobą jest tak samo fajne, jak bycie alkoholikiem, a wychodzi taniej 🤷‍♀️
– 🤣🤣🤣 Dokładnie!
#DomowyBudżetZGumyNieJest

Z cyklu wieczorne kochanków rozmowy…
– Kurczę, właśnie doznałem olśnienia! – stwierdza Kochanek.
– Dajesz! Może się nam to uda spieniężyć!
– Nie no, tego właśnie nie spieniężymy. Raczej dostaniemy jeszcze większej depresji… 🤷‍♂️
#Super #TegoMiByłoTrzebaWłaśnie #WPaździerniku

🛏 Z cyklu nocne kochanków
rozmowy…

Rozmawiamy w nocy…

Z cyklu nocne kochanków rozmowy…
Kiedy wchodzę do naszej alkowy, Kochanek już śpi, więc nachylam się nad Nim, szepcząc Mu do ucha:
– Dziękuję, że jesteś 😘
– Dziękuję… – zaczyna odpowiadać mi przez sen.
– 😍 🥰 🤩
– … że mnie budzisz.
#NaJawie #CzyWeŚnie #NiezmienNieSarkastyczny #ZaToTeżGoUwielbiam #ChoćCzasami #JednakPomimoTego

🤯 Z cyklu o snach kochanków
rozmowy…

Rozmawiamy też o… moich snach…

Z cyklu o snach kochanków rozmowy…
– To nie fair! – oburzam się zaraz po obudzeniu ja.
– Jeszcze śpisz i bredzisz, czy już się obudziłaś? – sprawdza Kochanek.
– Nie, bo wynajmowaliśmy taki dom, czy kanciapę, czy tam coś. I on mi powiedział, że jeśli ja będę chciała uprawiać z nim seks, to muszę mu zapłacić 140 zł (a to potem w ogóle się okazało, że 160 zł), a z kolei gdyby on chciał ze mną, to to będzie 20 zł i on już je płaci w czynszu!
– 🤣🤣🤣🤣🤣🤣🤣
– Ej, co się śmiejesz! Czuję się wydy…na… w dodatku podwójnie 😠😠😠
– 🤣🤣🤣🤣🤣🤣🤣🤣🤣🤣🤣🤣🤣
#ZeroWsparcia #AToNaMaksaNieFairByło #DoTerazCzujęNiesmak

P.S. A kiedy nie rozmawiamy, włączamy na pełny regulator naszą ulubioną płytę Kur (którą onegdaj Kochanek wydał w swojej wytwórni) i śpiewamy razem np. tę piosenkę:

Co znaczy „kochać siebie”?

fot. Bożena Szuj/Marianna Patkowska

Pod jednym z wpisów dostałam od swojego wiernego Czytelnika komentarz, który mocno mnie poruszył. (Właściwie nastąpiła wymiana kilku komentarzy.) Nie naruszę tajemnicy korespondencji, cytując fragmenty, bo nasze wiadomości znajdują się w dostępnym dla wszystkich miejscu, jednak celowo nie będę go wskazywać.

Co znaczy „kochać siebie”? Jestem sam, samotny źle mi z tym, ale wszyscy mówią „pokochać siebie”. Ok, ale co to znaczy? Wydaje mi się, że to o coś innego chodzi. Ja nie potrafię znaleźć tego włącznika, aby ktoś mnie pokochał. […] chętnie przeczytam, jak Ty to widzisz. Mam blokadę, której kompletnie nie rozumiem. Nawet nie potrafię do tego podejść od jakiejś strony. To straszne uczucie. To jest tak, jak bym nie mógł dokończyć puzzli, bo brakuje mi tego jednego kawałka. Samotność to straszne uczucie. To ból, który trudno opisać. Brak dotyku drugiej osoby. Podłe odczucie. Czekam aż napiszesz.

– napisał Czytelnik

Bardzo mi przykro. Myślę, że ten ból jest często interpretowany jako brak innej osoby, ale tak naprawdę nikt oprócz nas samych nie jest w stanie wypełnić naszej pustki. Szukamy na zewnątrz, ale rozwiązanie jest w nas samych. Też wpadam w tę pułapkę i bycie w niej w związku jest jeszcze gorsze niż samemu, bo przerzucamy na partnera nierealne oczekiwania, których nie może spełnić. Rozwiązaniem naszej samotności nie jest drugi człowiek. Postaram się stworzyć jakiś wpis o tym.

– odpowiedziałam

Minęło trochę czasu. Z różnych powodów pomysł napisania o tym, jak się pokochać i co to w ogóle znaczy, zaczął mi się wydawać swoistą ironią losu, zważywszy na stan psychiczny, w jakim się znalazłam. Z drugiej strony poruszający komentarz, w którym wyczułam oprócz zdumiewającej otwartości i szczerości także bezradność, bezsilność oraz wołanie o pomoc sprawił, że nie umiałam przejść obojętnie wobec dość jednak jasno wyartykułowanej prośby o wpis. Spróbuję sprostać.

💊 Jesienna deprecha

fot. Bożena Szuj/Marianna Patkowska

Zacznę od obniżenia nastroju, stanów lękowych i depresyjnych, na które prawie wszyscy jesteśmy podatni podczas tej pięknej, ale trudnej dla naszej psychiki pory roku. Chociaż to pozornie nie na temat, jednak na przykład towarzyszące nam od dłuższego czasu poczucie samotności może się nasilać i sprawiać wrażenie przeszkody, z którą sobie sami nie poradzimy. Prawda jest natomiast taka, że rzeczywiście możemy sobie nie poradzić sami, ale nie z samotnością (lub każdym innym przytłaczającym nas problemem), tylko ze stanem psychicznym, z którym trzeba się po prostu udać do lekarza. Wszyscy do znudzenia powtarzają, więc powtórzę i ja: jeśli złamiemy nogę, boli nas ząb lub drastycznie pogorszy nam się wzrok, idziemy do lekarza. Niektórzy z nas mają może pewne opory, ale większość jest jednak zgodna, że nie ma co ze złamaną nogą leżeć i dywagować, czy przypadkiem samo nie przejdzie. Raczej wiemy, że nie przejdzie. Zdrowie psychiczne jest mniej oczywiste, niedużo o nim wiemy, być może czasem boimy się – nie umiejąc się przecież sami zdiagnozować – czy nasza sytuacja się już kwalifikuje do odwiedzenia psychiatry, czy jeszcze nie. (Mnie długo powstrzymywały takie właśnie opory.) Analogicznie mogę tylko napisać, że idąc do internisty z objawami przeziębienia rzadko kiedy zakładam, że to na pewno grypa, albo na pewno angina. Nie wiem. Często to ani jedno, ani drugie. Jednak jeśli moje samopoczucie utrudnia mi codzienne funkcjonowanie, a w dodatku boję się, że kogoś tym zarażę, wolę sprawdzić. Nie zdarzyło mi się jeszcze, żeby internista mnie wyśmiał, że przychodzę do niego z głupotą.
Myślę, że jeśli jest w nas „trudny do opisania ból”, który nie trwa dzień czy dwa, ale dłuższy czas, to nawet, jeśli go sobie racjonalizujemy (chociażby tym, że jesteśmy sami), warto odwiedzić psychiatrę i sprawdzić, czy to, co się z nami dzieje, mieści się w jakiejś normie, czy nie. Mądry psychiatra nie tylko przypisuje leki, jeśli stwierdzi, że są one pacjentowi potrzebne, ale też potrafi wskazać odpowiednią terapię. A jeśli trafimy na kiepskiego (ja się trochę naszukałam w życiu), nie poddawajmy się i szukajmy do skutku.

Załączam krótki filmik o tym, o czym napisałam wyżej, który nagrałam i zamieściłam na swoim kosmetycznym fanpage’u:

oraz piosenkę z jednej z najciekawszych polskich płyt „P.O.L.O.V.I.R.U.S.” Kur:

fot. Bożena Szuj/Marianna Patkowska

💊 Miłość

fot. Bożena Szuj/Marianna Patkowska

Co znaczy „kochać siebie”? Myślę, że problem z odpowiedzią na to pytanie jest taki, że dla każdego prawdopodobnie znaczy trochę co innego. Staram się nie dawać ludziom rad, bo wiem, że to, co mi służy, nie musi wcale służyć drugiemu człowiekowi. Spróbuję więc opisać swoje własne doświadczenia.

Ok, ale co to znaczy? Wydaje mi się, że to o coś innego chodzi. Ja nie potrafię znaleźć tego włącznika, aby ktoś mnie pokochał. […]

– napisał w cytowanym wyżej komentarzu Czytelnik

Zdaję sobie sprawę, że sformułowanie: szukaj w sobie, nie poza sobą może zabrzmieć jak wyświechtany frazes. W dodatku bez dogłębnego jego zrozumienia, niezwykle trudny do wprowadzenia w życie. Bardzo mądrze mówi o tym Iyanla Vanzant, warto jej posłuchać:

Wracając jednak do treści komentarza, ten włącznik jest w każdym z nas i miłość innych osób jest czymś w rodzaju bonusu, a nie celem samym w sobie. Uświadomienie sobie tego jest bolesne, bo przewraca do góry nogami nasze dotychczasowe myślenie, ale mogę obiecać, że jak już sobie wszystko poukładamy w ten nowy sposób, doświadczymy szczęścia, jakie nam się nawet nie śniło.
To, co mnie najmocniej poruszyło w słowach Czytelnika, to krzyczące z nich poczucie samotności i braku. Jestem przekonana, że sposobem na najtrudniejsze nawet problemy jest zmierzenie się z nimi. Innymi słowy, jeśli czujemy samotność, nie umniejszajmy jej, ale spróbujmy się w nią właśnie zagłębić. Odpowiedzmy sobie na pytanie, jak ją interpretujemy. Czym dla nas jest (mogę zagwarantować, że dla każdego będzie czymś nieco odmiennym). Najlepiej spiszmy to sobie na kartce; w punktach. Potem zastanówmy się, jak każdy z tych punktów można rozwiązać. Jeśli marzymy o królewiczu na białym koniu czy zafascynowanej nami królewnie, odbieramy sobie możliwość rozwiązania tego problemu lub raczej zaspokojenia tej potrzeby we własnym zakresie, bo cały ciężar naszego szczęście przerzucamy na kogoś, kto ma przyjść i nam je dać, a takie myślenie prowadzi do budowania związków toksycznych. Jeśli rozłożymy poczucie samotności na czynniki pierwsze, szybko zobaczymy, że niektóre z naszych potrzeb da się zrealizować szybciej niż inne. Jeśli brakuje nam kontaktu z ludźmi, spróbujmy częściej wśród nich przebywać (lokale, grupy dyskusyjne lub nawet grupy wsparcia), a jeśli nie mamy takiej możliwości, poszukajmy jej w internecie. W mediach społecznościowych jest wiele wartościowych grup tematycznych, gdzie możemy spotkać osoby podzielające nasze pasje lub światopogląd. Jeśli brakuje nam głębszych rozmów z drugim człowiekiem, a nikogo takiego nie mamy w pobliżu i to nas frustruje oraz obniża nasze samopoczucie, warto sprawdzić możliwości psychoterapii dostępnej dla osób w naszym miejscu zamieszkania (w Ośrodku Interwencji Kryzysowej można uzyskać bezpłatną pomoc, nawet nie posiadając ubezpieczenia). Czy to alternatywa dla kawy z przyjacielem czy długo wyczekiwanej randki? Oczywiście nie, ale jeśli za naszym poczuciem samotności stoją poważniejsze problemy np. w nawiązywaniu relacji, dobry terapeuta to wychwyci i zaproponuje terapię dostosowaną do naszych potrzeb (ewentualnie odeśle nas tam, gdzie dostaniemy fachową pomoc).
Zdefiniowanie miłości własnej wymaga od nas zdefiniowania, czym w ogóle jest dla nas miłość do drugiej osoby. Często łatwiej nam się nad tym zastanowić dopiero, kiedy odpowiemy sobie na pytanie, kim jest ta osoba oraz kim jest dla nas. W tym miejscu odsyłam do tekstu „Kim jestem”, w którym opisałam wspaniałe ćwiczenie zaproponowane przez wspomnianą Iyanlę Vanzant, pomagające nam samym się zdefiniować. Skoro mamy się pokochać, musimy się najpierw lepiej poznać.
Na ogół też niestety traktujemy siebie gorzej niż innych, więc myślę, że pierwszym krokiem do wprowadzenia w życie tej enigmatycznej miłości własnej może być zmienienie stosunku do siebie na taki, jaki mielibyśmy do kogoś, kogo byśmy kochali.

fot. Bożena Szuj/Marianna Patkowska

💊 Czułość

fot. Bożena Szuj/Marianna Patkowska

W dzisiejszym, bardzo z wielu powodów podzielonym, świecie brakuje czułości. Na mnie stres związany z toksycznymi zachowaniami innych ludzi bardzo mocno oddziałuje i potrafi zaburzać moją samoocenę. Nauczyłam się nie oceniać już, czy to dobrze, czy źle, czy powinnam mieć tak, czy siak. Czy powinnam to i tamto zmienić, czy nie. Mam tak i już. I teraz posiadając tę wiedzę na swój temat, staram się podchodzić do siebie sama z maksymalną łagodnością i czułością. Efektem ubocznym tego zachowania jest zresztą umocnienie własnej samooceny i większa odporność na to, na co nie mam wpływu.
W tej chwili całkowicie wyeliminowałam nazywanie siebie i w żartach, i w myślach słowami obraźliwymi i przemocowymi (co się kiedyś zdarzało: „ależ idiotka ze mnie!”, „jestem głupia, totalnie zapomniałam”, „widać nie starczyło mi intelektu”). Jestem mądra period. Jestem inteligentna period. A czasem coś mi nie wyjdzie, tak jak bym chciała (lub jak ktoś by sobie życzył), o czymś zapomnę, czegoś nie skojarzę na czas – każdy miewa gorszy dzień. Dziś jestem na tyle wrażliwa na dowalanie sobie samemu, że interweniuję nawet, jak ktoś w moim towarzystwie robi to sobie. Może psuję zabawę, może go peszę czy wysadzam z siodła, ale z serdecznym uśmiechem, proszę:

Nie mów takich rzeczy o sobie w moim towarzystwie. Bardzo źle się z tym czuję.

Na ogół atmosfera na chwilę wtedy gęstnieje, ale trudno. Wierzę, że wzbudzam swoją postawą w ludziach chociaż chwilową refleksję.
Nie mam już problemów z przemocowym zwracaniem się do siebie, ale w momentach stresu bywam sobą zniecierpliwiona i wtedy wychodzą ze mnie wszystkie poupychane w podświadomości nieprzyjemne odzywki innych na mój temat. Kiedy zaczynam się lekko besztać, popychać czy pospieszać w myślach, szybko już to wychwytuję i zarządzam natychmiastowy reset. Przywołuję wszystkie swoje nNi do porządku, głęboko oddycham i przytulam sama siebie (nie, to nie jest ani głupie, ani śmieszne). Rozumiem, że im jest mi trudniej, tym łagodniej i czulej muszę sama do siebie podejść. Zmiana sposobu mówienia do siebie (nawet w myślach) jest zmianą ogromną, otwierającą nas nie tylko na samych siebie, ale też na innych ludzi.

fot. Bożena Szuj/Marianna Patkowska

💊 Pokarm

fot. Bożena Szuj/Marianna Patkowska

Wydaje mi się też, że jakąś formą miłości własnej jest zadbanie o odpowiedni pokarm zarówno dla naszej duszy, jak i naszego intelektu, bo to sprzyja rozwojowi. Co dokładnie mam na myśli? Przede wszystkim świadomą selekcję wszelkich treści, które przyswajamy i dbałość to, by były wartościowe. U mnie punktem zwrotnym była całkowita rezygnacja z oglądania telewizji (a ponad rok temu również z posiadania telewizora). Stopniowo, rezygnując z tego nośnika, zaczęłam też rezygnować z telewizyjnych propozycji dostępnych w internecie. Dziś oglądam wyłącznie bardzo starannie wyselekcjonowane przez siebie treści, które wzbogacają moją wiedzę z różnych dziedzin (często równocześnie pomagając mi przyswoić język obcy), pobudzają do myślenia lub mają walory artystyczne. Siedzenie przed telewizorem to pozwalanie się karmić gotową, ogłupiającą papką (nawet, jeśli włączymy go w celu obejrzenia konkretnego filmu, dopadną nas prędzej czy później reklamy). W internecie to my decydujemy, co chcemy, a czego nie chcemy oglądać.
Kolejnym ważnym pokarmem są książki, które czytamy i sztuka, której doświadczamy (płyty, filmy, sztuki plastyczne). Ich zadaniem jest nie tylko dostarczanie rozrywki i wypełnianie naszego czasu; dobrze, by w nas coś zasiewały, pobudzały do refleksji, rodziły w nas zachwyt lub przeciwnie – obrzydzenie czy bunt. Ambitna literatura i sztuka ma wielką moc. Warto podejść do niej z pokorą, odrzucając snobizm (lub lęk o to, że zostaniemy o niego posądzeni) i mając na uwadze wyłącznie własny rozwój.
Pokarmem są także ludzie, jakimi się otaczamy. Ograniczajmy sobie czas z tymi, z którymi czujemy się źle, którzy są toksyczni i wpływają na nasze samopoczucie negatywnie (czerpmy z tego lekcje, bądźmy za nie wdzięczni, ale póki nie uda nam się złapać potrzebnego dystansu, dawkujmy sobie ich towarzystwo). I, analogicznie, dążmy do tego, by spędzać więcej czasu z tymi, którzy pomagają nam wzrastać.
Mnie osobiście bardzo pomogło też odstawienie fast foodów, takich jak: plotki czy ocenianie. Z plotkami łatwo poszło, bo nigdy nie byłam nimi specjalnie zainteresowana, ale dziś nie zdarza mi się już też bezmyślnie klikać w jakieś nastawione na klikalność nagłówki (co łączy się również z bardziej świadomym korzystaniem z internetu). Nie odpowiadam też na pytania: Co u kogoś?, Z kim się spotyka?, Dlaczego się rozstał? nawet – a może przede wszystkim – kiedy znam na nie odpowiedź. Wychodzę z założenia, że nie jest moją rolą przekazywanie dalej ekscytujących fragmentów z czyjegoś życia. Chętnie za to wyciągam telefon, wybieram numer do omawianej osoby, by sama, jeśli sobie życzy, odpowiedziała na nurtujące innych pytania. Mnie nie nurtują.
Z ocenianiem sprawa ma się o tyle gorzej, że niektóre rzeczy zostały nam wdrukowane w dzieciństwie i trudno się od tych złych nawyków zupełnie uwolnić, ale próbuję. Jeśli złapię się na ocenianiu kogoś lub siebie samej, z dużą wyrozumiałością i spokojem próbuję sobie przypomnieć, jak bardzo świat jest zróżnicowany i nieoczywisty, wobec czego jak bardzo nasze prywatne oceny są oderwane od rzeczywistości obiektywnej, jeśli ta w ogóle istnieje.

fot. Bożena Szuj/Marianna Patkowska

💊 Akceptacja

fot. Bożena Szuj/Marianna Patkowska

Akceptacja siebie, ale też punktu, w którym się chwilowo znajdujemy to chyba najtrudniejsze zadanie, bo wymaga od nas zdjęcia wszystkich filtrów, przez które patrzymy na świat – np. takiego, że potrzebujemy drugiej połówki, że dopiero czyjaś bliskość nas dopełni, czy że samotność jest naszym przekleństwem. To, że naprawdę możemy tak myśleć i czuć to jedno, ale to, że są to jedynie filtry, które mogą nam przesłaniać prawdę, to zupełnie inna sprawa.
Mój tata, który był jedną z najmądrzejszych osób, jakie znałam, zawsze mi powtarzał:

Nie będziesz szczęśliwa w związku, jeśli nie nauczysz się być szczęśliwa sama ze sobą.

– Józef Patkowski

Zawsze mi się te słowa podobały, ale minęło bardzo wiele lat, zanim zrozumiałam, co naprawdę oznaczają. Tylko my sami wiemy (czasem ta wiedza jest głęboko ukryta i musimy trochę się jej w sobie naszukać), jak się uszczęśliwić i co nam służy. Jeśli przerzucimy to na drugą osobę, która takich kompetencji nie ma, to w najlepszym wypadku będziemy rozczarowani, że nie dostajemy od niej tego, czego i tak nam nie może dać, a w najgorszym zostaniemy wykorzystani (świadomie lub nieświadomie).
W moim życiu momentem przełomowym było rzeczywiście spotkanie Drapieżnika, a potem dalszy z Nim rozwój wypadków, ale wcale nie dlatego że mnie dopełnił. Wręcz przeciwnie! Dopiero, kiedy zrozumiałam, ile jest we mnie siły, jak bardzo zintegrowana ze sobą potrafię być i jak bardzo umiem sobie wyobrazić swoje życie samej już do końca bez czekania na księcia z bajki, żalu, frustracji czy poczucia braku spełnienia, okazało się, że Drapieżnik jest właśnie TYM CZŁOWIEKIEM. Nawet się jakoś specjalnie z tego powodu nie ucieszyłam, bo poczułam barkami wyobraźni spadający na mnie właśnie ciężar odpowiedzialności nie tylko za siebie, ale też (w połowie, ale zawsze) za związek, w który wchodzę. Dziś jednym z fundamentów naszej relacji jest świadomość odrębności i to, że w chwilach słabości oczywiście się wzajemnie wspieramy, ale pamiętając o tym, że słabość i zależność to sytuacje przejściowe, a zdrowy związek to nie dwie połówki, tylko dwie odrębne, samostanowiące całości.
Innymi słowy, jeśli wiemy, co jest zdrowe, łatwiej wychwycimy to, co takie nie jest, żeby móc się wyleczyć. Zdrowa nie jest ucieczka od samego siebie w ramiona innego człowieka (jeśli sami ze sobą nie wytrzymujemy, on z nami nie wytrzyma tym bardziej). Zdrowa jest taka relacja z samym sobą, w której nie będziemy odczuwać żadnego braku i pustki. Zbudowanie jej jest możliwe. A jeśli, już uleczeni i szczęśliwi sami ze sobą, poznamy kogoś również wewnętrznie zintegrowanego i poczujemy się gotowi na stworzenie związku, to pięknie. Jednak wtedy będziemy go chcieli, a nie potrzebowali. Wszystko, czego potrzebujemy mamy w sobie!

fot. Bożena Szuj/Marianna Patkowska

P.S. Na deser łączę magiczną piosenkę Björk.

fot. Bożena Szuj/Marianna Patkowska

Łańcuch siostrzeństwa

artykuł z mojej e-gazety “Halny – wiatr zmian”

W piątek 12 listopada, odbył się milczący protest pod nazwą Łańcuch siostrzeństwa zainicjowany przez Strajk Kobiet Podhale. Związaliśmy się wszyscy (Strajk Kobiet Podhale tworzą nie tylko kobiety) czerwoną wstążką, trzymając w milczeniu transparenty oraz zbierając podpisy pod projektem ustawy „Legalna aborcja. Bez kompromisów”. Głównym powodem naszego wyjścia na ulicę była oczywiście tragiczna historia Izy z Pszczyny oraz wszystkich pozostałych kobiet, które straciły życie w wyniku zaniedbań sparaliżowanych zmieniającym się prawem lekarzy.

