Wizja tej blogowej sesji zdjęciowej pojawiła się w mojej głowie znienacka, jako całkowicie spójne i oczywiste nawiązanie do znakomitego muzycznego tematu Jerzego ’Dudusia’ Matuszkiewicza z filmu „Poszukiwany, poszukiwana”. Czy skojarzenie było słuszne, nie mnie oceniać. Tak czy siak, robiąc przedświąteczny remont w mieszkaniu (w związku z czym przez pewien czas też dość spory bałagan na klatce schodowej, z czego również postanowiłam podczas sesji skorzystać) znalazłam na strychu całe mnóstwo skarbów jawiących mi się jako rekwizyty. Zachwyciłam się zwłaszcza dużą niebieską torbą z drewnianą rakietą tenisową i piłkami. Wszystko przypieczętowała para butów, której pozbycia się lata temu byłam niemal pewna. A nie jest ona byle jaka, bo nie dość, że raz wyszłam w niej z domu, to jeszcze na znakomity koncert Staszka Sojki! Mogłam więc na spokojnie przeliczyć wszystkie swoje buty, w sumie trzydzieści sześć par (oraz trzydziestą siódmą do chodzenia). Potem zobaczyłam po raz kolejny, już po wielu latach, film „Poszukiwany, poszukiwana” i przypomniało mi się, czemu czuję tak wielki wstręt do komuny, choć na szczęście urodziłam się już w lepszych czasach. Zrozumiałam też, czemu mój tata, który chodził z Bareją do szkoły i bardzo ciepło go wspominał, powtarzał, szanując jego twórczość, że nie lubi oglądać jego filmów. Że go nie bawią, bo pokazują naprawdę straszne czasy. Owszem, są niesłychanie śmieszne, ale opisują rzeczywistość, w której tata żył i działał zawodowo, wiedząc, jak bardzo jest bezlitosna dla wielu znakomitych polskich artystów i myślicieli. Zaskoczyło mnie, że kolory, jakie z filmu zapamiętałam, tak naprawdę namalował Jerzy ’Duduś’ Matuszkiewicz swoim fenomenalnym muzycznym motywem. Wszystko razem połączyło się w mojej prawopółkulowej głowie ze wszystkim. Pozostała natomiast kwestia tematu, jaki chciałam we wpisie poruszyć. Czy rozmycie tła zdjęć załatwiło sprawę? Sprawdźmy!
fot. Bożena Szuj
Egoistą jestem…
fot. Bożena Szuj
Zagadnienie egoizmu przewijało się przez całe moje życie. We wczesnym dzieciństwie został mi przedstawiony w formie całkowicie zdemonizowanej, jako jedna z najgorszych rzeczy. Rosłam więc w przekonaniu, że nie ma większego od egoizmu zła. Równocześnie większość moich młodzieńczych potknięć – mających źródło w penetrowaniu otaczającego świata, istniejących w nim zasad i sprawdzaniu, które ze mną rezonują, a które nie – kwitowana była epitetem (w stosunku do mnie, nie zaś mojego zachowania) „no, zapatrzona w siebie egoistka”. Jak się nietrudno domyślić, powodowało to w mojej głowie całkowity mind fuck. O gigantycznym bólu i późniejszej traumie nie wspominając.
Dziś, kiedy w jednym momencie nawarstwiło się kilka sytuacji, a najważniejszą z nich była rozmowa z przyjaciółką, osobą również wysoko wrażliwą, która określiła samą siebie mianem egoistki, wzbudzając tym mój głęboki sprzeciw, pomyślałam, że warto się z tym terminem wreszcie rozprawić. Oczywiście trzeba najpierw odwołać się do encyklopedycznej definicji, wg której egoizm to:
postawa życiowa nacechowana dbałością, wyłącznie lub przede wszystkim, o własne (bądź osób najbliższych) dobro;
przeciwieństwo altruizmu, jeden z głównych motywów ludzkiego postępowania […]; egoizm ułatwia traktowanie innych w sposób instrumentalny, tzn. jako środek do realizacji własnych celów, a także […] traktowanie ludzi jak rzeczy, którymi można manipulować; w historii etyki pojęcia egoizmu, altruizmu i sympatii występowały jako kategorie sporu o motywy ludzkiego postępowania; skrajna interpretacja egoizmu oskarża go o całkowite odrzucenie moralności, interpretacja umiarkowana uważa egoizm za podstawowy motyw działań moralnych; niektórzy myśliciele uważali egoizm za niezbędną podstawę społeczną dobrobytu (B. Mandeville, A. Smith), bądź czynnik dający odwagę wykraczania poza miernotę i wyzwalania jednostkowej woli (M. Stirner i F.W. Nietzsche).
Już po jej lekturze widzimy, że jest to pojęcie dość mgliste, w które łatwo każdemu włożyć swoją własną, subiektywną interpretację. Jak więc się dogadać? Jak porozumieć? Myślę, że ludzie intuicyjnie wyczuwają w słowie „egoizm” pewną bezwzględność, jaką niesie ze sobą brak uważności na innych, pomijanie ich potrzeb czy uczuć. Zaryzykuję tezę, że wszyscy mniej lub bardziej dostrzegamy w tym coś raczej złego niż dobrego. Z drugiej zaś strony uważność na innych, dostrzeganie ich potrzeb czy uczuć, słuchanie tego, co chcą i mogą nam wyznać, towarzyszenie im w trudnych momentach nie jest wcale tożsame z wzięciem na siebie odpowiedzialności za zaspokajanie ich potrzeb. I to jest chyba najtrudniejsze dla niektórych do zrozumienia.
Kiedy ja sama zarzucałam innym egoizm, miałam na ogół na myśli pewną oschłość czy też nieczułość bądź lodowatość w sytuacjach, gdy jakoś wobec mnie lub moich bliskich nawalali. Weźmy na przykład dwie najbardziej chyba uniwersalne sytuacje, czyli spóźnianie się i wiszenie komuś pieniędzy. Choć spóźnianie się niesie ze sobą znamiona braku szacunku, sama niestety nie zawsze w życiu będąc osobą punktualną, rozumiem, że może ono wynikać z bardzo wielu powodów. Dlatego nie oceniam tych, którzy spóźniają się na spotkania ze mną zbyt surowo. Podobnie jak nieoddanie pieniędzy, które za kogoś założyliśmy. Często wynika ze zwykłego zapomnienia i uświadomienie sobie tego może wpędzić nas w spore zakłopotanie. Zmierzam do tego, że te małe wtopy nie są dla mnie dużym problemem… dopóki osoba, która się spóźniła, nie oddała pieniędzy czy w jakikolwiek sposób nas nadwyrężyła, potrafi szczerze za to przeprosić. Z empatią wczuć się w naszą sytuację:
Jejku, długo na mnie czekałeś? Bardzo mi przykro, pewnie zmarzłeś. Przepraszam, że Cię na to naraziłam.
Głupio mi, że nie oddałam Ci pieniędzy, które za mnie założyłeś na czas. Mam nadzieję, że nie znalazłeś się przez to w niekomfortowej sytuacji. Przepraszam.
I nie ma najmniejszego znaczenia, czy spóźnimy się 7 minut, czy 28. Nie ma znaczenia, czy wisimy komuś 59 zł, czy 4,20 zł. Oczywiście, że jesteśmy wolni i mamy prawo do wszystkiego, natomiast w relacjach z ludźmi, chciał nie chciał, nasza wolność staje się odrobinę ograniczona.
fot. Bożena Szuj
I w moim subiektywnym odczuciu (bo u każdego ta granica przebiega gdzie indziej, zwłaszcza w kwestii spóźnień) nie bardzo mam prawo rozliczać innych z ich potknięć, ułomności czy niecelowych przeoczeń. Jestem raczej oazą cierpliwości i wyrozumiałości. Jednak… jeśli nie usłyszę słowa klucza, czyli „przepraszam”, czuję się głęboko skrzywdzona. Tak, nawet jeśli chodzi o 7 minut czy 4,20 zł, bo w rzeczywistości nie chodzi wcale ani o spóźnienie, ani o pieniądze, ani nawet o fakt, że ktoś w jakimś momencie kompletnie o nas zapomniał. Chodzi o ten moment, w którym sobie przypomniał. Czy umie być wtedy empatyczny i – nawet przesadnie się nie kajając – wczuć się w nasze położenie, które niechcący pogorszył, czy zupełnie nie? (Czasem oprócz „przepraszam” warto, kiedy to możliwe, podjąć próbę jakiegoś zrehabilitowania się.) Jeśli zupełnie nie, a dodatkowo dostrzegę w tym pewną regularność, zapalają mi się wszystkie czerwone lampy. Słowo „przepraszam” nie cofnie tego, co zostało zrobione, ale zmieni absolutnie wszystko. Szczerze mówiąc, jego brak również zmienia wszystko.
Z kolei kiedy to mnie zarzuca się egoizm, spotykam się z zupełnie innym jego rozumieniem. Widzę to dziś w niezwykle jaskrawy sposób. Problemem mianowicie nie jest to, że w jakiejkolwiek interakcji, mówiąc kolokwialnie, dałam ciała, a po uświadomieniu sobie tego, zachowywałam się, jak gdyby nigdy nic. Ba, problemem nie jest również to, że w jakiejkolwiek interakcji, dałam ciała. Problemem okazuje się, to, że bez wejścia w interakcję z drugą osobą, ja nie zachowuję się i nie myślę tak, jak wydaje jej się, że powinnam. (Czy umawiając się na daną godzinę i spóźniając się, jestem nie fair i powinnam za to przeprosić? Jak najbardziej tak. Czy będąc z drugą osobą blisko jestem zobligowana do jakiejś umownej częstotliwości kontaktów czy też jakiejś konkretnej ich formy? No z samej natury rzeczy, póki się na to na twardo nie umówimy, nie.) Problemem okazuje się, że nie stawiam już innych ludzi w swoim życiu powyżej siebie. Że nie podejmuję – po trzydziestu paru latach robienia tego – dalszych nieudolnych prób czytania w myślach, odgadywania cudzych potrzeb i spełniania ich. Okazuje się, że egoizmem (przypisywanym mi, co mnie oczywiście boli i uwiera) może być brak spełniania czyichś cichych oczekiwań. Czy mamy prawo czegokolwiek od drugiego człowieka oczekiwać? (Kiedy się rzecz jasna na coś wyraźnie wcześniej nie umówimy i dwie strony nie wyrażą na to świadomie i dobrowolnie zgody.) Osobiście staram się to w sobie temperować, bo gdzieś w środku czuję, że nie mamy.
A jak do egoizmu ma się egocentryzm? Zajrzyjmy ponownie do Encyklopedii PWN:
psychol. postawa, sposób myślenia, dla których charakterystyczne jest ujmowanie rzeczywistości z punktu widzenia własnej osoby i własnych przeżyć;
wg J. Piageta, postawa taka dominuje w myśleniu dziecka w wieku przedszkolnym i stanowi charakterystyczną cechę rozwojową tego okresu (tzw. egocentryzm dziecięcy).
Pod tym hasłem znajdziemy też cytaty z książek. W jednym z nich przeczytamy, że „odwrotnością egocentryzmu jest empatia” (wydaje mi się, że „egocentryzm” został tu właśnie pomylony z „egoizmem”). Czy tak jest faktycznie? Jako histrioniczka jestem egocentryczna, jako osoba wysoko wrażliwa – mam w sobie sporo empatii (zostałam za nią nawet zwolniona z pracy). Jak to pogodzić? O ile z egocentryzmu będącego cechą rozwojową oczywiście się wyrasta, więc może być na początku bardziej sztywny i bezkompromisowy, o tyle egocentryzm u osoby dorosłej wcale nie musi być jedynym i wyłącznym punktem widzenia. (To znaczy nie wiem tego, tak mi się wydaje. Może włączy się do tej dyskusji jakiś specjalista i wyjaśni, jeśli jednak jest inaczej.) Dla mnie mój egocentryzm jest punktem wyjścia. Z czyjej perspektywy mam widzieć, jeśli nie ze swojej?Czy uczciwym jest założenie, że w ogóle możemy cokolwiek zobaczyć z cudzej perspektywy? Z drugiej strony nie oznacza to (przynajmniej dla mnie) nieumiejętności wczucia się w sytuację i położenie drugiej osoby. Myślę, że mam pewien dar (lub przekleństwo – niepotrzebne skreślić), którym jest ogromna intensywność wszystkich doznań. Gdybym próbowała patrzeć na świat z perspektywy każdego człowieka, o którym pomyślę, jestem pewna, że bym oszalała. Moja głowa by eksplodowała. Ale… czy przybierałabym naprawdę perspektywę innych ludzi, czy jedynie swoje wyobrażenie o ich przeżywaniu jakiejś sytuacji? Lub też wkładała w ich doświadczenia swoje własne przeżywanie? To już pytanie psychologiczno-filozoficzne. Gdyby koleżanka powiedziała mi, że jest zdradzana, gołymi rękami ukatrupiłabym zdradzającego, a potem ją samą, gdyby okazało się, że jednak umie wybaczyć i owszem, rozpacza, ale nie aż tak jak ja, słysząc jej opowieść i wyjąc za nią z bólu. (Mimo że nikt mnie nigdy nie zdradził, jawi mi się to jako gigantyczna krzywda, dlatego też sama nigdy nikogo nie zdradziłam.) Czyli… nie umiem wejść całkowicie w cudze buty. Mogę współczuć, ale nigdy nie zrozumiem reakcji innej niż moja. Reakcji, która – w przeciwieństwie do mojej – nie wypełnia mojego brzucha. Reakcji, której – w przeciwieństwie do mojej – nie leczę na terapii oraz farmakologicznie. Czy jestem w tym jedna jedyna na świecie? Podejrzewam, że nie.
Cały mój blog utkany jest z egocentryzmu (i pewnego, szkolonego głównie tutaj, literackiego warsztatu). Piszę o świecie widzianym oczami nNi – czyli moimi oczami. (Jestem manNi, nNi, nN – tak mnie nazywał tata i nikt mu, oprócz mnie samej, nie dorównuje również w skracaniu mojego imienia tak, jak lubię najbardziej.) Sęk w tym, że częścią mojego patrzenia na świat jest głębokie przekonanie o wolności jednostek, o tym, że nie istnieje coś takiego jak prawda obiektywna oraz że – co za tym idzie – nie ma też jednej prawdy. W związku z tym w mojej perspektywie jest miejsce na inne perspektywy (co się, nota bene, przez lata bardzo mocno zmieniło). Ile powstałoby wartościowej sztuki, gdyby artyści nie byli egocentrykami? Gdyby bali się zanurzyć się w swój własny dar postrzegania świata, odrzucając na chwilę banalność postrzegania go przez ogół? Można zasłaniać się bogami, byciem narzędziem w rękach Absolutu czy niezrozumiałymi momentami olśnienia podczas tworzenia (przerabiałam to wszystko), jednak stwarzanie sztuki to akt najczystszego, najpiękniejszego egocentryzmu, który z samej istoty rzeczy musi być uduchowiony. W końcu każdy z nas jest kosmosem i odmawianie zanurzenia się w nim jest w moim odczuciu przejawem… pychy. Tylko i aż tu możemy zmieniać, przekształcać, stwarzać, zaczynać i kończyć. Tu i nigdzie indziej poza nami samymi. I właśnie na dnie nas samych znajdziemy na ogół empatię. Chyba, że mamy uszkodzony płat czołowy i układ limbliczny, to wtedy nie.
fot. Bożena Szuj
„Zdrowy egoizm”
fot. Bożena Szuj
Sformułowanie „zdrowy egoizm” cieszące się ciągle popularnością, po pierwszym zachwycie szybko zaczęło mnie śmieszyć. Co właściwie znaczy? W dalszym ciągu nie udało mi się ustalić czym jest egoizm, więc jeszcze trudniej będzie wskazać, czym miałby być ten zdrowy.
Jednym z naszych ulubionych żartów jest ten:
Przychodzi facet do lekarza, a lekarz po badaniu mu mówi:
– Tak, jak podejrzewałem, jest pan po prostu jeb..ięty.
– Panie doktorze – pyta pacjent, – ale zdrowo?
Mam wrażenie, że dość podobnie może być z tym zdrowym egoizmem. Podejrzewam, że każdy z nas zachowuje się czasami egoistycznie i może na to wpływać całe mnóstwo przeróżnych czynników. Chociażby ból, o którym mówi się rzadko, a który niestety paraliżuje i wyłącza z życia towarzyskiego bardzo wiele osób. Przy chronicznym bólu i wynikającej z niego frustracji trudno zdobywać się na altruizm (w który z kolei nie wierzę, ale o tym już pisałam), a perspektywa staje się zniekształcona. Egoizm, będący nieczułością na innych, niezauważaniem swojej niedelikatności w relacji, czy jakichś może nierówności w niej, które są dla nas wygodne, a dla drugiej strony już niekoniecznie, to nic zdrowego. To pewien albo wbudowany defekt, albo efekt zaniedbania, co na ogół można jakoś odkręcić. Jednak pod oksymoronem „zdrowy egoizm” kryje się coś zgoła innego – rzeczywiście zdrowe podejście, uznające nasz własny szacunek do siebie. Wyjątkowo pokrętnym jest pomysł, by nazwać zdrową relacją z samym sobą „egoizmem” (czym ta nigdy nie była i nigdy nie będzie, jeśli faktycznie jest zdrowa), ale ozdobić to na wszelki wypadek słowem „zdrowy”, żeby nikt się nie mógł przyczepić. Widzę tu usilną próbę wytłumaczenia się z czegokolwiek, a zwłaszcza z bycia dla samego siebie dobrym. Czy będę monotematyczna, jeśli obwinię za to katolickie wychowanie i szkodliwą kategorię grzechu, oddalającą nas od zrozumienia własnej natury? Będę. Ale trudno. Tu stoję, tak to (dzisiaj) widzę.
My sami – jako ludzie dla siebie najważniejsi (w dorosłym życiu przejmujemy po rodzicach tę rolę) – jesteśmy dla siebie kluczem do zrozumienia ludzkości i jedności, jaką stanowimy zarówno z innymi ludźmi, jak i zwierzętami. Dobroć dla innych bez rozpoczęcia od dobroci dla siebie jest możliwa, ale realizuje się ją na ogół koślawo, nieempatycznie, często męcząc i raniąc bliźnich, wbrew swoim najszczerszym i najlepszym intencjom. Nie znam nikogo, kto szczerze kochając siebie, krzywdziłby innych, znam natomiast wiele osób, które nie umiejąc kochać siebie, stają się wobec innych toksyczne.
fot. Bożena Szuj
Być czy nie być?
fot. Bożena Szuj
Jesteśmy wolni. Ograniczają nas nasze własne wybory, np. wybór życia zgodnego z obowiązującym prawem, jakimikolwiek wytycznymi oraz wartościami, które są dla nas ważne. Wolność zakłada też świadomość konsekwencji naszych czynów – zarówno tych wbrew prawu, jak i wbrew relacjom międzyludzkim (np. brak lojalności czy szacunku). Innymi słowy możemy wszystko, ale musimy liczyć się z konsekwencjami, czy też wiedzieć, że te zawsze są. Jest akcja, jest reakcja. Wszystko, co zrobimy nie pozostaje obojętne na nasze losy, losy naszych najbliższych, ale też – w skali mikro, ale przecież również – losy świata. Każda decyzja – o segregowaniu lub niesegregowaniu śmieci, ograniczaniu lub nieograniczaniu plastiku w naszym życiu, rezygnacji lub braku rezygnacji z kupowania nowych ubrań, itd. – ma znaczenie w skali świata. Być czy nie być egoistą? Być czy nie być egocentrykiem? Być czy nie być chętnym całkowitego aż do bólu zanurzenia się w samym sobie? Każda odpowiedź, każda droga, to inny bieg losów świata, inny bieg historii. To życie wśród innych ludzi, w innej bańce informacyjnej. Każda nasza decyzja zyska w jednym kręgu poklask, w innym spotka się z niechęcią. Wybierzemy to, co będzie dla nas albo dobre, albo wygodne. I chyba tu jest najistotniejsza kwestia. Żeby jednak wybrać to, co dobre.
fot. Bożena Szuj
P.S. A na deser absolutnie oczywisty temat z filmu „Poszukiwany, poszukiwana”:
Od przyjazdu do Zakopanego stałam się pełnoetatową panią domu oraz na drugi etat niewolnicą Izaurą. Trochę żartuję, ale tylko trochę. Szykowanie sobie backgroundu, miękkiego lądowania i zabezpieczenia finansowego, by móc za grosze (lub nawet – z czym się liczę – za darmo) wykonywać swoją posługę w Świetlicy Biblioteki Społecznej „Przyjazne Pomorze” w Gdańsku, wymaga poświęceń. Więc pracować, pracuję, ale nieodpłatnie, licząc, że w najbliższej przyszłości przyniesie to długo oczekiwane plony. Jednak ponieważ pracuję nie do końca ruszając się z domu, mam też więcej czasu na gotowanie, w czym się rzeczywiście artystycznie spełniam. W Gdańsku bardzo doskwiera mi brak kuchni (mam nadzieję, że już kolejny sezon letni się pod tym względem zmieni), za to w zakopiańskim domu, posiadającym w dalszym ciągu moją ukochaną kuchnię Jednopalnikową z piecem, mogę się kulinarnie wykazać.
