Jako osoba, która uwielbia spędzać czas sama ze sobą i nie jest raczej mistrzynią w socjalizowaniu się, znoszę koronawirusową izolację całkiem dobrze, nie wpadając w przesadny pesymizm. Czasem bywa trudniej (na przykład w święta), ale ogólnie w konieczności przymusowego niekontaktowania się z ludźmi nie bardzo umiem dostrzec duży problem. Ostatnio mój przyjaciel pożalił mi się, że przygotowywanie wykładów dla studentów online jest dla niego dziwnie nowe, bo zakłada przecież kompletnie inną wymianę energii, w czym nie bardzo umiał się jeszcze odnaleźć. Powiedziałam mu, że dla mnie osobiście największym plusem kontaktu wirtualnego jest brak konieczności kontaktu osobistego. Podziękował za wskazanie nieznanej mu dotąd perspektywy.
Ciągle jednak kołatała się po mojej głowie niesforna myśl, że głęboko tkwiące we mnie przekonanie, że to, że po chwilowym zatrzymaniu się świata nic już nie będzie jak dawniej, jest dla nas błogosławieństwem a nie przekleństwem, wynika być może jedynie z mojego hiperoptymizmu, dla którego nie każdy umie znaleźć uzasadnienie. I właśnie wtedy wspomniany wyżej przyjaciel podzielił się ze mną fantastycznym tekstemMatthiasa Horxa „Świat po koronawirusie”, którego lektura sprawiła mi ogromną przyjemność. W końcu kiedy wszystkie optymistyczne tezy, które masz w głowie – a także garść kolejnych – sformułuje znany i ceniony futurolog, możesz tylko szeroko uśmiechnąć się do swojej intuicji!
Skłamałabym, mówiąc, że od samego początku byłam nowymi realiami zachwycona. Niedługo wcześniej udało mi się wyrwać z ciężkiej depresjii zorganizować sobie wspaniałą codzienność (tak, wypełnioną – o dziwo – cudownymi, bardzo ważnymi dla mnie w procesie zdrowienia ludźmi), która pod wpływem przymusowej izolacji rozsypała się jak domek z kart. Tak jak większość bliźnich, przechodziłam przez te same etapy: niezgody, złości, zaprzeczania faktom, aż w końcu poddania się i odnalezienia w zastanej sytuacji. Tyle, że przez mój brak przesadnego zainteresowania światem zewnętrznym, były pewnie łagodniejsze i krótsze niż u innych. Stałam się znów – jak przed Bożym Narodzeniem – perfekcyjną panią domu, tylko że do sześcianu. Po obsesyjnie dokładnym wypucowaniu każdego kąta (ze ścianami włącznie), umyciu okien (również tych na klatce schodowej) i kompulsywnym kilkudniowym praniu wszelkich tekstyliów z kocami, chodnikami i firankami włącznie, poczułam się gotowa do ewentualnej popandemicznej konieczności przebranżowienia się. Zajrzałam też do swojego bardzo niestety zaniedbanego ostatnio jednopalnikowego stanu umysłu, bawiąc się w poszukiwanie znanych smaków w swojej nowej pescowegetariańskiej rzeczywistości, część produktów spożywczo-medycznych wsmarowując przy okazji w siebie samą. (Trzy aspiryny rozpuszczone w niewielkiej ilości wody połączone z niecałą łyżką jogurtu greckiego to fantastyczna, doskonale działająca maseczka na twarz, a urokliwego koloru maziaja ze zmielonej kawy, oliwy z oliwek i ziarnistej soli to znakomity peeling, o nieocenionych właściwościach oleju kokosowego – który można wetrzeć niemal wszędzie – nie wspominając.)
fot. Marianna Patkowska
Kiedy już wygrzebałam się mentalnie z dziewiętnastego wieku i przypomniałam sobie, że właściwie zbyt długa przerwa w zgłębianiu filozofii i kryminologii nie służy mojemu mózgowi, postanowiłam stworzyć sobie idealne warunki do samorozwoju. Pomysłem absolutnie oczywistym i wręcz banalnym było odcięcie się od mediów i ograniczenie wszelkich koronawirusowych newsów do minimum. Zrobiłam bardzo ostrą – dużo ostrzejszą niż zazwyczaj – selekcję informacji, które do siebie dopuszczam. Wiedząc, że uwięzienie wyzwala w mojej prawopółkulowej głowie natłok myśli, nie chciałam wpędzać się w poczucie zagrożenia tym, na co i tak nie mam żadnego wpływu. Ważne było (i jest) dla mnie tylko to, jakie są aktualne zalecenia. Oczyściłam w ten sposób duży szum, który wiem, że wielu osobom ciągle niestety doskwiera.
Poczułam, że choć siedzenie w domu nie jest dla mnie kompletnie nowe czy dziwne, jednak zdecydowanie muszę – przez brak pewności, ile to wszystko potrwa – zmienić jego jakość. Ograniczyłam telewizję prawie do zera, a jeśli oglądam już w internecie programy niespecjalnie mądre, są po angielsku, bo wydaje mi się, że jeśli od jakichś treści można zgłupieć, ale do przyswojenia ich będę musiała stymulować swoje neurony, to summa summarum zostanę w mniej więcej wyjściowym punkcie. Dyscyplina nie udaje mi się tylko w kwestii jedzenia – zapominam jeść, co mnie martwi, bo bardzo nie chcę schudnąć. Na pewno pomoże przyłożenie się do regularnych ćwiczeń, do których ciągle jeszcze nie umiem się zmusić, ale czas najwyższy!
Zauważyłam, że kiedy zatęsknię za bliskimi, nazwanie naszej telefonicznej rozmowy, podczas której każdy z nas popija kawę, „wspólną kawą”, sprawia, że ta zyskuje inny, głębszy wymiar i nową jakość. Chyba nigdy nie czułam się aż tak zaangażowana w relacje jak teraz.
Piszę o swoich poważnych oraz kompletnie nieistotnych doświadczeniach, bo zdaję sobie sprawę, że życie w odcięciu ma jeden, ale za to spory minus – ludzie słabsi (i trochę wszystkim załamani) nie dostają wystarczającego wsparcia od tych, którzy są silniejsi, więc mają moralny obowiązek podnosić tych pierwszych na duchu. Kochani, to że świat przed pandemią był jedynym jaki znaliśmy, nie znaczy, że jego przemiana musi nas przerażać. To przemiana na lepsze. Jestem tego pewna. Dobre rzeczy już się dzieją. Wystarczy tylko otworzyć oczy i przestać się bać. Nie ma czego!
Mój buddyjski nauczyciel powiedział mi: „powinnaś wyćwiczyć odczuwanie smutku bez bycia smutną”. Co oznacza tak naprawdę, że jest wiele smutnych rzeczy na świecie i jeśli będziesz udawać, że ich nie ma, one przyjdą i cię znajdą, a potem dorwą. Ta koncepcja zakłada więc, że trzeba je dostrzec, przyjrzeć się im i stwierdzić: „ok, smutne”, ale jeszcze ważniejsze jest to, żeby… się nimi nie zasmucić. Nie stać się smutnym. Wszystko sprowadza się do tego, po co tu jesteśmy. A jesteśmy tu po to, żeby mieć bardzo, bardzo, BARDZO dobry czas. To jest powód naszego istnienia. Spróbuj tego dokonać. Mój nauczyciel naprawdę poważnie podchodzi do tego zagadnienia.
(Tłumaczenie moje, więc chropawe – z góry za nie przepraszam i oczywiście polecam wysłuchanie podlinkowanegooryginału.)
Te słowa dochodziły do mnie bardzo długo, zakładając, że w ogóle już do mnie doszły (być może jeszcze są w drodze). To jedno z tych niezwykle trudnych buddyjskich założeń, które sprawiają wrażenie świadomego odczłowieczania się. Mnie akurat zachwyca idea pracy nad sobą, bo w otaczającym chaosie zakłada jakąkolwiek naszą sprawczość. Jako osoba, która ma pewną potrzebę kontrolowania świata, mogę dać jej upust, skupiając się na swoich własnych emocjach. Ma to większy sens niż próba zawładnięcia rzeczywistością dlatego, że o ile ta po prostu nie daje się kontrolować, o tyle samych siebie możemy – jeśli włożymy w to wystarczająco dużo pracy – kształtować i zmieniać w swoje lepsze wersje z powodzeniem.
Czy nieprzyjmowanie smutku całkowicie do siebie nie jest rodzajem bezduszności? Część osób na pewno wybierze taką interpretację. Wszystko okaże się jednak łatwiejsze, jeśli zrozumiemy, że rzeczywiście celem naszego istnienia jest bycie szczęśliwym. I nie chodzi tu o hedonizm, tylko prawdziwą, głęboką miłość do siebie samego, która jest jedynym źródłem szczęścia i zakłada brak świadomego ranienia innych. To zresztą logiczne – najbardziej ranią osoby, które nie umieją pokochać samych siebie.
Łatwo jest wpaść w pułapkę dążenia do czystego „altruizmu”, choć ten tak naprawdę nie istnieje. Żeby została zachowana w przyrodzie równowaga, dając, oczekujemy czegoś w zamian. Nie ma w tym nic złego. To oczywiście niekoniecznie są korzyści materialne. Czasem wystarczy nam uśmiech żebraka, któremu damy jałmużnę, czasem świadomość, że spełniając dobry uczynek, możemy myśleć o sobie dobrze. Dlaczego przekonanie o braku tej wymiany uważam za pułapkę? Otóż dlatego, że „dobry” altruizm jest przeciwstawiany złemu egoizmowi, a temu najłatwiej przypisać, straszliwie zresztą niesprawiedliwie, każdy wybór siebie (czyli objaw zdrowej miłości własnej). Reasumując, często nęci nas nieistniejący altruizm, bo daje nam złudzenie bycia dobrymi ludźmi. W końcu po przeciwnej stronie barykady jest rzeczywiście naganny moralnie egoizm. Tymczasem prawda leży w ogóle gdzie indziej. W spoczywającym na każdym z nas obowiązku jak najlepszego zaopiekowania się sobą samym (co na ogół skutkuje zresztą pomnażaniem dobra we Wszechświecie).