#AniJednejWięcej

Nie wszyscy zdają sobie chyba sprawę z tego, że zaostrzenie prawa aborcyjnego uderza nie tylko w kobiety, które chcą usunąć niechcianą ciążę. Zaostrzenie prawa aborcyjnego uderza także w kobiety, które pragną w ciążę zajść i nie mieć utrudnionego dostępu do niezbędnych przecież badań prenatalnych. Wreszcie uderza też w kobiety noszące w sobie płód uszkodzony i chory. Przez „zaostrzenie prawa aborcyjnego” rozumiem nie tylko dążenia polityków do wprowadzenia nieludzkiego i bestialskiego całkowitego zakazu aborcji, ale również gigantyczną presję, jaką wywierają na lekarzy, którzy, będąc pod nią, popełniają błędy. (Tym przypadkiem była m.in. tragiczna historia Izabeli z Pszczyny.) Ta sytuacja to paraliż polskiej ginekologii, w związku z czym żadna kobieta nie powinna czuć się w tym kraju bezpieczna nawet, jeśli uważa, że problem jej nie dotyczy. Niestety dotyczy.
W swoim ostatnim tekście „Złe wychowanie” napisałam, że umiem zrozumieć rozterki moralne ginekologa, który będąc, jako człowiek, zadeklarowanym przeciwnikiem aborcji, musi ją wykonać. (Napisałam równocześnie też, że jeśli nie potrafi swoich przekonań oddzielić od wynikających z wyboru specjalizacji obowiązków – do czego są zdolni tylko nieliczni – nie powinien zostawać ginekologiem.) Absolutnie jednak nie ma we mnie zgody na narzucanie swoich przekonań innym ludziom. Trudność, którą rozumiem, widziałam w konieczności wykonania tego zabiegu komuś, a nie w konieczności pogodzenia się z tym, że inni ludzie mają odmienne przekonania i chcą postępować zgodnie z nimi. Osobiście znam wielu przeciwników aborcji i ani jednej osoby, która byłaby jej zwolennikiem – ludzie opowiadający się za prawem do legalnej aborcji są zwolennikami prawa do wolnego i świadomego wyboru.
Na przestrzeni lat moje podejście do tematu aborcji (czysto zresztą teoretyczne, bo nigdy nie dotyczył ani mnie, ani moich najbliższych) się zmieniało. Dziś, przy całkowitym zrozumieniu dla tych, którzy powtarzają, że problem jest złożony i bardzo trudny, podpisuję się pod wszystkimi postulatami ustawy obywatelskiej „Legalna aborcja. Bez kompromisów”, która zapewniłaby „prawo do bezpiecznego przerywania ciąży do 12. tygodnia, a w szczególnych przypadkach także po 12. tygodniu”. Obszarem, który mamy do zagospodarowania naszymi przekonaniami religijnymi i światopoglądowymi (w wyniku których np. personifikujemy płód) jest tylko i wyłącznie nasze własne życie. Legalna aborcja to przede wszystkim wolność wyboru (a nie nakaz aborcji dla tych, którzy chcą rodzić, w tym też bardzo chore dzieci). Legalna aborcja to również zmniejszenie szarej strefy i zwiększenie bezpieczeństwa kobiet, które z przeróżnych, na ogół bardzo dramatycznych powodów się na aborcję decydują.
Historia kołem się toczy i znamy z niej nie tylko pomysły segregacyjne Adolfa Hitlera (co niestety wyborcom partii obecnie rządzącej ciągle nie zapala w głowie czerwonej lampki), ale również rządy Nicolae Ceaușescu. Dyktator i prezydent Rumunii (1967 – 1989) wprowadził w połowie lat 80. całkowity zakaz i aborcji, i antykoncepcji, a dodatkowo nakaz urodzenia najpierw czwórki, a potem już piątki dzieci. Dostęp do antykoncepcji, a ściślej wyłącznie prezerwatyw, miały kobiety po czterdziestym piątym roku życia (bo mogłyby urodzić dzieci chore) oraz te, które „wyrobiły normę”, rodząc najpierw czworo, a potem pięcioro dzieci. Jaki był efekt zmuszania kobiet do rodzenia? Jedne się okaleczały, żeby poronić, ryzykując oczywiście swoim zdrowiem, często też życiem oraz karą pozbawienia wolności, a inne karnie rodziły tyle dzieci, ile było trzeba, po czym… oddawały wszystkie. To dosyć wyraźnie pokazuje, że nie da się zmusić kobiety do urodzenia, zatrzymania i pokochania dziecka, którego nie chce. Domy dziecka w Rumunii były w tym czasie przepełnione, a warunki w nich panujące – tragiczne. Dzieci w pewnym momencie zamiast imion dostawały numery. Nie wszystkie miały nawet jakiekolwiek szanse, by przeżyć. Efektem tej zbrodniczej polityki było całe pokolenie niechcianych ludzi obarczonych ogromnymi traumami.

Od 2000 roku amerykańscy i rumuńscy naukowcy związani z Bucharest Early Intervention Project badali mózgi u 136 dzieci w 30. miesiącu życia, 42. miesiącu, a następnie w wieku 4, 8, 12 i 15 lat. Według wyników u dzieci dorastających w placówkach państwowych iloraz inteligencji był średnio o 2-3 odchylenia standardowe niższy od dzieci wychowanych w normalnych rodzinach.

– „Effect of Early Institutionalization and Foster Care on Long-term White Matter Development”  jamanetwork.com, 2015

Skoro partia obecnie rządząca obiera podobny kierunek (choć Ceaușescu za poddanie się aborcji przywidywał maksymalnie „tylko” dwa lata więzienia), niech przypomni sobie jedyny jasny punkt tej historii, czyli to, jak Ceaușescu skończył. Rozliczymy was!

Mężczyzn zapraszamy –
seksizmowi dziękujemy

jeden z wielu transparentów, które Strajk Kobiet Podhale rozwiesił przy Oczku Wodnym w Zakopanem 8 marca, przedstawiających internetową wymianę uprzejmości z okazji Dnia Kobiet

Kiedy zbieraliśmy podpisy pod projektem ustawy „Legalna aborcja. Bez kompromisów”, wielu mężczyzn pytało z pewną nieśmiałością, czy – mimo że to Łańcuch siostrzeństwa i sprawa dotycząca przede wszystkim kobiet – również mogą się podpisać. Po pierwsze naturalnie, że tak! Po drugie odrobinę zaniepokoiło mnie to, że jeszcze nie dla wszystkich jest to oczywiste. Kwestie zarówno bezpiecznego prowadzenia ciąży, jak i możliwości jej usunięcia nie dotyczą wyłącznie kobiet. Zaostrzenie prawa aborcyjnego uderza przede wszystkim w nie, ale mają na ogół w swoim otoczeniu kochających, wspierających i martwiących się o nie partnerów, ojców, braci, przyjaciół. Oni też mają przecież prawo głosu w tej sprawie! Jako feministka wyznaję równość i myślę, że wbrew pozorom niewiele jest problemów dotyczących tylko kobiet albo tylko mężczyzn. Współistniejemy ze sobą. Jeśli jest w nas choć odrobina empatii, problemy ludzi innej płci, orientacji czy rasy nie powinny być nam obojętne.
Choć sytuacje, które chcę opisać, wydarzyły się tylko dwa razy i prawdopodobnie nie wynikały ze złej woli (dodatkowo obaj ich bohaterowie podpisali projekt, co mogłoby się wydawać najistotniejsze), jednak wydają mi się warte poruszenia, bo pokazują, że jest jeszcze trochę do zrobienia w kwestii uwrażliwiania społeczeństwa na problem seksizmu. Myślę, że prawienie komplementów komuś, kogo nie znamy, jest zawsze dosyć ryzykowne. Sama akurat nie mam problemu z przyjmowaniem komplementów od obcych (jeśli nie przekraczają moich granic), jednak kiedy nieznajomy mężczyzna informuje nas, że podpisze się pod czymś tak ważnym, jak projekt ustawy dotyczącej dostępu do aborcji „bo takie ładne panie podpisy zbierają”, to po pierwsze ogarnia mnie panika, kogo do zbierania podpisów wytypuje Ordo Iuris i czy pan nie znajdzie się kiedyś w niewłaściwym miejscu o niewłaściwym czasie,  a po drugie… to jeden z gorszych powodów. Drugi pan wszedł z nami w dyskusję, tłumacząc, że podpisuje się z pełnym przekonaniem, ale że przyciągnięcie jego uwagi naszą aparycją jest jak dobry chwyt marketingowy i on to szanuje. Od razu przypomniała mi się moja niedawna wizyta w jednym ze sklepów z artykułami budowlanymi, gdzie gładź szpachlową czy inną szlifierkę stołową reklamował plakat z panią w bikini, zupełnie jak w czasach, kiedy miałam lat siedem. Sęk w tym, że posiadanie seksapilu jest niezależne od płci. Mężczyźni nie pociągają może heteroseksualnych mężczyzn, ale pociągają heteroseksualne kobiety i również mogliby z powodzeniem być uprzedmiatawiani i sprowadzani do swojej nieraz kuszącej aparycji przez kobiety na ulicach, a jednak (przynajmniej w większości) nie są. Jeśli nie mamy pewności, czy coś jest seksistowskie, czy nie jest – zamieńmy płcie rolami. Jak odebralibyśmy kobietę, która dołoży się do zbiórki na chore dziecko, bo taki przystojny pan zbiera pieniądze? Mam nadzieję, że źle, bo jedno i drugie zachowanie jest zwyczajnie nie na miejscu.
(Inna sprawa, że nasze strajki są dla mnie jedyną okazją, kiedy mogę usłyszeć, że jestem brzydka oraz seksualnie odpychająca, więc nie dam sobie tego tak łatwo odebrać!)

Dobra zmiana

fot. Strajk Kobiet Podhale

Lecz ludzi dobrej woli jest więcej – śpiewał Czesław Niemen, a ja podchodziłam do tych słów zawsze ze sporą rezerwą (zresztą nie bez powodu – 60% Polaków popiera haniebną politykę partii obecnie rządzącej wobec osób na białoruskiej granicy). W piątek jednak moje serce urosło, kiedy patrzyłam na zapał, z jakim ludzie – dowiadując się, czego dotyczy projekt ustawy – rzucali się do składania swoich podpisów. Jeszcze rok temu spotykaliśmy się z dużym oporem, jaki wywoływał w społeczeństwie postulat Ogólnopolskiego Strajku Kobiet o dostęp do aborcji w każdym przypadku. Nierzadko słyszeliśmy, że choć nasza działalność na Podhalu bardzo się ludziom podoba, to jednak kwestie aborcyjne sprawiają, że nie mogą nas oni w pełni wspierać. Dziś słowo „aborcja” wypowiadane przez nas z lekkim niepokojem o to, jak zostanie przyjęte, uruchamiało w większości przechodniów ogromną życzliwość i chęć zmienienia czegoś w tym kraju. To niesłychanie budujące.
Do tego, by projekt ustawy został przyjęty pod głosowanie potrzeba 100000 podpisów. Te już dawno zostały zebrane. Zbieramy teraz kolejne, żeby zrobić wrażenie liczbą. Czy mamy nadzieję, że ustawa wejdzie w życie? Chyba już nie mamy. Czy wierzymy w sens naszych działań? Tak. Nawet najgorsze rządy kiedyś przeminą (te, zostawiając całe społeczeństwo z gigantycznymi długami i tragicznymi konsekwencjami wszystkich fatalnych, podejmowanych beztrosko decyzji), a budowę społeczeństwa obywatelskiego trzeba zacząć już teraz. Oddolnie.

transparent z piątkowego strajku

Relację z Łańcuchu siostrzeństwa znajdziecie tutaj.

P.S. Na deser mogę dołączyć tylko jedną piosenkę.

Strajk Kobiet Podhale

Złe wychowanie

fot. Bożena Szuj

Dzisiejszy wpis postanowiłam umieścić nie tylko w kategorii „nNa kozetce”, ale również w „Jak w porach roku Vivaldiego”, bo choć nie poruszam w nim tematu jesieni, to oprawą graficzną chciałam oddać jej hołd. Z tej okazji stworzyłam też biżuterię, którą prezentuję na zdjęciach.

🍂 Złe wychowanie?

fot. Bożena Szuj

Jakiś czas temu, oglądając „Psychology In Seattle”, zauważyłam, że dr Kirk Honda dość regularnie używa sformułowania „dobre wychowanie” w innym znaczeniu niż to, które do tej pory znałam. Przez „dobre wychowanie” rozumiałam wyniesienie z domu podstaw savoir vivre’u, pewną ogładę, grzeczność i klasę. I analogicznie do dowodów na „złe wychowanie” zaliczałam prymitywność, brak ogłady i uprzejmości czy opryskliwość. Tymczasem dr Honda „źle wychowanymi” nazywa ludzi, którzy z rodzinnego domu wynieśli deficyty uniemożliwiające im tworzenie trwałych, bezpiecznych relacji z innymi ludźmi w dorosłym życiu, czyli u których proces wychowywania przebiegał  źle.
To bardzo otworzyło mi oczy, bo wciąż wiemy zbyt mało o wychowywaniu młodych ludzi. Nie mamy wzorców, a do tego znane od lat metody, które może były na krótką metę skuteczne, na ogół opierały się na zastraszaniu, co wywołuje w dziecku ogromne traumy, nierzadko – bez późniejszej profesjonalnej pomocy – na całe życie. Tzw. grzeczne, ciche dziecko, to najczęściej dziecko przerażone, więc na pewno nie „wychowywane dobrze”. Warto więc trochę zredefiniować pojęcie „dobrego wychowywania”, bo poprzez przymiotnik „dobre” buduje pozytywną konotację z zachowaniami, które u małych dzieci mogą wynikać ze strachu i karności. Czy wyśmiewam wpajanie zasad savoir vivre’u? Nie. Wręcz przeciwnie – ubolewam nad tym, że na ogół wychowującym kolejne pokolenia rodakom nie są znane, ale myślę, że przy społecznej zatrważającej znieczulicy (objawiającej się chociażby haniebną postawą Polaków wobec sytuacji na białoruskiej granicy, wpuszczaniem na sejmową mównicę faszystów czy wreszcie narażaniem na śmierć kobiet w ciąży) nieznajomość savoir vivre’u jest akurat naszym najmniejszym problemem. „Dobrym wychowaniem” nazwałabym dziś uczenie empatii, do której punktem wyjścia będzie szacunek.
Choć wiele zaczyna się w tej kwestii zmieniać, mamy dostęp do wiedzy, do najnowszych psychologicznych badań, do darmowych wartościowych treści w internecie, to ciągle jeszcze tkwimy jedną nogą w starym porządku, bo… boimy się zmian, mimo że są to zmiany na lepsze. Łatwiej tkwić z złym, a znanym, niż dobrym, ale zupełnie nowym. A przecież tylko zmiana sprzyja rozwojowi.

fot. Bożena Szuj

🍂 Rodziców trzeba szanować

fot. Bożena Szuj

Wspomniałam wyżej, że należy dzieci uczyć przede wszystkim empatii, do której punktem wyjścia jest szacunek. Dobrze więc na początku odróżnić dwa rodzaje szacunku. Pierwszy to ten podstawowy, który należy się z urzędu absolutnie każdemu człowiekowi bez względu na wiek, płeć, rasę, orientację seksualną, pochodzenie czy światopogląd (człowiekowi i oczywiście pozostałym istotom żywym).  Drugi to ten bardziej zaawansowany, na który trzeba sobie zasłużyć swoimi czynami. Wymuszanie na innych tego drugiego rodzaju szacunku  (bo brak pierwszego w moim odczuciu oznacza brak możliwości jakiejkolwiek interakcji) jest jakimś pomieszaniem porządków.  To osoba szanująca decyduje kogo i z jakich powodów szanuje, nigdy na odwrót. Całkiem niestety sporo ludzi nie czuje niczego niestosownego w używaniu argumentu „ze względu na szacunek do mnie”. Tak samo jak wielu rodziców nie widzi przekraczania granic dziecka w domaganiu się od niego szacunku wyłącznie z powodu bycia rodzicami. Jeśli ktoś nas nie szanuje w ten bardziej zaawansowany sposób, to po pierwsze tylko i wyłącznie jego decyzja i wybór (podyktowany zresztą na ogół naszym zachowaniem), a po drugie… nie musi. Jedni będą, inni nie będą. Mówienie:

szanuj mnie, bo jestem:
starszy od ciebie,
twoim rodzicem,
partnerem,
nauczycielem,
szefem

to nic innego, jak zakamuflowany (często też nieuświadamiany sobie przez nadawcę) komunikat:

czuję się nikim i nie mam szacunku do samego siebie, więc będę teraz wzbudzać w tobie poczucie winy, że nie możesz mi dać tego, czego sam sobie nie umiem dać; obarczę cię odpowiedzialnością za siebie, która leży wyłącznie po mojej stronie, bo sam jestem zbyt słaby, by ją unieść.

Jeśli o tym wiemy, na ogół umiemy w sobie odnaleźć pewne pokłady współczucia dla osób, które się tak zachowują, bo rozumiemy, że są zwyczajnie nieszczęśliwe. Jednak trzeba pamiętać, że bardzo trudno znaleźć w sobie współczucie dla tych, którzy w dzieciństwie nasze granice  regularnie przekraczali. Przeprogramowanie się jest możliwe, ale zazwyczaj nie bez fachowej pomocy i ogromnej, nieraz wieloletniej, pracy nad sobą.
Jak się to wszystko ma jednak do dzieci i nauczenia ich szacunku oraz empatii? Po pierwsze myślę, że trzeba się skupić na tym pierwszym i podstawowym szacunku do każdego. I w tym nie tylko nie są pomocne, ale są wręcz destrukcyjne teksty typu: „szanuj mnie, bo jestem twoim rodzicem”.

  • Po pierwsze dlatego, że zasiewają w dziecku pomysł, że ma prawo nie szanować (w najogólniej pojęty sposób) innych – bez tego domyślnego stwierdzenia powyższe zdanie zwyczajnie nie ma przecież sensu.
    Innymi słowy:
    „szanuj mnie, bo jestem człowiekiem”
    „szanuj mnie, bo jestem twoim rodzicem”
  • Po drugie dlatego, że są inwazyjnym wtargnięciem na terytorium dziecka – musimy wymagać od niego (choć najprościej wymagać tego od siebie, a dziecku pokazywać poprzez przykład) szacunku na tym pierwszym, podstawowym poziomie, ale drugi to jego przestrzeń i jego wolność; samo sobie wybierze idoli i autorytety – możemy je ewentualnie podsuwać, jeśli nasze ego mocno się tego domaga, ale nic więcej.
  • Po trzecie dlatego, że jest nadużyciem rodzicielskiej władzy. Dziecko, jeśli słyszy, że ma szanować swojego rodzica tylko dlatego, że jest on rodzicem, dostaje komunikat o nierówności, czyli że w układzie rodzic-dziecko szacunek należy się wyłącznie rodzicowi, co po pierwsze nie jest prawdą, a po drugie uczy – uwaga, uwaga! – braku szacunku właśnie i tego, że przewagę ma ten, kto ma w danym momencie władzę. To dokładnie ten sam mechanizm, który opisywałam w tekście „To tylko klaps”.

Ponieważ już oczami nie tylko nNi, ale także wyobraźni zobaczyłam niezrozumienie wśród Czytelników wzmianki o podsuwaniu dzieciom autorytetów dyktowanemu ego, wyjaśnię, co dokładnie miałam na myśli. Nie ma niczego niestosownego we wskazywaniu dzieciom wielkich – zarówno w skali mikro, jak i makro – nazwisk. Niektórzy są dla nas autorytetami i chcemy się tym zwyczajnie podzielić, wierząc, że dziecko na tym w jakimś sensie skorzysta, choćby przez poszerzenie własnych horyzontów, a jeśli nie, to przynajmniej posiądzie jakąś wiedzę o nas; trochę nas pozna, co być może nie spełnia funkcji wychowawczej, ale za to sprzyja budowaniu więzi między nami. Sama w szkole z uporem maniaka pokazywałam dzieciom m.in. twórczość Stanisława Dróżdża (jako w pewnym sensie ekspert od niej), licząc na to, że otworzy jeszcze bardziej ich niesamowite głowy. Moim celem nie było jednak to, by dzieci zakochały się w Dróżdżu i szanowały go tak mocno, jak ja. (To, owszem, kiedy się zdarzyło, miło łechtało moje ego, ale nie przyszło mi do głowy, by tego od dzieci oczekiwać.) Moim celem było danie im wyboru; pokazanie, że wbrew podstawie programowej mogą wybierać nie tylko spomiędzy skostniałych, nudnych „wielkich”, których przedstawia się w sposób kastrujący artyzm, lecz że mamy też artystów z pogranicza (do którego poezję konkretną niewątpliwie można zaliczyć), że prawdziwej sztuki nie da się łatwo zaszufladkować – a w szkole nauczyciele robią to wyłącznie z powodu braku swoich własnych kompetencji. Wychowywanie dzieci musi być nastawione na ich rozwój. Ewentualne dostrzegalne w procesie wychowawczym podobieństwa do nas są przyjemnym bonusem dla nas samych (co zresztą doskonale obrazuje tezę, którą kilkakrotnie na tym blogu przedstawiałam, mianowicie że to nie przeciwieństwa się przyciągają – zachwycamy się osobami podobnymi do nas samych). Na pierwszym miejscu powinno być jednak ukształtowanie człowieka i przystosowanie go do samodzielnego życia.

fot. Bożena Szuj

🍂 Zimny chów dzieci i ryb

fot. Bożena Szuj

Jedną z moich traum (nie wiem nawet dlaczego, bo wobec mnie nie stosowano już tego procederu, pamiętam jednak rozmarzenie, z jakim opowiadano mi o czasach, w których był na porządku dziennym) jest ta związana z wypraszaniem z pomieszczenia dzieci, by „omówić sprawy dorosłych”. Samo sformułowanie „sprawy dorosłych” czy „tematy nie dla dzieci” budzi we mnie dreszcz obrzydzenia do dzisiaj, mimo że dzieckiem już od dawna nie jestem. Jako że na ogół te bardzo dorosłe sprawy tyczyły się seksualności, budowało to dodatkowo niezdrowe napięcie (w wysoko wrażliwym dziecku szczególnie niezdrowe, bo przeżywane – jak wszystko – wielokrotnie mocniej). Czy uważam, że z dziećmi można rozmawiać na wszystkie tematy? Tak! Czy uważam, że wszystkie tematy można z innymi dorosłymi poruszać przy dzieciach? Absolutnie nie! Myślę, że nie ma tematu, którego nie dałoby się poruszyć z dzieckiem, nawet bardzo małym, jednak niektóre są na tyle delikatne i przekazane nieodpowiednio mogłyby tyle zburzyć w niegotowej jeszcze główce maluszka, że wymagają specjalnych warunków i wrażliwości przekazujących je dorosłych.
Co mnie więc razi w wypraszaniu dzieci, by omówić „tematy nie dla nich”? Brak klasy. Jeśli chcemy coś znajomemu powiedzieć na stronie, a otaczają nas ludzie, dla których uszu dana treść z jakiegokolwiek powodu nie jest przeznaczona, nie każemy im wychodzić, tylko czekamy na moment, aż zostaniemy sami lub ewentualnie jakoś go aranżujemy. Dokładnie tak samo należy postępować z dziećmi.
I piszę to jako entuzjastka zarówno miejsc (restauracji, kawiarni, hoteli) dostosowanych do obecności najmłodszych gości, jak i tych, do których najmłodsi nie mają wstępu. Jestem przekonana, że już małym dzieciom dobrze pokazywać, że tak samo cenny dla naszego rozwoju, ale też naszej relacji jest i czas spędzany wspólnie, i czas spędzany oddzielnie. Lepiej jednak, żeby nie tworzyć sztucznej i dosyć toksycznej atmosfery ukrywania „pewnych tematów”. Nie ma absolutnie nic złego w tym, że nie wszystkim się ze sobą dzielimy – zarówno w związku, jak i w relacji dziecko-rodzic. Istotne jest wyznaczenie granic i dawanie sobie wolności, bo podstawą każdego związku powinno być zaufanie. Nie bardzo sobie wyobrażam wypytywanie Partnera o jego prywatne rozmowy z przyjaciółmi, bo wychodzę z założenia, że gdyby dotyczyły czegoś, o czym powinnam się dowiedzieć, to Partner (lub jego przyjaciel) sam się tym ze mną podzieli. Ponieważ bardzo jasno nakreśliliśmy granice, wchodząc w związek, oboje mamy pewność, że rzeczy, których sobie nie mówimy, nigdy nie dotyczą bezpośrednio naszej relacji i w żadnym sensie nie mogą stanowić dla niej zagrożenia. Podobnie jest z dziećmi, które uczą się przede wszystkim przez obserwację. Nie będą miały potrzeby zatajania przed nami rzeczy naprawdę istotnych, jeśli nie będziemy się wtrącać do tych sfer ich życia, które nas nie dotyczą (te się będą na przestrzeni lat oczywiście zmieniać). Reasumując, jeśli zamiast delikatnie wyznaczyć granice, najlepiej używając komunikatu ja („nie czuję się komfortowo, rozmawiając z tobą o tym, ale niech ci nie będzie z tym źle, bo to nie ma to najmniejszego znaczenia ani dla ciebie, ani dla naszej relacji”), zaczniemy tworzyć tematy tabu („nie dla dzieci”, „nie dla kobiet”, „nie dla  mężczyzn”, itd.), istnieje duże ryzyko, że zasiejemy w dziecku albo zachowania kontrolujące, albo podatność na kontrolę, albo jakąś hybrydę jednego z drugim.
Doktor Kirk Honda wielokrotnie podkreśla, że choć wielu psychoterapeutów używa tych terminów błędnie (a raczej pod pierwszy z nich podciąga oba znaczenia), to jednak czym innym jest współuzależnienie (ang. codependence), a czym innym… no i tutaj mam problem z polskim tłumaczeniem, ale zaryzykuję sformułowanie „osobowość zależna” (ang. dependence). Mechanizm współuzależnienia w relacjach, w których jedna osoba jest uzależniona od alkoholu czy substancji psychoaktywnych (lub jedzenia, seksu, zakupów, gier itp.) wytwarza się w drugiej, nieuzależnionej osobie. W największym skrócie, nieuzależniony partner lub członek rodziny osoby borykającej się z uzależnieniem zaczyna nieświadomie odtwarzać toksyczną relację, w jaką uzależniony partner lub członek rodziny wszedł z tym, od czego jest uzależniony z tymże partnerem lub członkiem rodziny. Jedna strona jest więc uzależniona od „używek” (tu można podstawić cokolwiek), a druga powiela ten schemat, uzależniając się w bardzo podobny sposób od strony uzależnionej. Mając za sobą kilka takich relacji, mogę powiedzieć, że to chyba jedyny sposób, żeby wytrwać w takim związku. Związku z jednej strony fascynującym, bo pełnym skrajności i namiętności (które same w sobie również uzależniają), a z drugim toksycznym i wyniszczającym, bo przemoc jest w nich jedynym elementem stałym. O ile leczenie wszelkich uzależnień jest długotrwałe i wymagające niezwykłej systematyczności, o tyle współuzależnienia można się pozbyć chirurgicznym cięciem, wychodząc z relacji z nałogowcem. Oczywiście konieczna jest także terapia lub wnikliwa autoterapia, która pomaga zrozumieć, jakie mamy deficyty i skąd wzięły się w nas autodestrukcyjne mechanizmy, żeby w kolejnych związkach nie popełniać tych samych błędów.
Terminem, którego w języku angielskim używa się zdaniem dra Hondy zbyt rzadko, jest dependence. Czyli zależność od partnera nie wywołana jego uzależnieniem, lecz będąca właśnie bezpośrednim skutkiem złego wychowania. Nie do końca o tym, ale poniekąd, opowiada Markowi Sekielskiemu moja ukochana dr Ewa Woydyłło w tym fragmencie wywiadu (serdecznie polecam obejrzenie całości!) – skłonność do współuzależnienia wynosimy z domu, jeśli jesteśmy wychowywani źle właśnie. Wracając do dependence, czyli osobowości zależnej, jej przyczyną jest nadmierna kontrola dziecka prowadząca do niewykształcenia się w nim umiejętności odróżnienia jego potrzeb od potrzeb innych ludzi. To zaburzenie uniemożliwia samodzielne funkcjonowanie w dorosłym życiu. W patriarchalnym systemie najbardziej są na to narażone dziewczynki (choć nie są oczywiście jedynymi ofiarami takiego wychowania). Kiedy słyszymy od najmłodszych lat „argumenty”, że:

  • mówiąc, co myślimy, sprawimy komuś przykrość
  • będziemy nieuprzejmi, sygnalizując swoje granice
  • zachowując się w zgodzie ze sobą, narazimy się na to, że przylgnie do nas jakaś niepochlebna opinia czy wręcz zaczniemy się cieszyć złą reputacją,

narasta w nas strach, że nie sprostamy abstrakcyjnym oczekiwaniom wszystkich otaczających nas ludzi. Istotne jest też to, że nie przechodzą oni w naszej głowie żadnej wcześniejszej selekcji, nie boimy się zatem, że za niemądrych uznają nas osoby mądre, za nieporządnych uporządkowane, a za rozwiązłych cnotliwe, w czym można byłoby się doszukać jeszcze sensu. Boimy się osądu wszystkich ludzi, a wśród nich również tych, którzy nie mogą dla nas stanowić autorytetu w absolutnie żadnej dziedzinie. Ten wpojony przez niekompetentnych rodziców strach zabija w nas zdolność do autorefleksji, która jest po pierwsze konieczna dla naszego rozwoju, a po drugie chroni nas samych przed skrzywdzeniem (i przez innych, i przez samych siebie). Dr Honda powtarza często coś, co czułam intuicyjnie już ucząc w szkole, mianowicie że należy pytać dzieci, czego chcą i co w danej chwili czują. Znajomości naszych potrzeb oraz kontaktu z własnymi emocjami (którego brak prowadzi w dorosłym życiu do emocjonalnego kalectwa) trzeba dzieci nauczyć. Dopiero kiedy wiemy, czego chcemy, możemy z tego świadomie zrezygnować, biorąc pod uwagę też inne czynniki. Czyli zamiast np. zmuszać dziecko do pójścia na urodziny kolegi, za którym nie przepada, zapytajmy je, czy chce iść, czy nie, a jeśli nie, to z jakiego powodu. Zamiast zakazów, nakazów czy obśmiewania jego racji, pokażmy dziecku, że zarówno jego emocje (złości czy smutku), jak i rzeczywiste potrzeby do których warto się dokopać podczas rozmowy – w niepójściu na przyjęcie rzadko chodzi przecież o niepójście na przyjęcie) są ważne. Dopiero z tego punktu można rozpocząć rozmowę, ukazując dziecku drugą stronę (może nielubiany kolega jest odrzucany przez wszystkich i to przyjęcie ma dla niego dużo większe znaczenie niż nasze dziecko jest sobie w stanie wyobrazić). Ale i tak ostateczna decyzja nie powinna być podejmowana poza dzieckiem (mówię tu o decyzjach, które kilkuletnie dziecko jest w stanie podjąć samo). Niech jednak żadna jego decyzja nigdy nie będzie kierowana strachem o czyjś jej odbiór. Nie uczmy dzieci zależności i podwładności, bo to ogromna dla nich krzywda, kierowana w dodatku naszym własnym egoizmem. Dorosłymi zależnymi dziećmi co prawda łatwiej jest manipulować, szantażując je emocjonalnie tym, że mają wobec nas jakieś obowiązki, ale spoiler alert: nie mają żadnych!
Kolejnym elementem starego zimnego chowu jest wpojenie dziecku przekonania, że nasza miłość jest warunkowa, tymczasem nie może taka być (a jeśli jest, to dla nas informacja zwrotna, że popełniliśmy gdzieś błąd). Na warunkową miłość przyjdzie w życiu dziecka czas – dom powinien przede wszystkim pokazać dziecku miłość, jaką ma się samo obdarowywać przez resztę swojego życia. Jeśli wszystko, co dziecko robi (to tyczy się niestety również wyglądu) jest dla nas, surowych sędziów, nie dość dobre czy niewystarczające, dziecko rozwija się, a potem wchodzi w dorosłe życie z gigantycznym deficytem naszego uznania, naszego usatysfakcjonowania (które sobie oczywiście idealizuje, bo umówmy się, nie jesteśmy żadnymi wyroczniami i w pewnym momencie trzeba to dziecku głośno powiedzieć). Nie ma znaczenia, czy mamy 10, 17, czy 48 lat – jeśli nosimy w sobie deficyt akceptacji rodzica, on nie zniknie sam z siebie bez ciężkiej terapeutycznej oraz autoterapeutycznej pracy.

fot. Bożena Szuj

🍂 Jesteś bliżej, więc będę Cię traktować…
gorzej

fot. Bożena Szuj

Mąż odburkujący coś niegrzecznie żonie, bo zawsze z nią przecież może porozmawiać później, a farmaceuta, kasjerka czy pan od okien, z którymi rozmawia teraz mogą sobie coś pomyśleć; żona starannie pracująca na jak najlepszą reputację wszystkich wokół, a w czterech ścianach znęcająca się nad mężem, któremu i tak nikt nie uwierzy, że mógłby być jej ofiarą; uroczy, zawsze pomocni sąsiedzi, mający czas dla wszystkich, tylko nie dla własnego i najbardziej ich potrzebującego dziecka. Wszyscy się z tym stykamy. Te zachowania wynikają bezpośrednio ze złego wychowania. Ze złych wzorców. Szanowanie (na poziomie podstawowym) wszystkich to jedno, ale życie to sztuka wyborów. Przed wyborem kto jest dla nas ważniejszy stajemy codziennie. I jeśli regularnie przedkładamy dalszych znajomych, współpracowników czy ludzi znanych z widzenia nad swoich najbliższych, bo jedni może coś sobie o nas pomyślą, a drudzy są przecież bliscy, to mamy poważny problem. Wybór najbliższych, który powinien być oczywistością, nie oznacza wcale, że mamy automatycznie wszystkich innych traktować źle. Oznacza jedynie, że nie przywiązujemy wagi do tego, co ktoś, kto nie odgrywa w naszym życiu żadnej roli, sobie o nas pomyśli, co nie stoi przecież w najmniejszej sprzeczności w byciu dla niego uprzejmym. Oznacza wreszcie, że przywiązujemy ją do tego, co pomyśli o nas osoba, która nas zna i kocha (zwłaszcza dziecko, które na początku swojego życia kocha bezwarunkowo).
Myślę, że przesadne dbanie o nieistotną fasadę przy zaniedbywaniu tego, co naprawdę ważne i cenne wynika z raka, o którym pisałam wcześniej – tzw. zimnego chowu. Ten zrobił niestety ogromną i nieodwracalną krzywdę wielu pokoleniom. Jedynym wyjściem, jakie w tej sytuacji widzę, jest terapeutyzacja całego społeczeństwa.

fot. Bożena Szuj

🍂 Rodzicielskie kompetencje

fot. Bożena Szuj

Nawet się nie łudzę, że ten rozdział spotka się ze zrozumieniem. Napiszę go jednak, bo to, co chcę przekazać, wydaje mi się szalenie ważne. Jestem przekonana, że dzieci trzeba trzymać jak najdalej od każdej religijnej instytucji i organizacji do momentu osiągnięcia przez nie pełnoletności, kiedy będą mogły podjąć świadomy wybór, czy chcą należeć do jakiegoś kościoła czy nie. A jeśli tak, to wybrać do jakiego. Myślę, że powinny być pozbawione możliwości uczestnictwa w jakichkolwiek religijnych rytuałach, a swoją wiedzę na temat danej religii i wyznania swoich wierzących rodziców czerpać wyłącznie z obserwacji ich zachowań na co dzień. Wychowywanie dzieci w duchu empatii, poszanowania innych i uważności na nich, w duchu miłości i łagodności da im narzędzia umożliwiające zostanie w dorosłym życiu zarówno doskonałym katolikiem, protestantem, judaistą, muzułmaninem czy buddystą, jak i agnostykiem czy ateistą (to oczywiście tylko skromny wycinek wszystkich możliwości). Ten wybór jednak powinien być świadomy, dobrowolny i przede wszystkim w żadnym stopniu niezwiązany z naciskami czy oczekiwaniami innych ludzi. Przy czym dziecięca religijna neutralność powinna być właśnie tak nazywana i traktowana – dziś dzieciom, które nie uczestniczą w życiu kościoła, przykleja się łatki ateistów, co jest równie złe, jak przyklejanie im łatek np. katolików. Zdaję sobie doskonale sprawę z tego, że to utopijny pomysł, bo im wcześniej zaczyna się proces indoktrynacji, tym jest skuteczniejszy – żadne rozsądne ugrupowanie nie odda takiej możliwości bez walki. Innym słabym punktem mojej wizji jest nieuwzględnienie istniejącej niestety w wielu religiach obsesji nawracania bliźnich, która skutkuje na ogół dosyć powierzchownym podejściem do własnego sumienia i własnych czynów, za to niesłychanie inwazyjnym, a wręcz inkwizytorskim do sumienia i czynów innych ludzi. I taka postawa równocześnie upośledza też rodzicielskie kompetencje w ten sam sposób, w który kompetencje lekarzy upośledza klauzula sumienia. Zdaję sobie sprawę z tego, że są to kwestie złożone. Rozumiem na przykład dyskomfort, jaki może odczuwać ginekolog, który jest jako człowiek przeciwnikiem aborcji, a równocześnie jako lekarz musi przeprowadzić terminację ciąży swojej pacjentki. Ja na pewno nie potrafiłabym się odnaleźć w sytuacji tak dużego rozdarcia między własnymi przekonaniami a zawodowymi obowiązkami. Jednak decydując się na taką a nie inną specjalizację, ma pełną świadomość, że prędzej czy później będzie się z tak trudną dla niego sytuacją musiał zmierzyć. Znalezienie się w niej nie jest dla niego zaskoczeniem. Nie powinien więc konsekwencjami swojego wyboru (specjalizacji, w ramach której będzie narażony na konieczność wykonania aborcji przy absolutnie antyaborcyjnych poglądach) obarczać innych ludzi. Mam tu na myśli zarówno lekarzy przejmujących jego obowiązki, jak i pacjentki, których jego światopogląd nie może ani obchodzić, ani tym bardziej dotyczyć.
Wracając do rodzicielstwa, obowiązkiem rodzica jest wychowanie dziecka, czyli przygotowanie go do dorosłego samodzielnego i odpowiedzialnego życia. Niepojętym jest dla mnie zaniechanie edukacji seksualnej swojego dziecka, w tym całego niezwykle istotnego tematu antykoncepcji, z powodu własnego światopoglądu (tu już nie ma przecież mowy o abortowaniu kogokolwiek – tu sprawa sprowadza się wyłącznie do przekazania rzetelnej wiedzy, nawet jeśli jest to wiedza o czymś, z czego sami nie korzystamy). Dziecko musi się – najlepiej jak najwcześniej – dowiedzieć, gdzie są jego granice, czym jest zły dotyk, w jaki sposób reagować na akty przemocy, czym jest bezpieczny seks, przed czym antykoncepcja chroni i jakie są skutki zarówno jej stosowania, jak i niestosowania. Wierzący rodzice mogą przecież wspomnieć o zasadach, które sami wyznają (i z których na przykład wynika niechęć do rozmowy o antykoncepcji), bo być może one będą dla dziecka jakimś drogowskazem, jednak podstawową kwestią jest przekazanie wiedzy. Tu niestety, nad czym moje nauczycielskie serce niezwykle ubolewa, nie można liczyć na szkołę. Szkoła mogłaby  być filarem. Jest mnóstwo rodziców posiadających zerowe kompetencje rodzicielskie i tu z pomocą powinna właśnie przyjść szkoła zaopatrzona w odpowiednio wykwalifikowaną kadrę. W teorii wszystko się zgadza. W praktyce po pierwsze od lat do zawodu nauczyciela jest selekcja negatywna, a po drugie podstawy programowe są coraz bardziej idiotyczne, co wiąże ręce tym kilku procentom nauczycieli rzeczywiście z powołania.
Za obecnych rządów, naprawdę strach dzieci posyłać do szkoły. Nie stać nas, jako narodu, na rodzicielskie niekompetencje jednostek.

fot. Bożena Szuj

🍂 Seksualizacja dzieci i cały ten gender

fot. Bożena Szuj

Patriarchat, w którym chowali się wszyscy moi rówieśnicy oraz osoby trochę ode mnie młodsze, podzielił świat tak, jak umiał najlepiej, czyli prymitywnie: na kobiecy i męski. Kobietom przypisał zbiór cech pojawiających się u kobiet statystycznie częściej, a mężczyznom inny zbiór cech, również pojawiających się u mężczyzn statystycznie częściej, z czego wyciągnął jeszcze jakieś koślawe wnioski dotyczące przywództwa. Wszyscy ludzie z grupy „statystycznie rzadziej” zwyczajnie nie zostali uwzględnieni. Wydawać by się mogło, że taka nieudolna konstrukcja runie jeszcze zanim ktoś ją wcieli w życie, ale nie. Od tysięcy lat ma się świetnie, w niektórych środowiskach nawet do dzisiaj.
Jestem pewna, że – podobnie jak z religią – trzeba wychowywać dziecko możliwie jak najbardziej neutralnie. Nie zakładać, że skoro jest chłopcem, to coś tam,  a skoro jest dziewczynką, to coś tam innego. No nie. Jest dzieckiem z jakimś potencjałem, z jakimiś potrzebami. Nie zawstydzajmy chłopca, jeśli chce się pobawić lalką lub marzy o różowym dresie – ta wstrętna potrzeba zawstydzenia jest po naszej stronie, bo to my mamy z tym problem. Warto się nad tym pochylić. Nie nazywajmy chłopczycą (co to w ogóle za słowo!) dziewczynki, która lubi chodzić po drzewach i bawić się autkami. Nie nazywajmy dziewczynki zachwyconej od najmłodszych lat sukienkami, butami i torebkami typową kobietą (zwłaszcza, jeśli ma potem zostać psychoterapeutką…), a chłopca mającego smykałkę do majsterkowania, typowym mężczyzną. A już przede wszystkim pozwólmy dzieciom przeżywać emocje. Choć jest to trudne dla nas, pozwólmy im płakać, zmierzać się ze swoim cierpieniem. Zwłaszcza uczmy chłopców kontaktu z własnymi emocjami i obalajmy ten głupi, a przede wszystkim szkodliwy mit, że chłopaki nie płaczą. Jasne, że płaczą! Każdy człowiek ma do odczuwania i wyrażania swoich emocji niezbywalne prawo. To niesłychanie ważne, żeby mówić o tym dzieciom od maleńkości. Obserwujmy nasze dzieci. Patrzmy, co im służy, co jest dla ich rozwoju dobre, co im sprawia radość. Nie wkładajmy ich w żadne ramy. Dzieci to zawsze znacznie więcej, niż możemy pojąć.

fot. Bożena Szuj

P.S. Na deser łączę piosenkę, która towarzyszyła mi od wczesnego dzieciństwa i jest prawie moją równolatką. Ważna, mądra, piękna i przede wszystkim na temat!

fot. Bożena Szuj

Kochanków rozmowy… cz. 3

fot. Bożena Szuj/Marianna Patkowska

Ponieważ moje, trwające już ponad rok, życie w związku obfituje w codzienną porcję dialogów, które uwielbiam, jakiś czas temu zaczęłam prowadzić na swoim fejsbukowym profilu cykl „Kochanków rozmowy”. Ponieważ cieszy się on dużą sympatią i popularnością wśród znajomych, postanowiłam publikować go w postaci blogowych wpisów.
Wybór takiego właśnie tytułu, jak zwykle u mnie, nie był przypadkowy, lecz głęboko przemyślany. Podkreśla dwie rzeczy, bez których udany związek nie istnieje: nieplatoniczność relacji oraz rozmowę. Mam w ogóle wrażenie, że rozmawiamy ze sobą bezustanNie, nawet milcząc, choć już słyszę uchem wyobraźni przytyki Kochanka, że ja milczę zdecydowanie rzadziej. Niech Mu będzie!

Zapraszam na kolejny wpis „Z cyklu kochanków rozmowy”.

☎️ Z cyklu telefoniczne kochanków
rozmowy…

Rozmawiamy przez telefon…

Z cyklu telefoniczne kochanków rozmowy…
– Właśnie tak patrzę na moje łóżko – wyznaje Kochanek – i stwierdzam, że się rozlatuje. Muszę mu dokupić nowe drewniane poprzeczki pod materac, żeby goście nie narzekali.
– Aaaa! W apartamencie na górze, który wynajmujesz! Bo już myślałam, że psuje Ci się Twoje łóżko i się przestraszyłam, że to za sprawą Twoich ciężkich kochanek.
– Moje ciężkie kochanki nie weszłyby po schodach na ostatnie piętro. Jednak kobiety po osiemdziesiątce generalnie mają problemy z chodzeniem 🤷‍♂️
#ZnaczyZTychŻyjących

Z cyklu telefoniczne kochanków rozmowy…
– Dobra, to ja zadzwonię, jak dojdę – mówię, idąc coś Kochankowi załatwić.
– Ty zawsze dochodzisz… 🥴
– I zawsze dzwonię! 🤷‍♀️
– 🤨🤨🤨
#ZawszeDzwonię #KomunikacjaToPodstawa

 Z cyklu telefoniczne kochanków rozmowy…

– Zacznij od najprostszego, żeby Ci było łatwiej – radzę zawalonemu ogromem zadań do wykonania Kochankowi.
– Może od samobója?
– Ej, nie śmieszą mnie takie żarty. Znaczy śmieszą, ale nie o Tobie. Nie chcę Cię w ogóle tracić, a już zwłaszcza w taki sposób…
– Dobra, przyznaj, że przemawia przez Ciebie pragmatyzm – wiesz, że nie znajdziesz nikogo, kto zmywa, jak ja!
– Bardziej zastanawiałam się nad przykrą koniecznością praktykowania w takim wypadku nekrofilii, ale ze zmywaniem też masz w sumie rację 🤷‍♀️
#MiłośćWarunkowa #JestZaBardzoDemonizowana

Z cyklu telefoniczne kochanków rozmowy…
– I serio mnie tak ukradkiem macniesz na Warszawskiej Jesieni? 😍 – pytam Kochanka.
– Tam, zaraz ukradkiem! Na samym środku filharmonii Cię macnę! A swoją drogą ostatnio jakiś prokurator na golasa wszedł do sklepu, więc pewnie, gdybym się rozebrał w filharmonii i zaczął do Ciebie dobierać, ludzie wzięliby mnie po prostu za członka PiS-u 🤷‍♂️
– No, gdyby ktokolwiek wziął Cię za członka PiS-u, to musiałabym przemyśleć, czy nadal bym chciała, żebyś się do mnie dobierał 🤷‍♀️
#NoMusiałabym #JednakSąGranice #TrzebaSięSzanować

Z cyklu telefoniczne kochanków rozmowy…
– Wiesz, ja naprawdę dostrzegam Twoją wyjątkowość. Objawia się to też świadomością, że jest z Tobą czasem ciężko.
– Czy w ten zawoalowany sposób wytknąłeś mi właśnie moją wagę? 😱😱😱
– Ojprdl… 🙉🙉🙉
#NoCo #WszyscyDoradzają #SzczerąKomunikację #ToWolałamDoprecyzować

Z cyklu telefoniczne kochanków rozmowy…
Kochanek odkrywa zdecydowane polepszenie swojego życia towarzyskiego od jakiegoś czasu.
– Można nawet zaryzykować tezę – zaczynam, – że wszystko zaczęło się w Twoim życiu idealnie układać, od kiedy jesteś ze mną!
– To NIE JEST wszystko…
🤣🤣🤣 #UwielbiamJegoZachowawczość

Z cyklu telefoniczne kochanków rozmowy…
– Jeśli to dla Ciebie nie problem, że jeszcze będziesz mieć w samochodzie mnie i mój bagaż, to rzeczywiście spotkajmy się w 3City i pojedźmy razem – ustalam ja.
– Nie no, po prostu nie będę się, jak zazwyczaj, zatrzymywać przy każdej prostytutce, tylko poproszę o pomoc Ciebie 🤷‍♂️
Deal! W tych niepewnych czasach lepiej oszczędzać pieniądze!
– 🤣🤣🤣🙈🙈🙈 Dealdo! Twój pragmatyzm mnie powala.
#NoCo #ZnakZapytania #TrzebaDbaćODomowyBudżet

Z cyklu telefoniczne kochanków rozmowy…
– Kurczę, zastanawiam się teraz, jak to ująć, żeby zabrzmiało sensownie…
– Nie uda się 🤷‍♂️ – sprowadza mnie na ziemię Kochanek.
#OnToZnaMnieJakZłySzeląg

Z cyklu telefoniczne kochanków rozmowy…
– Wiesz, fantazją wielu mężczyzn – uświadamia mnie Kochanek – jest świat, w którym wszystkie kobiety, które oni uważają za niesamowicie atrakcyjne, uchodzą za przeciętne i dzięki temu łatwiej im je zdobyć, mając mniejszą konkurencję.
– No to przecież tak całe życie miałeś właśnie! 🤷‍♀️
– Próbujesz być złośliwa? 🤨
– Nie, raczej pokazuję Ci, że spełniłeś fantazję wielu mężczyzn 🤷‍♀️
– Jak się czujesz, podobając mi się?
– Próbujesz być złośliwy? 🧐
– Nie próbuję – jestem 🤷‍♂️
– 🤣🤣🤣 Czuję, że dzięki mnie, nie spełniasz już tej fantazji 🤷‍♀️
#ŻebyBawićSię #ŻebyBawićSię #ŻebyBawićSięNaCałego

Z cyklu telefoniczne kochanków rozmowy…
Planuję opowiedzieć Kochankowi o moim przedwarszawskojesiennym zakupie eleganckiego płaszcza za… 35 zł (😍😍😍). I zaczynam:
– Wiesz, szukałam jakiegoś eleganckiego okrycia na jesień…
– … już ja Ci uwierzę – przerywa mi Kochanek, – że akurat eleganckiego okrycia szukałaś! Przecież Cię znam i wiem, że tak naprawdę szukałaś eleganckiego odkrycia!
#NoNieDaSięUkryć #ATakNaprawdęToSzukałamKrycia #NiekoniecznieEleganckiego #ChociażJednakNie #NieSzukałam #LubięLumpexy #AleBezPrzesady

Z cyklu telefoniczne kochanków rozmowy…
– No i co powiedziała pani doktor? – dopytuję.
– Że mam anginę. Dostałem antybiotyk.
– Oj, Bidaku mój 😟 Pamiętaj tylko, żeby wziąć ten antybiotyk do samego końca, nawet jak się będziesz czuć już lepiej.
– Ej no, głupi nie jestem! Wiem przecież, że antybiotyk to nie byle dziewczyna, którą można w każdym momencie rzucić 🤷‍♂️
– Och, to zupełnie jak ja! Jestem jak antybiotyk – to takie romantyczne… 😍😍😍
#JestemNiczymNaturalnyWtórnyProduktMetabolizmuMikroorganizmów #KtóryDziałającWybiórczoWNiskichStężeniach #WpływaNaStrukturyKomórkowe #LubProcesyMetaboliczneInnychOrganizmów #HamującIchWzrostIPodziały #JestemTeżJakCzosnek #TylkoPrzyjemniejPachnę