Zrozumiałam, że gotowanie jest moim językiem miłości. Że uwielbiam ludzi zarówno karmić, jak i uwodzić smakiem. Zależy mi nie tylko na tym, żeby byli najedzeni, ale też, żeby byli wniebowzięci, bo jedzenie może być niesamowitą rozkoszą. I nie chodzi tu o tworzenie kulinarnych towarów luksusowych. Ostatnimi czasy nie ma w moim gotowaniu mowy o jakichś drastycznie drogich czy niespotykanych składnikach. Chodzi wyłącznie o wyobraźnię, pomysł, smak i serce, a im taniej, tym lepiej!
W tym roku Święta pod kątem kulinarnym wyszły fantastycznie. Wszyscy byli szczęśliwi, więc prawdopodobnie prze(w)pisy na niektóre z dań wrzucę tu niebawem. Zacznę od tego na deser, który okazał sięhitem – mianowicie na blok czekoladowy. Deser, który pewnie wiele osób robi. Ja zapragnęłam spróbować swoich sił i oczywiście bez przepisu, metodą prób i błędów, sprawdzałam, co jest rozwiązaniem dobrym, a co gorszym. Przed Świętami przygotowałam swój pierwszy blok, na Święta drugi, na Sylwestra trzeci, a po wyjeździe wszystkich gości czwarty. Czy za każdym razem odrobinę zmieniałam składniki i proporcje? Oczywiście tak, ale poproszona właśnie o przepis przez kolejne zachwycone nim obdarowane osoby, pomyślałam, że już mi się skrystalizował, więc może warto puścić go, mówiąc szumnie, w świat.
fot. Marianna Patkowska
SKŁADNIKI: Wszystkie składniki dostaniemy w Biedronce!
– kostka margaryny do pieczenia (np. Tortowej)
– niecałe 2 szklanki cukru – 5 łyżeczek kakao
– 0,5 szklanki mleka
– 2 tabliczki czekolady deserowej Allegro
– tabliczka czekolady mlecznej Allegro
– 4 łyżki mleka w proszku (ten składnik można pominąć)
– 75 g migdałów blanszowanych w płatkach (0,5 opakowania)
– 100 g wiórków kokosowych (0,5 opakowania)
– herbatniki Petit Beurre (Bonitki)
fot. Marianna Patkowska
PRZYGOTOWANIE:
fot. Marianna Patkowska
W małym garnku rozpuścić margarynę i dodać do niej cukier. Cały czas mieszając, wsypać kakao, a potem dolać mleko. Po chwili zacząć dodawać kawałki czekolad, powoli, mieszając. Na samym końcu, kiedy czekolady się rozpuszczą, dosypać mleka w proszku (jeśli nie mamy tego składnika, również nie ma problemu). Wszystko wymieszać tak, by stanowiło jednolitą masę, a potem przelać do miski, do której dodamy płatki migdałów, wiórki kokosowe i kilka startych w rękach jak najdrobniej herbatników (ja ścierałam ok. 7, 8 herbatników). Wszystko dokładnie i porządnie wymieszać. Formę do pieczenia ciasta wyłożyć papierem do pieczenia, a na dole poukładać herbatniki. Jeśli nie wypełnią całe przestrzeni, można dołożyć kawałki herbatników, żeby zrobić z nich spód. Na herbatniki wlewamy naszą czekoladową masę i na samej górze również układamy herbatniki tak samo, jak na dole. Całość studzimy. Jak będzie zimna, wkładamy na noc do lodówki.
fot. Marianna Patkowska
P.S. A na deser łączę swój cover znakomitej piosenki okolicznościowej Sii – „Death By Chocolate”.
fot. Marianna Patkowska
Jeśli podoba Ci się, jak piszę, i chcesz mnie docenić,
kliknij w poniższą ikonkę i postaw mi, proszę, wirtualną kawę
Pierwszy dzień każdego kolejnego roku (który właśnie w momencie pisania przeze mnie tych słów, powoli mija) ma w sobie jakąś magię. Choć to całkowicie umowne, niemal namacalnie czuję, jak bardzo jest niezapisaną kartą; jak bardzo nowym rozdaniem. Spokój, brak presji, wyzerowanie licznika. Początek. I niby wiem przecież, że takim samym początkiem jest każdy pierwszy dzień miesiąca czy tygodnia, że jest nim każda kolejna godzina, minuta czy sekunda; wiem to, ale właśnie pierwszy dzień stycznia ma dla mnie urok rozpakowywanej bombonierki. Rozpakowywanie każdej kolejnej czekoladki cieszy mnie już mniej. Może dlatego, że niesie ze sobą ciężar refleksji o nieuchronnym końcu przyjemności – o policzalności czekoladek.
fot. Bożena Szuj
PodsumowanNie inNe od innych
fot. Bożena Szuj
Dotychczas na blogu trzymałam się przyjętej raz formuły, w którą włożyłam wszystkie swoje podsumowujące mijający rok wpisy – mianowicie ze wszystkich wpisów od stycznia do grudnia mijającego roku wybierałam z każdego miesiąca jeden z jakichś powodów dla mnie najważniejszy i linkowałam go, żeby Czytelnicy mogli do niego wrócić, bądź przeczytać go po raz pierwszy. Nie kierowałam się statystykami i popularnością wpisów. Kierowałam się swoim stosunkiem do publikowanych tekstów. Starałam się, żeby z każdego miesiąca wybrać tylko jeden wpis, ale życie pokazało, że czasem jeden to za mało. W tym roku mogę uczciwie przyznać, że każdy wpis był dla mnie na równi tak samo ważny. Oczywiście, że inny ciężar mają teksty będące recenzjami książek, filmów czy seriali, inny przepisy kulinarne, a jeszcze inny wpisy podróżnicze (w tym roku greckie), językoznawcze czy w końcu te o zabarwieniu psychologiczno-filozoficznym, traktujące o mojej najważniejszej podróży – tej w głąb siebie. Z tego też powodu w poprzednich latach w kolejnych podsumowanNiach roku brałam pod uwagę tylko wpisy z tej ostatniej kategorii. Nie dlatego, żeby inne były mniej ważne, ale żeby zobaczyć pełen obraz swoich własnych zmian. Żeby zrozumieć, czym mijający rok dla mnie samej był. Dziś patrzę na całość. W ubiegłym roku napisałam zaledwie trzydzieści sześć wpisów; wbrew być może pozorom – niedużo. Każdy jednak był dla mnie niesamowicie ważny. To nie tak, że w latach bardziej płodnych, pisałam o niczym. Dziś z pewnością piszę dużo dłuższe i przez to pewnie też bardziej wymagające teksty. W mniejszej liczbie wpisów zawieram to, co kiedyś zawierałam w liczbie zdecydowanie większej. Tak czy tak, od ilości zawsze bardziej ceniłam jakość. Mam nadzieję, że ta moich Czytelników satysfakcjonuje.
fot. Bożena Szuj
Jaki był dla mnie rok 2023?
fot. Bożena Szuj
Przede wszystkim – wymagający. Trafiłam w końcu – po licznych perturbacjach – na trzymiesięczną terapię na oddziale dziennym psychiatrycznym w Nowym Targu, która niesłychanie dużo zmieniła w moim życiu, w moim postrzeganiu siebie i swoich relacji. Jej efekty widzę cały czas, a jeśli ich nie dostrzegam, to przekonują mnie o nich przyjaciele z terapii, z którymi utrzymuję kontakt. Jestem absolutnie przekonana, że gdyby każdy człowiek choć raz przeszedł w życiu porządną terapię, nawet krótką, świat byłby całkowicie innym, lepszym miejscem. Wszelkie toksyczne zachowania biorą się wyłącznie z naszej niewiedzy o nas samych. Z nieświadomości tego, co nami powoduje. Z niewiedzy o naturze ludzkiej, z nieznajomości podstaw psychologii (których, nota bene, powinno się uczyć w szkole, co byłoby dużo bardziej przydatne niż wiedza o budowie pantofelka). Czy poszłam na trzymiesięczną terapię i jestem cudownie uleczona? No nie. Być może nawet jestem leczona źle, co wkrótce – mam nadzieję – się wyjaśni. Jednak właśnie dzięki głębokiemu wglądowi w siebie, obserwacji siebie w grupie, często niezwykle trudnym i bolesnym odkryciom, które przeżywałam i które nadal nie są wygodne, umiem dziś powiedzieć swojej lekarce, jakich badań potrzebuję, co mi się w moim leczeniu nie podoba, a nawet – jeśli zajdzie taka potrzeba – zmienić ją na inną. (Jeszcze kilka lat temu nie umiałam odejść od swojego przemiłego psychiatry, bo podczas naszych spotkań cieszył się, że jestem jedną z niewielu osób na Podhalu, z którymi może ponarzekać na PiS, a ja… nie chciałam mu robić przykrości, odchodząc… choć nie byłam zadowolona z jego leczenia.) Oczywiście byłoby idealnie, gdybym umiała jeszcze wprowadzić w życie swoją wiedzę na temat zachowań toksycznych. Umiałabym wtedy objąć czułością najbliższych, traktujących mnie źle. Rozumiejąc, że ich toksyczne zachowania biorą się z braku sterapeutyzowania i nieleczonego lęku, wykrzesałabym z siebie troskę i współczucie. Jednak nie mam w sobie jeszcze tyle siły i spokoju. Kiedy coś mnie kąsa – uciekam, żeby nie bolało. I jest to całkowicie inne zachowanie niż wcześniej. Wcześniej walczyłam po omacku, ale nie uciekałam. Terapia i autoterapia jest procesem. Na pewno za jakiś czas znajdę się gdzie indziej. Zajdę dużo dalej. Z drugiej strony ciągle jest we mnie natrętna myśl, że naprawianie relacji nie polega na tym, że jedna osoba bierze na siebie cały trud własnej terapii, rozdrapywania swoich ran, dogłębnego zrozumienia siebie i swoich mechanizmów obronnych, a druga pozostaje taka, jaka była i czeka na to, aż ta pierwsza zacznie praktykować Zen. Nasza terapia jest nasza. Oczywiście, ułatwia nam relacje – zarówno te stare, jak i pomaga zbudować nowe. Ale to są profity dla nas, nie dla innych. Jeśli inni na tym skorzystają – super! Jednak nie zastąpi im to ich własnej terapii.Fakt, że rozumiemy, czemu ludzie bywają toksyczni nie zwalnia ich z odpowiedzialności za tę toksyczność. Zdrowie psychiczne było więc dla mnie w tym roku niezwykle ważne. Utworzyłam na blogu nawet specjalną kategorię „Zdrowie psychiczne”, w której znalazły się wszystkie napisane dotychczas teksty na ten temat.
Kolejną utworzoną w mijającym roku kategorią była powstała w maju kategoria „nNadmorsko”. Umieściłam w niej wszystkie wpisy, które powstały w Trójmieście (np. wszelkiego typu recenzje, które pisałam, żyjąc w Gdańsku), ale też te powstałe w Trójmieście i traktujące o moim życiu nad morzem. Od momentu wyjazdu postanowiłam opisywać każdy swój nadmorski miesiąc, trochę w formie zapisków czy pamiętnika. Opisywałam przeróżne perypetie (a było ich sporo, zwłaszcza w czerwcu), kolejne swoje prace, aż w końcu raj, jakiego zaznałam w fascynującej Bibliotece Społecznej Stowarzyszenia „Przyjazne Pomorze” stworzonej przez niesamowitego Jana Urbanika. Biblioteka posiada swoją Świetlicę dla dzieci i praca w niej – a warto wspomnieć, że Szefowi przyświeca myśl Korczaka – była dla mnie spełnieniem najskrytszych marzeń. Uświadomiła mi też, co tak naprawdę jest moim powołaniem i czemu powinnam się oddać: kontaktowi z dziećmi i pracą nad kształtowaniem ich. Cały pobyt nad morzem zmienił mi wektory. Stało się dla mnie jasne, że należę do tego miejsca. Choć już od dwóch lat powtarzał mi to Tymon Tymański, dopiero podczas lata 2023 roku zrozumiałam to z całą siłą. Powrót na Podhale był nieunikniony. I – żeby zbyt dużo nie zdradzić – konieczny, by móc zacząć zarabiać trochę inaczej niż dotychczas, a dzięki temu też myśleć o całkowitej przeprowadzce nad morze w przyszłości. Po raz pierwszy w życiu zupełnie świadomie i dobrowolnie zapuściłam swoje korzenie tam, gdzie czułam, że powinny być. Osobliwe i niesamowite uczucie.
W ubiegłym roku odkryłam na nowo Warszawę. Nie, żebym zaczęła pałać do niej wielkim uczuciem, ale ponieważ już w niej nie mieszkam, mogłam spojrzeć nieco przychylniej na wszystkie jej przywary. Mogłam też dostrzec, jaka się przez lata stała, bo zmieniła się niebywale. Napisanie tekstu „Warszawa (nNie) da się lubić” dużo mi dało. Pomogło mi się też trochę porozliczać z tym, co dla mnie trudne, ale już zamknięte. Humor jak zwykle złagodził stary ból. Napisałam również tekst „Jakby się kto pytał, ’Franciszkańska 3’”, który spotkał się z aprobatą i dobrym słowem samego Rafała Betlejewskiego. Bardzo cenię jego opinię, bo niezwykle prężnie działa na rzecz laicyzacji Polski, ukazując nieścisłości oraz brak konsekwencji i logiki w kościele katolickim. Robi naprawdę dobrą robotę dla przyszłych pokoleń.
Przeczytałam też sporo znakomitych książek. Nie wszystkie zdążyłam zrecenzować. Na dodatek nabyłam całą masę nowych, czekających na lekturę. Myślę, że niedługo będzie można u mnie dość dużo poczytać o wartościowych i ciekawych pozycjach. Wróciliśmy też z Partnerem do oglądania ambitnych filmów i seriali. Kategoria „Recenzje filmów, seriali i sztuk teatralnych” również zaczęła się sukcesywnie zapełniać.
fot. Bożena Szuj
Czego nauczył mnie rok 2023?
fot. Bożena Szuj
Na pewno tego, że nawet w trudnych warunkach potrafię dać sobie radę. Mam za plecami wspaniałego Mężczyznę, z którym wyznajemy te same wartości, ale na pewno różni nas stopień sterapeutyzowania. On umie odpuszczać dużo łatwiej niż ja. Równocześnie – w przeciwieństwie do mnie – potrafi powiedzieć wprost komuś, kto postępuje wobec niego nie fair, że postępuje wobec niego nie fair. I dopiero wtedy odpuścić. Ja w teorii wiem, jak trzeba, natomiast w praktyce jestem tak pospinana, kiedy ktoś traktuje mnie nie w porządku, że łatwiej jest mi pójść do sądu, jeśli mam takie podstawy (w przypadku okradania mnie przez pracodawcę w Gdańsku – miałam, dysponowałam nawet nagraniami, które z pewnością zainteresowałyby Inspekcję Pracy) niż powiedzieć mu w twarz, że przekroczył pewną granicę. Dlatego na pewno całkowicie przełomowe było dla mnie spotkanie się z byłym pracodawcą zanim skierowałam swoje kroki do Inspekcji Pracy. Miałam nawet (naiwna ja) wyrzuty sumienia, że bez uprzedzenia przyjechałam z Partnerem. Jednak szef też wziął ze sobą dwie menedżerki i po przebiegu rozmowy wiem już, że zjedliby mnie wszyscy żywcem, używając wszystkich możliwych manipulacyjnych taktyk. Od chwalenia mnie, jako pracownika, przez dziwienie się, że byłam taka miła, a dziś śmiem mieć roszczenia, by byli wobec mnie uczciwi, po zawstydzanie, że „gdyby wiedzieli, że jestem niestabilna psychicznie, nigdy by mnie nie narazili na tak stresującą pracę” (co nota bene również kwalifikuje się do Sądu Pracy). Powiedziałam szefowi prosto w twarz, że mówi piękne i okrągłe zdania, co nie zmienia faktu, że mnie okrada. Czekałam na ten moment, żeby móc mu wtedy spojrzeć w oczy. Tylko obecność Partnera mi to umożliwiła. Wierzę w ludzi, więc wierzę, że ta sytuacja komuś otworzy oczy na to, że nie wolno wypisywać w umowie z pracownikiem byle czego. Ale to ten moment, kiedy trzeba odpuścić. Osiągnęliśmy swój cel – wszystkie moje podatki zostały odprowadzone zgodnie z prawem i prawdą. Ile druga strona z tego doświadczenia weźmie – to już nie moja sprawa.
Rok 2023 nauczył mnie też… proszenia o wsparcie. Założyłam swój profil na buy coffe to, umożliwiając tym samym chętnym Czytelnikom zasilanie mojego konta drobnymi kwotami wirtualnych kaw. Zainicjowałam swoje istnienie na buy coffe to wpisem „Sprawy materialne”, w którym szczegółowo wyjaśniłam, czemu odważyłam się poprosić o dobrowolne datki. Czy kiedy je zaczęłam dostawać, zwłaszcza od tych samych osób po kilka razy, przygniotły mnie wyrzuty sumienia? Tak. Czy za każdym razem, wklejając pod wpisem prośbę o wsparcie, czuję się jak nieuczciwy żebrak? Również tak. Jednak na terapii dowiedziałam się, że moim mechanizmem obronnym jest poczucie winy. Od kiedy to wiem, umiem się nieco bardziej zdystansować. Wyrzuty sumienia są powodowane poczuciem winy, a to u mnie często pojawia się dosyć nieadekwatnie do sytuacji. Zrozumiałam, że mam prawo prosić o pomoc, a każdy, kto postanowi dać mi te 8, 15 czy 25 zł lub jakąkolwiek inną kwotę, nawet kilkakrotnie, ma swoją własną wolną wolę i robi to bez przymusu. Nie mam takiej mocy sprawczej, by kogokolwiek zmusić do wspierania mojego pisania (blog nigdy nie stanie się płatny), więc czemu odbieram swoim cudownym Wspierającym (którym z tego miejsca gorąco dziękuję za każdą złotówkę!) sprawczość wspierania mnie, czując automatycznie, że pewnie coś na nich wymusiłam? To ten mój problem, który muszę regularnie rozwiązywać krok po kroku. Ale cieszę się, że już zdaję sobie z niego sprawę i nie przerzucam swoich ograniczeń na innych. Uczę się przyjmować wsparcie i pomoc.