Jeśli jednak, mimo wszelkich trudności, zrozumiemy, że źródło naszego szczęścia – które stanowi sens istnienia – tkwi w nas i tylko my, poprzez miłość, możemy je sobie dać, stanie się dla nas jasne także to, że bycie smutnym nie pomaga nam w dążeniu do szczęścia. Jak to pogodzić z empatią? Na pewno nie ucieczką przed tym, co trudne i ciężkie. Kiedy staniemy w najbardziej bolesnej prawdzie, nawet będąc chorobliwie wręcz empatycznymi prawopółkulowcami, mamy zawsze wybór sposobu, w jaki pozwolimy danej prawdzie na nas wpłynąć. Idea, o której wspomina Laurie Anderson jest taka, żeby patrzeć na świat szeroko otwartymi oczami i nazywać po imieniu rzeczy, które są przytłaczające, trudne i do cna smutne, równocześnie stawiając granice swoim galopującym emocjom. To trochę jak stanie na samym skraju przepaści, czując, że spadlibyśmy, gdyby nie niewidzialna ręka, mocno nas przytrzymująca. Możemy przyglądać się wszystkiemu, co dzieje się na dole, ale… jesteśmy bezpieczni. Ta ręka to nasza własna siła woli. Wybierzmy bycie szczęśliwym.
reżyseria: Tamara Kotevska,
Ljubomir Stefanov gatunek: dokument produkcja: Republika Macedonii Północnej
rok powstania: 2019 oryginalny tytuł: Honeyland pełny opis filmu wraz z obsadą
Jako Greczynka z wyboru serca i lokalna patriotka prawdziwej (czyli greckiej) Macedonii, mam – wraz z resztą Greków – ogromny żal do kraju, który bez pardonu przez wiele lat próbował zawłaszczać nie tylko grecką nazwę, ale też sporą część greckiej historii. Jednak już od ponad roku, od kiedy oba kraje podpisały porozumienie, a drugi z nich oficjalnie zmienił swoją (stanowiącą kość niezgody) nazwę, trzeba wznosić się ponad dawne konflikty. Z takim więc nastawieniem wybrałam się do kina na „Krainę miodu”, pełna nadziei na piękny, poetycki dokument zobrazowany dość dobrze znanymi, cudownymi krajobrazami. Po niecałych dwóch godzinach oglądania zjawiskowo brzydkich ludzi w brudnych ubraniach, żyjących w nędzy, niezdradzających żadnych oznak bogatego życia wewnętrznego i zajmujących się pszczelarstwem (bardzo przepraszam za spoiler filmu), poczułam jak wszystkie moje dotychczasowe oraz przyszłe grzechy zostały odpuszczone.
Pszczelarstwo, jak by nie było w swoim założeniu fascynujące, jak również mało zaskakująca konstatacja, że większe pieniądze stoją za mniej ekologicznym (a także etycznym) wydobywaniem miodu, to wciąż za mało na długometrażowy film.
Nastał dla nas wszystkich dosyć trudny czas. Bardzo się pilnuję, żeby nie popadać z tego powodu (i innych, które mi się trochę nawarstwiły) w histerię i nie poddawać się załamaniom, do których jako osoba depresyjna i cyklotymiczna mam naturalną skłonność. Na świecie szaleje wirus – zdarzało się, choć nigdy aż tak. Nie musi zbierać śmiertelnego żniwa na ogromną skalę, jeśli zastosuje się nadzwyczajne środki ostrożności – przede wszystkim niewychodzenie z domu. Żeby to zrozumieć, wystarczy przyjrzeć się uważnie, jak z tym problemem poradziły sobie np. Chiny (gorąco polecam śledzenie videobloga i m.in. relacji z Szanghaju zamieszkałej tam Weroniki Truszczyńskiej), a jak Włochy…
Przymusowa izolacja i to, że cały świat zamarł nie są komfortowe – mimo że część z nas próbuje zaklinać rzeczywistość, nie oszukujmy się, że jest inaczej. Świadomość, że nie ma miejsca, którego ta sytuacja nie dotknęła, może przytłaczać. Niektórym z nas utrata zarobków i wizja nieprędkiego powrotu do pracy może odbierać nadzieję.
Z drugiej strony – choć naprawdę nie chcę trywializować – ostatecznie w porównaniu do innej kompletnie przerażającej i niepożądanej przez żadne społeczeństwo sytuacji, czyli znalezienia się w rzeczywistości wojny światowej, perspektywa siedzenia, nawet – jeśli będzie trzeba – kilka tygodni (miesięcy?) w domu i wreszcie porządnego mycia rąk (tragicznie zmarłyRysiek z „Klanu” lubi to!) nie jawi się przecież jako najgorszy możliwy scenariusz.
Błogosławieństwem i równocześnie przekleństwem tego, że wszyscy mamy nadmiar wolnego czasu jest to, że… za dużo myślimy. Nie boję się wirusa (i nie to, że go bagatelizuję – po prostu jeśli nie ma takiej konieczności, nie wychodzę z domu i stosuję się do wszystkich, raczej logicznych przecież, zaleceń) – boję się epidemii głupoty. Cieszy mnie, że w obliczu świata bez szczepionki zamilkli wreszcie przynajmniej antyszczepionkowcy, jednak wszelkie inne teorie spiskowe mają się niestety całkiem dobrze. Łatwiej być odpornym na głupotę innych, pracując, spotykając się z ludźmi podobnymi do nas, zmieniając krajobrazy i otoczenie, niż siedząc w czterech ścianach. Jednak mimo wszystko, pamiętając słowa księdza Hellera o „powiększaniu sumy bezsensu we Wszechświecie”, nie możemy się dawać!
Zagrożenie, z którym się stykamy, jest realne. Rząd – co nie jest zaskoczeniem – nie radzi sobie z sytuacją, skupiając się jak zwykle nie na tym, co trzeba (nie potrzebujemy dziś propagandy, tylko wnikliwego przyjrzenia się koreańskim czy chińskim rozwiązaniom i wdrożenia skutecznego działania). Oddolnie możemy sobie jedynie przekazywać, żeby wychodzić z domu tylko, kiedy to konieczne (np. na zakupy, ze spacerami też na jakiś czas rozsądnie jest się wstrzymać) i nie wpadać w panikę. Choć to łatwo powiedzieć, zachowanie zdrowego balansu między skrajnym optymizmem a defetyzmem wcale nie należy do najprostszych. Jednak… spróbujmy. Umniejszanie problemu zmniejszy naszą czujność, której bardzo teraz potrzebujemy; z kolei masowy strach, to wysyłanie w kosmos energii, która w niczym nam nie pomoże, a może… zaszkodzić. Nie w jakiś magiczny sposób – w sposób jak najbardziej dosłowny. Na ten trudny czas mogę na pewno polecić niezawodną Iyanlę Vanzant, która na każdy dzień kwarantanny przygotowuje dla nas filmik podnoszący na duchu.
Myślę też, że warto spróbować znaleźć pozytywy zaistniałej sytuacji. Ja na przykład cieszę się z tego, że skoro już muszę być uwięziona, jestem uwięziona w pojedynkę. Rodzina jest znakomitym wynalazkiem, ale tylko w rozsądnych dawkach. Nadmiar czasu pozwala nadrobić wszelkie zaległości: od porządkowych, przez kulturalne (czekające w kolejce książki i filmy) po te… w aktywnościach fizycznych(!). Najważniejsza jest chyba świadomość (po którą muszę się czasem – oczywiście elektronicznie – zgłaszać do przyjaciół), że to kiedyś w końcu minie. Na pewno, przeglądając Facebooka, nieustannie cieszy mnie, że ani poczucie humoru, ani niesamowita kreatywność w mojej ulubionej części tego narodu nie giną. Jestem zachwycona inicjatywą „Kultura w kwarantannie”, która z jednej strony spragnione sztuki w dużych dawkach jednostki skutecznie zatrzymuje w domach, a z drugiej uspokaja ich zlęknione i skołatane serca. W końcu życie pozbawione sztuki nawet bez kwarantanny nie ma sensu…
Wszystkich swoich Czytelników serdecznie pozdrawiam i życzę Wam, żebyście – siedząc w domach – się nie dawali ani panice, ani głupocie. Swoją drogą największą, jaką do tej pory słyszałam była sugestia, że obecna sytuacja to… zmowa koncernów farmaceutycznych! …a przecież powszechnie wiadomo, że koronawirusa wymyślił i wyprodukował Zakład Ubezpieczeń Społecznych! 😉
P.S. Na deser zamieszczam jedyną piosenkę, jaka mi w tym wypadku przychodzi do głowy.