Z cyklu telefoniczne kochanków rozmowy…
– Idę cykać fotki, mam na sobie stylizację. Mogę Ci się pokazać na Messengerku?
– Jasne!
– Czekaj, ale jesteś sam?
– Hmm… To masz na sobie stylizację, czy nic na sobie nie masz?
– Nie no mam, tylko…
– Tylko co?
– Tylko zapomniałam założyć bluzki…
– Zapomniałaś? Tak przypadkiem? Dlaczego mnie to nie dziwi?
#NoZapomniałam #AleBezNiejOkazałoSięDocelowoFajniej

🛒 Z cyklu sklepowe kochanków
rozmowy…

Rozmawiamy w sklepie…

fot. Marianna Patkowska

Z cyklu sklepowe kochanków rozmowy…
– Brać te pomidory? Bo są z czosnkiem – wykazuję się przedkoncertową czujnością ja.
– Ch…, że z czosnkiem, gorzej, że są z papieżem! 😱
– 🤣🤣🤣 Z jakim papieżem? 🤣🤣🤣
– No co jest tam na etykiecie? Nie zamach na papieża?
🤣🤣🤣 #NoIMusiałamJeWziąć #NibyBiedra #APrawieJakPocztaPolska

🚗 Z cyklu samochodowe kochanków
rozmowy…

Rozmawiamy w samochodzie…

Z cyklu samochodowe kochanków rozmowy…
Jedziemy przez Bieruń. Kochanek, patrząc przez okno:
– „Galeria mebli”, „Świat obuwia”, „Solarium Sahara”, k…wa, ikonografia copywritingu, normalnie!
🤣🤣🤣 #NieDaSięUkryć

Z cyklu samochodowe kochanków rozmowy…
Wyprzedzamy rozkraczony na środku ulicy samochód z przyczepą. Przyglądam się kierowcy i stwierdzam:
– Pan ma chyba ze 150 lat. Tyle, co ta przyczepa.
– Nie no – prostuje Kochanek. – Przyczepa jest dużo młodsza!
– Hmm… Stary pan z młodą przyczepą… Brzmi znajomo…
🤷‍♀️ #No #Brzmi

Z cyklu samochodowe kochanków rozmowy…
– A odwiedzimy Tymańskiego? – dopytuję ja.
– Pewnie tak, zwłaszcza, że za kilka dni ma urodziny.
– O, pięćdziesiąte trzecie?
– Tak.
– Kurczę, szkoda że już wyrzuciłam świeczki w kształcie trójki i piątki, którymi oblecieliśmy rok temu najpierw moje trzydzieste piąte, a potem Twoje pięćdziesiąte trzecie urodziny… 😒
– Wbijemy mu pięćdziesiąt trzy zapałki. „Pierwsza, by zobaczyć twoje usta, druga, by zobaczyć twoje oczy…” – zaczyna intonować Kochanek.
– … chyba nie chciałabym dojść do pięćdziesiątej trzeciej zapałki… 🙈🙈🙈
#ZCałymSzacunkiem #IMiłościąDoTymona #Ale #NoNieChciałabym

🎼 Z cyklu warszawskojesienNe kochanków
rozmowy…

Rozmawiamy na Warszawskiej Jesieni…

Z cyklu warszawskojesienne kochanków rozmowy… Kochanek, jako jeden z najstarszych (stażem) wegetarian w tym kraju, zapytany przez znajomą, czy wszyscy wegetarianie i weganie mają potrzebę naśladowania mięsnych smaków, odpowiada:
– Jestem z tych, którzy nie zadowalają się substytutami.
– Na co jestem najlepszym przykładem! – stwierdzam, dumnie prężąc pierś… jedną i drugą.
#Substytutka #DoMojejŻony

Z cyklu warszawskojesienne kochanków rozmowy…
– Ale jak to Cię podrywał w łazience? W sensie, że Cię zaczął obłapiać tu i tam? – dopytuję po queerowym koncercie Kochanka.
– Nieee, no co Ty! Uśmiechnął się do mnie w łazience, a mężczyźni na ogół nie uśmiechają się do siebie w łazienkach, więc uciekłem.
– Ty to naprawdę jesteś jakimś dzikusem…
– Tak, powinienem zostać. Może miałbym swój pierwszy seks z kompozytorem.
Fair enough, ja już miałam. … Z niejednym 🤷‍♀️
#INiejeden #KompozytorToZawszeWyższyLevel #OdTam #Kogoś

Z cyklu warszawskojesienne kochanków rozmowy…
– Może to zabrzmi zarozumiale, ale gdybym przysiadł fałdów, mógłbym stworzyć naprawdę bardzo dobry i wartościowy utwór – stwierdza podczas braw Kochanek.
– Masz rację!
– Naprawdę? 😲
– Tak – to zabrzmiało zarozumiale.
– 🤣🤣🤣
🤷‍♀️ #JestTakiPrawdomówny

☕ Z cyklu poranNe kochanków
rozmowy…

Rozmawiamy rano…

Z cyklu poranne kochanków rozmowy….
Omawiamy mój blogowy wpis dotyczący dyskryminacji. W trakcie rozmowy Kochanek stwierdza:
– Nie każdy rodzi się ze świetnym mózgiem. Są tacy, którzy dostali od losu mózg republikański i muszą nad nim po prostu więcej pracować 🤷‍♂️
#OjSąTacy #OjMuszą

Z cyklu poranne kochanków rozmowy…
– To nie wygląda dobrze – kończy swój wykład o zostawianych przeze mnie do ostygnięcia odpadach biologicznych (torebki po herbacie i wyściskane cytryny) w zlewie Kochanek.
– A wiesz, co wygląda dobrze?
– Co?
– Moje cycki! – odpowiadam, podnosząc koszulkę.
– Nie próbuj mnie rozpraszać!
– Nie próbuję – rozpraszam!
🤷‍♀️ #MuszęWymyślićCośNowego #BoCałeŻycieMogęNaTymNiePojechać #AleNaRazieDziała

Z cyklu z Tymańskim poranne kochanków rozmowy…
– A gdyby tak – snuje wizje Kochanek – zapisać się do PiS-u i zarabiać na byciu w ich szeregach grube hajsy…?
– To się, Kochanie, nazywa „prostytucja” – podsumowuję.
– Cholera, to też? 😒
– No i Ci wyjaśniła 🤷‍♂️ – stwierdził Tymański.
#ZDrugiejStronyChybaRozsądniejSięProstytuowaćZaPieniądze #NiżZaDarmo #AleWSumieNieWiem #BoNieMaWTejKwestiiDoświadczenia

🫖 Z cyklu popołudniowe kochanków
rozmowy…

Rozmawiamy po południu…

fot. Marianna Patkowska

Z cyklu popołudniowe kochanków rozmowy…
– Och, jak słodko – mówię ja. – Zobacz, ta kurka wygląda zupełnie jak chłopczyk z penisem… Albo tam… matka z córką…
You are sick
#AMówiąŻeSeksToZdrowie

Z cyklu popołudniowe kochanków rozmowy…
– Ty to masz taki mózg – zachwycam się mózgiem Kochanka ja, – że chciałabym go tak wyjąć, ucałować i włożyć z powrotem…
– Sp…alaj, Hannibalu Lecterze!
🤣🤣🤣 #JakOnUmiWWołacze

Z cyklu popołudniowe kochanków rozmowy…
– Czy często inne dzieci nie chciały się z tobą bawić? – pyta, nie bez złośliwości, Kochanek.
– 😯 To tam były też inne dzieci? 😱🤣
#Kurczę #MusiałamNieZauważyć

🍻 Z cyklu wieczorne kochanków
rozmowy…

Rozmawiamy wieczorem…

Z cyklu wieczorne kochanków rozmowy…
Ustalając jutrzejsze pranie, pytam:
– Kochanie, czy te jeansy…
– … mogą kłamać?
– Chyba nie 🤷‍♀️ 🧐 🤔
#PralkaJużWie #JużZnaTęHistorię

Z cyklu wieczorne kochanków rozmowy…
Kochanek wychodzi z łazienki w turbanie… Więc mu mówię, zachwycona:
– Wyglądasz tak pięknie… jak ten… no, ten… z tego głupiego serialu, co go nigdy nie widziałam… Jak on się nazywał? Nie „Korona królów”, tylko…
– Koronawirus?
– Nie! 🤣🤣🤣 Wiem! „Wspaniałe stulecie”! Co prawda… ten aktor przypominał też odrobinę Macierewicza, ale…
– … nic więcej nie mów…
🤷‍♀️🤷‍♀️🤷‍♀️🤣🤣🤣 #ToCzasemNajlepszaRada

Z cyklu wieczorne kochanków rozmowy…
– Wiesz, Ty naprawdę powinieneś jeździć po kraju z odczytami – mówię ja. – Opowiadałbyś ludziom o życiu po wypadku, swoim uszkodzeniu mózgu i powrocie do zdrowia.
– No nie wiem… Pewnie wyszedłbym na mównicę i powiedział: „dzień dobry, chętnie bym państwu coś odczytał, ale przez uszkodzenie mózgu nie pamiętam liter” 🤷‍♂️
– No ja bardziej myślałam, że to będzie coś w stylu: „przeżyłem i powiem wam jedno – życie nie ma sensu” 🤷‍♀️
#TakCzySiak #ZOdczytamiPowinienJeździć #WyczuwamPotencjał

🤯 Z cyklu o snach kochanków
rozmowy…

Rozmawiamy też, zazwyczaj przez telefon, o… moich snach…

Z cyklu o snach kochanków rozmowy…
– Śniło mi się – mówię ja, – że byliśmy w Rosji i miałeś przyjść na spotkanie ze mną, ale się spóźniałeś i w końcu, jak przyszedłeś, to cały posiniaczony z podbitym okiem, bo ktoś Ci zajechał drogę, więc się z nim biłeś. Mógłbyś się nie bić z nikim w Rosji?
– Mogę Ci obiecać, że nie pojadę do Rosji. Bo gdybym pojechał, to właśnie po to, żeby kogoś pobić 🤷‍♂️
Fair enough!
#JeśliJesteścieCiekawi #JakieToUczucie #OcalićPutina #PowiemŻe #DosyćMieszane

Z cyklu o snach kochanków rozmowy…
– Ale miałam sen!
– 😱😱😱
– Śniło mi się, że byłeś w dwóch osobach i ja bardzo chciałam być i z Tobą, i z Tobą równocześnie. Bo jeden Ty dawał mi jedzenie i seksy, a drugi Ty dawał mi tylko seksy. No i nie mogłam się zdecydować, z którym wolę być. I zaczęłam płakać…
– Hmm… Jeden ja dawał Ci jedzenie i seksy…
– Tak!
– A drugi tylko seksy.
– Tak!
– I ty zrezygnowałaś z pracy z seksuologiem? …bo dietetyka do tego nie dołączymy…🤔🤷‍♂️🙉
#NoZrezygnowałam #NoNieDołączymy #ChoćNieWiemNadCzymSięWTymŚnieZastanawiałam #BoJednakCoJedzenie #ToJedzenie #NieMaToTamto

P.S. A kiedy nie rozmawiamy, improwizujemy razem w BOTO:

Rozważna i erotyczna

fot. Marianna Patkowska

Nigdy nie marzyłam o ślubnej sukni, rycerzu, który przybędzie na białym koniu czy miłości, która mnie dopełni. (Może dlatego, że miałam mądrego ojca.) Nie czytywałam romansideł, a ostatnia miłość bez wzajemności (i wszelkie dramaty z nią związane) wydarzyła mi się w siódmej klasie podstawówki. Miałam więc nadzieję, że cała ta pretensjonalna, znienawidzona przeze mnie (bo kojarząca mi się ze słabością) romantyczność ominęła mnie szerokim łukiem, aż tu nagle wjechał cały na biało Vladimir Nabokov i rozłożył mnie na łopatki „Lolitą”. (Temu, jak bardzo mnie ta książka ukształtowała, mogłabym poświęcić cały oddzielny wpis i być może nawet kiedyś poświęcę.) Że doskonała literatura na wrażliwych ludzi wpływa, nie jest niczym odkrywczym. Mnie zaniepokoiła jednak siła, z jaką oddziaływały na mnie historie miłości niemożliwych do zrealizowania (podobnie miałam z mniej może wybitnym, ale intrygującym filmem „Skaza”). Nabokov jedynie poruszył we mnie strunę, o której istnieniu nie miałam pojęcia. Od tej pory aż do swojej pierwszej terapii, zdołałam wylać rzeki łez po usłyszeniu o jakiejkolwiek wielkiej nieszczęśliwej miłości, utwierdzając się tym samym w kłamliwym przekonaniu, że prawdziwe uczucie wiąże się z bólem, trudnościami, koniecznością ukrywania się przed światem oraz poświęceniem tego, co dla nas ważne w imię czegoś wyższego. Takie spojrzenie zresztą doskonale wpisywało się w moją ówczesną religijność. Czy wchodząc z taką wizją miłości w dorosłe życie, lądowałam w toksycznych związkach? Oczywiście! Lądowałam w nich też z kilku innych powodów, które kiedyś być może opiszę, ale idealizacja miłości z pewnością była jednym z elementów składowych.

Idealizowanie miłości

fot. Marianna Patkowska

Kiedy mówimy o idealizacji, na ogół mamy na myśli upiększanie czegoś, co z natury rzeczy jest brzydsze niż byśmy chcieli. W kwestii miłości pojawia się pewien problem, bo choć sama w sobie jest idealna, jednak ukazanie jej właśnie taką, jaka jest, nie posiada aż tak medialnego potencjału, jak wszelkie sytuacje toksyczne. Innymi słowy łatwiej wycisnąć łzy np. historią o pożądaniu, któremu ulega dwoje ludzi uwikłanych już w jakieś zobowiązania i dryfuje tak, krzywdząc samych siebie i wszystkich dookoła oraz napawając się tym, jak bardzo niemożliwa przydarzyła im się miłość niż historią o zauważeniu i odłożeniu na chwilę na boczny tor pożądania, całkowitym przemeblowaniu przez jedną ze stron życia, które wykluczało wejście w romans, a potem rozpoczęcie codziennej, nieraz ciężkiej pracy nad nowym związkiem (to ostatnie to zresztą moja historia). Miłość wyklucza ból, zazdrość czy poświęcenie. Nie chcę przez to powiedzieć, że w związkach, w których się przytrafiają nie ma miłości, tylko, że ich źródło nie tkwi w niej. Dzisiaj głęboko wierzę w to, że zdrowy związek jest wyższym poziomem miłości własnej. Ci, którzy nie potrafią kochać samych siebie, nigdy nie stworzą zdrowej relacji z drugim człowiekiem. Nie ma na to szans. Ktoś, kto nie kocha samego siebie, decydując się na związek z drugą osobą, trochę jak by zaczynał naukę zupełnie nowego języka od poziomu C2. Nie da się, nawet jeśli jakieś zagadnienia przypadkiem zdoła opanować. Obserwujemy z Partnerem w naszym związku, że wszelkie pojawiające się w nim trudności są zawsze bezpośrednim skutkiem problemów każdego z nas w relacji z samym sobą. (Na pewno pomaga samoświadomość oraz fakt, że jesteśmy w procesie terapii.) Zawsze wchodzi się w związek z jakimś bagażem. I są to nie tylko trudne doświadczenia z poprzednich relacji, ale też to, czym zostaliśmy obarczeni w dzieciństwie. Naszą rolą jest się z tym uporać. Przerzucanie odpowiedzialności na drugą stronę i zdejmowanie jej z siebie jest pierwszym krokiem do uśmiercenia nawet największej miłości. Czy nie można pracować wspólnie nad demonami jednej strony? Oczywiście, że można! Trzeba jednak cały czas mieć świadomość, co jest czyim problemem i kto komu pomaga. To niesłychanie ważne. (Sama leczę teraz swoje lęki farmakologicznie oraz terapią i wiem, że bez niewyobrażalnego wsparcia Partnera, byłoby mi znacznie trudniej, jednak te granice, które nie pozwalają mi przerzucać na niego odpowiedzialności za to, co jest moje, jego chronią, a mi bardzo pomagają.)
Niedawno po raz kolejny usłyszałam piosenkę „Spijam z twoich ust” Moniki Urlik i to było dla mnie jak spotkanie z dawną sobą, wzruszającą się tym, co wyniszczające i toksyczne. Dziś moje uczucia są ze sobą sprzeczne, bo z jednej strony warsztatowy kunszt Moniki Urlik, jej muzykalność, frazowanie, umiejętność zbudowania historii i ciekawej urody głos, a do tego bardzo zgrabnie napisana piosenka, robią na mnie po prostu duże wrażenie. Z drugiej zaś strony, wsłuchując się w tekst, widzę konieczność długiej terapii dla obojga jej bohaterów. Piosenka opowiada o kobiecie beznadziejnie zakochanej w mężczyźnie, który jest z kolei beznadziejnie zakochany w innej kobiecie. Relacja między nimi, o ile dobrze rozumiem fragment:

Spijam z twoich ust me ciało,
Ścieram z siebie oddech twój,
Kiedy będzie ciebie mało,
odegram najdrobniejszy ruch…

nie jest jednak platoniczna. Obiektywnie patrząc, punkt, w którym znajdują się główni bohaterowie, nie jest najlepszą sytuacją wyjściową do pójścia ze sobą do łóżka.
Idea wdzięczności za lekcje, jakie dostajemy od innych, ale też idea odpuszczania i niechowania w sobie urazy, którą staram się (z różnym skutkiem) praktykować, nie jest tym samym, co całkowite zespolenie się z obiektem naszych uczuć i patrzenie na świat przez pryzmat jego potrzeb, jak interpretuję z kolei ten fragment:

Odejdę tak,
żebyś nie bał się
Że kolejny raz ktoś zrani cię
Tak miało być,
Lecz nie będzie, wiem
Bo nikt w życiu twym
Nie zastąpi jej
To jedno wiedz i pamiętaj że
Ja byłam też

Badania potwierdzają, że doświadczenie rozstania jest dla wielu osób porównywalne z doświadczeniem żałoby. Niezależnie więc od tego, czy rozstajemy się w żalu i złości, czy polubownie i w szacunku, jest to czas, w którym musimy zadbać przede wszystkim o siebie i swoją stabilność emocjonalną. Nęcące – zwłaszcza dla tych, którzy mają w siebie mały wgląd – wydaje się wtedy skupienie całej swojej energii na partnerze, z którym się rozstajemy. Jeśli w niezgodzie, to utyskując na niego, jeśli w zgodzie – próbując zdjąć z niego ciężar rozstania. W każdym z tych punktów kiedyś byłam i wiem, że są w równym stopniu wyniszczające, bo oddalają nas od samych siebie wtedy, kiedy najbardziej zaopiekowania się sobą potrzebujemy. Mnie udało się przełamać schemat dopiero, kiedy po którymś rozstaniu byłam na skraju załamania nerwowego, z czym poszłam na terapię. To był rzeczywiście krok w kierunku zrozumienia swoich emocji, z którymi konfrontacja może się wydawać na początku przerażająca. Czy jestem z perspektywy czasu wdzięczna osobie, która się do mojego ówczesnego stanu przyczyniła? Umiarkowanie. Czy jestem wdzięczna sobie za to, co z tym zrobiłam? Ogromnie!
Dlaczego tekst piosenki, do którego nota bene mam całkiem sporo językowych zastrzeżeń, mimo wszystko budzi we mnie jakieś niewyczyszczone resztki tęsknoty za stopieniem się z kimś w toksyczne jedno? Bo zostało to we mnie dawno temu wpojone i pozbycie się tego jest długim i żmudnym procesem.
Najlepszym komentarzem do tego, co mnie w piosence uwiera, czyli nadawania aury magii i głębi czemuś, co jest w gruncie rzeczy słabością (żebranie o miłość kogoś, w kim jej dla nas nie ma trudno nazwać siłą), będzie tu chyba mój ulubiony obrazek Andrzeja Mleczki, przedstawiający kopulujące na polanie łosie i obserwatorów, z których jeden stwierdza:

Oczywiście można powiedzieć, że jest to wielkie misterium przyrody.
Ale można po prostu powiedzieć, że pieprzą się łosie.

fot. Marianna Patkowska

Z miłości Cię wyzadręczę

fot. Marianna Patkowska

Jakiś czas temu przeczytałam wywiad z psychologiem i psychoterapeutą Wojciechem Eichelbergerem, który stwierdził, że mężczyźni:

zapytani o najważniejsze cechy ideału ich życiowej partnerki, jak jeden mąż wymieniają: opiekuńcza, kochająca, ciepła, wspierająca, wyrozumiała, doceniająca… Problem w tym, że są to cechy idealnej matki.

Duży Format „Wojciech Eichelberger: Upadek patriarchatu nie będzie łagodnym omdleniem”

Dało mi to do myślenia. Burza, która jakiś czas później przetoczyła się przez instagramowy profil „Mum and the city”, kiedy Ilona spytała swoich obserwatorek, czy pakują swoich partnerów na wyjazd (i przy okazji zebrała swoje żniwa też w mojej prywatnej fejsbukowej przestrzeni, kiedy udostępniłam „argumenty” kobiet pakujących) uzmysłowiła mi, że spaczone myślenie o związku, które znakomicie zidentyfikował Wojciech Eichelberg, dotyka w tak samo dużym stopniu obydwie płcie. Okazuje się, że z jednej strony mamy tabuny mężczyzn, którzy, wyobrażając sobie partnerkę idealną, fantazjują o mamusi, a z drugiej mamy równie spore zastępy kobiet, które zamiast partnera poszukują synka, którego będzie można wyręczyć w większości prac, połajać, jeśli okaże się niegrzeczny oraz na którego będzie można ponarzekać z jego biologiczną matką. Można oczywiście stwierdzić, że skoro dwójka dorosłych ludzi ma taką fantazję, by stworzyć dysfunkcyjny związek oparty na naśladowaniu relacji, którą nigdy nie będzie, to niech sobie przecież żyją jak chcą. Taki argument pojawiał się bardzo często. Dlaczego się z nim nie zgadzam? Dlatego, że świadome zostanie ofiarą nieświadomie stosowanej przemocy (za chwilę tę kwestię rozwinę) nie zmienia faktu, że jest się ofiarą przemocy. Do tego często patrzą na to dzieci. Patrzą i powielają potem te wzorce, bo nie znają innych. Ale jak przeszliśmy od pakowania partnera do przemocy? Nakreślę kontekst.
Ilona, przy okazji ankiety skierowanej do swoich obserwatorów, w której pytała o podział ról w związku (co należy do którego partnera w heteroseksualnej relacji), zadała też pytanie, czyją domyślną rolą jest pakowanie dzieci na dłuższy wyjazd i przy okazji, czy partnerki pakują też swoich partnerów. Wyniki tej ankiety mnie zaszokowały, bo okazało się, że dla całkiem sporej grupy kobiet czymś absolutnie normalnym i wręcz oczywistym jest pakowanie dorosłego faceta na dwutygodniowe wczasy. I nie, nie mówimy tu o wybranych i przygotowanych przez niego rzeczach, które partnerka wkłada do walizki tak, by zmieściło się w niej jak najwięcej rzeczy. (To bym jeszcze rozumiała, bo jeśli w związku jedna osoba – niezależnie od płci zresztą – ma umiejętność dobrego pakowania, a do tego jeszcze lubi to robić, to miłe, kiedy chce się tym podzielić z wybrankiem serca.) Mówimy tu o całym procesie pakowania zaczynającym się od przemyślenia, co osobie pakowanej będzie na wyjazd potrzebne – czyli dokładnie tym, co się robi za dzieci… i to też przecież do jakiegoś momentu. Najbardziej przerażającymi argumentami (powtarzającymi się naprawdę często, również na moim prywatnym profilu) za takim zachowaniem były te o:

  1. fatalnym, „wieśniackim” guście partnera, który gdyby wyszedł na wakacjach ubrany jak chce, „przyniósłby swojej partnerce wstyd”
  2. jego nieporadności („mógłby zapomnieć najważniejszych rzeczy!”)
  3. oraz mój ulubiony, że „jemu przecież wszystko jedno, a MNIE zależy”.
  • Ad 1 Stwierdzenie, że osoba, z którą jesteśmy może nam przynieść wstyd swoim wyglądem jest kuriozalne i przede wszystkim przemocowe. Związek nie uprawnia nas do przekraczania granic drugiej osoby i narzucania jej czegokolwiek. Jeśli coś nas w wyglądzie lub stylu partnera razi, to od tego jest rozmowa, żeby mu to zakomunikować i zastanowić się, czy i jakie kompromisy są w tej sytuacji możliwe. (Plus trzeba się oczywiście liczyć też z tym, że nie są.)
  • Ad 2 Jeśli pełnoletnia, posiadająca prawa wyborcze osoba zapakuje się na wyjazd źle, zapominając o ważnych rzeczach, najprawdopodobniej za drugim razem zapakuje się już dobrze. Albo trzecim. Ewentualnie czwartym.
  • Ad 3 Pisałam kiedyś o tym, że w związku są tak naprawdę trzy byty: ja, partner oraz my. Całkowitą odpowiedzialność ponosimy tylko za byt ja, połowiczną za byt my i absolutnie zerową za byt partner. To, że partnerowi wszystko jedno jak wygląda, nie oznacza wcale, że możemy go teraz dowolnie przebierać. Jeśli to nam zależy, żeby prezentował się w określony sposób, możemy ewentualnie spróbować rozwiązać to na polu my, mówiąc o naszych uczuciach i potrzebach.