Kolejną nauką płynącą z mijającego roku jest ta, że ludzie i relacje z nimi ulegają zmianom. I że to jest ok. Dorastałam w poczuciu, wynikającym trochę z mojej histrionii, a trochę z wpojonych mi tradycyjnych katolicko-konserwatywnych przekonań, że drugi człowiek jest nam dany raz na zawsze. Że się odnajdujemy, dopasowujemy (w relacjach romantycznych heteroseksualnych, tak jakoś zawsze łatwiej kobiecie dopasować się do mężczyzny, dziwnym trafem) i mamy tak w tym trwać do końca świata i jeden dzień dłużej. A prawda, której nie dostrzegałam, jest taka, że się zmieniamy. Każdego dnia dowiadujemy się o sobie nowych rzeczy, możemy na przestrzeni lat kompletnie zmieniać swoje pragnienia, cele, a nawet światopogląd. I w relacji dwóch osób, każda z nich się zmienia, ale na własnych zasadach, w swoim własnym tempie, w oparciu o własną wiedzę o sobie, a więc każda zmienia się inaczej. Co za tym idzie zmienia się też cała relacja, bo budujące ją dwie osoby powoli przekształcają się. I jest całkowicie naturalnym, że możemy osiągnąć taki punkt, w którym zaczniemy kwestionować sens kontynuowania relacji. Nie ma jednej dobrej recepty. Nie zawsze prawdą jest, że trzeba przetrzymać gorszy czas, by relacja stała się później lepsza niż kiedykolwiek. Nie zawsze też prawdą jest, że warto się poddać bez jakiejkolwiek pracy, a za zakrętem nie czeka na nas dużo lepszy wymiar naszego związku. Jedyne, co jest pewne, to nieustająca zmiana. Zmiana każdego z nas, zmiana okoliczności, zmiana tego, co nas otacza. Można podejmować decyzje, które nas umocnią w relacji. Ale te decyzje zakładają codzienną, nieraz żmudną pracę u podstaw. Nie chcę, żeby mój Partner się mną znudził, żeby czuł się ze mną źle, żebym go w jakikolwiek sposób ograniczała, żebym stawała na drodze jego samorozwoju. Nie chcę też sytuacji, w której ja sama poczuję się w tym związku przytłoczona. Ale żeby do tego nie doszło, codziennie każde z nas wkłada pewną pracę w zdrowy niezachwiany kontakt z samym sobą, w zdrowy kontakt ze sobą nawzajem oraz w rozmowy o własnych uczuciach i potrzebach. Jeśli to w jakimś momencie okaże się niewystarczające, a relacja zacznie nas ograniczać, a nie budować, będziemy na bieżąco podejmować w oparciu o tę wiedzę decyzje. Jednak robimy dziś wszystko, by każdy nawet najmniejszy dyskomfort złapać, przepracować i ostatecznie zlikwidować. Ale relacje w życiu są różne. Nie zawsze zbudowane na zdrowych fundamentach. W mijającym roku pożegnałam kogoś bardzo bliskiego. Mężczyznę, którego uważałam za swojego mentora, przyjaciela, ważną męską figurę, potrzebną mi zwłaszcza po śmierci taty. Kochałam go i kocham nadal miłością platoniczną, mocną, piękną, lekką. Zajął w moim życiu niezwykle ważne miejsce. Myślałam, że będzie w nim już na zawsze. Jednak postanowił inaczej. W pewnym momencie po prostu odszedł. Nie wiem dlaczego. Nie wytłumaczył mi, choć wielokrotnie o to prosiłam. Pozostało mi to przyjąć. Dopiero w tym roku, trzy lata od utracenia go, poczułam się w pełni gotowa na zaakceptowanie jego decyzji, zaakceptowanie drogi, jaką wybrał. Poczułam się na tyle silna, by bez żalu, pretensji, czy błagania o powrót, napisać do niego o swoich uczuciach. Również tych trudnych. Ważne było dla mnie, by list nie przybrał formy wyrzutów. Czułam, że nie mam do tego prawa, bo nie wiem, co nim kierowało. Ludzie z natury są wolni. Mają prawo do wszystkiego. Swoje granice wyznaczam ja sama i chociaż nadal za nim tęsknię, wiem, że nie potrzebuję dziś przyjaciół, którzy znikają i nie mają odwagi, by wytłumaczyć powód takiego zachowania. Zrozumiałam, że zasługuję na więcej. To czasem boli, kiedy wspominam czasy swojego własnego zagubienia i sklejania się z ludźmi traktującymi mnie w różny sposób w jedno. Smutno mi, kiedy myślę o tym, na ile złego pozwalałam innym, ale też smutno mi, że z drogi samoświadomości nie ma odwrotu. Nie wolno mi dziś zdradzić siebie i wrócić w układy, które były raniące, pełne cudzego egoizmu, w których nie starczało miejsca dla prawdziwej mnie. Zaczynam powoli dostrzegać, że można kochać, nie nosić w sobie urazy, życzyć szczerze jak najlepiej, ale też nie chcieć kogoś w swoim otoczeniu. Nawet, kiedy się równocześnie za nim tęskni. Piszę rzecz jasna nie tylko o swoim byłym mentorze, on mi pomógł zrozumieć moje wcześniejsze mechanizmy, z których powoli i nie bez bólu wychodzę.
fot. Bożena Szuj
Sylwester i frajerwerki
fot. Bożena Szuj
O trudach, jakie niosą ze sobą Święta spędzane w dużych rodzinnych gronach, pisałam w grudniu w tekście„Jak przetrwać Święta”. Choć sama od lat przygotowuję je dla garstki najbliższych, to nawet miłe kameralne spotkania z bliskimi mają pewien ciężar, w którym mieści się na ogół pokoleniowa trauma. To zawsze próba, na jaką wystawiana jest nasza autoterapeutyczna praca, a nieraz również cierpliwość. Jednak lekcja, jaką możemy wyciągnąć nawet z sytuacji nie zawsze wygodnych, jest czymś naprawdę cennym. Dowiadujemy się sporo o sobie i tylko od nas zależy, czy zrobimy z tego użytek.
Cudowną niespodziankę zrobiła nam nasza wspaniała Koleżanka z Gdańska, z którą podczas pobytu tamże, spotykaliśmy się regularnie dwa razy w tygodniu: w poniedziałki w Boto, a w piątki lub czasem soboty u niej w domu. Półtora roku temu – bo to już nie pierwszy sezon naszych zażyłości towarzyskich – opisywałam nasze spotkania tak:
Inny nasz tegoroczny towarzyski rytuał był też w pewnym sensie jakoś z Boto związany, a ściślej z naszą dobrą koleżanką poznaną (najpierw przez Partnera) właśnie tam. Otóż jakoś się tak przecudownie za tym moim pobytem przyjęło, że raz w tygodniu – w piątek lub sobotę – spotykaliśmy się u niej w domu, często z jeszcze jednymi znajomymi. Kiedy „nie miała czasu nic przygotować”, stół uginał się od pyszności: sałatek, ogórków, pomidorków, chipsów, dipów i innych przystawek. Kiedy „miała czas coś przygotować”, uginały się od nich trzy stoły, a na talerzykach wjeżdżał jeszcze domowy tort i inne smakołyki!
Rozmawialiśmy, żartowaliśmy, graliśmy w różne planszowe gry, a wszystko to obowiązkowo przed telewizorem nastawionym zawsze na program, z którego sączyła się polska muzyka minionych lat. Zasiadaliśmy bowiem równocześnie w Loży Szyderców. Komentowanie fryzur, makijaży i ubioru artystów, którzy trzy dekady temu wyglądali na siedemdziesiąt lat, mimo że dziś dobijają dopiero do pięćdziesiątki, było jedną z wielu naszych cotygodniowych aktywności. Obowiązkowe było też picie piwa i trzeźwienie podczas kilkukilometrowego spaceru powrotnego.
Niespodzianka Koleżanki polegała na tym, że… z pewną nieśmiałością dała się namówić na przyjazd do nas na Sylwestra. Namawialiśmy szczerze, bardzo chcąc spędzić ten czas wspólnie, natomiast nie do końca wierzyliśmy, że do tego finalnie dojdzie. Cudowną wiadomością była więc dla nas ta, że się zdecydowała! Jej pobyt miał tylko jedną wadę – był za krótki! Ale lepszy krótki wspólny czas niż żaden. „Sylwester marzeń” zamieniony niepostrzeżenie w „Sylwestra z Dwójką” okazał się dużo mniej nieznośny (a mamy go tuż pod oknami) niż te sprzed lat. Prób było mało, w dodatku były dość ciche, podobnie zresztą jak sam Sylwester. Mogliśmy więc szybko zagłuszyć go własną muzyką i w spokoju oddać się naszej ulubionej planszowej grze iKnow. Udało mi się ją po raz pierwszy w życiu wygrać, co zaskakujące, bo przecież na ogół I don’t know… Fakt faktem, punkty zdobywa się tu nie tylko za wiedzę, ale też dobre obstawienie czyjejś wygranej, jednak wiedziałam podczas gry więcej, niż bym przypuszczała (zwłaszcza wnioskując po przebiegu gier poprzednich). Mieliśmy wszystko – dobrą muzę, fajną grę, własne towarzystwo, mnóstwo humoru, dużo alkoholu, którego w sumie wypiliśmy mało, no i zatrzęsienie jedzenia, które przygotowałam.
Zasmuca mnie jednak, jak co roku, używanie fajerwerków. Najbardziej osłabiają mnie argumenty, że ludzie je lubią. Też jako dziecko je lubiłam. Nadal potrafię docenić ich piękny rozprysk na niebie. Jednak od kiedy wiem, jak bardzo boją się ich niektóre zwierzęta, nie potrafię czerpać z nich przyjemności. (Zresztą nawet kiedy nie posiadałam tej wiedzy, nie przyszło mi do głowy, żeby wydać na coś takiego pieniądze ponoć astronomiczne i strzelać. Znając moją zręczność, na pewno nie miałabym dziś już żadnego palca.) Najbardziej poruszył mnie filmik z Równi Krupowej, gdzie odbywa się Sylwester, na którym widać było kompletnie zdezorientowane łanie biegnące na oślep. Choć Równia nie jest Tatrzańskim Parkiem Narodowym, daniele i łanie ją zamieszkują. Hałasy i wybuchy muszą być niewyobrażalnym stresem dla dzikich zwierząt. I nie potrafię zrozumieć, jak, posiadając już na ten temat wiedzę, niektórzy po prostu „lubią fajerwerki i ch…j”. Nie przetłumaczysz. To przecież postawa małego dziecka. Ono chce i tupie nóżką, póki nie dostanie. Nie rozumie jeszcze swojej przynależności do większej społeczności. Nie tylko ludzi, ale też zwierząt. W komentarzach pod artykułami czy postami amatorzy fajerwerków prezentują swoje sztywne przekonania pełne pogardy dla zwierząt, które „mogą przecież łyknąć leki na uspokojenie” (zwłaszcza łanie – w sumie z Równi mają blisko do apteki). Czy człowieczeństwa nie poznaje się właśnie po stosunku do braci mniejszych? Mamy w tej kwestii sporo do nadrobienia. Niech więc ten nowy rok nauczy nas empatii, troski o tych, którzy nie są w stanie zatroszczyć się o siebie samych, ale też buntu i zdecydowanego reagowania na zachowania złe i aspołeczne. Nie mamy wpływu na innych, ale mamy na siebie. Zacznijmy więc od siebie!
fot. Bożena Szuj
P.S. A na deser łączę piosenkę, o której sobie przypomniałam dopiero podczas Sylwestra. Internet nie udźwignął natłoku przyjezdnych i odmówił współpracy, więc włączyliśmy różne stare wgrane na dysk playlisty. Po Jamiroquai przyszła kolej na Moloko i Róisín Murphy. Jest to artystka totalna, którą kocham totalnie. Wszystko co robi jest znakomite, więc nie pokuszę się nawet o wybranie jednego utworu. Po prostu przypomniałam sobie o energetycznym „Ruby Blue”, więc niech wystąpi dziś w roli deseru.
Wielkimi krokami zbliżają się Święta Bożego Narodzenia; potem Sylwester i cały okres karnawału. To czas, w którym część z nas czekają spotkania z bliskimi w nieco większym rodzinnym lub przyjacielskim gronie. I choć nadal niezmienNie moja definicja tłoku to:
więcej niż dwie osoby, wliczając w to mnie
– moja niezmienNa definicja tłoku
jednak dziś mam na myśli naprawdę duże zgromadzenia, w których bierze udział od kilku do kilkunastu albo – o zgrozo! – kilkudziesięciu osób, z którymi spotykamy się tylko ten jeden raz w roku. Jako dorosła, bardziej już świadoma siebie kobieta, dopasowałam okoliczności do własnych potrzeb: Święta spędzam od lat w kameralnym gronie, co bardzo sobie chwalę. Tyle razy też odmawiałam pojawienia się na większych imprezach, że przestałam być na nie w końcu zapraszana. Jednakże jako weteranka wielu dużych Wigilii, kilku Wielkanocy z rozmachem (żeby nie powiedzieć, jajem) oraz trzydziestu czterech „Warszawskich Jesieni” (które też zawsze przypominały mi wielkie rodzinne spotkania) i tym samym uczestniczka niezliczonych sytuacji niezręcznych dojrzałam do napisania krótkiego poradnika. Poradnika dla tych, którzy są, jak ja, obsesyjno-kompulsywnymi histrionikami, cudnymi wysokowrażliwcami, czy też wszelkiego typu zdiagnozowanymi lub niezdiagnozowanymi outsiderami czekającymi jak na ścięcie na ten obfitujący w konieczność bratania się z bliźnimi w nieznośnych dawkach czas. Jak wszyscy wiemy, nie ma nic bardziej przerażającego! (Normalsi mogą sobie z powodzeniem darować czytanie tego tekstu.) Wygrzebałam się na chwilę z depresji i coraz bardziej niepokojących objawów ADHD, wbiłam w stylówkę à la lata 30. i postanowiłam się dziś na blogu trochę zabawić.
fot. Bożena Szuj
Oczekiwania vs. rzeczywistość
fot. Bożena Szuj
Wbrew pozorom to wcale nie jest tak, że nie lubię dużych ludzkich spędów. Na swój sposób lubię i nawet kiedy jeszcze byłam na nie zapraszana, za każdym razem się z tego powodu cieszyłam, a potem za każdym razem byłam nimi dość szybko rozczarowana. Problem stanowiło na pewno moje nadwydajne nastawienie i niedopasowanie do obowiązujących norm. W swojej naiwności myślałam, że skoro tak napędza mnie intymny, głęboki kontakt z drugim człowiekiem w liczbie jeden, to spotkanie w grupie będzie takim samym intymnym kontaktem pomnożonym przez liczbę osób, z którymi się spotkam. Oczywiście nic bardziej mylnego. W zamian był natomiast festiwal arcyciekawych poglądów na temat pogody, którą wszyscy zza okna moglibyśmy z powodzeniem zobaczyć i pominąć milczeniem, był przegląd wyświechtanych fraz z zakresu: polityki (irytujący nawet, jeśli poglądy perorujących pokrywały się z moimi), medycyny, architektury, szkolnictwa, prawa, językoznawstwa (o zgrozo!) czy muzyki poważnej (oczywiście tej do Karola Szymanowskiego; później, jak wiadomo, jest już tylko rozrywka). Uświadamiałam sobie, że to niesamowite, w jak wielu dziedzinach istnieją oklepane frazy. Wręcz niewiarygodne! I choć to odkrycie fascynowało mnie szczerze, jednak mój nieudolnie skrywany brak zainteresowania większością poruszanych tematów sprawiał, że mogłabym być odebrana, jak osoba niewychowana lub niemiła. Mogłabym… gdyby kogokolwiek zwrócił na mnie uwagę. I tak przechodzimy do jednej z najważniejszych dla mnie zasad wytrzymania dużej imprezy: milczącego olśniewania.
fot. Bożena Szuj
Milczące olśniewanie
fot. Bożena Szuj
Olśniewanie nie ma nic wspólnego z żadnym typem urody czy zewnętrznym pięknem. To jest wszak subiektywne: co urzeka jednego, może być odpychające dla drugiego. Zawsze powtarzałam, że:
Czego niedowyglądam, to dointelektualizuję,
– jak zawsze powtarzałam
ale ta zasada nie ma zastosowania na dużych imprezach, gdyż olśniewanie na nich właśnie musi być milczące. Olśniewać może absolutnie każdy („i każda”, jak z pewnością doprecyzowałaby Paulina Młynarska) bez względu na warunki. Olśniewa się ze środka – uśmiechem, gestem, znajomością swojego seksapilu i bawieniem się nim, pewnością siebie (u mnie rzeczywiście zadziałała stosowana przez dekady zasada: fake it till you make it). Olśniewanie jest zagraniem taktycznym. Nie musimy od razu olśnić wszystkich. Wystarczy olśnić z całą mocą tylko dwie osoby: tę, która jest nam najbardziej przychylna oraz tę, która jest nam przychylna najmniej. (Dziwnym trafem w moich doświadczeniach do tej pierwszej kategorii zaliczali się zazwyczaj mężczyźni, a do drugiej – kobiety.) Co zyskujemy? Po pierwsze wryjemy się w pamięć współbiesiadników i pozostaniemy w niej wcale nie jako ci, którzy po zachwytach nad padającym w grudniu śniegiem, umieli wykrztusić z siebie jedynie:
– Tak. Jest… grudzień.
lub w ramach small talku wypytywali kurtuazyjnie kuzyna po medycynie:
– A mógłbyś opowiedzieć coś więcej o sekcji zwłok? Gdybym dostała drugie życie, z pewnością zostałabym patologiem sądowym.
Lecz jako… intrygująca tajemnica. Dlatego z próbą olśniewania w moim przypadku koniecznie musi iść w parze milczenie. Przemyślana stylówka, atrakcyjne szpilki, dobrze dobrany makijaż, dekolt i starannie wypracowane wrażenie, że pod tą powłoką (i cielesną, i materiałową) kryje się coś, dla czego warto stracić głowę. Nie twierdzę rzecz jasna, że dla niespełnionej patolożki sądowej nie można było by, jednak zarówno zapach rozkrajanego na stole operacyjnym nieboszczyka, jak i przegranego zawodowego życia nie jest tym, z czym chciałabym się olśniewając, kojarzyć.
Po drugie zaś, pozostając w pamięci innych już nie jako weirdo, a coś na kształt cichego wampa (czy też, najchętniej, obiektu pożądania) zyskujemy większe szanse na zauważenie, a dzięki temu przepustkę do świata, w którym albo po raz kolejny nie zostaniemy już zaproszeni, albo zostaniemy zaproszeni, ale przestaniemy być wciągani w przerażające konwersacje zbiorowe. Oba te światy są wspaniałe, więc gra jest warta świeczki.
fot. Bożena Szuj
Odejście na stronę
fot. Bożena Szuj
W przebywaniu wśród większej liczby osób najbardziej ekscytujący jest ten moment, w którym znajdziemy się sam na sam z najchętniej jednym lub kilkoma uczestnikami imprezy. Sytuacją temu sprzyjającą jest wspólne oddawanie się nałogom. Na eleganckich przyjęciach wąchanie kleju raczej odpada, podczas Wigilii uprawianie nałogowego seksu lub obżarstwa jest odrobinę niestosowne, na spotkaniach rodzinnych narkotyki czy leki nie cieszą się dobrą sławą, a co do alkoholu – nałogowcy ukrywają swój alkoholizm pijąc na widoku za przyzwoleniem wszystkich udających, że o ich nałogu nie wiedzą, więc pozostają tylko stare, wypróbowane ohydne papierosy; fajki popularne już chyba tylko w krajach ściany wschodniej (nie mylić z Popularnymi). Jednak jeśli bardzo chcemy się wyrwać z tłumu, musimy dokonać wyboru. Właściwie zarówno palacze, jak i niepalący wzbudzają moją irytację, jako ludzie zaszufladkowani. Sama palę tak sporadycznie (niemal wcale), żeby nie można mnie było nazwać osobą palącą, jednak nie przestaję palić całkowicie tylko po to, by nie zakwalifikować się do grona osób niepalących. (Oczywiście z dwojga złego wolę tych drugich – przynajmniej mniej śmiecą.) Wyjście na dymka po pierwsze daje nam możliwość legalnej ucieczki od przebodźcowania, a po drugie choć na krótką chwilę… przemówienia ludzkim głosem. Milczące olśniewanie bywa wyczerpujące. No i nietakt, z którym się możemy kojarzyć w small talkach z większą liczbą rozmówców, kompletnie znika w rozmowach kameralnych. Chyba, że nasz interlokutor nie będzie miał akurat nic do powiedzenia na temat fizyki kwantowej, kompozycji, malarstwa współczesnego, filozofii, psychologii czy gramatyki transformacyjno-generatywnej lub ewentualnie ochoty na spytki z przebiegu swojej terapii, to wtedy nasze zagajenie też może wyjść niezręcznie. Sprawdziłam, więc wiem. Optymalnie byłoby oczywiście znaleźć się wśród samych niepalących i musieć się oddalić w wypróbowanej samotności. Ewentualnie można też, jeśli gospodarze mają psa, patrząc mu głęboko w oczy, zapytać od niechcenia:
– A mogłabym go wyprowadzić na SPACER?