Do napisania tego tekstu przygotowywałam się dość długo – moje przemyślenia i filozofia życiowa zostały poddane pewnej próbie. Otóż… wjechała praktyka. Musiałam sobie odpowiedzieć na pytanie, czy ufam bardziej swojemu mózgowi, z którym jestem w naprawdę świetnej relacji, czy jednak ego, za którym po pierwsze nie bardzo przepadam, a po drugie którego za dobrze nie znam. Wybór, na logikę, wydał mi się oczywisty. W rzeczywistości ego, nawet jeśli dopuścimy je do głosu zaledwie w pięciu procentach, jest niesamowicie krzykliwe i histeryczne. Robi hałas na ogół wtedy, kiedy ten jest najmniej potrzebny do rozwiązania danego problemu (wbrew pozorom każdy da się rozwiązać). Postanowiłam więc wybrać rozum oraz – tak, to może okazać się zaskoczeniem! – od niedawna współpracujące z nim serce.
fot. Marianna Patkowska
Mocno wierzę w to, że miłość jest dawaniem wolności. I nie mam tu na myśli banałów typu jeśli kochasz, to nie kontrolujesz – to oczywistość. Co jednak, kiedy danie wolności oznacza w danej sytuacji gotowość do rezygnacji z relacji z kimś, kto jest całym naszym światem? Odpowiedzią cisnącą mi się od razu na usta jest ta, że nikt poza nami samymi nie powinien nigdy stać się całym naszym światem. Ale jeśli poczujemy, że spotkaliśmy tę jedyną, pisaną nam osobę i jesteśmy tego absolutnie pewni? Jak pogodzić uczucia z dawaniem wolności, kiedy odczujemy między nimi konflikt? Otóż… nie poczujemy konfliktu.
Piszę to z pełną odpowiedzialnością za swoje słowa. Chęć posiadania partnera na własność jest wstrętna, ale równocześnie bardzo ludzka. Bywam – jak każdy – jej ofiarą. Podobnie jednak jak z ego, nie dopuszczam jej do głosu, bo uważam, że doradza źle. Powołam się po raz kolejny na piosenkę Indii.Arie„The Truth”, która najpiękniej opisuje idealny związek oparty na prawdziwej, zdrowej miłości i fragment, który jest chyba najtrudniejszy:
If he ever left me I wouldn’t even be sad, no
‘Cause there’s a blessing in every lesson
And I’m glad that I know him at all
Jak można „nie być nawet smutnym”, kiedy opuści nas ukochana osoba? Nie da się nie być. Da się jednak widzieć we wszystkim lekcję i podchodzić do niej z pokorą. Ludzie pojawiają się w naszych życiach z jakichś powodów i rzadko kiedy chodzi o nich samych; najczęściej chodzi o nas. Czegoś się o sobie dowiadujemy. Pytanie, co z tą wiedzą zrobimy. Może się okazać, że dowiemy się, jak bardzo zależy nam na kimś. Jeśli jednak chcemy z nim tak naprawdę cokolwiek zbudować, chciejmy przede wszystkim jego szczęścia. I wierzmy, że jeśli to my jesteśmy jego prawdziwym szczęściem, on pozostanie w naszym życiu na zawsze.
Tu nie chodzi o brak wiary w miłość, lecz – ze względu na nią – umiejętność odpuszczenia swoich korzyści w imię najlepiej pojętego dobra ukochanej osoby. Idealnym związkiem nie jest związek dwóch połówek, lecz dwóch odrębnych, niezależnych od siebie, zdrowych całości, które świadomie, niepowodowane jakimikolwiek zależnościami, poczuciem obowiązku czy winy chcą ze sobą być. Tylko wtedy ma to sens.
P.S. Na deser mogę wrzucić chyba tylko jedną piosenkę.
scenariusz:Joon-ho Bong, Jin Won Han reżyseria: Joon-ho Bong gatunek: dramat produkcja: Korea Południowa
rok powstania: 2019 oryginalny tytuł: 기생물 pełny opis filmu wraz z obsadą
Po zobaczeniu filmu „Parasite” miałam dość długo bardzo mieszane uczucia. (Nie dlatego, żebym nie lubiła dziwnych filmów, ale powiedzieć, że ten akurat jest „dziwny”, to nic nie powiedzieć.) Z całą pewnością wywarł na mnie ogromne wrażenie, nie byłam jednak pewna (nadal nie jestem), czy mnie zachwycił.
Mówiąc głośno, że nie wiem, czy „Parasite” jest arcydziełem, spotkałam się u bliźnich z dużą potrzebą przekonania mnie, że jest. Prawie doszłam już nawet do wniosku, że nie udźwignę napisania jakiegokolwiek tekstu na ten temat, aż z pomocą przyszła polecona mi video-recenzja Tomasza Raczka, która tak mocno mnie zirytowała (choć – o ironio! – z większością tez Raczka się zgadzam), że aż zmobilizowałam się do poukładania w końcu swoich wrażeń i przelania ich na wirtualny papier.
Co mnie w filmie urzekło?
Przede wszystkim ogromna plastyczność, artyzm kadrów (np. sceny, w których bohaterowie chodzą po schodach są zachwycające), bardzo przez większość filmu konsekwentnie prowadzona forma (choć reżyser nawarstwia różne gatunki), doskonale dobrani aktorzy i… język! Nie spotkałam się w żadnej recenzji ze zwróceniem na to uwagi, ale koreański, przez swoje niesamowite brzmienie, również tworzy nastrój filmu. Nie jest co prawda – jak mi się wydawało – językiem tonalnym (jak wietnamski czy tajski), ale posiada akcent toniczny,
czyli duże znaczenie ma to, czy wymówimy dane słowo (lub jego część) ze wznoszącą, czy opadającą intonacją. Nie oznacza to, że w języku są tony!
Ze spójnością. Nie umiem go odczytać jako dzieła totalnego, a to dla mnie w sztuce niesłychanie istotne. Dostrzegam elementy, które bywają rzeczywiście powalające swoją doskonałością, dostrzegam elementy słabsze, dostrzegam konsekwencję prowadzenia narracji, ale nie umiem odebrać tego filmu całościowo. Wychowana przez Davida Lyncha, nie definiuję „spójności” jako konsekwencji w posługiwaniu się czasem, przestrzenią czy nawet losami bohaterów. W każdym jednak, nawet najbardziej odjechanym, filmie amerykańskiego reżysera uderza mnie najpierw całość, a potem niemal każda z części składowych. Podejrzewam, że w tym miejscu odzywa się we mnie potrzeba doskonale skonstruowanej (i tak ważnej również dla mojego taty) kompozycji całości. Czy drażni mnie u Joon-ho Bonga pomieszanie stylów? Nie drażni. Nie w nim widzę problem.
Z czym mam problem w recenzji Tomasza Raczka?
Z dosyć ryzykownym założeniem, że możliwa jest tylko jedna dobra interpretacja jakiegokolwiek dzieła i tę zna właśnie recenzent. Raczek co prawda dobrodusznie uspokaja, że mamy jako widzowie pełne prawo uznać ten film za średni, szybko jednak dodaje, że wystawiamy takimi wrażeniami świadectwo jedynie samym sobie. Stawia też (również ryzykowny) znak równości między zrozumieniem filmu a zachwytem nad nim. Tymczasem co z tymi, którzy film zrozumieli i mimo wszystko się nim nie zachwycili? Przyjęłam (i właśnie z tego powodu sięgnęłam do recenzji Tomasza Raczka), że nie interesując się kulturą azjatycką i niestety bardzo mało o niej wiedząc, nie wyłapałam niuansów. Liczyłam, że usłyszę, których. Tymczasem nie dowiedziałam się niczego nowego. Wysłuchałam niemal półgodzinnego wykładu składającego się z samych oczywistości (choć mówionych powoli), po którym rozjaśniło mi się jedynie to, że znajomość kultury azjatyckiej lub stricte koreańskiej nie niesie ze sobą klucza do zrozumienia sedna filmu (choć z pewnością wnosi nowe jakości interpretacyjne).
Dodatkowo nie mogę się pozbyć przekonania, że tłumaczenie odbiorcom, że jakiekolwiek dzieło sztuki jest doskonałe to wejście na minę. Jeśli dzieło okazuje się doskonałe faktycznie, przyznanie mu tego stawia recenzenta w nie najlepszym świetle (nie tylko z powodu wyważania otwartych drzwi, ale też pewnej, choć nie przez wszystkich wyczuwalnej, niestosowności). W odwrotnym wypadku recenzent traci czas (nie tylko swój), który mógłby spożytkować na opowiedzenie o swoich odczuciach i wrażeniach.
Dodatkowo, jeśli krytyk przyznaje sobie prawo do jedynej słusznej interpretacji filmu, dobrze byłoby, żeby tłumacząc jego tytuł, nie popełniał błędu. Zwłaszcza wielokrotnie. „Parasite” to nie „pasożyty”, lecz „pasożyt”. Jeden. W kulturach azjatyckich (i też innych filmach Joon-ho Bonga) rodzina pełni niesamowicie ważną rolę. Rodzina pojmowana jako całość, nie zaś zbieranina poszczególnych jej członków. Rozumiejąc tytuł, łatwo złożymy ze sobą te dwa elementy układanki. W przeciwieństwie do Tomasza Raczka nie wierzę jednak w jedyną słuszną interpretację; myślę jedynie, że warto też taką wziąć pod uwagę.
O czym jest ten film?
Fabuły bardzo nie chcę zdradzać. Mówiąc w największym skrócie, mamy do czynienia z dwiema rodzinami: jedną wywodzącą się z koreańskich slumsów i drugą niezwykle zamożną. Ich losy splatają się w dosyć nieoczekiwany sposób. Raczek zwraca uwagę na to, że reżyser ukazuje nierówności społeczne w sposób, który wcale nie jest jaskrawy – widzimy dwa światy, w których nie ma wzajemnej wrogości. Jest nawet pewna doza życzliwości i szacunku (bardziej, powiedziałabym, nawet ze strony rodziny bogatszej). A potem słyszymy:
A jednak nie da się dobrymi intencjami zasypać rowu pomiędzy ludźmi, którzy są w innej sytuacji finansowej, socjalnej, społecznej.