Mój Partner oprócz tego, że nie przywiązuje tak dużej wagi do wyglądu jak ja (oboje szanujemy nawzajem swoje podejście, nie  dewaluując żadnego z nich), ma jeszcze poważne uszkodzenie mózgu po wypadku, skutkujące problemami z pamięcią. Mimo że oboje mamy świadomość tego, że niektóre rzeczy – dotyczące zarówno nas, jak i jego – muszę mu czasem przypominać, robię to z pełnym poszanowaniem jego granic. Ustalamy razem, o czym mam mu przypomnieć, a o czym nie, bo jego praca nad swoją pamięcią wymaga od niego również ponoszenia konsekwencji zapominania. To sytuacja, w której potencjalnie łatwo spróbować przejąć nad drugą osobą kontrolę, zasłaniając się źle rozumianą pomocą i troską. Każda kontrola niesie jednak ze sobą duże ryzyko przemocy, a ta wyklucza partnerstwo, na które się na początku zdecydowaliśmy.
Kolejnym aspektem wyręczania partnera w tym, co należy do niego, jest oduczanie go samodzielności, które po wielu latach utrwalania takiego schematu skutkuje kalectwem. Wiadomo, że wspólne życie różni się od życia w pojedynkę i jeśli jedna osoba np. nie potrafi gotować, ale umie i lubi reperować spłuczki, a druga akurat gotować umie i lubi, ale na spłuczkach się nie zna, to dosyć naturalnym jest takie podzielenie się zadaniami, żeby każdy czuł się zarówno pożyteczny, jak i spełniony. Natomiast dobrze jest mieć świadomość po pierwsze, że wszystko, co dotyczy wspólnego życia dotyczy też nas (ani przygotowanie obiadu, ani naprawa spłuczki nie robią się same), a po drugie, że bez drugiej osoby też sobie poradzimy, bo nie jesteśmy żadnymi połówkami, tylko odrębnymi całościami. Najwyżej ugotujemy coś prostszego albo przerzucimy się na wyroby garmażeryjne. Najwyżej do spłuczki będziemy wzywać hydraulika, wiedząc przynajmniej w teorii, co się nam zepsuło. W końcu – mamy dwie ręce! (A przynajmniej ci z nas, którzy mają dwie ręce.)

fot. Marianna Patkowska

Gdzie ci mężczyźni prawdziwi tacy?

fot. Marianna Patkowska

Często słyszę o tzw. kryzysie męskości. Myślę, że takie diagnozy mają swoje źródło w przywiązaniu do starego (patriarchalnego, ale to nie jedyny jego problem) porządku, w którym płciom zostały narzucone kulturowo pewne role. Z jednej strony ludzie zaczynają wreszcie dostrzegać szkodliwość idiotycznych haseł w stylu chłopaki nie płaczą, ale z drugiej mają ciągle pewien dysonans poznawczy, stykając się z mężczyznami, którzy zaczynają dbać o swoją psychikę i odbudowywać często utraconą łączność ze swoimi emocjami. Dość sporo miejsca poświęcałam na blogu temu, czym dla mnie samej jest kobiecość i męskość,  a ściślej problemowi w ich zdefiniowaniu. Dziś skłaniam się ku temu, że prawdziwa kobiecość i prawdziwa męskość są po pierwsze niekoniecznie ściśle związanie z płcią biologiczną, a po drugie nie występują u osobników constans. Co dokładnie mam na myśli? Po pierwsze to, że w każdym człowieku jest zarówno pierwiastek męski, jak i żeński (co też pokrywa się z teorią, że każdy człowiek jest odrębną pełnią), więc ta sama osoba w jakichś sytuacjach może być niesłychanie kobieca, jak i – w innych – szalenie męska. A po drugie, że nawet jeśli w jednym osobniku przeważają cechy uznawane za bardziej kobiece lub bardziej męskie, to i tak nie będą się w nim uaktywniać w każdej życiowej sytuacji. Tym samym oczekiwania społeczno-kulturowe związane z byciem w stu procentach kobiecą lub męskim, są niebezpieczne, bo próba sprostania im (skazana oczywiście z założenia na porażkę) stoi w sprzeczności z naszą naturą.
Reasumując, stworzyliśmy sobie świat, w którym postępowanie ludzi świadomych i mających większą niż kiedykolwiek wiedzę na temat istoty samych siebie, nazywamy kryzysem męskości lub upadkiem kobiecości. To dosyć smutne.

fot. Marianna Patkowska

Racjonalność psuje magię?

fot. Marianna Patkowska

Kiedy co jakiś czas toczą się w mediach dyskusje na temat zmiany starej definicji gwałtu, w myśl której dochodzi do niego, „gdy ktoś doprowadza do obcowania płciowego przemocą, groźbą lub podstępem” na taką, która zakłada brak wyraźnej zgody na współżycie, od razu pojawia się wysyp komentarzy autorów płci obojga, że „to odbiera całą magię” oraz drwin, że „może jeszcze przed seksem umowy będziemy spisywać”. (Jako niezdiagnozowany lekki Asperger uważam to za doskonały pomysł, bo dopóki ktoś nie powie mi expressis verbis, że chce ze mną uprawiać seks, to rzadko kiedy potrafię się tego sama domyślić.) Zastanawiam się wtedy zawsze, jak spaczony obraz świata muszą mieć ludzie, którym konieczność zapytania drugiej osoby, czy ich postępowanie nie będzie dla niej przypadkiem przemocowe, „popsułoby magię”. Może bierze się to z nieumiejętności rozmawiania w ogóle, może z wzorców wpajanych nam od dzieciństwa (do dziś całkiem sporo osób nie widzi niestosowności w zachowaniu księcia w baśni o śpiącej królewnie, który całuje nieprzytomną dziewczynę bez jej przecież zgody), a może z połączenia obydwu. Oczywiście rozumiem, co ci buntujący się ludzie mogą mieć na myśli, jednak naprawdę niewiele jest w życiu sytuacji, których nie dałoby się potraktować jako wyjściowo erotycznych. Wystarczy otworzyć głowę. Czasy, w których to mężczyzna ma inicjować każde zbliżenie, rzucając się jak wygłodniałe zwierzę na bierną, zaszczyconą tym faktem dziewoję, której wypada się z początku trochę jednak mu opierać, by nie wyjść na łatwą, już na szczęście przeminęły (mam nadzieję). Bo rzeczywiście trzeba doskonale znać drugą osobę i jej granice, by ich w ten sposób nie przekroczyć. Stąd gigantyczny bunt rodzi we mnie seksistowska teza, że:

jak kobieta mówi „nie”, to myśli „tak”.

Nie dość, że idealnie wpisuje się w kulturę gwałtu, otwierając furtkę wszystkim zwyrodnialcom, traktującym innych ludzi jak pozbawione uczuć przedmioty, to utwierdza też chory stereotyp, że dorosłemu człowiekowi, nawet jeśli – do czego ma prawo – nie jest w danym momencie pewien, czego chce, można odebrać decyzyjność. Jestem wściekła zarówno na mężczyzn, którzy pozwalają sobie na takie żarty, jak i na kobiety, które przez wyuczony opór i udawanie niedostępnych, kiedy tak naprawdę niedostępne wcale nie chcą być, je utrwalają. Bądźmy poważni i traktujmy zarówno siebie, jak i innych poważnie. „Nie” zawsze znaczy „nie”, „tak” zawsze znaczy „tak”, a „nie wiem” zawsze znaczy „nie wiem” – może otwierać pole do rozmowy, ale nie do przemocy! Ale żebyśmy przestali się zachowywać jak prymitywne samce i pensjonarskie cnotki, musimy powychodzić z tych pretensjonalnych romantycznych ról, w których dostrzegamy magię, szukając jej ciągle po stronie infantylizmu i niedojrzałości.  Musimy przestać postrzegać mężczyznę i kobietę jak dwie dopełniające się połowy i zrozumieć, że każdy z nas, bez względu na płeć, jest odrębną całością, posiadającą zarówno tzw. męską (bardziej zdecydowaną i silną), jak i kobiecą (bardziej delikatną i wrażliwą) stronę oraz własną seksualność niezależną od nikogo innego.
Jak poradzić sobie z upadkiem całej tej romantycznej koncepcji, a nawet może z pewną tęsknotą za nią? Myślę, że warto zdać sobie sprawę z tego, że toksyczność relacji silnie uzależnia i może sprawiać wrażenie bardziej atrakcyjnej niż wszystko, z czym się spotkamy w zdrowym związku. W rzeczywistości naprawdę nie ma nic bardziej nudnego niż wielka spełniona miłość (choć mój Partner pewnie powiedziałby, że jest –  zbieranie grzybów). Codzienna praca u podstaw zarówno nad sobą, jak i nad samym związkiem to nudy na pudy, w dodatku wymagające i niezbędne, by wszystko funkcjonowało dobrze. Sprytnie schowana magia tkwi jednak w tym, że nawet takiej miłośniczce ekstremów jak ja, w której słowniku nie istnieje pojęcie systematyczności, się chce!

fot. Marianna Patkowska

Równość jest sexy

fot. Marianna Patkowska

Dawna romantyczna wizja miłości w relacjach heteroseksualnych bazowała przede wszystkim na nierówności płci. Pomysł na odwrotny typ związku, czyli taki, którego podstawą jest równość i partnerstwo, może się wydawać mniej ekscytujący, tymczasem jest dużo bardziej sexy niż uległość! Dlaczego? Bo nie ma w nim miejsca na eksploatację, czyli sytuację, w której potencjalnie może się w nas zgromadzić frustracja, nieuświadomione poczucie niesprawiedliwości czy złość do partnera. Problemy rozwiązuje się na bieżąco, więc nie urastają do rangi wielkich i nienaprawialnych.
Dałam się kiedyś, jak pewnie większość z nas, wplątać w pułapkę myślenia o partnerze jak o człowieku, który jako jedyny może spełnić wszystkie moje potrzeby. To nieprawda – tylko ja sama mogę spełnić wszystkie swoje potrzeby, choć czasami przy pomocy innych ludzi i niekoniecznie zawsze musi, a nawet nie zawsze może być to mój partner. Ta perspektywa pomaga zbudować dużo lepszą relację z samym sobą i na pewno ułatwia zarówno bycie razem, jak i wszelkiego typu rozstania (zarówno te chwilowe, jak i ostateczne), bo mamy jeden niezmienny punkt odniesienia – samych siebie. Stara wizja miłości zakładała nieumiejętność przeżycia rozstania; napawanie się tęsknotą, napawanie się brakiem. Tymczasem do zdrowej relacji każda ze stron wnosi 50%, więc przy rozstaniu (mówię tu zarówno o wspólnej decyzji o rozstaniu się, zostaniu porzuconym, jak i o śmierci partnera) nie zostajemy z niczym, tylko z połową. Czy ma nam nie być przykro? Ma być nam dokładnie tak, jak będziemy to czuć i tak długo, jak będziemy tego potrzebować. Jednak opłakiwanie relacji zdrowej tym się różni od opłakiwania relacji toksycznej, że jest w nim nie rozpacz, a pogodzenie się z tym, co jest. Mocno rezonuje ze mną ten fragment jednej z moich ulubionych piosenek Indii.Arie:

If he ever left me, I wouldn’t even be sad, no
‘Cause there’s a blessing in every lesson
And I’m glad that I knew him at all

„The Truth” India.Arie

Mój Partner jest pierwszym, za którym umiem tęsknić w niedestrukcyjny sposób. Wypełnia mnie niesamowity spokój, ale też świadomość, że nikt z nas nie wie, ile wspólnego czasu jest nam dane. Paradoksalnie właśnie dlatego, że mam dziś do stracenia dużo więcej, niż kiedykolwiek, z łatwością odnajduję w sobie pokorę i wdzięczność za każdy dzień, w którym ten niesamowity Człowiek jest w moim życiu, a także motywację, żeby codziennie wspólnie nad związkiem pracować.
No i – co bardzo ważne i dotyczy wszystkich płci – jak byśmy nie byli z partnerem dobrani i zgodni, jak byśmy się nie wyczuwali, to żaden człowiek nie potrafi czytać w naszych myślach, więc jeśli czegoś chcemy – mówmy o tym wprost, nie czekając (często latami), aż się sam domyśli! Weszłam w swoją dzisiejszą relację z bagażem zaszłości i pomysłów (cudzych) na to, co wypada, a czego nie wypada. Dziś, kiedy potrzebuję przytulenia, docenienia, miłych słów, pochwał czy delikatności – zwyczajnie o nie proszę. Bo mój Partner nie jest księciem z bajki, trudniącym się w wolnych chwilach wróżbiarstwem. Nie zawsze rozumie, a rzadko kiedy wie, co i dlaczego dzieje się w mojej głowie. Jednak kiedy mu o tym powiem, wszystko układa mu się w spójną całość, bo ma w sobie ogromną na mnie uważność. Więc choć patrzenie sobie głęboko w oczy bez słów w blasku świec wydaje się bardziej nęcące niż zakomunikowanie drugiej osobie, że jakieś zdarzenie rozdrapało właśnie naszą traumę z dzieciństwa i teraz przez trzy dni będziemy z niej wychodzić, więc prosimy, żeby to uwzględniła, to jednak komunikacja jest kluczem do szczęśliwej, zdrowej relacji.

fot. Marianna Patkowska

Wierność i zdrowy związek

fot. Marianna Patkowska

Wierność jest dla mnie fundamentem każdej relacji. Nigdy na szczęście w związkach romantycznych nie doświadczyłam ani cudzego, ani – co chyba jeszcze ważniejsze – własnego niedochowania wierności. Jednak bliżej niesprecyzowany lęk przed zdradą, a może jedynie zinterpretowany w ten sposób lęk przed odrzuceniem sprawiał, że nie zboczyłam na szczęście w stronę chorobliwej zazdrości, ale za to zakładałam ciasną uprząż na siebie samą. Co dokładnie mam na myśli? Narzucanie sobie za każdym razem przekonania, że związek czyni ze mnie intelektualną i fizyczną własność drugiej osoby, więc wybranie jednego partnera powinno mnie automatycznie zamknąć na wszystkich innych mężczyzn – wykasować ich z pola mojego widzenia. Prawdopodobnie nikt tego ode mnie nigdy nie wymagał, ale ja sama – przez własny, niczym zresztą niepoparty – brak zaufania do siebie, stworzyłam sobie więzienie, bojąc się konfrontacji z samą sobą. Dziś wiem o sobie to, że do funkcjonowania potrzebuję głębokich relacji z różnymi ludźmi. Te płytkie mogą dla mnie nie istnieć wcale, ale nawet krótkie, lecz głębokie, mnie budują i mam ogromną nadzieję, że budują też tych, z którymi w nie wchodzę. Tym samym założenie, że będąc w związku, nie mogę już wejść w głęboką relację przyjacielską z żadnym innym człowiekiem (w tym też mężczyzną), stoi w sprzeczności ze mną. I – jak każde kłamstwo – może działać wyłącznie na krótką metę. Po raz pierwszy jestem w związku, którego podstawą jest bezgraniczna i bezkompromisowa szczerość, która z kolei bazuje na znakomitej znajomości samego siebie u każdego z nas. W takim układzie nawet najmniejszy fałsz nie pozostanie niezauważony, nie warto nawet próbować tuszować swojej złości czy frustracji, bo i tak wypłyną na powierzchnię, co łatwe, kiedy woda jest taka niezmącona. Jestem z Partnerem, który mnie w niczym nie ogranicza, bo mnie przede wszystkim jak nikt inny rozumie. Wspiera mnie więc we wszystkim, co sprzyja mojemu rozwojowi. Inspiruje mnie też, bym sama była tak samo doskonałym partnerem dla niego, jakim on jest dla mnie.
Dziś nie wyobrażam sobie, żeby mu powiedzieć, że „zamyka mnie na innych mężczyzn”, bo to oznaczałoby, że zamyka mnie na ludzi. A jest wręcz przeciwnie – dopiero będąc z nim, jestem naprawdę otwarta i czuję mocniej niż kiedykolwiek, jak co (i kto) na mnie oddziałuje. Innymi słowy, co mnie buduje, a co niszczy. Zdradą jest moim zdaniem brak lojalności i brak rozmowy. Zarówno robienie czegokolwiek w ukryciu, jak i zmuszanie partnera poprzez traktowanie go jak swojej własności do tego, by musiał cokolwiek przed nami ukrywać, nie jest w porządku. Związek nie niweluje naszego niezbywalnego prawa do wolności. Każdy dorosły człowiek sam decyduje o tym, co robi ze swoim życiem, kim się otacza, z kim sypia, w co wierzy. Zdrowy związek nie może nikomu tej wolności odbierać. To, że na ogół rezygnujemy z wielu rzeczy, które były w zasięgu ręki przed wejściem w relację, powinno wynikać z miłości i empatii do drugiej osoby, a nie narzucanych przez nią ograniczeń. Dla każdego co innego będzie oczywiste, stąd tak ważna jest komunikacja, ale też jakiś wspólny background. Na przykład nie jest najlepszym pomysłem wiązanie się z poliamorystą, kiedy samemu jest się monogamistą i na odwrót (jako monogamistka nie chciałabym jedynej możliwej d l a  s i e b i e  wizji związku narzucać komuś, kto ma inaczej). Kwestie religijne też mogą być nie do pogodzenia, podobnie zresztą, jak przekonania polityczne. O tym wszystkim dobrze rozmawiać, zanim zaangażujemy się w związek emocjonalnie. Jestem przekonana, że będąc w relacji, powinniśmy się kierować wyłącznie tym, by się nawzajem nie ranić, bo choć przy zaniechaniach potem za jej rozpad najłatwiej winić ewentualne osoby trzecie, to jednak by mogły być one jakimkolwiek zagrożeniem dla związku, ten musi być najpierw od jakiegoś już czasu dysfunkcyjny. A odpowiedzialność za niego spoczywa wyłącznie na osobach, które go tworzą.

fot. Marianna Patkowska

P.S. Na deser łączę piosenkę, do której mam ogromny sentyment, choć cieszy mnie, że opisuje moją dawno już minioną przeszłość.

fot. Marianna Patkowska

Zawsze się trochę dyskryminuje

fot. Marianna Patkowska

Pomysł na dzisiejszy wpis powstał, kiedy mój ukochany dr Kirk Honda na swoim kanale, komentując scenę któregoś z amerykańskich programów, użył podczas omawiania nieuświadomionego rasizmu sformułowania „przywilej białych ludzi”. Szybko zaświtało mi, że dużo miejsca temu zagadnieniu poświęcała również Iyanla Vanzant. Kiedy zaczęłam się w to zagłębiać, zrozumiałam pewien mechanizm, który pojawia się przy każdej formie dyskryminacji, więc warto o nim mówić.

🎩 Przywileje uprzywilejowanych ludzi

fot. Marianna Patkowska

W największym skrócie, przywileje uprzywilejowanych ludzi można sprowadzić do ludowej mądrości:

syty głodnego nie zrozumie.

– ludowa mądrość, do której można sprowadzić kwestię przywilejów uprzywilejowanych ludzi

Rzeczywiście jako przedstawiciele rasy stanowiącej w danej społeczności większość, nie mamy pojęcia o problemach, z którymi na co dzień borykają się osoby ras odmiennych, będące w tej samej społeczności mniejszością. Możemy się starać, żeby czuły się jak najlepiej, a także – przez rozmowę – dowiadywać się jak najwięcej o ich doświadczeniach, ale nigdy nie zrozumiemy w stu procentach zmagań, które nie są naszymi zmaganiami. To tyczy się oczywiście również  orientacji seksualnej, wyznania religijnego czy narodowości, które w danej społeczności stanowią mniejszość. Podkreślam zagadnienie mniejszości, bo nie uważam, że można postawić znak równości między byciem osobą czarnoskórą w Afryce, osobą homoseksualną w środowisku LGBT+, muzułmaninem w krajach muzułmańskich czy Ukraińcem na Ukrainie a byciem osobą czarnoskórą w Missisipi, osobą homoseksualną w państwach wyznaniowych, muzułmaninem w krajach katolickich czy Ukraińcem w Polsce. To chyba dość dobrze ilustruje, że źródłem problemu jest inność i odstawanie od pewnej przyjętej gdzieś normy, a nie sam fakt posiadania określonego koloru skóry, orientacji seksualnej, wyznania religijnego (lub braku przynależności do jakiegokolwiek wyznania) czy narodowości.
Żeby to dobrze zrozumieć, warto uświadomić sobie, że możemy być, w zależności od warunków, w których się znajdziemy, albo uprzywilejowani, albo nieuprzywilejowani. Żyjąc w kraju, w którym zdecydowaną większość stanowią osoby białe, jestem na uprzywilejowanej pozycji w stosunku do osób o innych kolorach skóry, jednak wyjeżdżając do kraju, w którym to one są w większości, automatycznie znajdę się w nieuprzywilejowanej mniejszości. Żyjąc w kraju katolickim i odrzucając katolicyzm, jestem w nieuprzywilejowanej mniejszości, choć już w sąsiadujących Czechach zasilałabym szeregi uprzywilejowanej większości. Itd., itd.. Problem widzę w niepogodzeniu się z posiadaniem wynikających, z przyczyn od nas zupełnie niezależnych, przywilejów. Co dokładnie mam na myśli? Nie piszę oczywiście o zadeklarowanych rasistach, antysemitach czy homofobach, bo nie podejrzewam ich o czytanie mojego bloga (nie tylko zresztą dlatego, że uważam ich za analfabetów, nie umiejąc sobie w inny sposób wytłumaczyć takich postaw, ale też dlatego, że robię wszystko, by ich do siebie zniechęcić). Piszę o tym, czego dotknął dr Kirk Honda, czyli sytuacji, w której osoba uprzywilejowana pozwala sobie na zachowanie dyskryminujące nieświadomie, choć ma siebie samą za człowieka otwartego, tolerancyjnego oraz akceptującego wszelką inność; moment uświadomienia sobie, ze mimowolnie postąpiło się w sposób dyskryminujący jest zazwyczaj ogromnym ciosem, nierzadko powodującym traumę. Myślę, że uniknąć jej możemy tylko, kiedy dopuścimy do siebie to, że choć z całego serca chcielibyśmy być równi, jednak często zwyczajnie nie jesteśmy i – z niezrozumiałych dla nas przyczyn – mamy lepiej. Dopiero, kiedy to zaakceptujemy (dla mnie było to na przykład bardzo trudne), będziemy się mogli zastanowić, jak zmieniać świat, by tych nierówności było jak najmniej.

***

Trochę na marginesie tego rozdziału dodam, że z jednej strony jako biała kobieta nie mam pojęcia o codziennych zmaganiach czarnoskórych kobiet żyjących w białej społeczności, ale do tego wszystkiego dochodzi jeszcze drugi rodzaj niewiedzy. Nie mam pojęcia o ich, osławionych już, problemach z włosami (mam tu na myśli zarówno samą ich, inną trochę, pielęgnację, jak i fryzury nawiązujące do przynależności etnicznej, których noszenie jest na wielu stanowiskach zakazane), ani o istniejących w wielu środowiskach podziałach na jaśniejszy i ciemniejszy odcień skóry i wszystkich dyskryminacyjnych sytuacjach pojawiających się na tym polu. Nie są to doświadczenia, które mnie kształtowały od pokoleń, muszę więc, z pokorą i szacunkiem, bazować na relacjach samych zainteresowanych.

fot. Marianna Patkowska

🎩 Rasizm? Jaki rasizm?

fot. Marianna Patkowska

Nieustająco szokującym mnie argumentem na to, że jakoby rasizmu u nas nie ma (znowu, podstawmy sobie pod słowo „rasizm” każdy dowolny rodzaj dyskryminacji) jest:

Jaki tam rasizm, panie! U nas ciapaci żyją jak pączki w maśle, rasizmu to dopiero ja zaznałem, kiedy w Anglii na zmywaku pracowałem!