Wtedy ich odpowiedź nie ma specjalnego znaczenia, bo pies czeka już pod drzwiami gotowy na wieczorną sikupę, trzymając w pysku smycz. Nie ma nic przyjemniejszego niż urocze tête-à-tête z psem. Musimy jednak zawczasu zadbać o buty na zmianę, chyba że lubimy biegać (lub – umówmy się – w ogóle chodzić) w szpilkach.
fot. Bożena Szuj
Nie mogę, bo jem
fot. Bożena Szuj
Znakomitą wymówką od nieuczestniczenia w grupowych small talkach jest… jedzenie! Wszak nie wypada mówić z pełnymi ustami, więc jeśli te będą pełne przez, powiedzmy 70% naszego pobytu na przyjęciu, a 5% spędzimy na stronie (z papierosem lub psem), to 25% zostaje nam na milczące olśniewanie, które – wbrew pozorom – można z jedzeniem połączyć. Wystarczy jeść ładnie i kusząco, czyli przede wszystkim bezgłośnie, a także nie może być mowy o żadnych przedramionach na stole. Miejscem przedramion nie jest stół i choć te plebejskie zwyczaje zadomowiły się na dobre w wielu serialach i filmach, to jednak szanujmy się! Jedzmy jak kulturalni ludzie! Spożywanie ze smakiem frykasów zaserwowanych przez gospodarzy sprawi, że będziemy mieć zawsze w zanadrzu jakiś komplement dotyczący kulinarnych wiktuałów, którymi nas uraczono. Jeśli jednak komplement – ze względu na jakość jedzenia – nie przyjdzie nam do głowy, w żadnym wypadku nie mówmy tego, co się w niej pojawi! W zamian można kurtuazyjnie zapytać o przepis i nigdy przenigdy z niego nie skorzystać. (Swoją drogą odradzam pojawianie się na przyjęciach, na których źle karmią.)
Niektórych niezdrowo podnieca herb szlachecki, więc jeśli takowy posiadamy, zawsze możemy wybrać się na przyjęcie z własnym sztućcem, na którym ów herb będzie wygrawerowany i pomachać nim przed oczami zahipnotyzowanych herbofilów.
fot. Bożena Szuj: herb Jastrzębiec rodziny Mossakowskich, a więc od strony mojego dziadka ze Lwowa
Jeśli jednak spędzamy Święta (lub jakąkolwiek inną uroczystość) w rodzinnym gronie z tą częścią rodziny, która akurat herbu nie ma (u mnie to – kto by pomyślał… – górale), szastanie herbem może przynieść odwrotny skutek. Jest też trzecia możliwość – impreza z rodziną, z którą herb dzielimy. Wtedy możemy sobie wspólnie powspominać czasy naszych przodków, którzy gnębili chłopów pańszczyźnianych. W końcu nic nie zbliża tak, jak krew na rękach!
fot. Bożena Szuj
Oddanie się lekturze
fot. Bożena Szuj
Znajoma rodziców opowiadała kiedyś z przekąsem pewną przepyszną anegdotę o swoim mężu fizyku. Zaciągnięty siłą na rodzinne spotkanie w swoim akurat domu, siedział na kanapie bez słowa, pochłonięty myśleniem, po czym nagle, w samym środku rozmowy, w której brał milczący udział, zerwał się, podbiegł do biblioteczki, wyciągnął z niej jakąś książkę i zaczął ją czytać w wybranym miejscu. No, mój człowiek!
Książkom zawsze warto się przyjrzeć, bo one dużo mówią o właścicielach. Kiedy wprowadziłam się do zakopiańskiego mieszkania po (herbowym) dziadku, regały uginały się od przewodników po Tatrach, słowników, niedużego zbioru klasyki literatury oraz tomów otolarygnologii, gdyż dziadek był laryngologiem. Z ciekawością wzięłam kiedyś jeden z nich do ręki i po wyczerpującym opisie pląsawicy ocznej, postanowiłam nigdy już do nich nie wracać. Większość tej biblioteki wylądowała na strychu, natomiast sama zapełniłam nowy regał głównie książkami o psychopatach w psychologicznym i psychiatrycznym ujęciu. Książki w domach, do których przychodzę, mnie interesują. Oczywiście nie wypada myszkować komuś po regałach, ale jeśli, podziwiając bibliotekę, zapytamy, czy możemy jedną z książek wyjąć i zobaczyć, z pewnością spotka się to z entuzjazmem właścicieli. Wtedy mamy co najmniej pół godziny dla siebie w udawanym lub nieudawanym pochłonięciu książką, w zależności od jej jakości. Nikt nam raczej nie będzie przeszkadzał, bo w końcu jak tu rywalizować o atencję np. z Peiperem (którego wykorzystane na zdjęciach artykuły „Tędy” właśnie z 1930 roku kupiłam onegdaj w antykwariacie). Gorzej, jeśli gospodarze nie mają żadnych książek, ale z drugiej strony jest to doskonały powód, by się do nich po prostu nie wybrać i zostać z własną książką w domu.
fot. Bożena Szuj
Sporządzanie notatek
fot. Bożena Szuj
Kolejnym moim spostrzeżeniem jest to, że nikt nie nagabuje small talkami ludzi, którzy… sporządzają notatki! Nie jestem jednym z tych pisarzy, którzy zawsze noszą przy sobie zeszyt i wiecznie coś w nim zapisują. Ja odręcznie piszę albo szybko, albo pięknie, więc oprócz brzydkich list zakupowych lub czasem pięknych notatek, jeśli chcę się czegoś nauczyć, właściwie niemal nie piszę ręcznie. Co oczywiście nie jest dobre. Pisanie ręczne, zwłaszcza lewą ręką (jeśli jest się praworęcznym) jest znakomitym ćwiczeniem używanym w niektórych terapeutycznych nurtach. Pomaga skontaktować się z własnymi odczuciami, uwalnia emocje. Kilka razy próbowałam, ale poległam. Nie chodzi nawet o to, że lewą ręką bazgrzę, jak kura pazurem, ale o jakąś taką barierę, która pojawia się w mojej głowie; o przekonanie, że rzeczy ważne lepiej pisać na komputerze, gdzie łatwo wszystko szybko zmienić bez kreślenia i niszczenia harmonii. Ale… elegancki notes, czy choćby kalendarz warto ze sobą nosić, by móc go od niechcenia wyjąć i zanotować to czy tamto. Wyłączy nas to na chwilę z konwersacji zbiorowej i idealnie urozmaici milczące olśniewanie.
fot. Bożena Szuj
Wdzięczność
fot. Bożena Szuj
A już bardziej serio, nawet, jeśli jesteśmy introwertykami, mamy problem podczas spotkań w większej grupie i musimy wkładać sporo energii w to, żeby nasze zachowanie nie zostało odebrane za dziwne czy niestosowne, w każdej sytuacji warto praktykować wdzięczność. Jeśli duże przyjęcie rodzinne odbywa się u kogoś w domu, warto docenić to, że gospodarze poświęcili swój czas i energię na wysprzątanie swojej przestrzeni dla nas. Jeśli jedzenie, które nam podano, zostało przygotowane własnoręcznie, warto docenić, że ktoś nastał się nad garami, żebyśmy mogli zjeść coś pysznego. (A nawet, jeśli zostało zamówione – ktoś je dla nas nałożył, a potem będzie miał po nas mnóstwo zmywania.) Jeśli spędzamy dużą rodzinną Gwiazdkę i pod choinką znajdziemy też prezent dla siebie, to niezależnie od tego, czy będzie to kawa, tabliczka czekolady czy mały czekoladowy Mikołaj, warto znaleźć w sobie wdzięczność. A co za tym idzie, i jest tak naprawdę jeszcze ważniejsze, warto głośno i szczerze podziękować. Podziękować za każdy, nawet drobny gest. Myślę, że zbyt często uważamy to za naturalne, że ciocia, babcia, mama lub jakakolwiek kobieta z rodziny wychodzi z siebie i staje obok, żeby wszystkich zadowolić, podczas kiedy wcale nie musi tego robić. Uważamy, że skoro zawsze lepiła uszka na Wigilię, to jest to jej – mówiąc brzydko – psi obowiązek. Jak pisałam na początku, kameralne Święta są inne. Z kilkoma najbliższymi osobami łatwiej się umówić, kto co przywiezie, w czym ewentualnie pomoże. Dwanaście potraw to coś, czego nigdy nie przestrzegałam. Osobiście myślę też, że przy tak wielkim problemie głodu na świecie, gotowanie z okazji Świąt posiłków w tonach, a potem wyrzucanie zapleśniałych niedojedzonych sałatek, kutii czy innych rarytasów, jest czystym złem. Nie mówiąc już o kacu, jaki nas dopada, że… przygotowywałyśmy to wszystko na marne. (Liczba mnoga w rodzaju żeńskim całkowicie celowa.)
Życzę więc Wam, wszystkim swoim Czytelnikom, żebyście spędzili spokojne Święta na luzie, bez presji i przymusu, bez nadmiaru i bez wywindowanych oczekiwań wobec innych i samych siebie. Spędźcie te Święta tak, jak chcecie, z tymi, z którymi naprawdę chcecie, a jeśli będzie trzeba odbębnić jakieś przytłaczające wielkie rodzinne spotkanie, doszukajcie się powodów do odczuwania wdzięczności. I koniecznie za nie podziękujcie!
fot. Bożena Szuj
P.S. A na deser trochę świątecznego klimatu z epoki.
Ponieważ moje, trwające już trzy i pół roku, życie w związku obfituje w codzienną porcję dialogów, które uwielbiam, jakiś czas temu zaczęłam prowadzić na swoim fejsbukowym profilu cykl „Kochanków rozmowy”. Ponieważ cieszy się on dużą sympatią i popularnością wśród znajomych, postanowiłam publikować go w postaci blogowych wpisów. Wybór takiego właśnie tytułu, jak zwykle u mnie, nie był przypadkowy, lecz głęboko przemyślany. Podkreśla dwie rzeczy, bez których udany związek nie istnieje: nieplatoniczność relacji oraz rozmowę. Mam w ogóle wrażenie, że rozmawiamy ze sobą bezustanNie, nawet milcząc, choć już słyszę uchem wyobraźni przytyki Kochanka, że ja milczę zdecydowanie rzadziej. Niech Mu będzie!
Z cyklu telefoniczne kochanków rozmowy…
Mam jakieś (na razie niepewne) widoki na tekstowe zamówienie. Więc już świruję, że nie wiem, czy się nadaję, czy podołam itd.
– Patkowska – uspokaja mnie Kochanek, – ale jak się Ciebie czyta i nie wie, że rozchlapujesz wodę w łazience, rozdeptujesz mnie czy przerywasz niechcący kable, to naprawdę sprawiasz wrażenie bardzo wiarygodnej i sensownej osoby 🤷♂️ 🤨🤨🤨 #AlePocieszenie #WSumie #BardzoDobre
Z cyklu telefoniczne kochanków rozmowy…
– Muszę Ci się do czegoś przyznać – wyznaję Kochankowi.
– Dajesz!
– Wczoraj się… zakochałam. Wolałam, żebyś dowiedział się jako pierwszy ode mnie.
– No dobra, a w kim?
– W Tusku. Wiesz, zawsze go ceniłam, ale wczoraj oglądałam jakiś taki program z nim tak bardziej na luzie i po raz pierwszy zobaczyłam w nim… mężczyznę. I… tak jakoś poszło – odsłaniam się.
– Spoko. Ale jak zakochasz się w Januszu Kowalskim, to nawet nie dzwoń.
🤣🤣🤣 #NoFuckingWay #PrzedeWszystkimDlatego #ŻeJestem #Sapioseksualna
👟 Z cyklu spacerowe kochanków
rozmowy…
Rozmawiamy na spacerach…
Z cyklu spacerowe kochanków rozmowy…
Jesteśmy na Helu, szykuję się do sesji fotograficznej i chcę przebrać, ale Kochanek się oddala.
– Gdzie się oddalasz zamiast mnie zakryć? – pytam.
– Oj tam, nikt się Twoim rozbieraniem nie przejmie.
– No właśnie stoję na środku ścieżki rowerowej w samym staniku i już drugi rowerzysta jedzie zygzakiem, gapiąc się na mnie. Mnie tam to specjalnie nie robi, ale nie chcę się jutro znaleźć na pierwszej stronie „Dziennika Bałtyckiego”.
– Taaa , „Dziennik Bałtycki: Marianna i cycki”.
– 🤣🤣🤣
🤣🤣🤣#ToNaprawdęDobryTytuł #JeśliFotoreporterzyPrzegapiliToWydarzenie #MogęSięRozebraćDrugiRaz #DlaSprawy
Z cyklu poranNe kochanków
rozmowy…
Rozmawiamy rano…
Z cyklu poranne kochanków rozmowy…
– Wiesz, że wczoraj czytałam, że wizażysta Madonny mówi, że trzeba używać dwóch korektorów: zwykłego i pod oczy – mówię Kochankowi, kończąc nakładać korektor pod oczy i chwytając za ten drugi, – a ja o tym od dawna wiem!
– Redaktor, korektor – podsumowuje Kochanek.
🤣🤣🤣 #NicDodać #NicUjąć
Z cyklu poranne kochanków rozmowy…
– Nie mogę Ci zawsze pomagać w rozciąganiu – oznajmia Kochanek, kiedy zwijam się z bólu pleców. – Musisz sama się nauczyć rozciągać.
– No super, tylko Twój napór pomaga mi się rozciągnąć lepiej, bo nie mogę uciec, kiedy mnie boli – tłumaczę.
– No to pokażę Ci, co masz zrobić – oferuje wspaniałomyślnie Kochanek. – Najpierw… zrób mi kawę.
🤣🤣🤣🙈🙈🙈 #ChybaMniePomylił #ZJakąśSwoją #SeksretarkąOdSiedmiuBoleści
Z cyklu poranne kochanków rozmowy…
Kochanek wyszedł na chwilę na taras w rozpuszczonym włosie i nagim torsie. Wpatrzona w niego, wzdycham:
– 😍 Jesteś mężczyzną takim, takim…
– CZEGO zapomniałaś? – wytrąca mnie z zachwytu Kochanek, mrużąc oczy, żeby mnie lepiej usłyszeć.
– takim… niedosłyszącym 🙈
🤣🤣🤣 #KiedyProzaŻycia #ZabijaWzniosłośćChwili
Z cyklu poranne kochanków rozmowy…
Słyszę za oknem, nie po raz pierwszy w życiu, śpiewające dzieci.
– Czy w tym domu obok jest przedszkole? – dopytuję Kochanka.
– Nie, tam jest mnóstwo dzieci, które drą ryja.
– Ale to jakiś rodzaj świetlicy? – drążę temat.
– To się nazywa „rodzina”, jak muszą to robić nie za pieniądze 🤷
🤣🤣🤣 #AMoglibyToSpieniężyć
Z cyklu poranne kochanków rozmowy…
Męczę się z włożeniem kabla USB do kompa i stwierdzam:
– Kurczę, z kablami USB jest naprawdę jak na tym memie, że trzy razy trzeba włożyć, żeby było dobrze.
– To zupełnie jak z Tobą 🤷♂️ – zauważa Kochanek. 🤣🤣🤣 #Zboczuch #Zbereźnik #MnieŚmieszy
Z cyklu poranne kochanków rozmowy…
– Ty się śmiejesz, a akurat w sekstelefonie byłabyś świetna! – stwierdza Kochanek.
– To prawda! Znajomi komplementują mój głos, a do tego dość dobrze wyczuwam ludzi. W sumie super praca! Widziałam kiedyś taki dokument o kobietach, które tak zarabiają. I wiesz, ile one w trakcie takiej seksrozmowy są w stanie zrobić w domu? Cały obiad, sprzątanie, cerowanie skarpet! – nakręcam się.
– No to raczej nie Ty – sprowadza mnie na ziemię Kochanek. – Ty byś się onanizowała.
– W sumie… Co racja, to racja 🤷♀️
🙈🙈🙈 #Multitasking #ToNieMoje #DrugieImię
Z cyklu poranne kochanków rozmowy…
Opowiadam Kochankowi o pewnym wywiadzie i przywołanych w nim słowach Stephena Hawkinga.
– A swoją drogą – wtrącam dygresję – on podobno zdradzał żonę. Dasz wiarę?
– Joystickiem??? DZIWKARZ!!! – podsumował Kochanek.
🤣🤣🤣 #MożeToTylkoPlotka #TakZakładam
Z cyklu poranne kochanków rozmowy…
– Wiesz co? – pytam Kochanka, który nie wie. – Nasza koleżanka rozważa przyjazd do nas na Sylwka. Jeszcze nie ma pewności, czy jej się uda, ale byłoby super, co nie?
– O, wspaniale! Napisz jej, żeby wzięła… – zaczyna Kochanek.
– … wibrator? – kończę w ekscytacji.
– 🙄 Też może, ale to skrajnie niegrzeczne… wobec mnie. Miałem na myśli kaloszki i ciuchy do tarzania się pod sceną z Zenkiem.
🤣🤣🤣 #Oooops #MałeNieporozumienie #DzieńJakCoDzień
Z cyklu poranne kochanków rozmowy…
– Ty tak narzekasz, że Cię zawsze jakoś uszkodzę, gramoląc się na Ciebie przy wstawaniu z łóżka – wyrzucam Kochankowi. – Troszkę śmiesznie by było, gdyby nasze dziecko to po mnie odziedziczyło i też Ci tak robiło 🤣
– Może tego nie dożyję – snuje ponure wizje przyszłości Kochanek.
– Nie mów tak! Może ono umrze wcześniej – rzucam z nadzieją, choć dopiero po wypowiedzeniu tych słów słyszę, jak brzmią…
🙈🙈🙈 #NieNajlepiej #NasŚmieszy #CzarnyHumorZRana #JakTłustaŚmietana
Z cyklu popołudniowe kochanków
rozmowy…
Rozmawiamy po południu…
Z cyklu popołudniowe kochanków rozmowy…
– Chyba dojrzałam do podniesienia siodełka w rowerze – przyznaję się Kochankowi, – bo przeczytałam, że ustawione zbyt nisko też może ten mój ból pleców potęgować.
– No wreszcie! Myślałem, że już nigdy się nie zdecydujesz. Najwyższa pora, bo na razie wyglądasz na tym rowerze jak pokraka!
– EKSJUZMI??? 😱😱😱
– No, podwyższę Ci siodełko. I na pewno to Ci pomoże na plecy.
– JAK POKRAKA??? 😱😱😱
– No dobrze, jak żabka 🐸 – próbuje wybrnąć Kochanek.
– Przecież żabki są słodkie… 🥰
– Tak, ale nie na rowerze 🤷
🤣🤣🤣 #CzyDwaDniPóźniejJeździłam #NaPodwyższonymSiodełku #Tak #CzyKilkaRazyOmalSięNieZabiłamRuszając #RównieżTak #CzyByłamPrzyTymPełnaGracji #Zdecydowanie #Nie 🙈🙈🙈
Z cyklu popołudniowe kochanków rozmowy…
– Kochasz mnie? – pytam Kochanka.
– Tak. – odpowiada.
– Ale mocno?
– Nie, da się wytrzymać…
🤣🤣🤣🙈🙈🙈 #DowCipniś
Z cyklu popołudniowe kochanków rozmowy…
Wróciłam z Urzędu Miasta, w którym wyrabiałam dowód. Poprosiłam Kochanka, żeby w międzyczasie ugotował ziemniaki do zupy. Po powrocie opowiadam Kochankowi o kobiecie, która podeszła w urzędzie do obsługującej mnie pani i błagała o możliwość zamiany zdjęć, które wcześniej złożyła. Było już za późno, bo wnioski zostały wysłane do Warszawy, ale pani była na te argumenty głucha. Wychodząc z budynku zobaczyłam jak tłumaczy mężowi, że już nic się nie da zrobić. A na koniec, wkurzona, krzyczy do niego, że „mógł se sam wybrać swoje dobre zdjęcie, a nie mieć pretensje, że złe złożyła”.