I moje pytanie brzmi następująco: z jakiego powodu mielibyśmy zasypywać ten rów? (Zwłaszcza intencjami…) Oczywiście, że biedny bogatego nie zrozumie i na odwrót. Czy to źle? Postrzeganie nierówności społecznych w kategoriach sprawiedliwości jest w moim odczuciu ogromnym niezrozumieniem istoty życia. Każdy ma do przerobienia jakieś swoje lekcje, a zarówno sukcesy, jak i porażki mają mu pomóc stać się lepszym człowiekiem i być szczęśliwym, jeśli będzie umiał do tego mądrze podejść. Kompletnie bez względu na status społeczny. A może właśnie ma on dla naszego rozwoju znaczenie…
Nie jestem pewna, czy to kwestia wieku, w jaki weszłam, ale ostatnimi czasy czuję się zewsząd atakowana pytaniem, jakie chyba najładniej zadał mi pewien góral:
– A cemu ześ ty tako fajno jest, a chłopa nie mos? Urodę mos, kształty gdzie trza mos, w głowie mos. To cemu ze tak? Wybredna zes jest?
– najładniejsza wersja pytania, jakim jestem zewsząd ostatnio atakowana
Litościwie spuszczę zasłonę milczenia na to ciągle niestety pokutujące ludowe przekonanie, że babie do szczęścia akurat chłop jest potrzebny, ale kwestia mojego singielstwa trapi wielu ludzi do tego stopnia, że zostałam jakiś czas temu zapytana przez swojego psychiatrę (ginekologa, od dawna załamującego nad moim losem ręce, pominę), czy nie jestem przypadkiem lesbijką. (Przypadkiem niestety nie jestem.)
💗 Szukanie, nieszukanie
fot. Marianna Patkowska
Z zadawanego mi pytania wyłania się bardzo jasno sprecyzowana wizja decyzyjności w tym zakresie, bo to – w jakiej formie nie byłoby zadane – na ogół prowadzi do niezwykle śmiałej tezy, że „powinnam” oraz drugiej, równie śmiałej: „kogoś sobie poszukać”. Niedawno, bez głębszego zastanowienia odparowałam:
– Czemu ja mam szukać? Niech on poszuka mnie (i znajdzie)!
– to, co w odpowiedzi odparowałam
Jednak po przemyśleniu widzę, że moja reakcja była bezsensowna. Przede wszystkim dlatego, że wynika z niej, że w ogóle zgadzam się z koncepcją szukania sobie partnera, a to nie jest prawda. Skoro więc sama się z nią nie zgadzam, nie bardzo wyobrażam sobie też dzielenia życia z kimś, kto się nią kieruje. Cóż jest złego w szukaniu? Otóż, wszystko.Szukanie miłości, to przyspieszanie tego, co powinno się wydarzyć w określonym czasie, kiedy będziemy na to gotowi, starannie odrabiając kolejne życiowe lekcje. Jedni naczekają się dłużej, drudzy krócej, trzecim pisany będzie jeszcze inny scenariusz. (Na jakimś etapie na ogół zresztą czeka się… w nieudanych związkach właśnie, ale nie ma na to reguły.) Głęboko wierzę, że powinniśmy nasz cenny czas poświęcać na zmienianie na lepsze siebie, a nie losu, na który mamy jednak dosyć umiarkowany wpływ.
Mało co przeraża mnie bardziej niż Tinder oraz wszelkie portale randkowe. Być może dlatego, że ja już przez używane przez siebie do całkowicie innych celów media społecznościowe, jak magnes przyciągam na ogół najtrudniejsze ludzkie przypadki, zaocznie– jak na autorkę tego bloga przystało – zaliczając w ten sposób kolejne semestry psychologii klinicznej. I od razu zaznaczę, że oczywiście mam świadomość, że są pary, które się w ten sposób poznały i wiodą szczęśliwe życie. Teoretycznie każde miejsce jest tak samo dobre na znalezienie miłości – uczelniany korytarz, warzywniak, teatr czy internet. Sęk tkwi bardziej w natężeniu desperacji. Raczej rzadko chodzimy do warzywniaka, żeby kogoś poznać, a jeśli tak się zdarza, to jest to raczej niepokojące (i od razu przywodzi mi na myśl okoliczności pierwszego morderstwa i aktu nekrofilskiego Wampira z Bytowa).
Jeśli upatrujemy w wejściu w relację romantyczną swojego celu (co też może się okazać niepokojące), wychodząc do ludzi, nastawmy się pozytywnie, ubierzmy fajnie. Jeśli jesteśmy kobietami, zróbmy ładną fryzurę, makijaż, wydepilujmy co potrzeba – to pomoże nam się poczuć z samymi sobą dobrze i sexy; wytworzy sprzyjającą energię. Zrezygnujmy jednak z szukania. A tym bardziej szukania na siłę. Zadbajmy przede wszystkim o siebie – ta umiejętność w ewentualnej przyszłej relacji z pewnością zaprocentuje! No i błagam, nie bierzmy czegokolwiek, co się nam akurat napatoczy. Jak mawia moja koleżanka, „chemia, zwłaszcza połączona z alkoholem, nie wybrzydza” – to bardzo mądre słowa!
💗 Jednak potrzebowanie
fot. Marianna Patkowska
Pewnym problemem jest to, że bycie w związku zaspokaja wiele naszych potrzeb dosyć kompleksowo i kiedy jesteśmy poza nim, nie zawsze pamiętamy, że każdą (lub prawie każdą) z nich możemy zaspokoić sobie sami, choć w odrobinę inny sposób. Czasem poprzez spotkania z bliskimi, a czasem poprzez spędzenie czasu ze sobą, obcowanie ze sztuką, czytanie, sport, spacery czy medytacje. Najtrafniej ten temat jednak podsumował mój kochany dziesięcioletni wychowanek, kiedy jego kolega zapytał mnie, „czy mam męża”:
– Nie, pani nie ma męża, nie ma nawet chłopaka! – wykrzyknął, poirytowany. – Pani jest singielką… niestety…
– Gratuluję doskonałej pamięci! Ostatni raz mówiłam wam o tym aż wczoraj, ale Skarbie, dlaczego „niestety”?
– Bo pani… nie współżyje się!
– z cyklu dziesięciolatek prawdę ci powie
Jakich by nie tworzyć logicznie brzmiących epopei na temat plusów bycia singlem, ta wypowiedź dogłębnie i równocześnie niezwykle precyzyjnie wyczerpuje kwestię minusów.
Myślę, że w momentach największej frustracji – spowodowanej brakiem czegokolwiek – warto zadać sobie pytanie, czym relacja, której tak chcemy, ma dla nas być. Jeśli wypełnieniem jakiejkolwiek pustki, to znaczy, że nie jesteśmy jeszcze na nią gotowi. Drugi człowiek nie może nam dać tego, co możemy dać tylko i wyłącznie sobie sami, a samotność w związku jest dużo gorsza niż ta przeżywana w pojedynkę (nie dajmy sobie wmówić, że jest inaczej). Czy zachęcam właśnie wszystkich do niełączenia się w pary? Wręcz przeciwnie! Zachęcam do mądrego i przemyślanego wchodzenia w relacje, które nie będą ani ucieczką od staropanieństwa, ani ostatnią szansą na rodzicielstwo, ani w końcu realizacją snu o mitycznej szklance herbaty na starość (jeśli ta osoba w ogóle dożyje z nami starości, to na bank któreś z nas o tej szklance zapomni). Wywieranie na sobie presji odwraca naszą uwagę od najważniejszej sprawy: czujności, czy osoba z którą jesteśmy skłonni wejść w związek, pomaga nam stać się lepszym człowiekiem. To jest sedno relacji romantycznej, swoją wagą przesłaniające wszystko inne. Ostatnio obserwuję wiele nieudanych lub wręcz rozpadających się małżeństw, w których ludzie pytani przeze mnie, czemu się kiedyś w ogóle pobrali… wymieniają wiele racjonalnych powodów (ciąża, chęć ustatkowania się, przekonanie, że przyszedł odpowiedni czas na ślub), jednak nie mówią ani o miłości (choć wyraźnie mylą z nią późniejsze przywiązanie), ani o dobru, jakie współmałżonek pomógł im w nich samych odkryć.
Moja ukochana Iyanla Vanzant porównała kiedyś przypisanych nam ludzi do numerów, przestrzegając: „jeśli dla ciebie jest 56, to zostaw to 71! Czekaj na 56!”. (Coś w środku mówi mi, że przypisano mi pana z numerem 69.)
💗 Cierpliwe poczekanie
fot. Marianna Patkowska
Nie tatuowałabym sobie na wewnętrznej części ramienia słów Ήταν γραφτό να γίνει (gr. „było zapisane/tak miało być”), gdybym w nie mocno nie wierzyła. Kiedyś bardzo się bałam samotności. Ten lęk podszywał każdą moją złą decyzję – dziś to widzę. Nie żałuję, bo to były moje lekcje. Bez nich nie byłabym teraz tym, kim jestem. Czy mogłabym stać się nim szybciej? Może nie stałabym się nim właśnie wcale. Spekulowanie nie ma najmniejszego sensu.