– „argument” nieustająco mnie szokujący

Takie rozumowanie jest złe na bardzo wielu poziomach, a spotykam się z nim niestety niepokojąco często. Po pierwsze nasze bolesne doświadczenie nie przekreśla czyjegoś bolesnego doświadczenia, nawet jeśli to nasze jest większych rozmiarów. Reasumując, „mniejszy rasizm” (mój ból jest większy niż twój?) nie oznacza braku rasizmu. Dodatkowo też warto pamiętać, że żadna dyskryminacja nie bierze się zupełnie znikąd. Nie zdarza się tak, żeby nie było jej wcale i pewnego dnia się nagle przydarzyła od razu w potężnych rozmiarach. Zaczyna się zawsze od bagatelizowania pozornie małych rzeczy. I zawsze najpierw w języku. Dobrze o tym pamiętać, zanim wpadnie się w powszechny nurt wyśmiewania zarówno poprawności politycznej, jak i eliminowania z własnego słownika sformułowań, które – mimo intencji – mogą być nacechowane negatywnie. (Sama piszę ten tekst z niepokojem – używam przecież celowo słowa „czarnoskóry”, gdyż mam na myśli wszystko to, co może się wiązać z odmiennym od białego kolorem skóry. Jednak jeśli ktoś wytłumaczy mi, że popełniam błąd, posypię głowę popiołem, licząc na wyrozumiałość.)
Po drugie myślę, że bardzo niebezpieczne jest usprawiedliwianie swojego grzechu zaniechania wobec osób szykanowanych tym, że samemu miało się gorsze doświadczenia i się je przeżyło. Oczywiście stoją za tym mechanizmy w psychologii znane (podobne jak w przypadku kobiet, które dorastały w domu dziecka i oddały do niego potem swoje własne dzieci czy osób, które były w dzieciństwie bite lub padały ofiarami jakiejkolwiek innej przemocy, a potem fundują swoim dzieciom taki sam los), jednak to nadal nie zdejmuje z nas obowiązku przeciwdziałania dyskryminacji. Nawet więcej, na tych, którzy jej doświadczyli spoczywa jeszcze większa odpowiedzialność za kolejne jej ofiary, bo znają dużo lepiej niż inni jej skutki.
Sama spotkałam się z gorszym traktowaniem ze względu na zarówno płeć, jak i pochodzenie na swoim ukochanym Thassos. W kwestii wysprzątania śmierdzących pozostałości po zatęchłym patriarchacie mamy jeszcze jako kraj trochę do zrobienia, ale dopiero podczas rozmów z mieszkańcami greckich tasyjskich wsi zrozumiałam, jak to jest (i tego nie doświadczyłam akurat nigdzie indziej), kiedy dla mężczyzny mogę być mniej lub bardziej lubianym, ale zawsze tylko obiektem seksualnym, nigdy partnerem. Chciałabym być dobrze zrozumiana, bo osobiście wcale nie uważam, że jedno musi wykluczać drugie, jednak podczas rozmów o greckiej filozofii czy ortografii (a w przeważającej liczbie przypadków byłam bardziej wykształcona od swojego rozmówcy – zawsze mężczyzny, bo greckich kobiet tam prawie w ogóle nie spotykałam) obserwowałam wyraźny żal, że nie jestem mężczyzną, bo w sumie mówię całkiem mądrze. Na pewno pomagał mi trochę immunitet turystyczny – wiele moich zachowań można było łatwo zrzucić na karb różnic kulturowych – jednak jest we mnie ogromny bunt wobec tolerowania seksizmu jako elementu, który wrósł w krajobraz jakiejkolwiek kultury. Choć od dziecka byłam bardzo wyczulona na dyskryminację i stawałam, kiedy się tylko dało, w obronie słabszych, doświadczenie innego traktowania ze względu na płeć, na którą nie mam żadnego przecież wpływu (jak również – tym razem z angielskiej strony – na pochodzenie) było wstrząsające. Dopiero wtedy zrozumiałam, że nie jest to sytuacja, którą można sobie wyobrazić, będąc na pozycji uprzywilejowanej. Tym bardziej więc chciałabym móc być głosem tych, którym jest on odbierany, póki ciągle sama go mam.
Na wszelki wypadek zaznaczę, że nie uważam oczywiście, że wszyscy Grecy, a nawet że wszyscy Tasyjczycy są seksistami, jak również nie uważam, że wszyscy Anglicy są ksenofobami. Piszę o swoich doświadczeniach w wąskim dosyć kręgu mieszkańców kilku małych greckich wsi; doświadczeniach z ludźmi, którzy nie wiedzą, że można inaczej. Doskonale zdaję sobie sprawę z tego, że narodowość nie ma tu znaczenia i jestem pewna, że takie same sytuacje kobiety mogą przeżywać wszędzie. Na pewno w Polsce również.

fot. Marianna Patkowska

🎩 Komu przeszkadza Murzynek Bambo?

fot. Marianna Patkowska

Kiedy czarnoskóra społeczność zaczęła się domagać nienazywania ich „Murzynami”, w Polsce – jak to zwykle w takich przypadkach bywa – zebrała się Rada Samozwańczych Językoznawców (składająca się głównie z absolwentów Wyższej Szkoły Melanżu oraz członków elitarnego stowarzyszenia Szlachta nie pracuje) i rozpoczęła długą i burzliwą debatę zakończoną wnioskiem, że skoro Julian Tuwim (wybaczając mu na chwilę żydowskie pochodzenie) wielkim polskim poetą był, a popełnił w trzydziestym piątym wiersz „Bambo”, w którym używał słowa „Murzynek”, to nadal będziemy słowa „Murzyn” używać i kropka! Choć Julian Tuwim naprawdę znakomitym poetą był, to jednak – umówmy się – „Bambo” nie przetrwał próby czasu, a toczenie sporów dotyczących ewidentnie rasistowskiego zabarwienia tego dzieła jest doskonałym dowodem na to, jak bardzo nie zdajemy sobie sprawy z tego, czym rasizm jest. (W ogóle mam wrażenie, że wielu rodaków wypiera jakikolwiek rodzaj dyskryminacji istniejącej w naszym kraju, powołując się ciągle na XVI wiek i naszą słynną tolerancję religijną z tamtego czasu, po której już dawno ślad niestety bezpowrotnie zaginął.)
Przytoczę może wzmiankowany wiersz i wskażę palcem, co dokładnie mam na myśli.

Murzynek Bambo w Afryce mieszka,
czarną ma skórę ten nasz koleżka.

Uczy się pilnie przez całe ranki
Ze swej murzyńskiej pierwszej czytanki.

A gdy do domu ze szkoły wraca,
Psoci, figluje – to jego praca.

Aż mama krzyczy: „Bambo, łobuzie!”
A Bambo czarną nadyma buzię.

Mama powiada: „Napij się mleka”
A on na drzewo mamie ucieka.

Mama powiada: „Chodź do kąpieli”,
A on się boi że się wybieli.

Lecz mama kocha swojego synka.
Bo dobry chłopak z tego murzynka.

Szkoda że Bambo czarny, wesoły
nie chodzi razem z nami do szkoły.

– „Bambo” Julian Tuwim

Na osiem zwrotek, podkreślenie rasy („czarny”, „murzyński” oraz „strach, że się wybieli”) głównej postaci pojawia się aż w sześciu (w sumie siedem razy), które – jak łatwo policzyć – stanowią 75% wiersza. Zakładając, że adresatami tego dzieła są dzieci, a nie osoby z uszkodzeniem pamięci krótkotrwałej, autor przez cały wiersz definiuje czarnoskórego chłopca tylko i wyłącznie poprzez jego kolor skóry i pochodzenie. O ile do pierwszej zwrotki umiem podejść z pewną dozą wyrozumiałości – poeta może nie najzgrabniej, ale przedstawia dzieciom bohatera, który pochodzi z Afryki i ma inny od większości czytelników kolor skóry (rasizmem nie jest przecież niezauważanie różnic), o tyle kolejne jeżą mi dzisiaj włos na głowie.

Uczy się pilnie przez całe ranki
Ze swej murzyńskiej pierwszej czytanki.

Jeśli rolą tego wiersza ma być oswojenie dzieci z innością (swoją drogą dzieci, jak mało kto, są w to zaopatrzone naturalnie – wystarczy im zwyczajnie nie przeszkadzać), to podkreślanie na każdym kroku różnic, przyniesie skutek odwrotny. Skoro Bambo mieszka w Afryce, to można założyć, że najprawdopodobniej uczy się ze swojej, a nie polskiej czytanki (gdyby uczył się z czytanki polskiej, wtedy dopiero warto byłoby ten fakt odnotować). Sensem tej zwrotki jest, jak rozumiem, wskazanie, że Bambo tak samo, jak niektóre polskie dzieci, pilnie się uczy, a nie, że ma wszystko „murzyńskie”.

Aż mama krzyczy: „Bambo, łobuzie!”
A Bambo czarną nadyma buzię.

Niby nic takiego. Nadyma buzię, a tę ma czarną. Nie jest to obraźliwe – stwierdza wyłącznie fakt. Teraz wyobraźmy sobie taki sam wierszyk o białym dziecku (odwrócenie ról czasem pomaga). Wszystko to prawda – nasze dziecko jest białe, więc ma też „białą buzię”. Nie, nie „bladą”, „czystą” czy „bardzo jasną ze względu na karnację” – „białą” w sensie rasy swojego posiadacza. Wszyscy przyjęliby to ze spokojem? Po piątej zwrotce również?

Mama powiada: „Chodź do kąpieli”,
A on się boi że się wybieli.

Automatyczną konotacją ze słowem „kąpiel” w treściach dla dzieci (gdzie wszelkie erotyczne skojarzenia na ogół jednak odpadają) jest zmycie z siebie brudu. Najprościej mówiąc – przed kąpielą jest się brudnym, po kąpieli – czystym. Bambo nie chce się wykąpać nie dlatego, że nie chce być czysty (z czym akurat sporo najmłodszych czytelników mogłoby się identyfikować, bo dzieci najczęściej lubią się brudzić, poznając w ten sposób świat). Bambo nie chce się wykąpać, bo się „boi, że się wybieli”. Czyli pierwsza podprogowa informacja jest taka, że „wybielenie się” (stanie się białym, czyli… przedstawicielem rasy białej) może mieć coś wspólnego z kąpielą, czyli zmyciem z siebie brudu. Automatycznie więc zwrotka koduje w dziecku (na poziomie podświadomości, rzecz jasna), że czarna skóra jest tożsama z brudem. Druga podprogowa informacja jest natomiast taka, że Bambo sam ma rasistowskie zapędy i – choć to niedorzeczne (czyli jest do tego głupiutki) – boi się tego, że mógłby być biały. Tymczasem miałby pełne prawo nie zdawać sobie sprawy z istnienia białych ludzi w ogóle. Choć taka z kolei informacja wytrąciłaby dzieciom poczucie posiadania przywileju białego człowieka, który wiersz w nich umacnia.
Jeśli ktokolwiek uważa, że w tej chwili popłynęłam (lewackim nurtem), zachęcam do zapoznania się z technikami manipulacji opisanymi chociażby w „Erystyce” Artura Schopenhauera (nota bene wydanej przeszło cztery dekady przed wierszem „Bambo”).

Lecz mama kocha swojego synka.
Bo dobry chłopak z tego murzynka.

Figluje, psoci, ucieka na drzewo, ale mama go kocha. Mimo wszystko. Tak to już w murzyńskich rodzinach jest. Zupełnie jak w wielu polskich, ale na wszelki wypadek podkreślmy, że są Murzynami, a zachowują się tak jak my, biali. (Niby dzikusy, ale jednak cywilizowane!)

Szkoda że Bambo czarny, wesoły
nie chodzi razem z nami do szkoły.

No szkoda, miałby z nami fajnie. I na pewno nigdy nie zdołałby zapomnieć, jaki ma kolor skóry!

Taka pocieszna małpka z tego Bambo, prawda? Przepraszam, ale dla mnie powyższy utwór sprowadza się właśnie do takiej prymitywnej puenty.

To, że najprawdopodobniej Julian Tuwim nie miał złych intencji, naprawdę nie zmienia faktu, że wyszedł mu – być może niecelowo – wierszyk rasistowski. (Podobnie zresztą jak Skibie „Makumba”, która w zamyśle miała właśnie obśmiewać polski rasizm.) O ciekawym zjawisku tzw. seksizmu życzliwego napiszę szerzej w swoim kolejnym tekście, ale myślę, że mamy tu do czynienia z podobną sytuacją: dyskryminacją jest nie tylko traktowanie kogoś ze względu na czynniki od niego niezależne gorzej, ale wszelkie branie go z tego powodu „w nawias”. Nieświadomość nadawcy komunikatu dyskryminującego nie powinna stanowić dla niego usprawiedliwienia.
A co do samego słowa „Murzyn”… Wyobraźmy sobie, że znamy pewną Annę (to pewnie dla większości z nas będzie łatwe). I ona, kiedy nazwiemy ją odruchowo Andzią – bo wszyscy w rodzinie nazywali tak ciotkę naszego szwagra – poprosi, żeby nie używać tej wersji jej imienia, gdyż woli być po prostu „Anną” lub „Anią”. Czy robimy jej wtedy wykład dotyczący neutralności wszelkich form imion, a na końcu powołujemy się na piosenkę Oddziału Zamkniętego (napisaną zresztą o marihuanie), czy jednak szanujemy jej prośbę? A jeśli nie szanujemy, to może warto sprawdzić, czy nadal mamy tę Annę w znajomych.

fot. Marianna Patkowska

🎩 Nie jestem rasistą, ale…

fot. Marianna Patkowska

Temu hasłu poświęciłam jeden ze swoich pierwszych wpisów, w którym rozpatrywałam jego językową stronę, biorąc pod lupę przede wszystkim spójnik „ale”.
Niestety zdania poprzedzone takim wstępem w dalszym ciągu słyszę często. Wielu osobom wydaje się, że skoro nie zajmują na co dzień swojej głowy niechęcią do jakiejkolwiek inności, a nawet mają wśród znajomych osoby odmiennej orientacji seksualnej, rasy czy odmiennego wyznania, jest to automatycznie równoznaczne z tolerancją. Tymczasem może, ale nie musi być. Myślę, że każda forma dyskryminacji bierze się z zarówno niewiedzy, jak i właśnie wiedzy. Co mam przez to na myśli? Otóż z jednej strony osi mamy tych, którzy nigdy z przedstawicielem innej rasy, orientacji, narodowości itd. się nie zetknęli, więc ich sądy bazują jedynie na wyobrażeniach, co często skutkuje dyskryminacyjnym podejściem. Na drugiej stronie osi mamy natomiast tych, którzy wyjechali na dłuższy czas za granicę i doświadczają szoku kulturowego. Od razu uprzedzę ewentualne pytania – tak, moje pomieszkiwanie na Thassos również zapędziło mnie na jakiś (krótki, na szczęście) czas w ksenofobiczny zaułek. Nie jestem z tego dumna, ale dziś już chyba lepiej rozumiem ten mechanizm. To, że żyjąc w sąsiedztwie jakiejkolwiek mniejszości, dostrzeżemy rzeczy, które nas drażnią, jest naturalne. Dobrze jednak się zatrzymać, spróbować spojrzeć szerzej i przede wszystkim odpowiedzieć sobie na pytanie, czy nasze spostrzeżenia rzeczywiście mogą nam coś powiedzieć o całej rasie, całej społeczności LGBT+, całym narodzie, wszystkich przedstawicielach danej płci. Jakie mamy narzędzia, żeby to zmierzyć? No i znowu użyję działającej na wyobraźnię zamiany ról. Jeśli obcokrajowiec przyjedzie do Polski i będzie się w niej stykał wyłącznie z patologicznym środowiskiem, a nawet zostanie przez kogoś napadnięty i okradziony, trudno się dziwić, że nie będzie mieć o Polakach dobrego zdania. Jednak obraz, który utkwi w jego głowie, będzie miał się nijak do prawdy o wielu innych grupach Polaków.

fot. Marianna Patkowska

🎩 Seksizm pod rękę z homofobią
zawsze na propsie

fot. Marianna Patkowska

Kiedyś w trakcie studiów spotkaliśmy się w najbliższym gronie znajomych. Koleżanki piły na smutno, narzekając – jedne na problemy w związku, inne na (jeszcze albo już) brak związku. Jedynym zadowolonym ze swojej aktualnej sytuacji uczuciowej okazał się nasz homoseksualny kolega. Cieszyłyśmy się jego szczęściem i uznaliśmy, że to właściwie bardzo zabawne. Dziś trudno mi zrozumieć, jakie czynniki wpłynęły na to, że wszyscy – łącznie z nim – uznaliśmy to za pewien rodzaj ironii losu. Zaistniało „wzięcie go w nawias”, o czym pisałam wyżej, tylko dlatego, że miał inną orientację niż my. Choć kwestia bycia czy niebycia w relacji, bycia czy niebycia kochanym, w końcu kochania lub niekochania drugiej osoby nie ma najmniejszego związku z orientacją. Tu pojawia się kolejne pytanie – czy mniejszości mogą dyskryminować same siebie? Wydaje mi się, że jak najbardziej. A powodem jest – jak zawsze – brak świadomości.
Ostatnio wstawiłam jedno ze swoich zdjęć na pewną artystyczną grupę w mediach społecznościowych. Spotkałam się z bardzo miłym jego odbiorem. Najgoręcej komentowały kobiety aż… pojawiły się z ich właśnie ust komentarze seksistowskie dotyczące mężczyzn. Kilka razy w dosyć (zbyt może) delikatny sposób próbowałam zakomunikować, że nie ma mojego przyzwolenia na jakiekolwiek sformułowania zaczynające się od słów „bo każdy facet to…” (myśli – wiadomo czym, patrzy – wiadomo gdzie, itd.). Nadal byłam zalewana komplementami, a równolegle treściami seksistowskimi. Pomyślałam wtedy, że nie mam najmniejszego wpływu na to, jak myślą inni i nie mogę im niczego narzucić. Mogę jednak nie firmować swoją twarzą i nazwiskiem tego, co wydaje mi się głęboko złe, dlatego postanowiłam usunąć swoje zdjęcie z grupy. Czy to dziecinne? Być może, ale był to mój drugi krok w kierunku zmiany świata wokół siebie na taki, jaki uważam za lepszy. (Pierwszym było zakończenie współpracy z terapeutką dzielącą świat na kobiecy i męski.)

fot. Marianna Patkowska

🎩 Równość, nie ignorancja

fot. Marianna Patkowska

Dr Kirk Honda komentował program, w którym biała bohaterka, oskarżona o rasizm wobec swojej żółtej koleżanki, powtarzała w szoku jak mantrę, że ona przecież, patrząc na ludzi, „nie widzi koloru”. Dr Honda wyjaśnił (sam mając japońskie korzenie) coś, z czego kompletnie nie zdawałam sobie sprawy i na co najprawdopodobniej nie wpadłabym nigdy sama – przywilejem białego człowieka (białego wśród białych, co chyba warto zaznaczyć) jest to, że może nie widzieć koloru, podczas kiedy osoby kolorów odmiennych nawet, gdyby chciały, nie mogą o odmienności swojego koloru zapomnieć, bo w mniejszym lub większym stopniu są każdego dnia narażone na rasizm. To niesamowicie otworzyło mi oczy, bo ten sam mechanizm ma miejsce prawdopodobnie w każdym rodzaju dyskryminacji – dobrze się zastanowić, od czego przedstawiciele każdej mniejszości uciec nie mogą. Właśnie dlatego, że nie doświadczam dziś żadnej formy dyskryminacji (choć, jako kobieta, doskonale wiem, że pod obecnymi rządami mogę w każdym momencie ten przywilej stracić), zdaję sobie sprawę z tego, że spoczywa na mnie obowiązek praktykowania uważności na bliźnich, gdyż nie można formatować wszystkich na jedną modłę i nakazywać, żeby w jakichś sytuacjach nie czuli się źle, bo coś z innej perspektywy może się wydawać błahe. Dyskomfort jest niezwykle indywidualną sprawą, ale z drugiej strony, żeby mieć jego świadomość, potrzebna jest komunikacja i patrzenie na każdego człowieka jak na odrębną jednostkę.

fot. Marianna Patkowska

P.S. Na deser łączę, z dumą oraz pewną – przed pokazaniem go światu – tremą cover (skorzystałam w nim z gotowego podkładu perkusyjnego) piosenki mojego wieloletniego idola, mistrza, mojej inspiracji i ogromnej miłości – Michaela Jacksona. Myślę, że wybór tego akurat utworu jest oczywisty.

fot. Marianna Patkowska

Najgorzej to się etykietować

fot. Marianna Patkowska

Nie tak dawno opublikowałam tekst „Czas na terapię!”, w którym zachęcałam wszystkich do podjęcia tejże. Podzieliłam się w nim swoim doświadczeniem powrotu nNa kozetkę z nową energią i wiedzą o sobie, a także kryteriami, którymi podczas poszukiwań terapeuty się kierowałam. Mój ogromny i – jak się okazało przedwczesny – entuzjazm ustał tuż w trakcie drugiej sesji i choć nadal twierdzę, że na ogół dopiero trzy sesje dają nam jakikolwiek obraz, to jednak są sytuacje, w których już wcześniej gdzieś w środku wiemy, że to nie to. Ten dosyć trudny czas mojego rozbicia, absolutnego braku zaufania do swojej decyzyjności aż w końcu oddawania kontroli nad własnym życiem innym ludziom, których – zagubiona – pytałam, co mam zrobić, dał mi dużo więcej niż kontynuacja terapii, która wg moich standardów i potrzeb była prowadzona niewłaściwie. Pomyślałam, że warto uzupełnić poprzedni tekst o takie doświadczenie, bo nieodpowiedni terapeuta to nie koniec świata, a przede wszystkim nie powód do rezygnowania z terapii w ogóle!

🗃 Wybór terapeuty

fot. Marianna Patkowska

Szukając poradni w sieci, tak bardzo chciałam wziąć pod uwagę wszystko, że pominęłam tak naprawdę najważniejsze, czyli jak istotna jest zarówno osobowość psychoterapeuty oraz to, czy między nami zaiskrzy, czy nie, jak i jego światopogląd i wizja terapii. Nie da się tego przewidzieć przed pierwszą wizytą, a często nie da się też w jej trakcie. Uświadomiłam sobie, że sporym problemem jest to, że wiele osób (niestety terapeutów nie wyłączając) ma błędną wizję tego, jaka jest tak naprawdę rola terapeuty.