Pośmialiśmy się, po czym Kochanek z dumą stwierdza:
– Widzisz? Doceń, jakiego masz samodzielnego mężczyznę 😊
– Będę doceniać, skrobiąc resztki ocalałych ziemniaków z tych, które przypaliłeś – odpowiadam.
– … ale samodzielnie 🤷
🤣🤣🤣🙈🙈🙈 #NieDaSięUkryć
Z cyklu popołudniowe kochanków rozmowy…
– Ej, czy to nie szkodzi – pytam Kochanka, – że zupa i sałatka są bardziej japońskie, a samo drugie danie bardziej chińskie jednak? Możemy to umownie nazwać „obiadem orientalnym”?
– Powiedziałbym… „jeden pies” 🤷
🤣🤣🤣🙈🙈🙈 #ObiadBył #MożeAzjatycki #AleNaPewno #Wege
Z cyklu wieczorne kochanków
rozmowy…
Rozmawiamy wieczorem…
Z cyklu wieczorne kochanków rozmowy…
– Z jednej strony Ty, z drugiej pies… No, nie wstaje się łatwo – narzeka Kochanek, podnosząc się z wieczornej drzemki.
– A pomyśl sobie, że gdybyśmy mieli dziecko, to wstawałoby Ci się tak samo trudno, tylko jeszcze na końcu wdepnąłbyś w klocek Lego – uświadamiam Kochanka.
– … w klocek dziecka 💩
🤣🤣🤣 #Hocki #Klocki
Z cyklu wieczorne kochanków rozmowy…
– A wiesz, że Tymon się ciął, onanizował, a potem pił swoją krew wymieszaną ze spermą? – pytam zaaferowana Kochanka.
– Wiem – odpowiada Kochanek niewzruszony.
– O kurczę! A skąd wiesz??? 😳😯😱
– W sumie mógłbym Cię zapytać o to samo… 🧐
🤣🤣🤣🙈🙈🙈 #CzytamZnakomitąKsiążkęTymańskiego #OTotarcie #IONim #Sclavus #Polecam #ZrecenzujęNiebawem
Z cyklu nocne kochanków
rozmowy…
Rozmawiamy w nocy…
Z cyklu nocne kochanków rozmowy…
Kochanek pokazuje mi na fejsbukowej relacji dwie latynoskie super laski w seksownej i skąpej bieliźnie, a tym jedną z naprawdę wielkimi bimbałami.
– Powiem tak – rozmarza się Kochanek, – z łóżka bym nie wyrzucił…
– Kurczę, a gdyby powiedziała „chciałabym Ci WZIĄŚĆ do buzi”? – rozważam na głos najgorszy wariant.
– Uznałbym, że jest hiszpańskojęzyczna i ma do tego prawo 🤷
🤣 #Ufff #TenToDopiero #UmieWybrnąć #ZOpałów
P.S. A na deser łączę kolejną straszną piosenkę, której bym miała ogromne szczęście nie znać, gdyby nie Kochanek. Czasem ją sobie śpiewamy, zmieniając tekst na „ten ch…j jest twój i mój”.
tłumaczenie: Hanna Jankowska wydawnictwo: Książka i Wiedza
rok wydania: 1997
oryginalny tytuł: Authority and the Individual
Z nazwiskiem Bertranda Russella po raz pierwszy zetknęłam się we wczesnym dzieciństwie, bo zaczytywał się jego dziełami po polsku i angielsku mój tata. Russell – angielski logik (jeden z twórców współczesnej logiki matematycznej), matematyk, filozof, myśliciel społeczny, działacz społeczny, eseista oraz laureat literackiej nagrody Nobla (otrzymał ją w 1950 roku za twórczość, w której bronił idei humanitaryzmu i wolności myśli) – to niewątpliwie jeden z najpotężniejszych umysłów XX wieku. Z ogromną radością odkryłam więc jego „Władzę i jednostkę” po polsku na półce imponującej, wspaniałej Biblioteki Społecznej Stowarzyszenia „Przyjazne Pomorze”, podziwiając jej doskonałość, kiedy miałam zaszczyt pracować w utworzonej przez jej założyciela Jana Urbanika i mieszczącej się na jej terenie świetlicy dla dzieci. (Bibliotece właśnie urodziła się nowa przepiękna i całkowicie adekwatna nazwa: Biblioteka Książek Ważnych.) Niestety nie zdążyłam jej już przed wyjazdem wypożyczyć. Na pierwszym miejscu były inne pozycje, które podsunął mi Jan – przewrotowe „Społeczeństwo bez szkoły” Ivana Illicha, pokrzepiająca „Godzina wychowawcza. Rozmowy o polskiej szkole” Aleksandry Szyłło oraz „Prawa naturalne dziecka” autorstwa Céline Alvarez, na której lekturę również niestety zabrakło czasu (ale książka zasiliła niedawno mój prywatny księgozbiór, więc nadrobię niebawem). Kiedy przyjechałam do Warszawy, z jeszcze większą radością odkryłam „Władzę i jednostkę” po polsku… na półce dawnego pokoju taty. Pomyślałam, że to najwyraźniej znak, żeby się za nią wreszcie zabrać!
Z jakiegoś powodu Russell zawsze mnie onieśmielał. Owo onieśmielenie objawiało się trudnością w sięgnięciu po jego dzieła z obawy przed… sama nie wiem czym. Że ich nie zrozumiem, nie obejmę intelektualnie, że może nawet nie jestem godna ich czytania. Pakując ją z pewnym wahaniem do walizki zabieranej na pierwsze od czasów pandemii wakacje na Thassos doszłam do wniosku, że Russellowi od mojego czytania nie ubędzie (tym bardziej, że od pięćdziesięciu trzech lat nie żyje), a ja, jeśli przebrnę, zdobędą ogromny kapitał.
fot. Marianna Patkowska
Oczywiście szybko okazało się, że głupoty to ja miałam w głowie, ale przez trzydzieści osiem lat, nie sięgając po książki Russella! Jego przenikliwość, niespotykana jasność umysłu i umiejętność niezwykle szerokiego, perspektywicznego myślenia to jedno, a znakomity, przystępny, niesłychanie współczesny język (polskie wydanie ukazało się w 1997 roku, ale wydanie oryginalne – w roku 1949) – to drugie. Jednym słowem najczystsza przyjemność, w dodatku konsumowana w przepięknych okolicznościach przyrody.
„Władza i jednostka” to sześć przepysznych wykładów, które autor wygłaszał w formie półgodzinnych radiowych pogadanek na antenie radia BBC w audycji „Prelekcje Reitha” w 1948 roku opatrzonych znakomitą przedmową Kirka Willisa. Dowiemy się z niej m.in. o tym, że w 1907 roku Russell „działał w ruchu domagającym się praw wyborczych dla kobiet”, ale też jak bardzo niepopularny podczas wybuchu I wojny światowej miał pogląd na temat jej sensu. (Z dzisiejszej perspektywy jego sprzeciw wydaje się oczywisty, jednak w tamtym czasie Russell był w nim niemal całkowicie odosobniony i przypłacił go ostracyzmem społecznym.)
We „Władzy i jednostce” mamy do czynienia z Russellem w najbardziej dlań typowym (a przez to przekonującym) stylu: jest klarowny, przenikliwy, poważny, ale nie namaszczony. Autor nie zajmuje się szczegółami rządu światowego, reformy samorządów lokalnych czy aktów prawnych gwarantujących swobody obywatelskie, lecz usuwa wątpliwości i formułuje podstawowe zasady. Ten precyzyjny logik i utalentowany nauczyciel wyjaśnia nam, jakie pytania należy w ogóle postawić, zanim będzie się można zająć opracowaniem konkretnych planów.
– pisze w „Przedmowie” Kirk Willis (str. 16)
I z tego ostatniego powodu uważam, że jest to (wraz z „Uległością” Houellebecq’a, choć z zupełnie innych powodów) lektura absolutnie obowiązkowa dla każdego. Russell nie tylko uczy myślenia logicznego i analitycznego. On pokazuje, jak się do myślenia przygotować, co przydaje się w każdej dziedzinie życia, nawet jeśli uparcie deklarujemy „brak zainteresowania polityką”. W dodatku posiada cudowną, lewicową wrażliwość, nieprawdopodobne poczucie humoru i dystans, w czym przypomina mi mojego tatę.
Urzeka mnie, kiedy pisze o odpowiedzialności, która spoczywa na każdej pojedynczej jednostce. Zachwyca, kiedy pisze o ludzkiej naturze, ale też tym, że to, co ewolucyjnie przestało nam być już potrzebne, odkąd zeszliśmy z drzew i przestaliśmy żyć w jaskiniach, powinno powoli w nas zanikać. I że to… często wymaga naszej pracy. To bardzo odkrywczy punkt widzenia. Często, zwłaszcza poruszając tematy feministyczne, spotykam się z bezmyślnym odwoływaniem się do biologii. Tymczasem od pozostałych zwierząt odróżnia nas świadomość. Musimy najpierw zrozumieć, skąd w nas takie czy inne uwarunkowania, a potem zastanowić się, jak sobie dostarczyć potrzebnych emocji przy pomocy środków innych niż te, do których byliśmy przyzwyczajeni, a które dziś nie mają racji bytu. (Doskonałym przykładem są tu łowcy głów, o których rozpisuje się Russell.) Gdybym tylko mogła, zacytowałabym tu całą książkę, kawałek po kawałku, bo jest zbiorem fantastycznie napisanych mądrości i spotkaniem z umysłem niewiarygodnym, pięknym, widzącym więcej i głębiej. Niestety muszę wybrać, więc zacytuję fragment, który jest dla mnie pięknym zderzeniem dwóch światów: oklepanego banału i szybującego nad naszymi głowami wizjonerstwa. Za możliwość obserwowania tego drugiego i delektowania się nim, naprawdę uwielbiam tę książeczkę!
Bez przerwy dostaję listy o takiej o to treści: „Widzę, że świat jest w fatalnym stanie, ale co może zrobić jeden skromny człowiek? Życie i własność są na łasce nielicznych jednostek decydujących o pokoju lub wojnie. Reguły działalności gospodarczej na szerszą skalę ustalane są przez tych, którzy rządzą państwem, albo wielkimi korporacjami. Nawet tam, gdzie formalnie panuje demokracja, pojedynczy obywatel ma zazwyczaj znikomy wpływ na decyzje polityczne. Czy nie lepiej w takiej sytuacji zapomnieć o sprawach publicznych i czerpać z życia jak najwięcej radości, póki czas pozwala?” Bardzo mi trudno odpowiadać na takie listy i jestem pewien, że stan umysłu, który skłania do ich pisania, jest niezmiernie szkodliwy dla zdrowego życia społecznego.
– Bertranda Russell „Władza i jednostka” (str. 44)
fot. Zofia Mossakowska
Jeśli podoba Ci się, jak piszę, i chcesz mnie docenić,
kliknij w poniższą ikonkę i postaw mi, proszę, wirtualną kawę
Od niemal piętnastu lat (miną tuż po Świętach Bożego Narodzenia) mieszkam w swojej podhalańskiej chatce z prowizoryczną kuchnią, w której gotuję na jednym turystycznym palniku. Stąd się zresztą zrodził pomysł stworzenie lata temu kulturalnego bloga kulinarnego Jednopalnikowa, do którego odwiedzenia serdecznie zapraszam. Dziś kontynuuję tamtą pyszną przygodę na tym blogu, w kategorii „Smak absolutny” (od trzech lat nie jem mięsa innego niż rybie, więc mięsożerców zapraszam na Jednopalnikową, a wegetarianów tutaj). Nie publikuję swoich przepisów już jednak tak często jak kiedyś. W kuchni cieszy mnie najbardziej improwizacja, stwarzanie czegoś od początku. Dlatego już późniejsze zapisywanie tego, co zrobiłam, nieco psuje mi zabawę. Choć oczywiście czasem to robię, jeśli przepis okazał się trochę wymagający, a efekt końcowy mi tak zasmakował, że chciałabym móc go jeszcze kiedyś powtórzyć. Z przepisów sama niemal nie korzystam, a jeśli już, to jedynie, żeby sprawdzić proporcje składników ciast lub czas gotowania albo pieczenia. To ostatnie nastręczało mi wcześniej pewnych trudności, gdyż nie miałam piekarnika. Dostałam kiedyś od mamy dwa wspaniałe garnki do pieczenia i one rzeczywiście znacznie podniosły komfort mojego życia.
Od kiedy wprowadził się do mojego gospodarstwa domowego Partner, w kuchni zamieszkał też piec do pizzy, mikrofala i frytownica, które ucieszyły mnie, jego, nas, wszystkich naszych nielicznych gości, a najbardziej dostawców prądu. Ostatnio do cudownych zdobyczy technologii dołączył też… piec z prawdziwego zdarzenia! Piec do zabudowy, więc zabudowaliśmy go od góry stołem, ustawiając na cegłach. Stałam się więc oficjalnie Jednopalnikową z piecem. Od tego czasu wypiekam jak szalona wszystko, co się da. Ciasta, warzywa, zapiekanki makaronowe i co mi tylko przyjdzie do głowy, a ostatnio przyszła mi do głowy… wege pieczeń rzymska. Zdaje się, że nie robiłam jej nawet z mięsa, kiedy je jeszcze jadłam, więc tym ciekawsze wyzwanie. Efekt przerósł moje oczekiwania i myślę, że z powodzeniem mogę ją zaserwować podczas nadchodzących Świąt.
Składników jest sporo, bo korzystałam z tego, co akurat miałam i raczej staram się miewać w domu. (Na przykład od kiedy próbuję naśladować potrawy mięsne, mielona kozieradka i mielona słodka papryka wędzona to moje kulinarne must have.) Dlatego wydaje mi się, że większy fun ma się wtedy, kiedy stwarza się coś samemu, niż kiedy odtwarza się czyjś gotowy przepis, w dodatku z długą listą składników. Jednak może nie wszystkich to zniechęci. Nie jestem z tych, którzy swój brak kulinarnych umiejętności okraszają sentencjami typu:
gotowanie posiłku nie powinno trwać dłużej niż jego spożywanie.
Idąc tym tropem, kompozytorzy swoje godzinne symfonie powinni komponować w godzinę, a reżyserzy dwugodzinne filmy, realizować w dwie godziny. O pisarzach już nie wspominając – jest przecież cała masa naprawdę szybko czytających miłośników książek! Myślę, że stwarzanie każdej sztuki (nawet, jeśli będzie to sztuka – wege – mięsa) wymaga czasu, uwagi i serca. Mnie gotowanie odpręża. Ale rozumiem, że nie każdy musi je lubić.
fot. Marianna Patkowska
SKŁADNIKI:
– 3 wędzone tofu
– główka czosnku
– 4 liście laurowe
– 2 ziela angielskie
– ocet winny
– oliwa z oliwek
– sól
– pół bochenka czerstwego chleba (lub 2 – 3 czerstwe bułki)
– 3 cebule
– mleko
– szklanka suszonych borowików
– 3 spore marchewki
– kostka warzywna (kupna lub własnej produkcji)
– 2 kostki grzybowe (kupne lub własnej produkcji)
– szklanka suszonych pomidorów w wiórkach
– pół szklanki suszonej słodkiej papryki w wiórkach
– Olej Kujawski z rozmarynem, oregano i bazylią – Olej Kujawski z pomidorem, czosnkiem i bazylią
– łyżka mielonej kozieradki
– szczypta mielonej słodkiej papryki wędzonej
– 2 surowe jajka
– odrobina masła (lub bezzapachowego oleju kokosowego)
– mąka (trochę, do zagęszczenia sosu)
PRZYGOTOWANIE:
Do miski z wodą wrzucić 3 – 4 przekrojone w poprzek ząbki czosnku, liście laurowe i ziele angielskie i dolać kilka kropli octu winnego oraz oliwy z oliwek. Całość zamieszać. Wędzone tofu przekroić na plastry i włożyć do przygotowanej marynaty. Czerstwe pieczywo pokroić na kawałki i razem z pokrojoną w plastry obraną cebulą włożyć do miski z mlekiem. Suszone borowiki włożyć do kolejnej miseczki i zalać zimną wodą. Marchewki umyć, obrać i pokroić w drobną kosteczkę. Ugotować z kostką warzywną i grzybową, odsączyć z bulionu (bulionu nie wyrzucać!) i odstawić. Wszystko zostawić na noc.
Następnego dnia wyjąć plastry tofu z marynaty i drobno posiekać. Zblendować na jednolitą masę z wyłowionymi z mleka pieczywem i cebulą. Do masy dodać sól, kozieradkę, paprykę wędzoną i kilka kropli oleju z rozmarynem, oregano i bazylią, a także kilka kropli oleju z pomidorem, czosnkiem i bazylią. Wszystko porządnie wymieszać. Do masy dodać ugotowaną marchewkę, suszone pomidory oraz suszoną paprykę i znów wymieszać.
fot. Marianna Patkowska
Dwie pozostałe cebule drobno posiekać. Borowika wyłowić z wody i również drobno pokroić. Na patelni rozgrzać oba smakowe oleje, zeszklić cebulkę, posypać solą, dodać pokrojonego borowika i smażyć chwilę. W ostatnim momencie wycisnąć na patelnię 2 ząbki czosnku.
fot. Marianna Patkowska
Wszystko wymieszać, dodać dwa surowe jajka, a potem przełożyć do naszej masy.
fot. Marianna Patkowska
Masę jeszcze chwilę mieszać, a potem przełożyć do formy do pieczenia (wyłożonej papierem do pieczenia, albo wysmarowanej masłem).
fot. Marianna Patkowska
Wierzch posypać bułką tartą. Całość piec ok. 80 – 90 minut w nagrzanym wcześniej piekarniku w temperaturze 200°C z termoobiegiem.
fot. Marianna Patkowskafot. Marianna Patkowska
Bulion, w którym gotowała się dzień wcześniej marchewka, i którego mieliśmy nie wyrzucać, podgrzać z drugą kostką grzybową i dwoma obranymi ząbkami czosnku (ząbków nie wyciskać, wrzucić całe do bulionu). W oddzielnym rondelku rozpuścić odrobinę masła, dodać mąkę i dolać niedużą ilość zagotowanego bulionu, cały czas mieszając. Zasmażkę połączyć z bulionem, wymieszać.
fot. Marianna Patkowska
Gotowym sosem polać naszą pieczeń, nie przejmując się, że może się trochę rozpadać. W smaku jest doskonała!
fot. Marianna Patkowska
P.S. A na deser po wspaniałym obiedzie, mogę zaserwować tylko przepyszną Kelis!
W tekście opisującym mój sierpień zdradziłam, że czułam się kompletnie niegotowa na koniec lata i wakacji, mimo że nad polskim morzem – gdzie mieszkałam od kwietnia – dały one pogodowo w kość. Większość sierpnia była deszczowa i dosyć zimna, więc perspektywa rychłego początku jesieni bez przeżycia lata z prawdziwego zdarzenia nie napawała mnie entuzjazmem. Jakimż szokiem okazała się więc propozycja mojej mamy, żeby… wspólnie we dwie polecieć na Thassos! Ponieważ od pandemii nie opuściłam granic kraju, wzmogła się moja tęsknota nie tylko za podróżami w ogóle, ale też szczególnie właśnie za tą cudowną grecką wyspą. Nie wiedziałam kiedy i czy w ogóle uda mi się ją jeszcze zobaczyć, więc perspektywa dogrzania się przez tydzień właśnie tam, była niesłychanie ekscytująca!
fot. Zofia Mossakowska
Ukochane Thassos
fot. Zofia Mossakowska
Szybko okazało się, że pod jednym względem nic się nie zmieniło. Od kiedy przyjechałam na wyspę po raz pierwszy, w 2008 roku, każdy kolejny mój przyjazd okazywał się powrotem. Zawsze. Moje serce – a na pewno duża jego część – należy do tego greckiego raju, choć przeżyłam tam też swoje piekło.