Moja nNiezwykła przygoda z początku roku i dogłębne zderzenie z sobą samą uświadomiły mi, że wreszcie opuścił mnie strach. Całkowicie odpuściłamsobie martwienie się własną przyszłością (przynajmniej tą uczuciową). Czuję, że jestem w doskonałym momencie – wyszumiałam się już całkiem intensywnie, dogłębnie się poznałam, zaakceptowałam i nawet polubiłam. Oczywiście, jeśli na horyzoncie pojawi się jakiś niezaburzony, bezpruderyjny, namiętny, błyskotliwy, monogamiczny, wrażliwy, inteligentny, umiejący mnie rozbawić, zadbany, uduchowiony, ładnie pachnący, oczytany, małomówny matematyk lub architekt, brzydzący się homofobią i obecną sytuacją polityczną w Polsce, będący równocześnie urodzonym artystą, hobbystycznie zajmującym się językoznawstwem, filozofią, psychiatrią sądową, fizyką kwantową oraz fotografią artystyczną (oczywiście agnostyk lub buddysta; oczywiście słuchanie disco-polo i posiadanie meblościanki w dalszym ciągu go dyskwalifikują), nie pogardziłabym dobrą kolacją, którą by mi postawił. (Prawda o mnie w ogóle jest taka, że rzadko kiedy gardzę jakimkolwiek jedzeniem, które ktokolwiek chce mi postawić.) Pamiętać jednak muszę wtedy (i wszystkim też to radzę) o kilku rzeczach. Po pierwsze zwróćmy szczególną uwagę na to, czy i jak osoba, z którą się spotkamy, wyraża się o swoich rodzicach oraz byłych partnerach (tam znajdziemy odpowiedź na kluczowe pytanie: czy w ogóle warto nią sobie zawracać głowę). Po drugie zaburzone osoby prawie zawsze mają się za niezaburzone, natomiast te niezaburzone niemal nigdy nie są swojego niezaburzenia jednoznacznie pewne.
Niedawno trafiłam przypadkiem na fantastyczny odcinek vloga Nishki, pod tytułem „Jak się (nie) zakochać”, w którym autorka dowodzi, że tezy, które wysnułam pod wpływem swojej nNiezwykłej przygody, wcale nie są wyssane z palca. One mi się nie przywidziały. Psychologowie rzeczywiście do nich już kiedyś doszli – mianowicie mamy wpływ na to, w kim się zakochujemy. Do tego potrzebujemy jedynie samoświadomości i racjonalnego myślenia. Kontrolowanie tego – czasem niezwykle łatwego, to fakt – procederu, leży w naszych rękach. (Stąd dalej będę uparcie twierdzić, że żadna zdrada nie jest niepoprzedzona świadomym wyborem.)
Reasumując, zamiast podczas randki tracić niepotrzebnie energię na kokietowanie, ukazywanie się z najlepszej strony (pomijając uprzednie zrobienie fryzury, makijażu i depilacji oczywiście) i wpatrywanie w drugą osobę jak w obrazek, bądźmy jak ten wrzód na czterech literach. Zadawajmy trudne pytania, wyciągnijmy drugą osobę poza strefę jej komfortu, sami też się udajmy poza naszą. Nie jest to może przepis na najbardziej romantyczne spotkanie, ale jeśli osoba okaże się nie nam pisana, to po co właściwie mielibyśmy spędzać z nią czas romantycznie? Lepiej spożytkować go na lekcję, która przyda się każdej ze stron.
A jeśli już koniecznie uparliśmy się na szukanie idealnego partnera, pamiętajmy, że jest tylko jedna możliwość żeby go odnaleźć: on jest… w nas samych!
💗 💗 💗Wszystkim Singlom oraz Zakochanym Parom składam nNajlepsze życzenia z okazji dzisiejszych Walentynek 💗 💗 💗 P.S.Na deser łączę przesłodką landrynkową piosenkę The Cardigans „Lovefool” wykorzystaną w znakomitym soundtracku do filmu „Romeo i Julia”, której tekst wyraża wszystko to, z czym się nie zgadzam, więc lubię wierzyć, że jest ironiczny.
(Swoją drogą to bardzo rzadki przypadek ścieżki dźwiękowej, która jest milion razy lepsza od filmu, do którego została stworzona.)
Wielkimi krokami zbliżają się Walentynki. Postanowiłam z tej okazji wygrzebać ze swojej przepastnej kolekcji doświadczeń damsko-męskich najsmakowitsze kąski i ocalić je od zapomnienia, nadając im formę wpisu ku przestrodze, ale i – jeśli mnie posłuchacie, drodzy Panowie – docelowo również pokrzepieniu serc. Myślę, że Święto Zakochanych to jedna z lepszych okazji do niezrobienia z siebie idioty przed kobietą, która się Wam podoba.
1. Nieogary poszły w las
Wszyscy śmiejemy się z robotników na rusztowaniach, okazujących płci przeciwnej swoją aprobatę gwizdaniem. Osobiście, choć uważam gwizdanie za disco-polo podrywu, umiem dostrzec w nim pewną uczciwość, którą z założenia szanuję. Komunikat jest jasny i prosty. Próżno tu szukać silenia się na poziom, który wyraźnie nie jest nadawcy bliski. Istota najsłabszego podrywu, jakiego byłam adresatką, leżała właśnie w sileniu się na poczucie humoru, którego panu wyraźnie brakowało. Sytuacja miała miejsce na przystanku autobusowym w środku lata. Stałam, mdlejąc z gorąca w koszulce, a pan odważnie wystartował z tekstem:
– Przepraszam, ale… tatuaż pani wystaje!
– najsłabszy podryw, jakiego byłam adresatką
Spojrzałam na niego, nabrałam nawet powietrza, żeby coś odpowiedzieć, ale w trakcie tej czynności uzmysłowiłam sobie, że chyba nie mam jednak siły sformułować żadnej reakcji słownej. Wyszło mi więc coś w stylu niemego:
– Yyyyyyy… albo jednak nie.
– moja niema odpowiedź
Nieustająco fascynuje mnie też ten typ mężczyzn, którzy zerkają w biust kompletnie niedyskretnie. To, że mężczyźni w przeważającej większości zerkają tam względnie dyskretnie i myślą, że nie są na tym przyłapywani, jest faktem. Jako wnikliwy obserwator, wiem doskonale kto i kiedy patrzy w mój dekolt (tak, odwracam głowę całkiem świadomie, żeby Was, drodzy Panowie nie krępować). Istnieje jednak różnica między spoglądaniem ukradkiem (nawet odrobinę nieudolnym) a nachalnym gapieniem się. Plot twist jest jednak taki, że gdybym tych spojrzeń wcale sobie nie życzyła, chodziłabym w golfach, co zdarza mi się niezmiernie rzadko. Sedno tkwi w dyskrecji.
2. Na chama
Choć trudno w to dziś uwierzyć (zwłaszcza mojej mamie), większość życia miałam niedowagę. Aż tu nagle pewnego lata na Thassos mój metabolizm dostosował się do greckiego tempa, wyraźnie zwalniając. Przybrałam wreszcie te kilka kilogramów, osiągając samiusieńki środek wskaźnika BMI. Nigdy wcześniej nie czułam się tak kobieco, jak wtedy, słysząc zewsząd mnóstwo podbudowujących komplementów.
Pracowałam w tamtym czasie w barze, do którego przychodził pewien Serb. Często mi się przyglądał, uśmiechając się do mnie, ale długo nie zagadywał. (Dziś doceniam sensowność tej decyzji.) Niestety pewnego dnia postanowił się przełamać i zagaił w następujący sposób:
– Hej śliczna, wyglądasz, jakbyś… miała skłonności do tycia.
– zagajenie pewnego Serba
Wznosząc się na wyżyny swojego najbardziej nieskazitelnego brytyjskiego akcentu, odparłam:
– Fuck you.
– moja zwięzła odpowiedź
Dopiero potem dowiedziałam się o istnieniu „techniki” „uwodzenia” zwanej negowaniem. Niedawno przeczytałam, że wyciąganie jej z kontekstu jest niewłaściwe, ale w skrócie chodzi o to, żeby podkopać poczucie własnej wartości u kobiety, a potem je z powrotem odbudować w ten sposób, by ona… łączyła je z tym samym mężczyzną, który niedługo wcześniej je podkopał. Nie dostrzegam tu jakiegoś głębszego sensu (prawdopodobnie byłoby mi łatwiej, gdybym dostrzegała przynajmniej ten płytszy), natomiast kiedy zadaję sobie pytanie inspirowane cytatem z książki księdza Hellera, mianowicie:
z pobieżnej analizy danych wychodzi mi odpowiedź twierdząca.
3. Opowieści dziwnej treści
Przedziwnym samczym zachowaniem w niektórych środowiskach jest coś, co mój tata określił kiedyś jako „traktowanie kobiety jak spluwaczki”, mianowicie zdradzanie z najbardziej drastycznymi szczegółami tajemnic alkowy ze swojej przeszłości, nie będąc o nie pytanym, w celu… No właśnie, tego do tej pory nie umiem rozgryźć. Zauważyłam tylko, że im bardziej zamierzchła przeszłość, tym chętniej jest przywoływana. Na szczęście na tę przypadłość cierpi tylko garstka wybrańców. Mój przyjaciel niedawno wytłumaczył mi, że właśnie tym różnią się faceci od mężczyzn. (Dla ułatwienia podpowiem, że zarówno mój przyjaciel, jak i tata zaliczali się do tej drugiej grupy.)