Warto pamiętać, że terapeuta:

  • nie jest naszym przyjacielem (choć z biegiem czasu nawiązuje się między nami silna więź) i nie powinien nam udzielać rad
  • bazuje wyłącznie na naszej własnej wiedzy na nasz temat, która może być mylna, ale – mając to na uwadze – to ją powinien traktować jako punkt wyjścia (innymi słowy nie powinno go zajmować „jak jest”, lecz jak siebie postrzegamy i czy to nam służy czy wręcz przeciwnie)
  • nie powinien nas diagnozować przed upływem co najmniej pięciu sesji (tu mówię o poważniejszych zaburzeniach, bo warto też pamiętać, że nie każdy problem musi wiązać się z jakąkolwiek diagnozą)
  • ma często większą wiedzę psychologiczną od nas, ale nie jest specjalistą od pacjentów, tylko od mechanizmów którym podlegają
  • jest rodzajem lustra i przez odpowiednie zadawanie pytań naprowadza nas na odpowiedzi, które tak naprawdę już w nas są, ale do których często nie mamy dostępu
  • nie gra głównej roli podczas terapii – na pierwszym planie jest pacjent, a terapeuta go jedynie kieruje na właściwe tory i przywołuje do porządku, kiedy ten ucieka od tematu
  • powinien nam stworzyć warunki pełnego zaufania i bezpieczeństwa, bo tylko wtedy możliwe jest całkowite otworzenie się; terapia to tak naprawdę nauka siebie samego poprzez relację z terapeutą

Jeśli czujemy, że którykolwiek z tych punktów nie jest dla terapeuty oczywisty – szukajmy innego! Pamiętajmy, że terapia to forma okazania sobie miłości i troski. Każdy z nas zasługuje na najlepszą dla siebie!

fot. Marianna Patkowska

🗃 Słucham uważnie, ale pozwalam sobie
nie reagować

fot. Marianna Patkowska

Przez wiele lat żyłam w przeświadczeniu, że na wszystko muszę reagować. (Media społecznościowe są doskonałym przykładem na to, że w podobny sposób funkcjonuje bardzo dużo osób.) Od kiedy zrozumiałam, że nie muszę wypowiadać się na każdy temat, który wyłoni się znikąd na mojej drodze (a zrozumiałam bardzo późno), moje życie nabrało nowej jakości. Akurat może pisanie niemiłych komentarzy pod cudzymi postami nie było moją domeną, ale już wdawanie się w idiotyczne dyskusje z kimkolwiek – jak najbardziej! Dziś myślę, że zawsze trzeba patrzeć szerzej – nie każdy, kto zachowuje się, jak by był dla nas partnerem do rozmowy, faktycznie nim jest. To my określamy w jakich warunkach, na jakich zasadach i z zachowaniem jakich standardów chcemy rozmawiać, a jakie są dla nas nie do przyjęcia. Nie musimy się z braku reagowania na zaczepki tłumaczyć. W ogóle nic nie musimy. Sprawy mają się inaczej dopiero, kiedy konfrontacja jest nieunikniona. Na przykład wyjaśnianie wszelkich konfliktów z ludźmi, z którymi chcemy lub powinniśmy w imię wyższego dobra budować zdrowe relacje (co nie jest możliwe, kiedy chowamy w sobie urazę) czy chociażby właśnie rezygnacja z usług, które nie spełniają naszych oczekiwań – zniknięcie bez słowa jest tchórzostwem, a wytłumaczenie swojego stanowiska wynika z szacunku do drugiej osoby, a nie potrzeby tłumaczenia się. Warto jednak znaleźć w sobie dystans do wszystkiego i wszystkich rozumiejąc, że odpowiedzi, których poszukujemy, są w nas i znajdziemy je dopiero, kiedy się w siebie wsłuchamy.
Powtarzam ostatnio jak mantrę, że ludzie są naszymi lustrami, bo widzę to ostrzej niż kiedykolwiek. Na ogół najmocniej nas drażni i denerwuje w innych to, czego sami nie akceptujemy w sobie. Czy sama tego nie doświadczam? Doświadczam! I to jak! Im mocniej czegoś w kimś nie znoszę, tym bardziej jestem mu wdzięczna za uświadomienie mi tego, bo wiem już, że wcale nie chodzi o niego, tylko o mnie (co nie musi się automatycznie przekładać na brak antypatii do tego kogoś).
To działa też w drugą stronę. Ludzie, podejmując jakiekolwiek interakcje z nami, mówią tak naprawdę przede wszystkim o sobie. I to zazwyczaj dużo więcej niż by chcieli. To my decydujemy, ile z tego, co zewnętrzne przyjmiemy, co nam to daje, na ile możemy przekuć sytuację w coś dobrego. Czy mamy wpływ na swoje emocje? Nie. Mamy jednak wpływ na to, co z tymi emocjami zrobimy.

fot. Marianna Patkowska

🗃 Etykieta, tożsamość i WWO

fot. Marianna Patkowska

Moim początkiem końca terapii była pozornie błaha sytuacja. Postanowiłam podzielić się z terapeutą informacją, że identyfikuję się jako osoba nadwydajna mentalnie (prawopółkulowa, WWO). Uznałam, że choć każdy człowiek jest inny, więc i każdy nadwydajny mentalnie również jest inny, to jednak dla terapeuty, który ma ze mną pracować, jest to jakiś trop, który pozwoli mu nie wyważać w przyszłości otwartych drzwi, tym bardziej, że jest to ściśle powiązane z zagospodarowaniem czasu, za który płacę. W odpowiedzi uzyskałam deklarację, że „etykietowanie się jest najgorszym, co możemy sobie zrobić”, z czym się zgadzam. Zobaczyłam więc płaszczyznę porozumienia, mimo ewidentnego braku wiedzy terapeuty dotyczącej neurologicznej urody mojego mózgu. To skłoniło mnie zresztą do głębszej refleksji nad tym, czym różni się etykieta od tożsamości, czy przynajmniej jakiejś składowej tożsamości. Jeśli jesteś np. leworęczny, to to jest jakaś prawda o twoim organizmie, którą w moim odczuciu trudno nazwać etykietą, ale istotniejsze jest chyba co innego – jedyną osobą, która zna naszą tożsamość jesteśmy my sami i im większą mamy ze sobą łączność i świadomość siebie, tym łatwiej nam zweryfikować, czy określając samych siebie, używamy etykiet (często też niestety autodestrukcyjnie, by sabotować własne szczęście), czy nie. Nasza własna relacja z samym sobą jest tak intymna i skomplikowana, że terapeuta, dotykając jej podczas terapii, powinien wykazać się nieprawdopodobnym taktem i dystansem. Tymczasem mój terapeuta zaraz po udzieleniu mi reprymendy, że się etykietuję, mówiąc wprost o swoim WWO, pozwolił sobie na stwierdzenie, przez które udało mi się stracić do niego całe jeszcze niezbudowane zaufanie. Nazwał mnie „typową kobietą”. To jest złe na tylu poziomach, że chyba nie zdołam tu wyczerpać tego tematu. Podam więc w punktach swoje największe zastrzeżenia:

  • terapeuta nigdy nie powinien sobie pozwolić na określanie, kim jesteśmy
  • nie istnieje żaden zbiór cech, który można przypisać „typowej kobiecie” lub „typowemu mężczyźnie”, więc takie stwierdzenie nie ma zwyczajnie sensu
  • wszystko zależy od indywidualnej optyki, ale ja nie uznaję w ogóle istnienia typowości – uważam, że każdy człowiek jest inny i wyjątkowy, a ponieważ terapeuta był dopiero na samym początku nawiązywania relacji ze mną, powinien wcześniej ustalić, czy taka kategoryzacja jest dla mnie możliwa do przyjęcia (zarówno zresztą typowości, jak i określania się poprzez swoją biologiczną płeć, o czym za chwilę)
  • terapeuta nie zdążył mnie zapytać, jak odbieram własną płeć – czy czuję się kobietą, kobietą transseksualną czy osobą niebinarną, a pozwolił sobie wyłącznie na podstawie tego, co zobaczył, na włożenie mnie w ramy, w których być może sama siebie nie widzę i w tym dostrzegam porażającą inwazyjność
  • komentując moją przynależność do grupy osób WWO, terapeuta stwierdził, że „etykietowanie się jest złe”, lecz zaraz później sam mnie zaetykietował, tyle że po swojemu: odebrałam to jako komunikat, że moje zdanie, emocje, uczucia, ale też wiele lat głębokiej autoterapii nie mają znaczenia i nie zasługują na szacunek terapeuty, który wyraźnie chce odgrywać podczas naszych sesji rolę wszechwiedzącego narratora, którym nie jest.

Co mi to wszystko jednak dało? Z pewnością świadomość, że choć od niedawna rzeczywiście czuję się kobietą bardziej niż kiedykolwiek wcześniej, to jednak moja biologiczna płeć jest na jednym z ostatnich miejsc tego, co mnie określa. Jeśli istnieje jakaś oś binarności i niebinarności, ja jestem w tej części binarności, która graniczy już z niebinarnością. Mam też głębokie przekonanie poparte obserwacjami, że podział na stereotypowo „kobiece” i „męskie” ma swoje źródło nie w naturze, ale w kulturze. Dużo lepiej rozmawia mi się z osobami (bez względu na płeć), które wychodzą z tego samego co ja założenia, że wszyscy jesteśmy ludźmi niż z tymi, którzy tkwią w archaicznym przekonaniu o istnieniu ogromnych różnic między płciami. Te oczywiście są – jedną z podstawowych jest różnica związana z gospodarką hormonalną – ale nie są większe od różnic między ludźmi mądrymi a głupimi, ludźmi obytymi a prymitywnymi czy między artystami a resztą społeczności.
Drugą korzyścią z rozczarowania terapeutą, z którego ostatecznie zrezygnowałam, było utwierdzenie się w przekonaniu, że jestem WWO – cała moja reakcja, a potem zasięgnięcie opinii innych WWO (siłą mediów społecznościowych są grupy zrzeszające innych takich jak my) i zobaczenie jak na dłoni, że choć różnimy się w wielu kwestiach, to rzeczywiście nasze mózgi działają w określony, niezrozumiały dla lewopółkulowców sposób, dało mi oczyszczające przeświadczenie, że nie jest ważne, jak ktoś odbiera moją prawdę o mnie. Ma prawo w nią nie wierzyć, ma prawo jej nie rozumieć, ma ją nawet prawo negować. To nie powinno mnie zajmować, bo i tak nikt w rozważaniach na mój temat nie będzie tkwić na tyle długo, by to, jak o mnie myśli, miało znaczenie. Czyimś opiniom na nasz temat (najczęściej pochopnym i powierzchownym, bo na ogół inni ludzie nie mają tyle czasu i cierpliwości, by dogłębnie się na nas skupić – zresztą niepokojącym byłoby, gdyby je znaleźli) nadajemy rangę wyłącznie my sami. To my ofiarowujemy im drugie życie, rozpamiętując, przeżywając, ale też się nimi napawając (jeżeli są pozytywne). Łatwo się w tym zatracić, jeśli nie mamy wystarczającego zaufania do siebie, ale jest to droga donikąd. Nikt oprócz nas samych nie ma dostępu do wiedzy o nas. Rolą terapeuty jest przywrócenie nam łączności ze sobą, a nie projektowanie na nas swoich spostrzeżeń.
Pewna poznana w sieci nadwydajna osoba podzieliła się ze mną sposobem, jaki pomaga jej, jak to pięknie określiła, odnaleźć się w swoim „nie wiem”. Siada wygodnie w ciszy, kładzie prawą rękę na sercu, lewą na macicy, zamyka oczy i wsłuchuje się w siebie. Nie byłam pewna, na ile sprawdzi się to w moim przypadku, ale postanowiłam spróbować. Jak tylko (nie bez trudu) zlokalizowałam swoją macicę i usiadłam w opisany wyżej sposób, poczułam się… zaopiekowana, przytulona i bezpieczna. Mocno zaskoczyło mnie, jak wiele może wnieść konkretna pozycja. Choć miałam w głowie wcześniej miliony sprzecznych ze sobą myśli, poczucie winy i wrażenie braku decyzyjności, nagle poczułam, że wiem doskonale, co chcę dla siebie zrobić. A chciałam, odrzucając dojmujące poczucie winy (że ktoś na mnie – choć dałam mu na to nadzieję – nie zarobi, że odrzucam coś, co mi może pomóc „tylko” dlatego, że ktoś powiedział coś nie po mojej myśli, że zawiodę najbliższych, którzy liczą na lepszą wersję mnie samej po terapii, a ja, niewdzięczna, śmiem z niej zrezygnować)… zmienić terapeutę.
Czas pokazał też, że szybkie wybranie następnego – takiego, który nie tylko ma świadomość istnienia osób nadwydajnych mentalnie, ale też pracuje z nimi na co dzień, było najlepszym rozwiązaniem, jakie mogło mi się przytrafić. A prawdopodobnie nie przyszłoby mi do głowy, gdybym nie zraziła się do poprzedniego terapeuty. Utwierdzeniem mnie w przekonaniu o słuszności mojej decyzji było też zlekceważenie przez terapeutę listu, w którym wyjaśniłam przyczyny rezygnacji z naszej współpracy. Włożyłam dużo czasu i energii w napisanie go w sposób, który po pierwsze będzie merytoryczny, po drugie nie będzie agresywny czy atakujący (choć przez emocje było to dla mnie na tyle trudne, że musiałam zaczynać go kilka razy zupełnie od początku), a w końcu po trzecie będzie feedbackiem, który może się ewentualnie terapeucie przydać. Pisałam wyżej o braku przymusu reagowania, ale na zaczepki, zwłaszcza te, których celem jest zwykłe zrobienie przykrości. Tymczasem zakończenie każdej współpracy dotyczy jednak obydwu stron. Cieszę się więc, że brakiem reakcji na mój list terapeuta pozbawił mnie złudzeń, czy przypadkiem nie popełniam jednak błędu.

fot. Marianna Patkowska

🗃 Autoterapia, kompetencje i szczęście

fot. Marianna Patkowska

Jeśli mamy jakieś negatywne doświadczenia z psychoterapią, myślę że warto pamiętać o tym, że problemy, które mogą się w jej trakcie pojawić, są związane wyłącznie z ludźmi (niekompetencja terapeuty, brak chemii między pacjentem a terapeutą, zamknięcie pacjenta, brak zaufania), a nie z koncepcją terapii jako takiej. Tak samo, jak trafiając na fatalnego neurologa (np. w Szpitalu Powiatowym w Zakopanem), nie możemy – choć to niełatwe – przestać wierzyć w neurologię w ogóle.
Głęboko wierzę w to, że terapia to spotkanie dwóch specjalistów: od psychologii (terapeuty) i od pacjenta (nas samych). Często ten drugi jest nieco uśpiony, jednak im bardziej jesteśmy siebie świadomi, tym szybciej uda się nam dojść do celu. Terapia to przede wszystkim leczenie relacją nawiązywaną z terapeutą, na podstawie której – w bezpiecznych, sztucznie stworzonych warunkach, bez ryzyka zranienia, które występuje w prawdziwym życiu – jesteśmy w stanie uzdrowić najpierw relację z samymi sobą, a potem z innymi. Niezwykle więc ważne jest znalezienie terapeuty, który wzbudzi nasze zaufanie i będzie nas traktować jak partnera, bo choć pacjent nie zawsze ma psychologiczne kompetencje, to jednak zna siebie dłużej i lepiej niż terapeuta, a wnikliwa autoterapia może być czasem tak samo skuteczna jak terapia. Gra jest warta świeczki, bo celem jest szczęście!

fot. Marianna Patkowska

P.S. Na deser łączę niezwykle ciekawy odcinek podcastu dra Kirka Hondy, o którym wspominałam w poprzednim wpisie. Nadwydajnych mentalnie nazywa się też „gifted people”, choć to akurat określenie budzi mój sprzeciw (w czym wiem, że nie jestem odosobniona). Myślę, że warto poznać opinię specjalistów na temat tego zjawiska.

Kochanków rozmowy… cz. 2

fot. Bożena Szuj/Marianna Patkowska

Ponieważ moje, trwające już ponad rok, życie w związku obfituje w codzienną porcję dialogów, które uwielbiam, jakiś czas temu zaczęłam prowadzić na swoim fejsbukowym profilu cykl „Kochanków rozmowy”. Ponieważ cieszy się on dużą sympatią i popularnością wśród znajomych, postanowiłam opublikować go w postaci blogowego wpisu.
Wybór takiego właśnie tytułu, jak zwykle u mnie, nie był przypadkowy, lecz głęboko przemyślany. Podkreśla dwie rzeczy, bez których udany związek nie istnieje: nieplatoniczność relacji oraz rozmowę. Mam w ogóle wrażenie, że rozmawiamy ze sobą bezustanNie, nawet milcząc, choć już słyszę uchem wyobraźni przytyki Kochanka, że ja milczę zdecydowanie rzadziej. Niech Mu będzie!

Miesiąc z maleńkim haczykiem temu umieściłam pierwszy wpis „Kochanków rozmowy…”, ale że rozmawiamy cały czas, postanowiłam utworzyć odrębną blogową kategorię „Z cyklu kochanków rozmowy”, w której sukcesywnie będą się pojawiać kolejne części naszych dialogów.

☎️ Z cyklu telefoniczne kochanków
rozmowy…

Rozmawiamy przez telefon…

Z cyklu telefoniczne kochanków rozmowy…
Kochanek dzwoni do mnie, kiedy słucham podcastu kryminalnego, więc na wszelki wypadek się upewniam:
– Nie chcę nic sugerować, ale… tak zupełnie hipotetycznie oczywiście… JAK weźmiemy ślub, to nawet jak się napijesz, nie będziesz mnie podczas wesela (czy tam, czegoś) dusił, a potem nie zepchniesz mnie ze schodów…
🤨🤨🤨 Yyyy, no nie.
– … razem ze swoją mamą?
– Aaa, że z matką jeszcze?! 🙉 Nie uradzę 🤷‍♂️
#WolałamZapytać #NoAleTrudno #NieMożnaMiećWszystkiego #Plus #JakoKobietaPoPrzejściach #OrazKobietaZPrzeszłością #ZnamTeKlimaty

Z cyklu telefoniczne kochanków rozmowy…
– I nie zapomnij do psychiatry zadzwonić! – rzucam na odchodne.
– Do jakiego, k…, psychiatry?
– Znaczy neurologa. Jejku, pomyliło mi się, bo to lekarz też od głowy jest. Tak czy siak, zaraz po naszej rozmowie zadzwoń i się umów, żeby nie zapomnieć.
– Przecież jest niedziela… 🤨
– Aaaaa! To nie dzwoń dziś, bo się nie dodzwonisz! Widzisz, jak to dobrze, że mnie masz?
– … jakiego, k…, psychiatry? 🙉🙉🙉
#MożeDoMojego #Właśnie #DobrzeŻeSobiePrzypomniałam #AleNieDzisiaj #BoJestNiedziela #ISięNieDodzwonię

Z cyklu telefoniczne kochanków rozmowy…
– Możesz mówić – instruuje mnie, odbierając ode mnie telefon Kochanek, – ale głupoty, żebym nie musiał ich słuchać, bo robię właśnie księgowość i jak się j…nę, to będzie słabo.
– Ej! Ale ja zawsze mówię głupoty i mam nadzieję, że ich słuchasz…
– No widzisz… nie zawsze 🤷
#BiednejToZawszeWiatrWOczy #ŻycieJestPełneRozczarowań

Z cyklu telefoniczne kochanków rozmowy…
– Wiesz, odkąd w pracy rzadziej bywa mój ukochany piesek, tak jakby bardziej za Tobą tęsknię – zwierzam się Kochankowi.
– O, czyli gdyby pies był tam częściej, tęskniłabyś za mną mniej?
– Kurczę, szybko się uczysz mojego sposobu zadawania pytań. Ale ja też się szybko uczę Twoich na nie odpowiedzi, więc ujmę to tak: „tego nie powiedziałam” 🤷‍♀️
#NoNiePowiedziałam #AleDojrzałamDoSzczeniaka

Z cyklu telefoniczne kochanków rozmowy.
– Jejku, ale Ty jesteś mądry – zachwycam się mądrością Kochanka ja.
– Jak ja sobie pomyślę, jaki ja jestem, k…, mądry, to… aż mi się nie chce myśleć…
#NaJegoMiejscuMiałabymTakSamo #OhWait #PrzecieżJestemNaJegoMiejscu

Z cyklu poranne telefoniczne kochanków rozmowy…
Omawiamy badania okresowe, przypominam sobie o konieczności wybrania się do endokrynologa, na co Kochanek poleca mi kogoś:
– Jest najlepszym specjalistą w Europie!!! … co prawda od krów, ale to też ssaki 🤷‍♀️🙉🙉🙉 #CzyOnMiWłaśniePowiedziałŻeJestemGruba #ZnakZapytania #NoAleCoPrawdaToPrawda #ZTymSsaniem #ZnaczySsakiem

Z cyklu telefoniczne kochanków rozmowy…
– A kochasz mnie ta…
– Kocham!
– …ką jaką jestem?
– A, taką jaką jesteś? A, to nie!
🤣🤣🤣🙈🙈🙈
#CałeSzczęścieŻeDoprecyzowałam #BoŻyłabymWNieprawdzie

Z cyklu telefoniczne kochanków rozmowy…
– Ej, no przecież niska jestem!
– Jesteś najwyższą dziewczyną, jaką miałem.
– No skoro wybierałeś się na łowy po krainie liliputów, to nie dziwota 🤷‍♀️ Mam metr 69 (😈 przypadek? 😈). Modelką mogłabym zostać dopiero za 6 centymetrów 🤷‍♀️
– No i całe szczęście, że nie zostałaś modelką! Już widzę te memy z Twoich upadków, bo „nie trafiłaś w wybieg” 🙉
🤣🤣🤣 #CoRacjaToRacja #ZgrabnośćRuchów #IGracja #NieSąMoimiNajmocniejszymiStronami #AleMamZaToŚwietnyBiust #INieZawahamSięGoUżyć

Z cyklu telefoniczne kochanków rozmowy…
Poirytowany Kochanek:
– Kupiłem ekspres do kawy. Ma funkcję wyświetlania w siedmiu językach. K…a, ekspres poliglota, a nie umie kawy zrobić!
#MyślęŻeMimoWszystko #WartoDocenićJegoWalory

Z cyklu telefoniczne kochanków rozmowy…
– Hej! Jak masz bułkę i kroisz ją na dwie części, to… jak nazwać każdą z nich? – pytam Kochanka.
– 😳😳😳 No… górna połowa bułki i dolna połowa bułki… 😳😳😳
– I tak ludzie serio mówią?
– Yyyy, no tak.
– A, ok, dzięki.
#MójŁącznikZeŚwiatem #TrudneŻyciePisarza #ProzaŻycia #TakaSkomplikowana

Z cyklu telefoniczne kochanków rozmowy…
Zaczęłam terapię online i opowiadam Kochankowi, że w odróżnieniu od innych terapeutów, ten robi notatki, co jest ważne, zwłaszcza na początku.
A na to Kochanek, racjonalnie:
– Może też ma uszkodzenie mózgu?
🤣🤣🤣🙈🙈🙉 #JakOnJużCośPowie #BoPamiętacieŻeMiałWypadek #IPoważneUszkodzenieMózgu #Prawda #ZnakZapytania

Z cyklu telefoniczne kochanków rozmowy…
Kochanek w delegacji, więc jako kobieta idealna załatwiłam mu nocleg… Wiem już, że muszę się trochę podciągnąć w tej kwestii, bo chyba znalazłam mu najgorszą dziurę do spania na całym Śląsku. No więc dzwonię do niego rano.
– Cześć, nie przeszkadzam?
– Czekaj! Laski, sio mi z tu z łóżka! Hej, już nie!
– … mówiłeś do karaluchów?
#ZJakiegośPowodu #WydałoMiSięToLepszymScenariuszem #NiżMówienieDoSiebie

Z cyklu telefoniczne kochanków rozmowy…
– Chciałabym – odpowiadam na jakieś nieistotne pytanie Kochanka.
– „Ssałabym, ssała” – intonuje mi przez telefon piosenkę Formacji Nieżywych Schabuff Kochanek. – Wiesz, w ogóle przeróbmy ten tekst i zróbmy parodię. Ja się przebiorę za takie wielkie prącie.
– A ja za wielkie usta!
– Ciekawe tylko, gdzie wypożyczyć kostium wielkiego prącia i wielkich ust 🤔
– Kurczę, nie chcę Cię martwić, ale to mi przypomniało taką scenę z filmu „I kto to mówi”, kiedy John Travolta i Kirstie Alley śpiewają i tańczą nad swoim dzieckiem z deską klozetową, a ono tak na nich patrzy i myśli: „mam rodziców głupków” 🤷‍♀️
– Spoko, nasze będzie śpiewać ”Jeb…tych rodziców mam” 🎶🎶🎶
🤣🤣🤣 #NaBankTakWłaśnieBędzieŚpiewać #ObyCzysto #PoMnie #IRytmicznie #PoKochanku

Z cyklu telefoniczne kochanków rozmowy…
– Już po? I jak? Kupiłeś wszystko w Biedrze?
– Nie no, jeszcze trochę w niej zostało 🤷‍♂️
🤣🤣🤣 #CałeSzczęście #Kupuj #IDajKupowaćInnym

☕ Z cyklu poranNe kochanków
rozmowy…

Rozmawiamy rano…

Z cyklu poranne  kochanków rozmowy…
– Kurczę, właśnie poznałam nowy psychologiczny termin: „regres psychiczny” . Polega to na tym, że kiedy jakaś sytuacja przypomni ci traumę z przeszłości, to cofasz się emocjonalnie do wieku, w którym spotkało cię coś złego – np. lat 5, 7 czy 12… To tyle tłumaczy u mnie w ogóle! Wow! – opowiadam Kochankowi.
– Czy Ty nie mogłaś mi na początku związku dać jakiejś instrukcji obsługi do Siebie? 🙉
– W sumie… mogłam, ale się bałam, że jak ją przeczytasz w całości, to nie będziesz już chciał ze mną być…
– Wiesz, dla takich cycków jestem w stanie wiele wytrzymać.
– Naprawdę?
– No a nie widzisz, ile już dla nich wytrzymałem?
– W sumie racja 🤷‍♀️
#PrzedmiotoweTraktowanieJestZaBardzoDemonizowane #ACzasemJestReceptąNaUdanyTrwałyZwiązek #BoŻeMózgMamŚwietnyToPrzecieżSamaWiem

Z cyklu poranne kochanków rozmowy…
Rano budzi nas tupanie ptaków (mieszkam na poddaszu).
– Co to? – pyta mocno zdziwiony Kochanek.
– To tylko ptaki – odpowiadam zaspana i przyzwyczajona.
– Ale… wszystkie? 😱  Że się tak umówiły, że „idziemy potupać do Patkowskiej”?
🤣🤣🤣 #NaToWychodzi #ZwłaszczaŻeLubięPtaki #Zwłaszcza #CoNieBędzieZaskoczeniem #Duże

Z cyklu poranne kochanków videorozmowy
– Już chciałam powiedzieć, że jesteś taki seksowny – zaczynam,  – ale zauważyłam fragment Twojej piżamki i przypomniałam sobie, że ma długie rękawy 🙈
– Nie gadam z Tobą!
#PiżamyToZłoWCzystejPostaci

🫖 Z cyklu popołudniowe kochanków
rozmowy…

Rozmawiamy po południu…

Z cyklu popołudniowe kochanków rozmowy…
– Wiesz, tak się właśnie zastanawiam – zaczynam. – Pamiętasz, jak dwa dni temu wieczorem powiedziałam ci, że znalazłam w internecie dużo nagrań (trwających od trzech do ośmiu godzin) deszczu w bibliotece i ty na to powiedziałeś, że „to ciekawe”?
– No, pamiętam.
– To właśnie coś mnie tknęło i zaczęłam się zastanawiać… Czy ty przypadkiem nie mówiłeś ironicznie?
– 😯 Yyyyy…. No przecież… oczywiście, że mówiłem.
– No, to jakby Asperger mi się cofał, bo… zauważyłam to!
– Zauważyłaś po jednym dniu i uważasz, że Asperger ci się cofa?
– Po dwóch dniach!
– Po dwóch dniach… 🙉🙉🙉
#AleZauważyłam #TegoŻeMniePodrywałNaPrzykładNieZauważyłam #CieszmySięZMałychAleJednakPostępów