Wyjazd zorganizowany budził mój lekki sceptycyzm. Tym bardziej, że – mając przez pewien czas wątpliwą przyjemność obserwowania poczynań rezydencko-tasyjskiej mafii – miałam jak najgorszą opinię o wszystkich dużych biurach podróży, a zwłaszcza tym, z którym miałyśmy lecieć. No ale jest ono gigantem na rynku, zapewniało dolot do samej Kawali, a ja zostałam na wakacje zaproszona, więc nie mogłam wybrzydzać. Wybrzydzać zresztą bym nie śmiała – byłam niezwykle z powodu zbliżającego się wyjazdu szczęśliwa! Dziś muszę z przyjemnością odnotować, że biuro wyraźnie podwyższyło swoje standardy od czasu, kiedy korzystałam z jego usług lata temu. Nasza rezydentka okazała się kopalnią wiedzy, w dodatku z dużym i specyficznym poczuciem humoru. (Spotkanie informacyjne przerosło moje najśmielsze oczekiwania.) A przede wszystkim – czym już kompletnie podbiła moje serce – bywała w naszym hotelu tak rzadko, że właściwie się nie widywałyśmy. Okazało się, że wylatujący na Thassos Polacy z tegoż biura ulokowani byli w wielu różnych częściach wyspy, dzięki czemu w naszym dużym, przepięknie położonym i fantastycznie wyposażonym hotelu Ilio Mare mieszkało ich bardzo niewielu.
Cudownie było się przekonać, że Thassos nadal ma się świetnie; że jest ciągle piękne i magiczne. Że choć pandemia zabrała mi je na chwilę z oczu i z mapy podróży realnych, to jednak nie zabrała mi go bezpowrotnie. Musiałam się przekonać, że wszystko wróciło w tym względzie do normy. Że moja ukochana wyspa jest znowu na wyciągnięcie ręki.
Który to mój przyjazd? Po trzynastym przestałam już liczyć. Może to był mój szesnasty, może siedemnasty raz. A który podczas sezonu turystycznego? Który zaś podczas jesieni? Nie mam pojęcia. Wiem natomiast, że choć teoretycznie nic mnie nie powinno już tu zaskoczyć, jak zawsze, odkryłam to miejsce zupełnie na nowo.
fot. Zofia Mossakowska
Moja praktyczno-sentymentalna
mapa Thassos
fot. Zofia Mossakowska
Czytelnicy tego bloga oraz „Praktyczno-sentymentalnego przewodnika po Thassos” wiedzą już, że „moją częścią wyspy” był przez lata jej północny-wschód, a przede wszystkim Skala Potamia. (Lata, choć ściślej sezony turystyczne, trwające od maja do września.) Tutaj mieszkałam na początku jako turystka, wierna nieistniejącemu już niestety Biuru Podróży Olimp. Potem jako kolejno rezydentka, pilotka i kelnerka w kilku różnych pubach oraz część nie tak licznej społeczności napływowej. Anglików, Niemców, Czechów i Ukraińców łączyła odrębność i podobieństwo doświadczeń. Bez względu na to, czy ktoś spędził tu rok, czy trzydzieści lat, dla Greków i tak w głębi ducha był ξένος, czyli obcy.
Sezon nieturystyczny z kolei, trwający na Thassos od października do kwietnia, zamieszkiwałam z ówczesnym partnerem w północno-zachodniej części wyspy, już w jej głębi. Mianowicie na niemal samym szczycie pięknej górskiej miejscowości Kazaviti. Pierwszym kontaktem z szeroko pojętą cywilizacją było Prinos, a drugim – portowe Skala Prinos, skąd dało się dopłynąć promem na ląd. Moje tasyjskie życie toczyło się więc w tych dwóch częściach wyspy, przybierając w każdej z nich inny tryb i charakter. Raz czy dwa spędzałam wakacje (z mamą zresztą) w Skala Prinos, jednak czułam się tam mocno oderwana od swoich i ludzi, i miejsc. Rodził się we mnie jakiś lokalny patriotyzm związany nie tylko z ukochaną Skala Potamią, ale też plażą Golden Beach i tamtym krajobrazem, który na tej maleńkiej wyspie jest bardzo zmienny. (Warto zaznaczyć, że jej obwód wynosi ok. 105 km, a powierzchnia – 380 km². Całość bez przystanków objeżdża się w dwie godziny, więc zmienność krajobrazu może zaskakiwać.) Oczywiście, Skala Prinos, jak każda tasyjska miejscowość jest przepiękna. Ja jednak mieszkając tam podczas wakacji, tęskniłam za „swoją wakacyjną stroną wyspy”. Do tego brak samochodu i niezbyt wygodna komunikacja miejska (ostatni autobus kończył trasę o godzinie 17:00) odcinały mnie od mojego letniego życia.
mapa z ulotki Iris Gold, na której zaznaczyłam bliskie mi okolice Skala Potamii oraz Skala Prinos, w którym mieszkałyśmy tym razem
Burzliwe rozstanie z ówczesnym partnerem oznaczało dla mnie niestety także odcięcie się na jakiś czas od samej wyspy, czego bałam się chyba najbardziej. Ten niezwykle trudny czas stał się dla mnie punktem zwrotnym. Rozpoczęłam terapię, dowiedziałam się sporo o sobie, zaczęłam powoli odzyskiwać (a być może nawet „zyskiwać”) własną tożsamość. Dopiero po kilku latach wróciłam na Thassos, budując swoje doświadczenia na nowo. Świadomie i z rozmysłem wybierając, jakimi ludźmi chcę się w tym ważnym dla siebie miejscu otoczyć, które relacje mi służą, a które mi nie służą.
Od czasu swojego wielkiego powrotu spędzałam wakacje w dalszym ciągu głównie w Skala Potamii, dostrzegając z coraz większym smutkiem, że podupada. Mieszkańcy zaniedbali to miejsce, budując za duże hotele i apartamenty, nagłaśniając niepotrzebną i agresywną muzyką plaże czy sprzedając w pobliskich sklepikach coraz brzydszy badziew. Jednym słowem – Zakopane. Bardzo przykro było na to patrzeć. Szalę goryczy przelał ostatni mój przedpandemiczny przyjazd z mamą, podczas którego niestety trudno nam było naprawdę wypocząć przez hałas i pewną krzyczącą bylejakość. Po takich doświadczeniach oczywistym wakacyjnym kierunkiem stało się spokojne Skala Prinos z kameralną, piękną plażą Dasilio.
fot. Zofia Mossakowska
Pięć gwiazdek
fot. Zofia Mossakowska
Kiedy dowiedziałam się, że będziemy mieszkać w hotelu pięciogwiazdkowym, trochę się zaniepokoiłam. Pamiętałam z przeszłości, że hoteli pięciogwiazdkowych na całym Thassos było bardzo niewiele i że stanowiły pewnego rodzaju enklawy dla ludzi majętnych, którzy chcieli trwać w złudzeniu, że ta wyspa jest bardziej ekskluzywna niż faktycznie jest. Owszem, jest obezwładniająco piękna, ale jej siła nie tkwi w przepychu czy luksusie, a w odczuwalnej przez niemal wszystkich turystów magii. Bogaci Rosjanie się tu nawet nie zapuszczali, bo nie mieli gdzie wydawać swoich pieniędzy – to chyba mówi wszystko.
Raz jeden, ponad dekadę temu, zostałam zaproszona na pool party do pięciogwiazdkowego hotelu Alexandra Golden Boutique w Skala Panagii, co wywarło na mnie przygnębiające wrażenie. Przepiękny, bardzo zadbany obszar, doskonałe i gustownie podane drinki, kelnerzy uprzejmi do granic możliwości, wszystko dopracowane w najmniejszym detalu. No, Grecja taka nie jest. A przede wszystkim Thassos takie nie jest. Oczywiście, goszcząc często w brytyjskich domach, wiedziałam, że można tu wprowadzić wiele zupełnie niegreckich rozwiązań, jednak porażająca sztuczność przestrzeni pięciogwiazdkowej zadziałała na mnie odpychająco. (Warto w tym miejscu zaznaczyć, że nawet w hotelach dwu, trzygwiazdkowych, czystość jest na Thassos priorytetem, więc nie trzeba się obawiać warunków urągających człowiekowi higienicznemu.)
Zostałam zaskoczona wzruszającym zaproszeniem na wspólne wakacje, więc cieszyłam się jak dziecko, a wszystkie ewentualne obawy postanowiłam na spokojnie zweryfikować. Moje serce nie wyrywało się już do Skala Potamii. Cieszyłam się, że mamy pod nosem dużo spokojniejszą plażę Dasilio, również piaszczystą – co na Thassos nie jest oczywistością. Pamiętałam też, że okolica jest piękna.
fot. Zofia Mossakowska
Czar Skala Prinos i plaży Dasilio
fot. Zofia Mossakowska
Od przyjazdu uderzył mnie cudowny, niezmienny od lat zapach wyspy. Zapach gorąca, sosnowej żywicy, morza i ziemi. Upały – najpewniej przez mniejszą wilgotność – mają tu inny smak. Słońce błyskawicznie rozleniwia, rozluźnia; wrzuca nam niższy bieg. Nasz pięciogwiazdkowy hotel Ilio Mare (pamiętajmy też, że pięć gwiazdek na Thassos to nie to samo pięć gwiazdek, do których przyzwyczajona jest reszta świata) okazał się naprawdę fantastycznym obiektem. Obiektem złożonym z kilku dwupiętrowych budynków, z własnymi basenami, beach barem, restauracją i pubem. Baseny zresztą oraz beach bar zamykane były o 18:00, co z jednej strony pozbawiało gości pewnej frajdy wieczornego pływania, ale za to z drugiej zapewniało wszystkim ciszę i spokój. Odległość od hotelowej plaży wynosiła zaledwie 200 metrów, a hotelowe ręczniki kąpielowe były dostępne dla gości zarówno przy basenach, jak i przy wejściu na plażę. Na tej zresztą goście mieli do dyspozycji nie tylko leżaki pod słomkowymi parasolami, ale też materace, łóżka, hamaki, a nawet stół z krzesłami. Z niedużego głośnika sączyły się bardzo przyjemne chilloutowe nuty. Dosyć ciche i doskonale komponujące się z szumem morza. Kiedy próbowałam sobie przypomnieć swoje doświadczenia sprzed lat z krótkiego pobytu w Alexandra Golden Boutique w Skala Panagii, uświadomiłam sobie jedną potężną różnicę między tymi hotelami. Opuszczając Ilio Mare, nie wchodziło się w inny, biedniejszy świat. Przestrzeń pozahotelowa była tak samo zadbana, jak ta na jego obszarze. Co więcej, wszystkie nowo wybudowane miejsca (a pojawiło się ich przez te lata naprawdę dużo) zachowały jeden styl, idealnie współgrający z pięknem tutejszej przyrody. Palmy, których jest na wyspie sporo, nie rosną tu naturalnie. Poza tym są to drzewa, o które trzeba dbać, żeby wyglądały imponująco. I w całym Skala Prinos właściciele turystycznych obiektów palmy sadzą i wkładają sporo pracy w to, by cieszyły nasze oczy.
Warto jednak zaznaczyć, że choć Skala Prinos jest miejscowością portową – wraz z Limenas, stolicą wyspy, jedną z dwóch, z których dopłyniemy na ląd, – w ścisłym centrum oprócz portu, prowizorycznego dworca autobusowego, dwóch dobrze zaopatrzonych sklepów, kilku świetnych tawern, baru i kawiarni, nie znajdziemy nic więcej. Tzw. downtown, do którego codziennie po południu spacerowałyśmy, to jedna mała ulica. Dla ludzi młodych, imprezowych, spragnionych szalonego życia nocnego na pewno dużo atrakcyjniejsze może się okazać Potos położone w południowo-zachodniej części wyspy. Miejsce, które mnie z kolei nigdy nie porwało.
fot. Zofia Mossakowska
Wycieczka dookoła wyspy
– część pierwsza
fot. Zofia Mossakowska
Stałym i niezmiennym punktem programu podczas każdego mojego przyjazdu na Thassos była wycieczka dookoła wyspy. Osobom, które są tu po raz pierwszy i zastanawiają się, jak ją najlepiej zaplanować, polecam wypożyczenie samochodu na trzy dni i poświęcenie jednego na objechanie całej wyspy dookoła, drugiego na zwiedzenie miejscowości w jej głębi, takich jak: Theologos, Kastro, Maries i wspomniane Kazaviti, a trzeciego na dokładne zwiedzenie stolicy wyspy Limenas. Wszystkie, a zwłaszcza dwie pierwsze wyprawy wymagają wyjechania o wczesnej porze i są dosyć intensywne, ale robią ogromne wrażenie, dając ogląd, jak niesamowita i różnorodna jest ta wyspa. Dopełnić całości może tylko zdobycie szczytu Ipsarion (1204 m n.p.m.) na piechotę albo jeepem (wiele biur podróży ma w ofercie fakultatywną wycieczkę safari trip), ale taką eskapadę – ze względu na upały – trzeba rozpocząć o godzinie 6:00, najpóźniej 7:00.
Postanowiłyśmy w tym roku z mamą wypożyczyć samochód na dwa dni, ale podzielić sobie tę wyprawę jeszcze inaczej niż dotychczas. Nie musiałyśmy dotrzeć wszędzie, bo wszystko na wyspie już widziałyśmy (mama może jeszcze nie wszystko, ale znakomitą większość). Mogłyśmy zwyczajnie zrobić sobie przyjemność, wysiadając tylko tam, gdzie miałyśmy na to ochotę, na luzie i bez stresu. Wpadłam też na pomysł zrobienia kilkudniowej sesji do zilustrowania tego wpisu. Sesji, która odda różnorodność Thassos, wszystkie jego barwy oraz ich odcienie. Podczas wycieczki powstało oczywiście najwięcej zdjęć.
fot. Zofia Mossakowska
Panagia
fot. Zofia Mossakowska
W małej uroczej Panagii przywitała nas złota grecka jesień. Liście na drzewach zaczęły niespiesznie zmieniać kolory, a czasem nawet opadać. Sezon oficjalnie dobiegał już końca, choć ludzi było ciągle niespodziewanie dużo. Tłoczyli się przed najstarszą tasyjską fabryką oliwy z oliwek, w małych kawiarniach i sklepikach oferujących m.in. drewniane penisy (gr. ξύλινος πότσα [xilinos putsa] – nie ma za co). Sama z przyjemnością nabyłam tam imponujących rozmiarów… otwieracz do butelek. Za to okolice kościoła i cmentarza, a także droga do fabryki tsipouro, o której ciągle chyba niedużo osób wie, były wyludnione.
fot. Zofia Mossakowska
Miło było znów zobaczyć Most Pocałunków otoczony drzewami z wyciętymi w pniach sercami. (Spojler alert – jednak pocałunek na Moście Pocałunków wcale nie zapewnia nierozerwalności związku, sprawdzone dwukrotnie.) Byłam tak ukontentowana wizytą po latach, że z tego wszystkiego nie wstąpiłam – jak to miewałam w zwyczaju – do tutejszej cukierni po najlepsze na wyspie ciastka. Nie nabyłam też żadnego miodu sosnowego, z którego wyspa słynie; Panagia jest jedną z kilku miejscowości, w których warto takiego zakupu dokonać. (Pozostałymi są Theologos i Limenas.)
fot. Zofia Mossakowska
Potamia
fot. Zofia Mossakowska
Z Panagii zjechałyśmy trochę niżej do Potamii (leżącej u podnóża góry Ipsarion). Mam do niej ogromny sentyment. Była pierwszą wioską, do której – mieszkając w Skala Potamii – doszłam na piechotę. Ponieważ nazwy mogą być dla czytelników trochę mylące, warto uporządkować jedną rzecz. Większość miejscowości na wyspie posiada nazwę „występującą w dwóch wariantach”: ze słowem „Skala” na początku oraz bez niego. „Skala” (gr. σκάλα) to po grecku: „schody, drabina”.
Miejscowości z tym przedrostkiem w nazwie są położone niżej i mają zawsze bezpośredni dostęp do morza. Są więc „schodami”, a właściwie pierwszym schodem, do sąsiedniej miejscowości położonej wyżej. Są to także miejsca, do których mogą przypłynąć łodzie z różnymi dobrami.
Potamia jest więc siostrą Skala Potamii położoną nieco wyżej. Rosnący w jej sercu rozłożysty platan, pod którym mieści się urocza tawerna Platanos, naprzeciwko sklep mięsny (na ogół zresztą nieczynny), obok tawerny pub, vis-à-vis maleńka cukiernia, sklep spożywczy (widoczny na poniższym zdjęciu za moimi plecami), charakterystyczne drzewo (za mną) i dwie tawerny (przede mną) to całe centrum! Domy mieszkalne są ciasto pobudowane na wąskich ścieżkach okalających Potamię, a starsi mieszkańcy, których można, udając się tam na spacer, spotkać – podobnie, jak w Panagii – nie mówią po angielsku. Za to w przeciwieństwie do Panagii nie jest tak popularna i rozsławiona, by przyciągać rzesze turystów, mimo że nie brakuje jej miejsc wartych zwiedzenia, takich jak m.in. bajkowo położona fabryka miodu, piękny kościół czy muzeum intrygującego greckiego rzeźbiarza Polygnotosa Vagisa.
fot. Zofia Mossakowska
Skala Potamia
fot. Zofia Mossakowska
Dotarcie do ukochanej Skala Potamii sprawiło, że zabiło mi mocniej serce, ale nie chciałam się zapuszczać na główną promenadę wzdłuż Golden Beach. Pamiętam jej najlepsze czasy, pamiętam też coraz gorsze i jakoś nie byłam gotowa na kolejne w tej kwestii rozczarowania. Obserwowałam za to z zachwytem góry, które w tej części wyspy są najbardziej surowe. (Swoją drogą patrzenie na nie z morza zawsze nieustająco mnie tu fascynowało.)
fot. Zofia Mossakowska
Nieuporządkowane działki i wysokie chaszcze uświadomiły mi, jak gigantyczny rozdźwięk cywilizacyjny nastąpił między Skala Potamią, a (zamieszkiwanym przez nas teraz) Skala Prinos. Zabawne, bo dotychczas mając do wyboru ogród w stylu francuskim i angielskim, z dwojga złego wybierałam angielski. Wydawało mi się, że ład jest dla przeciętniaków. Ale Skala Potamia zdążyła już przekroczyć subtelną granicę między dzikim chaosem czy też romantycznym nieładem a prymitywnym zaniedbaniem. I żeby nie było nieporozumień – kocham Thassos, a Skala Potamia zajmuje w moim sercu miejsce szczególne. Jej przyroda i położenie zwalają z nóg. Mieszkańcy nie dźwignęli jednak spoczywających na nich obowiązków, co myślę że prędzej czy później się na nich skrupi.
fot. Zofia Mossakowska
Gaje oliwne
fot. Zofia Mossakowska
Kolejnym charakterystycznym dla krajobrazu Thassos (i Grecji w ogóle) cudem są liczne gaje oliwne. Drzewa oliwne są tu największym bogactwem i trochę miejsca poświęciłam im w swoim przewodniku. Dają nie tylko cień, ale też skarby, jakimi są oliwki oraz przede wszystkim oliwa. Liście oliwkowe przerabia się na paszę dla zwierząt, a z drewna drzewa oliwnego powstają przepiękne przedmioty domowego użytku (nie bez powodu bardzo drogie).
fot. Zofia Mossakowska
Między październikiem (czasem listopadem) a styczniem cała wyspa żyje zbiorami oliwek. Moje przyjazdy w pozasezonowym czasie na ogół przypadały na takie zbiory. Dla mnie była to zbyt ciężka fizycznie praca, ale pomagałam przy zbiorach na inne sposoby. M.in. przez pewien czas zajmowałam się zarobkowo gotowaniem dla zatrudnianych do tego pracowników. Jak każdy tubylec, mam do tych drzew ogromny szacunek.