Znakomitym przykładem będzie tu ktoś, kto był łaskaw raczyć mnie historiami o prehistorycznych czasach swojej seksualnej, jak twierdził, świetności. Moment przełomowy nastąpił po opowieści o jakimś rzekomo rozpowszechnionym wśród ludów prymitywnych zwyczaju uwodzenia żon kolegów w ramach „odwetu” na tychże (kolegach, nie żonach… chociaż…) – po raz pierwszy w życiu w takich okolicznościach… zwymiotowałam. (Aż chciałoby się rzec: „fizjologiczne oddziaływanie na kobietę – you’re doing it wrong!”)
Warto jednak bacznie i krytycznie się przysłuchiwać, uruchamiając swój wewnętrzny detektor ściemy. Na ogół prędzej czy później fakty z takich historii zaczną się wzajemnie ze sobą wykluczać – dobrze to zrozumieć, bo kobiety mają niestety tendencje do zadręczania się zwykłym pajacowaniem i nadawania mu wagi, jakiej nigdy nie miało. Najrozsądniejszym rozwiązaniem jest po prostu odpuszczenie sobie facetów i rozsmakowanie się w mężczyznach.
4. Męskie przeczucia
Choć, jak wielokrotnie już tu podkreślałam, nie jestem zwolenniczką piętnowania różnic między płciami, kiedy słyszę od mężczyzn, że cokolwiek podpowiada im ich intuicja, wiem że podpowiada im źle. Co gorsza, nigdy się jeszcze w tej kwestii nie pomyliłam. Powiedzmy to sobie więc szczerze i otwarcie: mężczyźni w przeważającej większości nie posiadają intuicji, a jeśli wydaje im się, że jest inaczej, zdecydowanie nie powinni jej słuchać! (Pomocne może się okazać też ograniczenie spożywania alkoholu.)
Wiele lat temu na jednej z licznych, znowuż tasyjskich, imprez tańczyłam z pewnym Grekiem, który w pewnym momencie bardzo chciał mnie pocałować. Byłam go w stanie doskonale zrozumieć, jednak – ponieważ akurat nie podzielałam tej samej chęci – odmówiłam. Wydawałoby się, że nic prostszego do zrozumienia. Grecka interpretacja sytuacji mnie jednak przerosła. Dowiedziałam się, że on:
nie będzie się narzucać, bo rozumie, że bardzo tego chcę, ale… nie jestem na to po prostu jeszcze gotowa. I… on to szanuje!
– to, czego się dowiedziałam
Próba wytłumaczenia, że ja nie z tych, co i chciałyby i boją się, więc „skoro do pocałunku jeszcze nie doszło, to najprawdopodobniej go po prostu nie chcę i już”, spełzła na niczym. On… rozumiał… Że chcę… Ale nie jestem gotowa…
Niedawno znalazłam się w niemal identycznej sytuacji. Spędzałam z kimś dość miło czas, aż nagle… wyczytał w moich oczach, że chciałabym dać mu tę noc. Zapytałam więc:
– Ale na pewno w MOICH oczach to wyczytałeś? Naprawdę? Może pomyliłeś z jakimś paprochem?
– to, o co zapytałam
Uparcie twierdził, że nie pomylił. Jak do tego doszło? Nie wiem. Zwłaszcza zważywszy na to, że tramwaj zwany pożądaniem miał stację końcową tuż przed naszym poznaniem, jak również na to, że kto kiedykolwiek zaznał mojego „tak”, ten nigdy nie pomyli go z moim kurtuazyjnym „raczej nie, ale dzięki”.
No dobrze, już słyszę uszami wyobraźni pytanie o to, jak w takim razie podrywać kobiety. Moja odpowiedź może się wydać kontrowersyjna, ale zaryzykowałabym tezę, żeby ich nie podrywać. Bycie niezaburzonym i zintegrowanym ze sobą człowiekiem powinno przyciągnąć do nas inne niezaburzone i zintegrowane ze sobą osoby. Rozmawiajmy z nimi, poznawajmy się. Wszystko, co piękne, przyjdzie do nas samo, jeśli nie będziemy o to zabiegać w sztuczny sposób.
P.S. Na deser łączę piosenkę, która całkowicie skradła moje serce: hipnotyczną „I Want You” niekwestionowanej królowej i bogini międzygalaktycznego soulu – Eryki Badu. Panowie, jeśli ktoś ma za Wami oszaleć tak, jak podmiot liryczny tego utworu, zrezygnujcie z wyżej opisanych praktyk, dobrze Wam radzę.
Dawno, dawno temu w pewnej relacji zaczęłam odczuwać brak powietrza. Ego drugiej osoby było tak wielkie, że zajmowało całą powierzchnię, gdziekolwiek by się nie znalazło, i tak już wszędzie ledwo się mieszcząc w całości. Chociaż moje było wtedy dla odmiany rozmiarów podróżnych, w dodatku składane, jednak dzieląc wspólną przestrzeń, czułam się coraz bardziej przytłoczona. Kiedy zabrakło mi już zupełnie tlenu, a maski gazowej nie było rzecz jasna gdzie wcisnąć, zaproponowałam, że zwolnię tych kilka zajmowanych przez siebie dotychczas centymetrów kwadratowych, żeby każdemu z nas polepszyć standard życia. Reakcja była natychmiastowa i zdecydowana – usłyszałam, że perspektywa utraty tego przedziwnego ciasnego splotu ze mną jest racjonalnym powodem do targnięcia się na własne życie. Postanowiłam więc nauczyć się żyć bez tlenu.
Wiele lat później (po resuscytacji, wylądowaniu na OIOM-ie i zmianie otoczenia), przeczytałam gdzieś, że po pierwsze mojego ciasnolubnego znajomego charakteryzował rys osobowości narcystycznej, a po drugie, że typy narcystyczne nigdy nie robią sobie krzywdy z własnej woli, bo zbyt są w sobie zakochane. Oczywiście mogłam sobie zaoszczędzić wielu niedogodności, wiedząc o tym wcześniej, ale z drugiej strony lepiej późno niż wcale.
Długo żyłam więc w przekonaniu o niebezpieczeństwie, jakie mogą na mnie sprowadzić osoby narcystyczne. Przekonanie to było zresztą poparte lekturami i filmami o seryjnych mordercach, w których rys narcystyczny był mocno obecny. Dopiero niedawno doszło do mnie, że świat nie składa się przecież ze skrajności, a w codziennym życiu nie uchronimy się od spotkań z narcyzami. I to wcale nie musi być przerażające, jeśli mamy świadomość, przez co oni sami muszą ze sobą przechodzić. Ostatecznie my możemy sobie czas spędzany z nimi dawkować. Oni – już niekoniecznie.
2. Czym jest narcyzm
Antoni Kępiński, wybitny psychiatra, opisuje narcyzm w następujący sposób:
Uczucia skierowane do własnej osoby spełniają rolę systemu nagrody i kary. Nagrodą jest uczucie miłości osoby własnej, a karą – uczucie nienawiści. By kochać samego siebie, człowiek musi kochać swe otoczenie. Narcyzm pojmowany jako skoncentrowanie uczuć na własnej osobie oznacza przede wszystkim, że dany człowiek nie może skierować ich na zewnątrz. Szuka on miłości otoczenia, ale sam tej miłości dać nie potrafi. […]
Utrwalenie się postawy narcystycznej czyni człowieka nieszczęśliwym głównie z tej racji, że staje się on niezdolny do miłości, nie może on wyjść w pełni do świata otaczającego, jego uczucia koncentrują się na własnej osobie. Człowiek narcystyczny nie kocha siebie, ale nienawidzi lub ma w stosunku do siebie uczucia ambiwalentne.
Postawa narcystyczna nie przynosi więc radości; związana jest raczej ze smutkiem i własnym samoudręczeniem. Sprzeczna jest bowiem z podstawowym prawem życia, które wymaga stałej wymiany informacji z otoczeniem, a w niej konieczna jest postawa „do” otoczenia. Żeby żyć, trzeba życie kochać.
– Antoni Kępiński „Dekalog Antoniego Kępińskiego”
Bardzo przemawia do mnie koncepcja wymiany informacji z otoczeniem – pokrywa się z moim niedawnym odkryciem możliwości balansowania między swoim światem wewnętrznym a zewnętrznym (wspominane w moim tekście spadochrony i kontrolowanie lub chociaż monitorowanie uczuć umysłem). Mogę napisać z własnego doświadczenia, że kiedy byłam dużo mniej świadoma siebie, miałam spory problem z otaczającym mnie światem, z zaakceptowaniem go. Dziś, kiedy wypracowałam już pewność tego, kim jestem (nie, nie tego, że składam się z samych zalet – to byłby narcyzm właśnie – lecz kim jestem, bez względu na to, jakie obrazy mnie noszą w swoich głowach inni ludzie), świat nie przeraża mnie już aż tak. Może dlatego, że próbując się w nim odnaleźć, nie staję już ani na rzęsach, ani na głowie, ani nawet okoniem; pod stopami czuję wreszcie grunt, który o dziwo spod nich właśnie wcale się nie osuwa, nawet przy większych burzach. „Otwieram się na otoczenie”, bo… nie mogę się już z nim zlać w jedno! Jestem odrębna i w pełni ze sobą zintegrowana. Skoro wreszcie nie zagraża mi z jego strony całkowite wchłonięcie, mogę otworzyć szeroko oczy, obserwując wszystko, co w nim piękne i nawet trochę sobie tego wziąć, a także przymykać je na to, co brzydsze, świadomie to odrzucając.