🤯 Z cyklu o snach kochanków
rozmowy…

Rozmawiamy też, zazwyczaj przez telefon, o… moich snach…

Z cyklu o snach kochanków rozmowy…
– Miałam mega dziwny sen. Najpierw gdzieś pojechałam i musiałam zdążyć na autobus powrotny, a to były Czechy w ogóle i się przestraszyłam, że ten autobus na mnie nie poczeka…
– … nie poczecha…
– 🤣🤣🤣 Tak. A potem okazało się, że to pułapka i chcieli mnie zgwałcić… Tak się bałam…
– Już ja uwierzę, że się gwałtu bałaś!
– No ok, nie bardzo, ale trochę się bałam.
– … że jacyś tacy rachityczni ci gwałciciele?
– … tak.
#TrochęHardcorowaOSnachRozmowa #AleŻycieToNieTylkoPotylicznaPoprawność #Tak #NapisałamPotyliczna

Z cyklu o snach kochanków rozmowy…
– No czasem opadają mi ręce – stwierdza Kochanek po wysłuchaniu mojego snu. – Masz w pracy nieprzyjemną sytuację z jakimś pijakiem, a potem Ci się śni, że jestem agresywnym alkoholikiem, który Cię bije… 🙈
– Wiesz, mam różne lęki, które przez podświadomość dostają się do moich snów…
– To też mnie martwi. Widzisz, z jednej strony jesteś bardzo mądra, a z drugiej, niektóre Twoje lęki są kosmicznie nielogiczne.
– Lęki z założenia nie są logiczne. Ale dobra wiadomość jest taka, że ja myślę na tych dwóch płaszczyznach równolegle. Myślę logicznie, rozumiem Twoje racje i umiem ocenić, co w moich lękach jest absurdalne, nawet jak je równocześnie czuję. Wiesz, to trochę tak, jak telefon z dwiema kartami SIM.
– Tylko że Ty masz drugą kartę SIM do innego świata! Jedna uznaje grawitację, a w drugiej grawitacja nie istnieje! 🙉 Tak to jest, jak spotka się materia z antymaterią. Kompletna anihilacja.
#NadalNieRozumiemCoWTymZłego #JestNaPewnoCiekawie #INaPewnoNieMożnaSięZeMnąNudzić

Z cyklu o snach kochanków rozmowy…
– Taki dziwny sen miałam…
– Ooo!
– Tak. To ciekawe w ogóle, bo wczoraj w realu kupiłam w Biedrze najtańszy płyn do mycia naczyń i nawet specjalnie patrzyłam, żeby był za dwa złote z czymś, a nie trzy! Kupiłam taki różowy. I dokładnie on mi się śnił. Że pojechałam gdzieś z nim tramwajem i zgubiła mi się do niego zakrętka. I byłam taka zła… Nawet zła podwójnie, bo po skasowaniu biletu uświadomiłam sobie, że bardziej mi się opłacało wziąć jednak dobowy. No i poszłam do sklepu kupić siatkę, żeby ten mój różowy płyn się nie rozlał. W sklepie naszła mnie refleksja, że może jednak kupić nowy płyn z zakrętką, ale wszystkie Ludwiki były za 15 złotych i jak pomyślałam, że ten mój był taki tani, to zrobiło mi się tak przykro i szkoda, że wzięłam darmową siatkę i się obudziłam.
– No tak… Taniego płynu bardziej szkoda, niż drogiego – w sumie logiczne 🤷‍♂️ – stwierdza Kochanek.
– O kurczę, a wiesz, że tak teraz… po przemyśleniu, to faktycznie… może nie było to najbardziej logiczne… 🤔🤔🤔
– 🙉🙉🙉
#ATrzebaWamWiedzieć #ŻeJestemOsobą #KtóraPoZakupieBiletuDobowego #PotrafiNaTrasieJednegoTramwaju #AlboAutobusu #PrzesiąśćSięKilkaRazy #ObyTylkoJedenPrzejazd #WyszedłJakNajtaniej #ChociażWSumie #WcaleWamNieTrzebaWiedzieć

P.S. Na deser łączę pasującą przesłaniem piosenkę Dolly Parton, gdyż oboje z Kochankiem jesteśmy ogromnymi fanami jej cudownego biustu!

Czas na terapię!

fot. Bożena Szuj/Marianna Patkowska

Czasy, w których Polacy naśmiewali się z głupich Amerykanów masowo i regularnie uczęszczających na kozetkę psychoterapeuty można już chyba wreszcie uznać za słusznie minione. Ten zachodni wynalazek dotarł w końcu i do nas, i korzysta z niego już tak wiele osób, że nie sposób – nawet jeśli ma się jakieś obiekcje – potępiać psychoterapii w czambuł. To naprawdę spory progres, zważywszy na to, jak niedużo jeszcze wiemy o higienie zdrowia psychicznego.
Sama z własnego dzieciństwa pamiętam, że choroby psychiczne były tematem tabu – o depresji taty miałam nie rozpowiadać w przedszkolu, a potem w szkole, bo dzieci (a tak naprawdę ich rodzice) nie rozumieli tej przypadłości. Osoby z problemami psychicznymi były (i nadal w niektórych środowiskach są) stygmatyzowane, a ich obraz w kulturze znacznie odbiega od rzeczywistości. Chociażby leczonego schizofrenika nie sposób rozpoznać w tłumie. Strach przed chorymi wynika oczywiście z niewiedzy, ale w dzisiejszych czasach nie da się znaleźć na nią usprawiedliwienia – dostęp do rzetelnych informacji z wiarygodnych źródeł jest łatwiejszy niż kiedykolwiek. Nawet jeśli mamy złe doświadczenia z kimś, kto cierpiał na chorobę psychiczną, przerzucanie swojej niechęci na wszystkich chorych świadczy o sporej niedojrzałości.
(Warto w tym miejscu zaznaczyć, że w przypadku zdiagnozowanych chorób psychicznych sama terapia nie wystarczy, gdyż te – jak wszystkie inne choroby – wymagają leczenia farmakologicznego; to jednak daje z kolei najlepsze skutki dopiero w połączeniu z terapią właśnie.)

✌️ Pomoc? Nie potrzebuję!

fot. Bożena Szuj/Marianna Patkowska

Jednym z najgorszych mitów dotyczących psychoterapii jest ten, że potrzebują jej tylko osoby zaburzone. Ponieważ nie chcemy zazwyczaj myśleć, że coś jest z nami nie tak, nierzadko chełpimy się tym, że terapii nie potrzebujemy. Tymczasem z własnego doświadczenia mogę powiedzieć, że nigdy jeszcze nie spotkałam osoby całkowicie zrównoważonej i umiejącej wziąć pełną odpowiedzialność za swoje emocje wśród tych, którzy do gabinetu psychoterapeuty nigdy nie dotarli. Każdy z nas na jakimś etapie swojego życia powinien zrozumieć istotę samego siebie i przepracować to, co go uwiera. Psychoterapia jest tu najlepszym rozwiązaniem.
Co w moim odczuciu warto przepracować? Wszystko! Wielokrotnie pisałam już, że ludzie są dla nas lustrami. Jeśli coś nas w nich drażni, drażni nas tak naprawdę w nas samych. Oczywiście wygodnie wejść w narrację inni są źli/głupi/niesprawiedliwi, a ja jeden dobry/mądry/prawy, ale to wybranie życia w nieprawdzie. Dobrze się więc przyjrzeć, co nas w innych przeraża najmocniej i tym się właśnie zająć w sobie, bo to rezonuje z naszymi problemami. Inna sprawa, że nie każdy jest gotowy, żeby wyjść z roli ofiary. Łatwiej przecież przerzucić winę za nasze złe samopoczucie na czynniki zewnętrzne, niż popracować nad zmianą mechanizmów w nas samych.

fot. Bożena Szuj/Marianna Patkowska

✌️ Psychopozytywność

fot. Bożena Szuj/Marianna Patkowska

Ciałopozytywność na szczęście już powoli zaczyna zawłaszczać social media (z wyjątkiem tej części internetu, którą zaanektowała Bożenka z „Klanu” z Jarkiem Jakimowiczem). Influencerki, które jeszcze kilka lat temu nie pokazywały się bez makijażu i właściwego oświetlenia, dziś decydują się na więcej prawdy, przez co są jeszcze cudowniejsze. Ludzie odbiegający od tzw. kanonów piękna (dzisiejszych kanonów, bo te przez lata ulegają zmianom) wreszcie zaczynają dostrzegać, że ich idole również od nich odbiegają. Równolegle obserwuję też drugi fantastyczny trend – psychopozytywność. Zaczyna się mówić o depresji. Zaczyna się mówić o emocjonalnej niestabilności. Zaczyna się mówić o terapii. Oczywiście, kiedy jakiś temat staje się coraz bardziej popularny i wypowiadają się o nim w mediach różne osoby, wzrasta prawdopodobieństwo natknięcia się na treści nierzetelne. Z drugiej strony, tak jak ze wszystkim – trzeba nauczyć się odróżniać źródła wartościowe od bezwartościowych (m.in. tego uczyłam dzieci na lekcjach polskiego).
Jeśli chodzi o kanały na you tube’ie, z polskich nieustająco polecam Nishka Movie, prowadzony przez socjolożkę Natalię Tur, która dzieli się ciekawostkami z zakresu szeroko pojętej psychologii społecznej. W swoich starannie przygotowywanych filmikach powołuje się na literaturę z tej dziedziny. Z amerykańskich z kolei serce skradł mi boski (i przy okazji również prawopółkulowy) dr Kirk Honda i jego fantastyczne „Psychology In Seattle”! Wnikliwe śledzenie tego kanału prowadzonego przez doktora psychologii, profesora uniwersyteckiego, terapeutę par i rodzin z długoletnim stażem znacznie polepszyło jakość mojego życia, realnie pomagając mi w codziennej samodzielnej pracy nad sobą. Jednak czytanie fachowej literatury i oglądanie mądrych ludzi na you tube’ie nie zastąpi terapii! Dr Kirk Honda wielokrotnie powtarza, że jeśli np. stłuczemy lub złamiemy rękę, zazwyczaj nie chodzimy po domu, narzekając „och, jak mnie boli”, tylko idziemy z nią do lekarza. Tymczasem zupełnie inaczej traktujemy swoje zdrowie psychiczne, choć jest z nim dokładnie tak samo – jeśli coś nie działa, jak powinno, trzeba udać się do specjalisty. Pytanie jednak, skąd wiedzieć, że nie działa, jak powinno, skoro żyjemy w społeczeństwach, w których zdrowie psychiczne jest tematem tabu… Dlatego cieszy mnie bardzo, że tyle zaczęło się w tej kwestii zmieniać.

fot. Bożena Szuj/Marianna Patkowska

✌️ Jak wybrać terapię dla siebie?

fot. Bożena Szuj/Marianna Patkowska

W jednym z trudniejszych momentów w życiu trafiłam na (nie pierwszą, ale najdłuższą) terapię i zostałam na niej na dobrych kilka lat. Miałam w jej trakcie przerwy, aż ostatecznie, z różnych powodów, zrezygnowałam. Terapia dała mi bardzo wiele, jednak – jak często w związkach bywa – coś się zwyczajnie wypaliło. Związek z terapeutą jest bardzo ważną relacją w życiu. Moja duchowa mentorka, Iyanla Vanzant, dzieli związki z ludźmi na:

– te, które pojawiają się w naszym życiu z jakiegoś powodu i mają nam wskazać jakąś prawdę o nas samych; czegoś nas nauczyć
– te, które pojawiają się w naszym życiu na określony czas, który pomagają nam przejść i w którym pomagają nam wzrastać
– te dane nam na całe życie (do czego zaliczają się przede wszystkim relacje z członkami naszej rodziny)

Z terapeutą tworzymy na ogół jedną z dwóch pierwszych relacji. Jeśli więc powód jego pojawienia się ustanie, a czas, na który miał się pojawić, dobiegnie końca, trzeba się rozstać. To nie zawsze jest łatwe, ale potrzebne, by móc zrobić kolejny krok.
Od dłuższego czasu dojrzewałam do myśli o ponownym podjęciu terapii. Już z nową wiedzą o sobie, z dużo większą odwagą w nazywaniu swoich demonów. I choć od półtora roku dzień w dzień słucham dra Hondy, który (najgrzeczniej na świecie, ale jednak) grzmi z monitora: „ludzie, idźcie na terapię!”, wprowadziłam jego apel w życie dopiero tydzień temu. I była to najlepsza rzecz, jaką mogłam dla siebie zrobić.
Poszukując w sieci terapeuty, byłam bardzo wybredna. Wiem, że dla każdego ważne będzie co innego, więc jedynie dla pewnego przykładu mogę podać, czym się sugerowałam, szukając terapii dla siebie. Nie zachęcam, by przyjąć moje kryteria, ale żeby w spokoju sumienia stworzyć swoje własne.

  • TERAPIA FACE TO FACE VS. TERAPIA ONLINE

Pandemia rozpowszechniła mniej popularne wcześniej rozwiązanie, mianowicie terapię online, która polega na videorozmowie przy użyciu kamerki (na Skype’ie, Messengerze, Zoomie lub innym komunikatorze), rozmowie telefonicznej bez użycia kamerki lub pisaniu z terapeutą wiadomości tekstowych (czaty, SMS-y). Szybko okazało się, że zarówno terapia twarzą w twarz, jak i online ma swoje i plusy, i minusy (wszystkie badanie dowodzą jednak, że obydwie są w takim samym stopniu skuteczne). Wybór właściwej powinien zależeć od indywidualnych preferencji pacjenta, choć mogę z doświadczenia napisać, że na żadną możliwość nie warto się zamykać.

terapia face to face – bezpośredni kontakt z terapeutą nieuzależniony od problemów na łączach jest jedyny w swoim rodzaju, z drugiej strony, jeśli mieszkamy w niedużych miejscowościach, będziemy mieć znacznie mniejszy wybór terapeutów niż w dużych miastach
terapia online – przez kamerkę w komputerze lub komórce trudno przekazać wszystkie emocje, mimikę twarzy, drżenie głosu, z drugiej strony dużo łatwiej wygospodarować 50 lub 60 minut dla siebie poprzedzonych jedynie włączeniem komunikatora (i ewentualnie lampy) niż więcej czasu jeszcze na dojście lub dojazd (co wiąże się z kolei z dodatkowymi kosztami) do gabinetu. W cięższych stanach wyjście do ludzi może być już samo w sobie stresujące, a przy niektórych obowiązkach wręcz niemożliwe. Dodatkowo, jeśli gdzieś wyjeżdżamy, nie oznacza to konieczności przerwania na ten czas terapii (wyjątkiem są tylko wakacje terapeuty).

  • WYKSZTAŁCENIE TERAPEUTÓW

– szukam wyłącznie psychoterapeuty posiadającego też wykształcenie psychologiczne, a nie psychologa
– szukam tylko wśród absolwentów Szkoły Wyższej Psychologii Społecznej, bo to najlepsza polska uczelnia, jeśli chodzi o ten kierunek
– jeśli problemy, które chcę na terapii przepracować, dotyczą jakiejś konkretnej dziedziny życia mocniej, sprawdzam, czy terapeuta ma dodatkowe kwalifikacje jej właśnie dotyczące (czy np. jest również seksuologiem, mediatorem lub czy specjalizuje się w terapii uzależnień)

  • JAK PORADNIA POSTRZEGA SWOJĄ PRACĘ

– czytam uważnie zakładki „o nas”/„o mnie” i sprawdzam, czy malowany tam obraz idealnej psychoterapii oraz jej celu pokrywa się z moim własnym

Dla przykładu, jedno z miejsc, które wirtualnie odwiedziłam, zajmowało się też terapią par. W opisie szczyciło się tym, że wierzy, że nie ma związku, którego nie da się uratować. To od razu zapaliło w mojej głowie czerwoną lampkę – rolą terapeuty par nie jest wcale „uratowanie związku” (co podkreśla też mój ulubiony dr Kirk Honda), tylko pokazanie ludziom, którzy nie umieją się ze sobą komunikować, jak to zrobić. Czy postanowią się w zgodzie rozstać, czy jednak kontynuować związek, to już ich prywatna decyzja. Na ogół terapeuta pyta na początku, co jest ich celem. Jednak z biegiem terapii dopiero okazuje się, co będzie dla pary najlepsze. I wyłącznie to powinien mieć na względzie mądry terapeuta.

  • SENSOWNA NAZWA

– odrzucam nazwy, w których pojawia się tryb rozkazujący
– odrzucam nazwy, które kłócą się z moimi przekonaniami

Nie zwracam przesadnie dużej uwagi na nazwę poradni, tym bardziej że w sieci ogłaszają się też psychoterapeuci, którzy nazywają działalność własnym nazwiskiem. Jednak podczas mojego ostatniego research’u natrafiłam na poradnię, którą ze względu na dość szeroką ofertę pewnie bym wybrała, gdyby nie jej nazwa. Nie chcę robić reklamy, więc napiszę tylko, że hasła typu „uszy do góry” są na szczycie listy rzeczy, których nie należy mówić osobom w depresyjnych stanach, więc jeśli ktoś decyduje się na użycie ich jako nazwy poradni psychoterapeutycznej, uciekam.

  • PRZEJRZYSTY CENNIK

– odrzucam poradnie, które na swoich stronach nie podają przejrzystego i łatwo dostępnego cennika

Konkurencja jest na tyle duża, że szkoda mi czasu, który mogłabym przeznaczyć na znalezienie kilku znakomitych terapeutów w sieci, na dopytywanie o ceny w jednym miejscu.

fot. Bożena Szuj/Marianna Patkowska

✌️ Język psychoterapii

fot. Bożena Szuj/Marianna Patkowska

Dosyć poważnie rozważałam skorzystanie z serwisu BetterHelp polecanego przez dra Hondę. Skupia on specjalistów z całego świata i dopasowuje terapeutę do indywidualnych potrzeb każdego pacjenta. Jednak po pierwsze jest znacznie droższy od podobnych polskich platform, a po drugie pewną barierą jest język. Większość psychologicznych terminów znam wyłącznie po angielsku i – rozumiejąc je – nie zawsze nawet wiem, jak brzmi ich poprawne tłumaczenie na polski, ale równocześnie mam świadomość, że swoje uczucia najlepiej opisywać w języku ojczystym (dlatego specjaliści polecają metodę OPOL przy wychowywaniu dwujęzycznych dzieci). Nie oznacza to, że terapia w języku innym niż rodzimy nie przyniesie żadnych efektów. Jednak jeśli mamy wybór, lepiej zdecydować się na posługiwaniem się językiem ojczystym.

fot. Bożena Szuj/Marianna Patkowska

✌️ Cofnijmy się do dzieciństwa

fot. Bożena Szuj/Marianna Patkowska

Całkiem sporo osób czuje przerażenie, słysząc tezę, że większość naszych traum ma korzenie w dzieciństwie. Moja znajoma zwykła mawiać, że najgorszym wrogiem naszych matek są nasze terapeutki. Lęk ten wynika najprawdopodobniej z nieumiejętności skonfrontowania się z własnymi błędami, a taki rodzaj reakcji z kolei jest charakterystyczny dla osób, które nie przeszły terapii. No i koło się zamyka. Warto więc zacząć od oddemonizowania odpowiedzialności za traumę. Co mam dokładnie na myśli? Przede wszystkim świadomość, że im mniejsze i bardziej zależne od nas dziecko, tym jest bardziej prawdopodobne, że wywołamy w nim jakąś traumę. Być może ten paniczny lęk przed tym bierze się stąd, że pod słowem „trauma” dla wielu osób kryją się przerażające, bestialskie czyny, tymczasem można traumę wywołać zupełnie nieświadomie, niewinnym żartem, które dziecko zawstydzi, czy nieuważnością na nie, kiedy to uwagi potrzebuje. Rolą rodzica nie jest wychowanie sobie przyjaciela, kompana czy kelnera do podawania szklanek na starość, ale ukształtowanie człowieka, który będzie w pełni niezależny, a więc zaopatrzony w doskonałą świadomość siebie, swojej wartości oraz swojej odrębności.
Doskonale m.in. o tym pisze Katarzyna Nosowska w książce „Powrót z Bambuko”:

U ptaków nie zdarza się, żeby dorosłe osobniki podtrzymywały relację z rodzicami, u ludzi jest to dopuszczalne, mówi się, że wręcz konieczne, lecz, moim zdaniem, nie może się odbywać pod przymusem. Jestem, będę, póki żyję, zawsze dostępna. Gdy syn potrzebuje, wie, gdzie mnie znaleźć. Lecz dla dobra nas samych i naszych dzieci musimy zaakceptować rolę, jaka stała się naszym udziałem: pierwszoplanową we wczesnym okresie macierzyństwa i trzecio-, a nawet czwartoplanową – gdy  przyjdzie na to czas.
Najlepszą radą, jaką możemy dać dziecku jest: Rób, jak uważasz. Choć to trudne, nie mamy innego wyjścia, niż pozwolić mu przeżyć swoje życie samodzielnie. I spróbować samodzielnie przeżyć swoje.

Katarzyna Nosowska „Powrót z Bambuko”, rozdział: „Najgorsza przyjaciółka, czyli matka”


Oboje z Partnerem jesteśmy zdania, że świadomi rodzice powinni odkładać pieniądze dla swoich dzieci wcale nie na mieszkanie, ale na terapię, która naprawi popełnione przez nich błędy wychowawcze. Trzeba oczywiście zrobić wszystko, co w naszej mocy, by te zdarzały się jak najrzadziej, ale jako rodzic wolałabym, żeby zweryfikował to po czasie specjalista. Najbardziej jednak rekomendowałabym oprócz tego przymusową terapię dla wszystkich przyszłych rodziców.

fot. Bożena Szuj/Marianna Patkowska

✌️ Kiedy źle się trafi

fot. Bożena Szuj/Marianna Patkowska

Mam za sobą doświadczenie zarówno terapii fatalnej, jak i terapii, która na jakimś etapie była znakomita, a na innym przestała mi służyć. Mam też doświadczenie utraty zaufania do terapeuty. Wiem, że wcale nie jest łatwo dobrze trafić za pierwszym razem. Wybranie nieodpowiedniego terapeuty (lub terapeuty pracującego w nurcie, który nie będzie dla nas właściwy) po pierwsze zdarza się często, a po drugie nie jest końcem świata. Są dwie szkoły: jedna, żeby zmienić terapeutę od razu, jak coś się nam w nim nie spodoba i druga, żeby dać mu szansę, komunikując mu wprost, co nam nie odpowiada. Mnie zdecydowanie bliższa jest szkoła pierwsza, bo – jak we wszystkich innych relacjach – uważam, że życie jest za krótkie na marnowanie czasu i energii na konfiguracje, w których nam niewygodnie. Owszem, na pewno warto przeczekać trzy pierwsze sesje, podczas których terapeuta zbiera na nasz temat informacje (dobrze, jeśli robi notatki) i ustala dopiero plan wspólnej pracy. Pomysł z komunikowaniem wprost swoich potrzeb jest znakomity, ale nie sprawdzi się w przypadku osób podobnych do mnie, które niezwykle łatwo zamknąć rodzajem energii, który jest nam obcy i przy którym czujemy się zwyczajnie źle. Biorąc pod uwagę fakt, że za terapię się płaci, i to niestety na ogół niemało, warto kierować się intuicją – jeśli od początku nie czujemy się w towarzystwie terapeuty bezpiecznie, poszukajmy innego. Czas na łzy i cierpienie podczas terapii jeszcze przyjdzie, cierpliwości.
Warto pamiętać, że terapeuta nie powinien wchodzić w rolę naszego przyjaciela i że o ile nam się to może czasem mylić – jemu nie powinno. Myślę, że jednym z sygnałów, że dobrze rozważyć zmianę terapeuty jest sytuacja, w której zaczynamy się czuć za terapeutę odpowiedzialni, lub kiedy boimy się, że – mając już jakąś wiedzę psychologiczną – podświadomie nim manipulujemy. To my jesteśmy pacjentami. I to my korzystamy z jego profesjonalnych usług.

fot. Bożena Szuj/Marianna Patkowska

✌️ Moda na psychoterapię

fot. Bożena Szuj/Marianna Patkowska

Jest taki dziwny argument, który pojawia się najczęściej, kiedy chcemy coś zdyskredytować, a nie umiemy tego zrobić merytorycznie. Mówimy wtedy z przekąsem: to takie modne. Jest tyle rzeczy, które są modne (np. buty emu, cepelie, złote myśli Paula Coelha, plastikowe wuwuzele sprzedawane przed skokami narciarskimi czy teksty Agnieszki Osieckiej), choć nie powinny, i suweren je na ogół mimo wszystko kocha. Jednak kiedy jakiegoś trendu nie rozumie czy nie lubi, nagle używa epitetu „modny”, chcąc pomniejszyć jego znaczenie.
Dobra moda nie jest zła. Jeśli ktoś wybierze się na psychoterapię bez przekonania, tylko dlatego, że jest modna, dobrze trafi i zostanie na niej na kilka lat, które zmienią jakość jego życia, to jakie to właściwie ma znaczenie…

fot. Bożena Szuj/Marianna Patkowska

P.S. Na deser łączę swój cover piosenki „Clocks” zespołu Coldplay.