fot. Zofia Mossakowska
Limenas – stolica wyspy
fot. Zofia Mossakowska
Stolica Thassos jest punktem obowiązkowym podczas zwiedzenia wyspy. W Limenas (zwanym też, przez wzgląd na turystów, Thassos Town) mieści się imponujące Muzeum Archeologiczne, antyczna agora (z której pochodzą zdjęcia ilustrujące ten rozdział), dwa zabytkowe porty, Evreokasro, starożytny amfiteatr, akropol oraz Sanktuaria Ateny i Pana. Część atrakcji znajdziemy w samym centrum (jak muzeum czy agorę), a do części dotrzemy, wspinając się w górę. W ścisłym centrum jest oczywiście cała masa tawern, snack barów, kawiarenek i cukierni oraz zatrzęsienie wszelkiego typu sklepów. Co dosyć nietypowe, pamiątki i tutejsze specjały (spożywcze, kosmetyczne, a nawet – co ostatnio odkryłam – odzieżowe) kupimy tu dużo taniej niż w pozostałych częściach wyspy. Warto o tym pamiętać, bo asortyment wszędzie jest właściwie ten sam, natomiast ceny potrafią być bardzo różne i od lat niezmiennie najtaniej jest właśnie w Limenas.
fot. Zofia Mossakowska
Osobiście nigdy za stolicą nie przepadałam. Owszem, fajnie było przyjechać do niej na chwilę, załatwić coś na poczcie i u operatora sieci komórkowej, a potem zjeść w zaprzyjaźnionym Panos Place lub Similunch, kupić kilka drobiazgów i wrócić autobusem do Skala Potamii. Jednak kiedy dostałam tam pracę rezydentki i miałam wątpliwą przyjemność zetknięcia się z krwiożerczym i dzikim kapitalizmem w bułgarsko-serbsko-greckim wydaniu (bo takie biuro było kontrahentem mojego polskiego pracodawcy), poczułam się obco i źle. Na tyle zresztą źle, że mimo próśb przemiłego szefa, postanowiłam rzucić naprawdę dobrze płatną pracę, w której mogłam jeszcze sobie doskonale dorobić na prowizji z wycieczek fakultatywnych (opiekowałam się wspaniałą grupą bogatych i hojnych Ślązaków). Szybko też spadłam z drabiny społecznej, zmieniając najbardziej prestiżową pracę rezydentki na najmniej prestiżową pracę kelnerki. Okazało się też, że zmieniając pracę, można w oczach niektórych Greków zmniejszyć z dnia na dzień swoją wartość. Interesująca lekcja.
fot. Zofia Mossakowska
Wycieczka dookoła wyspy
– część druga
fot. Zofia Mossakowska
Pierwszy dzień naszej wycieczki poświęciłyśmy wyłącznie starym kątom opisanym wyżej. Bo rzeczywiście mieszkając w Skala Potamii w sezonie turystycznym zwłaszcza dłużej, dosyć często spacerowałam do Potamii, a nawet Panagii na piechotę, a także przyjeżdżałam czasem autobusem do Limenas. To były moje rejony i byłam w tym całkiem niezależna, czego mi trochę w Skala Prinos brakuje. Czasami musiałam zresztą pojechać właśnie do Skala Prinos, kiedy potrzebowałam odwiedzić Kawalę – miejscowość lądową, do której dopłyniemy stamtąd bezpośrednio (promy z Limenas płyną do Keramoti oddalonego od Kawali o 40 km). Z Kawali z kolei w dwie godziny dojedziemy autobusem ekspresowym do Salonik, które nota bene naprawdę warto zobaczyć. Reasumując, pierwszy dzień wycieczki objął całą północ, północny-wschód wyspy oraz jej północny-zachód, z którego wyruszyłyśmy.
Drugiego dnia pojechałyśmy na południe wyspy, objeżdżając jej południowy-zachód. Była to ta część, która zawsze stanowiła jedynie cel zwiedzania. Uwielbiałam ją podziwiać, ale nigdy nie mieszkałam w tamtych stronach, więc naturalną koleją rzeczy czułam się tam bardziej obco niż na północy. Jak wspominałam, za turystycznym Potos nie przepadam, a Limenaria choć ciekawa architektonicznie, pięknie położona i w dodatku serwująca w jednej z tawern najlepsze spaghetti na wyspie, nie jest miejscowością, w której chciałabym spędzać wakacje. Niemniej jednak południe Thassos to przede wszystkim zagłębie miejsc, które obowiązkowo trzeba zobaczyć!
fot. Zofia Mossakowska
Oko Zeusa, czyli Giola
fot. Zofia Mossakowska
Największą atrakcją tych wakacji było z pewnością zobaczenie Gioli!
Giola, zwana też Okiem Zeusa, jest bardzo wyjątkowym oczkiem wodnym w skałach, tuż przy morzu, przypominającym naturalny basen o głębokości od 2 do 4 metrów.
Moja mama nie była tam nigdy, a ja – wstyd przyznać – przez te wszystkie lata dotarłam tam zaledwie dwa razy. Po raz pierwszy w 2009 roku: małą grupą objeżdżaliśmy wtedy wyspę wypożyczonym samochodem, którym nie można zjeżdżać na drogi nieasfaltowe, ze względu na nieubezpieczone podwozie. Musieliśmy więc zaparkować auto przy drodze głównej i wyruszyć stamtąd piechotą. Była to dosyć wymagająca wyprawa, podczas której wykonywaliśmy slalom pomiędzy krzewami, pod koniec schodząc niemal pionowo w dół. Za drugim razem zostałam tam zawieziona jeepem, więc samo dojście było już o wiele krótsze i łatwiejsze. Myślę, że to był 2011 lub 2012 rok, bo zbierałam wtedy materiały do przewodnika. Zależało mi nie tylko na ponownym ujrzeniu niebywałego cudu natury, jakim jest sama Giola, ale przede wszystkim na zlokalizowaniu zjazdu dla jeepa lub miejsca parkingowego przy drodze głównej. Mój przewodnikowy opis brzmi dość kuriozalnie, ale rzeczywiście trzeba było wtedy najpierw szukać zawieszonej między drzewami tabliczki informującej… nie o Gioli, lecz jakimś pobliskim pensjonacie, a potem przyglądać się okolicznym głazom, na których tubylcy narysowali kredą strzałki prowadzące do celu. Jedno z najbardziej unikatowych miejsc na wyspie i dostęp do niego niemal całkowicie uniemożliwiony turystom.
fot. Zofia Mossakowska
Wielkim i pozytywnym zaskoczeniem było więc dla mnie odkrycie, że Giola nie tylko została przez ostatnie lata naprawdę przyzwoicie oznaczona, ale że prowadząca do niej dzika droga zmieniła się wreszcie w asfaltową i można całkiem daleko dojechać każdym samochodem albo na specjalnie utworzony wygodny parking, albo jeszcze trochę niżej. Przy parkingu schłodzimy się w cieniu rozłożystych drzew (o czym warto pamiętać, bo od parkingu do samego celu cienia nie uświadczymy już nigdzie) i będziemy mogli napić się czegoś zimnego, siadając z tym przy pięknych drewnianych stołach. (Osobiście odradzam Virgin Mojito, chyba że lubimy zapłacić 7€ za kwaśną wodę z jednym smutnym liściem mięty podaną w plastikowym kubku.) Jednym słowem biznes kwitnie, i dobrze!
Samo zejście od parkingu jest nadal trochę strome i nieco wymagające. Zajmuje ok. pół godziny. Jednak jego przewagą nad tym, co było tu przed laty jest z pewnością doskonałe oznakowanie trasy i możliwość zrobienia sobie dwóch przystanków po drodze – przy wspomnianej budce na parkingu oraz w połowie trasy przy budce z kawą, gdzie również można usiąść, tyle że już bez cienia. Minusem skomercjalizowania tego miejsca są oczywiście tłumy ludzi, ale coś za coś. W samym oczku wodnym jak najbardziej można pływać, a nawet nurkować, warto jednak pamiętać, że otoczenie jest kamieniste, więc przydadzą się buty do pływania (znajdziemy je w absolutnie każdym sklepie na wyspie). Choć Giola mnie autentycznie zachwyca, nie jest – przez swoje nasłonecznienie, a także liczbę turystów – miejscem, w którym wytrzymałabym cały dzień, nawet z własnym parasolem (patent, który podpatrzyłam i wytrwałym serdecznie polecam).
fot. Zofia Mossakowska
Monaster Archanioła Michała
fot. Zofia Mossakowska
Kolejnym miejscem, które bezsprzecznie trzeba na Thassos zobaczyć jest największy z trzech prawosławnych klasztorów – Monaster Archanioła Michała, patrona wyspy. Ten żeński klasztor posiada jeden z najwspanialszych widoków, mianowicie widok na półwysep Athos, zwany też Świętą Górą. Historię samego monasteru oraz klasztorów mieszczących się w Autonomicznej Republice Góry Athos opisałam szczegółowo w swoim przewodniku.
fot. Zofia Mossakowska
Zdjęcia ilustrujące ten rozdział pochodzą sprzed monasteru, bo na jego terenie obowiązuje zakaz fotografowania. Niby można coś tam machnąć z przyczajki, ale po pierwsze bardzo dyskretnie, a po drugie w odpowiednim stroju – przy wejściu dostaniemy chusty na ramiona i spódnice na zbyt krótkie mini oraz każdej długości spodnie. Jak już chyba wiecie, pisać i robić sesje lubię na własnych warunkach. Ukazany przeze mnie rodzaj krajobrazu jest dosyć charakterystyczny dla całego południa wyspy. Jednym słowem takie widoki będą nam towarzyszyć przez dłuższy czas podczas wycieczki.
fot. Zofia Mossakowska
Jeśli chodzi o sam monaster, nie jestem jego fanką. Siostry, choć częstują przy wejściu do samego kościoła najlepszym, jakie jadłam, domowym różanym loukoumi (czyli słodkimi kostkami obsypanymi cukrem pudrem), emanują jakąś złą, niezrozumiałą energią. Niby nic nie mówią, bo złożyły śluby milczenia, ale mają powykrzywiane w nienawistnym grymasie twarze, co dziwi, zważywszy na to, w jakim miejscu mają szansę mieszkać (oraz że żyją wśród bliźnich, którym nie wolno się odzywać). Widać Thassos nie tylko dla mnie stało się w pewnym momencie piekłem… Tak czy siak, widok wart jest grzechu.
fot. Zofia Mossakowska
Aliki
fot. Zofia Mossakowska
Z kolei Aliki to magia w czystej postaci. Tu fascynujące jest wszystko – sama historia miejsca, sięgająca VII wieku p.n.e., historia jego nazwy (obie szczegółowo opisałam w przewodniku), ruiny starożytnego miasta, w dużej części zanurzone pod wodą, pozostałości po dawnej kopalni marmuru i zapierające dech w piersiach widoki. (Nie wspominając o smaku frappe i tutejszych przysmaków w jednej z kilku znakomitych tawern.) Po raz pierwszy odpuściłyśmy sobie całą trasę, bo dużo czasu zajęła nam Giola, a obejście wszystkiego, zwłaszcza w palącym słońcu, jest rzeczywiście męczące. Miło było jednak spojrzeć choć z daleka na Aliki. Uspokoić się, że jest. I cieszy oczy wielu – sądząc po trudnościach w znalezieniu miejsca parkingowego – turystów.
fot. Zofia Mossakowska
Iris Gold
fot. Zofia Mossakowska
Iris Gold jest najsłynniejszym na wyspie sklepem z biżuterią, w którego podziemiach mieści się również fabryka. W Limenas (stolicy wyspy) znajdziemy mały sklepik Iris Gold, jednak główna jego siedziba to okolice wspomnianej wcześniej Limenarii. Położenie na szczycie wzgórza jest obłędne. Ze sklepu rozciąga się widok na piękną, dużą i piaszczystą plażę, na której nawet w sezonie nie ma nigdy tłoku. Iris Gold to powiew luksusu w przystępniejszej dla mnie formie niż onegdaj zwiedzony pięciogwiazdkowy hotel w Skala Panagii. Co do samej biżuterii, wiele się przez lata zmieniło na plus, jednak specyficzny grecki gust był dla mnie te kilkanaście lat temu, kiedy przyjechałam tu po raz pierwszy, swoistym szokiem. Największe wrażenie zrobiły na mnie wtedy pierścionki z bursztynowymi oczkami otoczonymi kuriozalną ilością złotych zdobień. (Na temat użycia tasyjskiego złota i opowiadanych kiedyś przez rezydentów farmazonów o nim również rozpisuję się w swoim przewodniku.) Dziś dużo łatwiej znaleźć tam naprawdę ładną biżuterię, a rozpiętość cen jest rzeczywiście duża, więc stwierdzenie, że to sklep na każdą kieszeń nie będzie nadużyciem.
fot. Zofia Mossakowska
Zaślubiny z Thassos
fot. Zofia Mossakowska
Cały nasz pobyt trwał tylko tydzień, ale był to tydzień niesłychanie intensywny i wypełniony chłonięciem wyspy w każdy możliwy sposób. Odkryłam dawno temu, że wbrew obiegowej opinii czas na wakacjach wcale nie ucieka, lecz się w jakiś magiczny sposób dłuży. Potem zresztą wpadła w moje ręce książka „Czas. Przewodnik użytkownika” Stefana Kleina, która moje przekonanie potwierdziła naukowo. Ten fantastyczny tydzień przeżyty z największą uważnością, by nie uronić ani minuty, sprzyjał budowaniu na nowo relacji nie tylko między mną a mamą, ale też między mną a wyspą oraz mną a mną. Thassos za każdym razem dawało mi odpowiedzi; nawet na te niezadane pytania. Przez lata szeptało mi różne prawdy. Nie na wszystkie byłam gotowa, nie wszystkie potrafiłam zrozumieć.
fot. Zofia Mossakowska
To, co odróżniało ten mój pobyt na wyspie od poprzednich, to mój własny wewnętrzny zdumiewający spokój. To całe tasyjskie ponapinanie (kompletnie przeze mnie nieuświadomione) nagle mnie opuściło. Ponapinanie, które do tej pory sprawiało, że czułam przymus posługiwania się w sklepach swoją kompletnie podstawową greką, czy też wstyd, kiedy okazywało się, że wypadło mi z głowy, jak nazywa się jakiś nieoznaczony na żadnej mapie zakamarek wyspy na południowym wschodzie. Nagle przestało mieć znaczenie, czy jestem „turystką”, czy „swoją”. Byłam sobą – każda etykieta była tylko etykietą, niczym więcej. Używałam niemal wyłącznie angielskiego, nawet kiedy mogłabym zabłysnąć znajomością jakiegoś greckiego sformułowania. Pozwoliłam sobie pozapominać lwią część tego, co miałam w głowie, oprowadzając onegdaj wycieczki. (Swoją drogą to niewiarygodne, jak szybko można sobie takie zapomniane informacje odświeżyć.) Zaczęłam dostrzegać, ile kosztowało mnie poznanie w stosunkowo krótkim czasie wyspy aż tak dogłębnie. Po raz pierwszy przyjechałam na nią w 2008 roku, a przewodnik opublikowałam w 2012 roku (na pomysł jego napisania wpadłam niecały rok wcześniej). Opublikowanie poprzedzone było długim, żmudnym i bardzo starannym researchem, polegającym przede wszystkim na wielokrotnym objeżdżaniu wyspy centymetr po centymetrze i sprawdzaniu wszystkich zjazdów, rozmawianiu z ludźmi o ogromnej wiedzy (m.in. archeologami pracującymi przy wykopaliskach w Aliki) i tłumaczeniu na polski bardzo złego tłumaczenia z greckiego na angielski (mowa m.in. o kopalni wiedzy, jaką były wszystkie podpisy pod eksponatami w Muzeum Archeologicznym w Limenas). Doszło do mnie, że w przeciwieństwie do urodzonych podróżników oraz fascynatów kartografii, ja nie miałam do geografii nigdy ani serca, ani pasji. U podstaw mojej rzeczywiście wytężonej pracy leżała tylko i wyłącznie miłość i pasja do… Thassos. I, rzecz jasna, do pisania. Przez długi czas żartowałam, że tym przewodnikiem złamałam swoją żelazną zasadę niepisania na tematy, o których nie mam pojęcia. Jednak to pojęcie – w koniecznym wąskim zakresie – zdobyłam. Sama. Żadna z otaczających mnie podczas zbierania materiałów do książki osób nie mówiła nawet po polsku, przez co czułam się w tym wszystkim w jakimś sensie odosobniona. Z drugiej strony pisanie jest ze swojej natury zajęciem samotniczym, więc czemu przygotowywanie napisania książki miałoby nieść za sobą ryzyko przesadnego socjalizowania się z ludźmi? To, że nieuchronne socjalizowanie odbywało się po angielsku (wiele rozmów, wywiadów, wyciągania przy alkoholu od bardziej świadomych mieszkańców wyspy tasyjskich legend), sprawiło, że czułam się równolegle zamknięta w swojej polskiej samotni. Ciekawe, dziwne i trudne doświadczenie. Na pewno potrzebne.
fot. Zofia Mossakowska
Nie wiedząc do końca na co się porywam (i prawdopodobnie tylko dzięki temu), przeżyłam jedną z ciekawszych życiowo-zawodowych przygód. Odniosłam nawet pewien sukces finansowy. O ile oczywiście sukcesem finansowym można nazwać wyjście po latach z poczynionych na rzecz realizacji przedsięwzięcia długów. Osobiście myślę, że to zawsze coś.
Moja niesterapeutyzowana strona już się wyrywa, żeby sobie umniejszyć, żeby koniecznie zaznaczyć drukowanymi, że nie dokonałam niczego wielkiego, pisząc pierwszy i jak dotąd ciągle jedyny przewodnik po wyspie, w której się zakochałam i której uczyłam się krok po kroku zupełnie od początku. Moja sterapeutyzowana strona ją przytrzymuje w serdecznym ciasnym uścisku przypominając, że sami jesteśmy swoją własną miarą. Dopiero dziś umiem dostrzec, ile swoich ograniczeń, stwarzając „Praktyczno-sentymentalny przewodnik po Thassos”, pokonałam. Patrzę na błędy, które w nim dostrzegam, życzliwiej. Tak, są. Tak, dziś zrobiłabym to czy tamto inaczej, ale wtedy mogłam i umiałam właśnie tak.
fot. Zofia Mossakowska
Od innych moich pobytów na wyspie ten odróżniał się tym, że nie zatraciłam siebie kompletnie. Po raz pierwszy nie byłam całkowicie pustym naczyniem, w które Thassos wlewało się swoją cudownością, wypełniając je po brzegi. Między opalaniem się a spacerami kończyłam pisać swój blogowy wpis. Wpadłam na pomysł zrobienia kilkudniowej sesji zdjęciowej, a w tych ostatnio naprawdę zaczęłam się spełniać. Jednym słowem przywiozłam tu jakąś swoją energię, przestałam być przezroczysta. Rozumiałam też, że nieuchronny powrót nie jest końcem świata. Wiedziałam dokąd i po co wracam. Widziałam nie tylko minusy, ale również plusy. Zjawiskową urodę Thassos przestałam w końcu porównywać z tym, co mam na co dzień. Zrozumiałam, że w Gdańsku, w którym zapuściłam korzenie, jest moje miejsce i do osiedlenia się tam muszę się porządnie przygotować. Świadomość, że Thassos jest gdzieś w miarę obok, jest cudowna, bo zawsze mogę tu wrócić. A jeśli zadbam o to, żeby piękno zamieszkało we mnie, pięknie będzie wszędzie, gdzie się pojawię,
fot. Zofia Mossakowska
P.S. Na deser łączę dziś nagrany kilka lat temu cover greckiej piosenki „Για ένα της φιλί”, którą oryginalnie wykonywał Νίκος Βέρτης. Kiedyś ją już na blogu umieszczałam, pomyślałam jednak, że do tego wpisu pasuje wyjątkowo dobrze.
fot. Zofia Mossakowska
Przewodnik po Thassos Kup teraz!