3. Kiedy miłość własna przestaje być zdrowa
Zastanawiałam się długo nad tym, gdzie dokładnie przebiega granica między zdrową i potrzebną miłością do samego siebie a narcyzmem. Aż zrozumiałam wreszcie, że ona… nie przebiega! Narcyzm jest przeciwieństwem miłości własnej. Pozorowane na ogół samozadowolenie to maska, pod którą kryje się ogromna niepewność mogąca przy każdym podmuchu niesprzyjającego wiatru zamienić się w niechęć do samego siebie. Maska ta jest oczywiście wyjątkowo irytująca dla obserwatora z zewnątrz, ale jeśli zrozumiemy, z czego wynika, w miejscu wrogości pojawi się w nas współczucie. Czy możemy jakoś pomóc? To pytanie nie raz wyprowadziło mnie już na porządne manowce. Byłabym ostrożna w uleczaniu na siłę; osobowości narcystyczne nie są – jak wyjaśnia Kępiński – zdolne do miłości (i nie, to nie my jesteśmy niewystarczająco wyjątkowi, żeby ją w nich wywołać, to jest ich bardzo poważna i przykra przypadłość). Wierzę jednak w siłę życzliwości, rozmowy (jeśli zostaniemy dopuszczeni do głosu) i bezwzględnej prawdy. Wsparcie w uczeniu się samoakceptacji prawdopodobnie choć trochę im pomoże. A jeśli nie, to przynajmniej na pewno nie zaszkodzi!
P.S. Dzisiejsza piosenka na deser nie powinna być dla nikogo zaskoczeniem!
Początek roku przyniósł mi jedną z najbardziej nNiesamowitych przygód. Odbyłam ryzykowną podróż poza swoją strefę komfortu, która nie okazała się wycieczką jednodniową – jak to czasami w życiu bywa – lecz kilkoma turnusami obozu survivalowego. Powiedzieć jedynie, że przetrwałam, to nic nie powiedzieć; przy okazji tego przyspieszonego kursu samorozwoju dowiedziałam się o sobie więcej niż przez kilka ubiegłych dekad!
Na mojej drodze pojawił się człowiek, który – przynajmniej na pierwszy rzut oka – uosabiał wszystko to, czym na ogół gardzę, co mnie przeraża, odstręcza i napawa litością. Ponieważ nie lubię w sobie takich uczuć, naturalnym było go minąć i pójść dalej. W mojej głowie jednak pojawiła się bardzo nieoczekiwana refleksja (być może zresztą pod wpływem niesamowitego wrażenia, jakie zrobił na mnie film „Dwóch papieży”) – płeć, wiek i światopogląd tego człowieka wydały mi się wręcz idealne do tego, by móc… zmierzyć się przy jego pomocy z sobą samą (także tą sprzed lat, która, nie znając się, nie potrafiła się bronić). Nieetyczne wydaje mi się rozpisywanie na temat osoby, która ma prawo sobie tego nie życzyć, więc skupię się na najważniejszym dla mnie elemencie tej relacji, czyli sobie samej. Jego zaś nazywać będę na potrzeby tego wpisu Drapieżnikiem (co prawda wyliniałym i z mocno zatraconym instynktem łowcy, ale niech już będzie – licentia poetica). Od razu rozwieję wszelkie moralne wątpliwości moich wnikliwych Czytelników – tak, od początku do końca relacji wykorzystywałam Drapieżnika wyłącznie do swoich celów. Nie byłam w tym jednak cyniczna, bo wyjawiłam swoje zamiary od razu (przypominając o nich od czasu do czasu potem), a sens tego eksperymentu opierał się na bezwzględnej uczciwości. Ta zakładała zrozumienie i przyjęcie swojej skrajnej inności, wyraźne zaznaczenie granic każdej ze stron i wzajemny (choć nie zawsze było łatwo…) szacunek. Reguły gry – nawet jeśli ustalone przeze mnie – zostały zaakceptowane przez obydwie strony. Relacja, w którą weszłam z Drapieżnikiem, była niesłychanie intensywna intelektualnie, a czasami wręcz wyczerpująca energetycznie. Ponieważ czułam, że nasze różnice mnie chronią przed całkowitym zaangażowaniem się emocjonalnym (czy też może romantycznym, bo i emocje odegrały tu ważną rolę), a równocześnie też wiedziałam, że z biegiem czasu mam szansę Drapieżnika nawet polubić (co się rzeczywiście stało), zdołałam się utrzymywać na linie rozwieszonej między swoją racjonalną a emocjonalną stroną, równocześnie przyglądając się wszystkiemu także z boku (być może stąd też to wyczerpanie).
Czy miałam jakiś sprecyzowany cel? Chyba nie. Chciałam się wzmocnić, a żeby to zrobić, czułam że muszę się dogłębnie poznać. Pamiętając relacje toksyczne, które przez wiele lat z powodzeniem budowałam, jak również uwzględniając swoją terapię i samodzielną pracę nad sobą, domyślałam się, że dziś działam pewnie według trochę innych mechanizmów. Bardzo byłam ich ciekawa.
Warto też zaznaczyć, że kluczem do zrozumienia mojego postępowania (także dla mnie samej) jest moja nadwydajność mentalna. Jestem książkowym przypadkiem prawopółkulowcai wreszcie odczułam to w pełni. Zdaję sobie więc sprawę z tego, że dla 85% populacji opisane przeze mnie doświadczenie nie będzie możliwe do pojęcia. (Co nadal nie oznacza oczywiście, że nie jest obiektywnie ważne.)
1. Bycie swoim własnym punktem odniesienia
Fundamentem tej przygody była całkowicie mi kiedyś obca w relacjach świadomość, że… nie jestem bezpieczna. Albo jeszcze inaczej – że powierzenie swojego bezpieczeństwa drugiemu człowiekowi, a potem dziwienie się, że nie dopilnował, żeby nic mi się nie stało, jest irracjonalne. Oczywiście trudniej byłoby mi to dostrzec, gdybym spotkała się z kimś z mojej strefy komfortu. Jednak tu to chyba oczywiste – żadna potencjalna ofiara nie pozwoli drapieżnikowi się sobą zaopiekować. Jaka jest jednak druga – oprócz oczywistej, czyli ucieczki – możliwość przetrwania? Znalezienie opiekuna, któremu będzie można zaufać. I który nas na pewno obroni, bo jest – w przypadku ludzi niekoniecznie nawet silniejszy (ta kategoria wydaje mi się z założenia ryzykowna), lecz przede wszystkim – stabilny i spójny. Kto to taki, kto to taki? Otóż… my sami! Głębokie prawdy mają to do siebie, że brzmią upokarzająco (dla tych, którzy je przytaczają) banalnie, ale… zrozumienie w praktyce tego, że źródła swojego spokoju i szczęścia możemy szukać jedynie w sobie, zajęło mi naprawdę bardzo wiele lat. Rozumiem więc doskonale, że można to wiedzieć w teorii i… nadal gubić się w meandrach stosunków międzyludzkich.
Jako wyjątkowo nadgorliwa studentka tego kursu samorozwoju, cisnęłam mocniej. Najłatwiej byłoby się przecież obronić, wchodząc w relację powierzchowną, obudowując się grubym murem. Ja jednak uznałam, że funkcję muru mogą spełnić dwie rzeczy: ewidentne różnice między mną a Drapieżnikiem, a także wyraźnie zarysowane przez każde z nas (choć mocniej chyba przeze mnie jednak) granice, na których szanowanie się umówiliśmy. Zaskakująca była dla mnie obserwacja czegoś, co z takich fundamentów muru bezpośrednio wynikło: po raz pierwszy nie zlałam się z osobą, którą tak bardzo zaabsorbowałam swój czas i energię, w jedno! To było dla mnie przedziwne doświadczenie. Dotychczas większość wszelkiego typu bliskich związków bolała mnie tak mocno na jakimś ich etapie dlatego, że nie umiałam w nich wyszczególnić siebie jako nieintegralnego z relacją elementu. Po rozstaniu czułam więc na ogół przede wszystkim ulgę (w pewnym momencie wierząc nawet, że być może jestem od rozstań uzależniona). Oczywiście, że sztuczność tego doświadczenia znacznie mi to odkrycie umożliwiła, ale wierzę, że ponieważ zobaczyłam, że to mi służy, nauczę się dążyć do takiego wzorca także w naturalnych warunkach.
2. Otwartość na drugą osobę
Z punktu pierwszego wynika automatycznie punkt drugi. Jeśli źródło swojego bezpieczeństwa usadowimy w samych sobie, zdejmiemy z drugiego człowieka ciężar naszych (często nierealnych) oczekiwań, przez co jego obraz w naszej głowie będzie mniej zafałszowany. W zdrowych relacjach paradoksalnie łatwiej rozmyć granice. Obserwując swojego Drapieżnika takim, jakim faktycznie mi się ukazał, niejednokrotnie wolałam uciec jednak do swoich oczekiwań. One były miękkie, wygodne i bezpieczne. Tymczasem rzeczywistość była taka, że tu coś przeciekało, tam grzyb, jeszcze gdzie indziej ślisko – złamanie nogi lub choćby nabawienie się srogiego kataru wydawały się być kwestią jedynie niedalekiej przyszłości. Wtedy przypominałam sobie, że przecież nie o to mi w tym wszystkim chodzi, żeby mi było miło (od tego mam już swoje miejsca).
Oczywiście zupełnie inną kwestią jest wola drugiego człowieka i to, na ile pozwoli nam się poznać. Nie twierdzę, że mój eksperyment był idealny i pozbawiony wad. Zakładał wiele rzeczy, które być może błędnie oszacowałam (a być może nie). Nie ma to jednak zbyt dużego znaczenia. Znaczenie miało coś innego – otóż zobaczenie człowieka z jego zbyt trudną dla nas często niedoskonałością (tym się m.in. różni przebywanie w swojej strefie komfortu od przebywania w nieswojej) i oddzielenie tego człowieka jako przedstawiciela gatunku, do którego się samemu należy, od jego wyborów, o których możemy mieć jak najgorsze zdanie, wydaje mi się istotą człowieczeństwa właśnie. Jeśli dodamy do tego nić sympatii i nieuchronnie pojawiające się emocje, możemy osiągnąć Himalaje miłosierdzia, ale… z tym też trzeba być ostrożnym…
3. Nieuchronnie pojawiające się emocje
Jeśli dwie osoby spędzają ze sobą (niekoniecznie nawet fizycznie) mnóstwo czasu, zaprzęgając w ten kontakt niemal całą swoją intelektualną energię, nie mogą chyba zupełnie niczego do siebie nie poczuć. Nawet jeśli będą to na początku odczucia negatywne, to prędzej czy później pojawi się szacunek do wytrwałości adwersarza. (Jeśli się nie pojawi, a nas nie cechuje masochizm, relacja szybko zgaśnie.) Od szacunku już tylko jeden krok do sympatii, nawet jeśli dosyć chłodnej.
I tu znowu zaobserwowałam u siebie po raz pierwszy coś zdumiewającego. Być może przez uprzednie zrozumienie, że tylko ja mogę się w razie czego obronić, zwróciłam się ku sobie i… zauważyłam, że mam nieprawdopodobnego sprzymierzeńca i kompana w postaci… swojego mózgu! Wcześniej go nie doceniałam a regularnie dominowana, nie dawałam mu nawet dojść do słowa we wszelkich kontaktach, w których pojawiały się emocje lub nawet – nie bójmy się tego słowa! – uczucia. Tym razem, pozwalając mu działać, zaznałam… ukojenia. Ze wzruszającą precyzją rozkładał na czynniki pierwsze wszystko, co się dzieje i wyjaśniał mi, co i czemu czuję. Odwoływał się zawsze do racjonalnych argumentów. Nie wszystko, co mi przekazywał rozumiałam od razu. Jednak kiedy traciłam umiejętność obiektywnego osądu sytuacji (przez sympatię czy współczucie dla Drapieżnika, a czasem też lęk o siebie samą), on po prostu konfrontował mnie z danymi.
Studzenie emocji rozumem na zmianę z kontrolowanym poddawaniem się im, było dla mnie absolutną nowością. Zupełnie fascynującą. Jakbym odnalazła w sobie jakąś niesłychanie cenną umiejętność, o której istnieniu nawet nie wiedziałam.
4. Niesienie pomocy
Podstawową moją bolączką było to, że doskonale widząc problemy Drapieżnika a także możliwe warianty ich rozwiązań (które jednak wykraczały poza z kolei jego strefę komfortu), długi czas nie umiałam zrozumieć, że nie wolno pomagać ludziom, którzy nas o pomoc nie proszą. Uznałam, że skoro ktoś stał mi się trochę bliski i widzę, że właśnie tonie, a tuż obok niego unosi się na wodzie wielkie koło ratunkowe (którego prawdopodobnie ze swojej perspektywy po prostu nie widzi), moim obowiązkiem jest mu je wskazać. I nawet jeśli tak faktycznie było, to tu się niestety kończyła moja rola.Ta lekcja była najtrudniejsza. Bo kiedy słyszysz na to:
– Ale to koło jest nieistotne, bo ja przecież tonę!
– to, co na to słyszysz
to przecież nic dziwnego, że cię trafia! Od razu widzisz przed oczami tekst księdza Hellera o „powiększaniu sumy bezsensu we Wszechświecie” i czujesz bezsilność. Ale… nic nie możesz zrobić. Nie wolno ci!
Nadal mam głębokie przekonanie, że zetknięcie się ze sobą tak kompletnie różnych światów, możliwość podotykania swoich ran, a przede wszystkim zlokalizowania ich, przynosi możliwość wyleczenia obydwu stronom. Jednak nikogo nie można leczyć na siłę. Czasem mi przykro, kiedy pomyślę, że Drapieżnik mógł tę szansę wykorzystać w moim rozumieniu lepiej, ale tego z drugiej strony nie mogę przecież wiedzieć. I tutaj z pewnością przydałoby mi się więcej pokory.
5. Balansowanie na dwóch płaszczyznach, w tym
jednej podwójnej
Do tej pory w każdą relację skakałam bez spadochronu, a kiedy już się roztrzaskałam o ziemię, obiecywałam sobie, że już nigdy więcej nie skoczę. Schemat się powtarzał, dopóki nie odkryłam, że… przecież można skakać ze spadochronem! Uświadomienie sobie tej oczywistej (z pewnością oczywistej dla lewopółkulowców) prawdy zajęło mi całe moje dotychczasowe życie, ale też równocześnie niewiarygodnie poprawiło nagle jego jakość!
Moim spadochronem okazywali się – na ogół niestety w podobnych sytuacjach mocno spychani na dalszy plan – przyjaciele, na których miłość, życzliwość i troskę mogłam naprawdę liczyć. Zrozumiałam, że w każdego typu intensywnym związku dwojga ludzi istnieją tak naprawdę dwie płaszczyzny: zewnętrzna i wewnętrzna, z czego ta druga dzieli się na to, co dzieje się wewnątrz nas samych i to, co dzieje się wewnątrz drugiej osoby. I prawdopodobnie ochronić przed utratą zmysłów może jedynie szukanie za każdym razem równowagi między nimi.
Przy skrajnie odmiennych światopoglądach z Drapieżnikiem, przed walką i ranieniem się chroniło nas oboje częste spotykanie się na płaszczyźnie zewnętrznej i dyskusja oparta na starej, dobrej, wypróbowanej (również przeze mnie w szkole) metodzie majeutycznej – wygrywały argumenty logiczne, a więc… Prawda. (Niech pytanie, kto z nas obojga wychodził z większości takich rozmów zwycięsko, pozostanie retorycznym.)
Gdyby moje uczulenie na relatywizm moralny zderzyło się z niepewnością i zakrzykiwanymi ranami Drapieżnika, oprócz bólu i rosnącej frustracji nic by z tego nie było. Co dowodzi, że płaszczyzna wewnętrzna (któregokolwiek z nas) nie byłaby miejscem odpowiednim.
Z kolei do jakiegoś odsłonięcia się, które też jest przecież ważne, potrzebujemy się odwiedzać w swoich wnętrzach. Tym jest troska – leży nam na sercu, jak druga osoba się z czymś poczuje, próbujemy zrozumieć motywy jej zachowania. Trzeba jednak mimo wszystko uważać. Pamiętać, że czyjeś wnętrze nie jest tożsame z naszym i nigdy się w nim zbyt długo nie zasiedzieć. Relacja może być wręcz idealna, jeśli będziemy się po tych w sumie trzech płaszczyznach sprawnie przemieszczać.
6. Zły i dobry człowiek
Jako nadwydajna mentalnie jednostka uznałam kiedyś, że wszyscy ludzie są z założenia dobrzy (zaraz po okresie buntu, kiedy wydawało mi się, że wszyscy są źli). Tymczasem moja nNiesamowita przygoda uświadomiła mi, że jest jeszcze inaczej. Ludzie rodzą się z pewnym potencjałem, a wybór czy będą dobrzy czy źli, należy do nich samych. Więc tak, istnieją ludzie źli (z własnego wyboru) oraz nie, nie dzierżą w dłoniach informującego o tym transparentu. Dobro i zło objawia się w małych rzeczach. A że ludzie nie są czarno-biali, mogą nas urzec wieloma naprawdę obiektywnie pięknymi cechami i równocześnie być źli (choć, zupełnie słusznie, widzimy w nich namiastki dobra). Czy nie są przez to nieszczęśliwi, to już całkiem inne zagadnienie, jednak – podobnie jak z pomaganiem na siłę – nie wolno nam w to ingerować.
Relacja z Drapieżnikiem przez swoją niewiarygodną intensywność, od samego początku była obliczona na krótkoterminowość (przynajmniej przeze mnie). Koniec okazał się jednak rozczarowująco banalny – Drapieżnik złamał wyraźnie ustalone na początku zasady, świadomie przekraczając moje granice. Być może nawet celowo, co zahaczałoby o manipulację (również wbrew regułom tej znajomości). I… wtedy mnie olśniło! Ludzkiej wolności wcale nie ograniczają ustalane prawa! Ludzką wolność ogranicza dopiero egzekwowanie ich. Czy można powiedzieć, że klient banku nie może nie wywiązać się z umowy z nim podpisanej? Ależ – jako wolny człowiek – oczywiście, że może! Jednak… podpisując dokument, zapoznał się z grożącymi mu za to sankcjami, zgadzając się, by były właśnie takie. Ten przykład pomógł mi zrozumieć bezsensowność zadręczania się, czemu Drapieżnik postąpił tak, a nie inaczej. Postąpił tak, bo jako wolny człowiek mógł. To po mojej stronie leży trzymanie się swoich zasad (czyli w tym wypadku uznanie znajomości za niebyłą).
7. Kto ja jestem?
Czego się o sobie dowiedziałam? Kim jestem? Jestem na pewno silną kobietą. Każde z tych słów oddzielnie, jak również oba razem określają, kim się (już pewnie jakiś czas temu) stałam i kogo w lustrze tej nNiesamowitej przygody po raz pierwszy zobaczyłam. Człowieka w pełni zintegrowanego z samym sobą.
P.S. Na deser łączę jedyną odpowiednią w tym miejscu piosenkę, którą… dedykuję Drapieżnikowi.