Jeśli podoba Ci się, jak piszę, i chcesz mnie docenić,
kliknij w poniższą ikonkę i postaw mi, proszę, wirtualną kawę
tłumaczenie: Natalia Wiśniewska wydawnictwo: Feeria
rok wydania: 2019
oryginalny tytuł: Mon enfant pense trop: Comment l’accompagner dans sa surefficienceo
Kiedy już wydawało mi się, że przeczytałam wszystkie książki Christel Petitcollin na temat nadwydajności mentalnej (nazywanej też prawopółkulowością, ponadprzeciętną zdolnością czy wysoką wrażliwością), przypomniałam sobie, że jest jeszcze jedna pozycja z tej serii – chronologicznie przedostatnia, ale pominięta przeze mnie – „Pomóż dziecku mniej myśleć; o wrażliwych dzieciach, które za bardzo się przejmują”. Pomyślałam, że jest skierowana do rodziców nadwydajnych dzieci, więc nie jestem jej adresatem. Był to błąd, z którego miałam szybko zdać sobie sprawę.
fot. Bożena Szuj
Od dziecka
fot. Bożena Szuj
Jak wiadomo, wszystkie nasze najgłębsze traumy, problemy z socjalizowaniem się czy wręcz zaburzenia na ogół mają swój początek w bardzo wczesnym dzieciństwie. Książkę Petitcollin można więc traktować nie tylko jak praktyczny poradnik dla rodziców i opiekunów dzieci nadwydajnych (którym niewątpliwie jest), ale też jak doskonałe uzupełnienie dwóch pierwszych książek z serii, czyli „Jak mniej myśleć; dla analizujących bez końca i wysoko wrażliwych” oraz „Jak lepiej myśleć; dla analizujących bez końca i wysoko wrażliwych”. W końcu dorośli nadwydajni byli kiedyś nadwydajnymi dziećmi i wrócenie pamięcią do tego czasu, zwłaszcza do trudnych momentów, pomoże nam wiele w głowie uporządkować. W dzieciństwie wszystko się nie tylko zaczyna, ale też kształtuje. Nie wiem nic o wychowywaniu prawopółkulowych dzieci. Wiem natomiast wszystko o byciu prawopółkulowym dzieckiem. No, „wiem” w praktyce, bo wiedzę teoretyczną zdobyłam dopiero podczas lektury omawianej książki.
fot. Bożena Szuj
Nadwydajność – co to takiego?
fot. Bożena Szuj
We wszystkich pozostałych recenzjach książek Petitcollin podejmuję próbę odpowiedzi na pytanie czym jest nadwydajność mentalna. Te książki również dosyć obszernie i w szerzej zarysowanym kontekście na to pytanie odpowiadają. Równocześnie ciągle z tym terminem (funkcjonującym w mainstreamie jako wysoka wrażliwość) jest pewien problem, gdyż nie jest to kategoria medyczna. Nie funkcjonuje jako zbadana, opisana i sklasyfikowana jednostka ani w psychiatrii, ani w psychologii. Z tym, że – choć wielu uważa ten fakt za argument popierający tezę, że „wysoka wrażliwość nie istnieje” – nie może funkcjonować, bo nie jest ani chorobą, ani zaburzeniem. Stanowi pewien zbiór cech związany z „innym okablowaniem mózgu”, czyli specyficzną neurologiczną urodą zainteresowanych.
Udało nam się też z terapeutką (prawie) rozwikłać zagadkę wysokiej wrażliwości. Choć nie jest to termin medyczny i ciągle budzi sporo kontrowersji, jednak łączy w sobie wiele cech mieszczących się w skalach: psychastenii, paranoi i schizofrenii, w których uzyskałam najwyższe wyniki. Część z nich terapeutka opisała też jako charakterystyczne dla artystów.
Zdania i wśród laików, i wśród specjalistów na ten temat są oczywiście podzielone, natomiast najprostszym testem jest przeczytanie pierwszej książki z serii, czyli „Jak mniej myśleć; dla analizujących bez końca i wysoko wrażliwych”. Prawopółkulowcy oddychają z ulgą podczas lektury, wiedząc, że to książka o nich. Że nie są z kosmosu, nie mają niezdiagnozowanego ADHD, zespołu Aspergera czy wręcz autyzmu. Mają pewną inność, z którą nie tylko można żyć, ale z której można też czerpać wiele dobrego. Warto jednak zrozumieć, jak widzi świat reszta, czyli normalnie myślący/lewopółkulowcy, by umieć się efektywniej komunikować ze światem. Tego we wszystkich książkach z ogromną empatią i cierpliwością uczy nas autorka.
fot. Bożena Szuj
Nadwydajni i nienadwydajni
rodzice nadwydajnych dzieci
fot. Bożena Szuj
Jako nadwydajne dziecko dwojga nadwydajnych rodziców (i jako nadwydajny potencjalny rodzic potencjalnie nadwydajnego dziecka) żywiłam w sobie przekonanie, że niezrozumienie nadwydajności swojego dziecka ma źródło w niezrozumieniu swojej własnej nadwydajności. I po części tak faktycznie jest. Nie zdawałam sobie jednak sprawy, że niektórym nadwydajnym dorosłym tak bardzo może ciążyć ich własna odmienność (a przede wszystkim nieumiejętność dostosowania się do tego, czego świat – a więc normalnie myśląca większość – od nich oczekuje), że całą tę niechęć i frustrację przelewają na swoje nadwydajne dzieci. Była to dla mnie informacja wstrząsająca, uświadamiająca mi, że wychowywanie nadwydajnego dziecka jest gigantycznym wyzwaniem nie tylko dla nienadwydajnego rodzica, ale może nim być też dla rodzica, który teoretycznie powinien takie dziecko rozumieć znacznie lepiej, torując mu (poprzez własne doświadczenie) drogę.
Choć książka dotyka bardzo konkretnego zagadnienia, jest w niej jednak pewna cudowna uniwersalność. Nie trzeba bowiem ani opiekować się wysoko wrażliwym dzieckiem, ani samemu być prawopółkulowcem, żeby lektura rozszerzyła nasze horyzonty i zwyczajnie pokazała nam inną, być może zaskakującą perspektywę. Jeśli zaś rzecz się tyczy nauczycieli, pedagogów i wszystkich, którzy zajmują się zawodowo pracą z dziećmi, jest to dla nich lektura absolutnie obowiązkowa, bo prędzej czy później będą się musieli zmierzyć z opisanymi w książce problemami!
fot. Bożena Szuj
Przeczytaj też moje recenzje inNych książek tej autorki:
Ponieważ moje, trwające już trzy lata, życie w związku obfituje w codzienną porcję dialogów, które uwielbiam, jakiś czas temu zaczęłam prowadzić na swoim fejsbukowym profilu cykl „Kochanków rozmowy”. Ponieważ cieszy się on dużą sympatią i popularnością wśród znajomych, postanowiłam publikować go w postaci blogowych wpisów. Wybór takiego właśnie tytułu, jak zwykle u mnie, nie był przypadkowy, lecz głęboko przemyślany. Podkreśla dwie rzeczy, bez których udany związek nie istnieje: nieplatoniczność relacji oraz rozmowę. Mam w ogóle wrażenie, że rozmawiamy ze sobą bezustanNie, nawet milcząc, choć już słyszę uchem wyobraźni przytyki Kochanka, że ja milczę zdecydowanie rzadziej. Niech Mu będzie!
Z cyklu telefoniczne kochanków rozmowy…
– Nie udało mi się niestety spotkać z naszym przyjacielem – mówi Kochanek, będący aktualnie w stolicy, – bo nie ma go w mieście, siedzi w lesie.
– Ooo! To musimy go tam kiedyś odwiedzić! – wykrzykuję z entuzjazmem.
– A nie pomyślałaś, że on tam siedzi właśnie dlatego, że nie chce się spotykać z ludźmi? 🤔 #NoKurczę #NiePomyślałam
Z cyklu telefoniczne kochanków rozmowy…
Kochanek właśnie nad morzem, ja w górach (nasza miłość taka od Giewontu po Bałtyk…). Dzwoni do mnie po wyjściu od naszej wspólnej cudownej koleżanki i stwierdza uchachany oraz lekko wstawiony:
– Wiesz, jaką miała minę, kiedy jej powiedziałem, że z tym naszym planowanym trójkątem, o którym ciągle gadacie, to nie są żarty? 🤣🙈
– Yyy, ale to przecież… są żarty 🤷♀️ Czemu tak jej powiedziałeś? 🧐
– Yyyyy… Dla Ciebie! 😍 Myślałem, że tego chcesz, przecież to Wyście zaczęły ten temat… 🙉
– Co dokładnie podpowiedziało Ci, że mogłabym postawić dziewczynę, którą uwielbiam w takiej sytuacji? Czy kiedykolwiek zdradziłam jakiekolwiek oznaki śladowego choćby szacunku do kogokolwiek, kogo (jak sam to nazywasz) trykałeś?
– No nie 🙈🙈🙈
– Ale w sumie skoro już zaczęliśmy ten temat, to może koledze z pracy zaproponuję trójkąt! 🙋♀️ Lubisz go! 😉
– Ok, a czy, jeśli się zgodzi, mogę w tym nie brać udziału?
🤣🤣🤣 #DoFantazjowania #ToPierwszy #TylkoRobić #NieMaKomu #WszystkichZestresowanych #Uspokajam #JesteśmyZwiązkiemWPełniMonogamicznym
Z cyklu samochodowe kochanków
rozmowy…
Rozmawiamy w samochodzie…
Z cyklu samochodowe kochanków rozmowy…
– Edmund Kolanowski – zagajam niezobowiązującą rozmowę, – był taki. Słynny polski nekrofil.
– Edmund Kolonoskopowski🙅
– 🤣🤣🤣 #Mocne
Z cyklu poranNe kochanków
rozmowy…
Rozmawiamy rano…
Z cyklu poranne kochanków rozmowy…
Opowiadam Kochankowi o wspaniałym webinarze na temat zaburzeń osobowości dla studentów SWPS-u.
– Wiesz, ta prowadząca uczulała na to, że rzadko do gabinetu trafia ktoś z jednym zaburzeniem osobowości w jakiejś książkowej formie. Na ogół są to zaburzenia lub cechy zaburzeń, które są mieszane. Nie ma szablonu – opowiadam z przejęciem Kochankowi.
– Nie ma szablonu??? – pyta Kochanek. – To co robią ci wszyscy psychiatrzy pozbawieni intelektu?
– Trafiają do pracy na OLZON-ie w Szpitalu Specjalistycznym im. dr. Józefa Babińskiego… 🤷♀️
– … W KRAKOWIE!!!
🙈🙈🙈 #KrakówToStanUmysłu #TakJestNiestety #JadąNaOpiniiSprzedLat #ASkalaIchNieprofesjonalizmu #Powala
Z cyklu poranne kochanków rozmowy…
Pokazuję Kochankowi rolkę z szympansem i się rozmarzam:
– Zawsze chciałam mieć w domu takie urocze szympansiątko…
– Wystarczy, że urodzisz średnio inteligentne dziecko 🤷 – odpowiada Kochanek.
🤣🤣🤣🙈🙈🙈 #WSumie #CośWTymJest #TylkoBędzieMniejOwłosione #ISłodkie
Z cyklu poranne kochanków rozmowy…
– Wiesz, nasza relacja jest tak unikalna i wyjątkowa, bo ja od samego początku czułam się w niej zdana tylko na taką wiesz, prawdziwą siebie – zwierzam się Kochankowi. – Bo na początku myślałam, że jesteś lovelasem i creepem.
– 🙄
– Dopiero potem się okazało, że jesteś tylko creepem 😆
– 🤣🤣🤣
🤣🤣🤣 #Najważniejsze #ŻeSięRoześmiał
Z cyklu poranne kochanków rozmowy…
– A Twój tata śpiewał szanty? – zadaję Kochankowi trudne pytanie i oddycham z ulgą, słysząc odpowiedź.
– Nie, no co Ty! Marynarze nie znoszą szant! Szanty śpiewają ludzie z kompleksami, którym się wydaje, że są wilkami morskimi. Lądowe, k…a, ciecie!
– 🤣🤣🤣😘 #Uff #CzyliMojaIntuicja #SięNieMyliła
Z cyklu popołudniowe kochanków
rozmowy…
Rozmawiamy po południu…
Z cyklu popołudniowe kochanków rozmowy…
– Bo Ty mnie zaniedbujesz i nie masujesz! – stwierdzam smutny fakt.
– Hę? 🤔
– Zaniedbujesz mnie! Nawet kolega z pracy to stwierdził! – wytaczam działa.
– To niech Cię kolega z pracy masuje 🤷
– Ale on mnie masuje!
– No to świetnie! W takim razie ja nie muszę 🤷
– Ej, ale w ubraniu…
– 🤷
– … na siedząco…
– 🤷🤷
– … przy innych ludziach…
– 🤷🤷🤷 #NoIWyszłamNaTym #JakHimilsbach #ZAngielskim
Z cyklu popołudniowe kochanków rozmowy…
Oglądamy rolkę z pieskiem.
– To corgi? – pyta Kochanek.
– Tak, one są słodkie – odpowiadam. – Chociaż Królowa je lubiła, więc mogą nie być inteligentne.
– Ona nawet swoich dzieci nie lubiła, więc może właśnie są bardziej inteligentne 🤷 – stwierdza Kochanek. #MożeWłaśnie #TakCzyTak #SkłaniamySięKu #MieszańcowiZeSchroniska
Z cyklu popołudniowe kochanków rozmowy…
Puszczam Kochankowi cover, jaki właśnie nagrałam.
– I nagrałaś to wszystko tylko teraz? – pyta Kochanek.
– Tak. Znaczy wokal główny dwa razy – odpowiadam speszona, – a pozostałe głosy już po razie.
– Nie gadam z Tobą – stwierdza Kochanek.
– Że źle? – dopytuję.
– Inni ludzie wywalają miliony na porządne studio i sprzęty, a Ty, kiedy idę zmywać, bierzesz Zooma, wchodzisz do szafy i nagrywasz raz z takim efektem. Nie gadam z Tobą 🙈
🤣🤣🤣 #CzyliChyba #JednakDobrze
Z cyklu wieczorne kochanków
rozmowy…
Rozmawiamy wieczorem…
Z cyklu wieczorne kochanków rozmowy…
Kochanek w łazience podcina mi grzywkę, a ja Go dopytuję:
– A czy Ty „dźwięk flamastra drzesz”?
– Tak – odpowiada Kochanek zdecydowanie.
– Taaaak? 😱 A czy na koncertach krzyczysz „więęęęcej….
– … czaaaaaaduuuuu”? Też tak!
– Wow! Poważnie? – pytam, nie dowierzając. – To „cały Ty”? 😱😱😱
– Tak, i jeszcze „mistrzem świata w Radości” jestem. Radość to taka miejscowość pod Warszawą.
🤣🤣🤣 #CałeSzczęścieŻeNieWWesołej #KryśkaToGoJednakZna #JestemLekiemNaCałeZło #IJegoCycemNaPrzyszłyRok
Z cyklu wieczorne kochanków rozmowy…
Oglądamy film, podczas którego zbiera mi się na czułości wobec Kochanka, więc stwierdzam (w swoim odczuciu) zalotnie:
– Popatrz, a Ty masz na własność dużo lepszy biust niż denatka ☺️ – i wdrapuję się na Niego w celu okazania rzeczonego.
– Musisz mi tu o denatkach napomykać? – pyta Kochanek, któremu biustem przesłoniłam właśnie świat.
– Ty to jesteś taki, taki… – zachwycam się Kochankiem.
– … sraki!
– Musisz mi tu o srakach napomykać? 🤔
– NapomyKAŁ 💩
🤣🤣🤣 #IPoSeksach #Żartowałam #Chociaż #NiesmakPozostał
Z cyklu wieczorne kochanków rozmowy…
Uchylam rąbek szlafroka i zapytowywuję Kochanka:
– Czy ja jestem piękna? … czy gruba? 😱
– Jedno drugiego nie wyklucza 🤷
🤣🤣🤣🙈🙈🙈 #NaLeczenieKompleksów #Kochanka #NiePolecam
Z cyklu wieczorne kochanków rozmowy…
Leżąc w naszym zakopiańskim gniazdku, oglądamy „Dzień Świstaka”. Pod koniec pytam Kochanka:
– Ale gdybyśmy mieszkali w takiej dziurze, to nie chodzilibyśmy na takie imprezy, prawda? 🥺
– Mieszkamy w takiej dziurze 🤷
🤣🤣🤣 #WSumiePrawda #JeszczeTylkoObchodów #DniaŚwistaka #TuBrakuje
Z cyklu wieczorne kochanków rozmowy…
Kochanek leży na łożu boleści. Wchodzę do pokoju i patrzę na niego z góry, uwodzicielsko. A On przepowiada przyszłość, taką oto historią:
– Na co umarł pani mąż?
Na miażdżycę!
Jak to się stało?
Usiadłam na nim.
🤣🤣🤣🙈🙈🙈 #IZnowuSięWykpił #NiechNoTylkoWyzdrowieje
Z cyklu wieczorne kochanków rozmowy…
Oglądamy „Fargo” i w pewnym momencie pytam Kochanka:
– Ale gdybyś kiedyś chciał zlecić moje porwanie, to mógłbyś wynająć bardziej gramotnych gangusów niż ci filmowi?
– Przecież Ty się sama zgubisz, jak Ci się wyłączy światło 🤷 #WSumie #TeżPrawda
Z cyklu netflixowe kochanków
rozmowy…
Rozmawiamy, oglądając Netflixa…
Z cyklu wieczorne kochanków rozmowy…
Oglądamy film „Bielmo” na Netflixie. Kiedy jeden bohater pyta drugiego „co go gryzie”, Kochanek opowiada:
– Wszy!
– „Wszak” – nawiązuję do tego, co od kilkudziesięciu minut słyszymy z ekranu.
– „Zawżdy” – kontynuuje Kochanek.
– „Azaliż”!
– „Onegdaj”…
I to by było na tyle, jeśli chodzi o moją recenzję… #NibyZawżdy #Precz #IAzaliż #AJednakRównież #BrzydalJebany #CośPanuTłumaczowi #NieDoKońcaWyszło
Z cyklu netflixowe kochanków rozmowy…
Oglądamy trzecią część „Ojca Chrzestnego” i próbuję się zorientować w papieżach.
To on był przed naszą papą?
– Nie, jeszcze wcześniej. Przed naszą papą był Jan Paweł I, ale bardzo krótko.
– No właśnie. Jak mu się zmarło?
– Zdania są podzielone. Niby naturalnie, ale są też głosy, że kiedy odkrył watykańskie przewały, to został zdematerializowany.
– I wtedy wybrali naszą papę!
– Tak, liczyli, że on nic nie odkryje.
– I rzeczywiście! Przez cały pontyfikat wp…alał kremówki i nic nie odkrył! 🤷♀️
– I jeszcze mu Dziwisza dowalili! „Co się Dziwisz?” 🤣
– „Stevie Wonder” 🤣🙈 #NieDziwiNic
Z cyklu nocne kochanków
rozmowy…
Rozmawiamy w nocy…
Z cyklu nocne kochanków rozmowy…
Wchodzę do sypialni cała na biało (dosłownie) i wdrapuję się na Kochanka, szepcząc zalotnie:
– To ja, Twoja Śnieżynka ❄️❄️❄️
– 🙉🙉🙉 Ojprdl… Lawina! 🙈🙈🙈 – gasi mnie Kochanek.
🤣🤣🤣🙈🙈🙈 #LawinaŚnieżynek
Z cyklu o snach kochanków
rozmowy…
Rozmawiamy też o… moich snach…
Z cyklu o snach kochanków rozmowy…
– Wiesz, śniło mi się…
– Znowu się zaczyna… – przerywa mi Kochanek.
– Ej! Śniło mi się, że mieliśmy brać ślub i się na klatce schodowej przebierałam, ale nie podobały mi się te ciuchy wcale. No i przyszły do mnie pieski cioci [mieszkamy w tej samej kamienicy]. Wiesz, miały być naszymi świadkami… – kontynuuję.
– 🙉🙉🙉
– To dziwne… Myślisz, że matka z synem mogą być świadkami?
– Znaczy… mnie bardziej dziwne się wydaje to, że były nimi psy 🙈🙈🙈 #WSumie #PoPrzemyśleniu #TrochęRacjiMa 🤷♀️
P.S. A na deser łączę perełkę, którą pokazał mi Kochanek – piosenkę „Magiczne ognie tej jesieni” Grażyny Łobaszewskiej. Utwór cudownie zaśpiewany, zrealizowany i zharmonizowany. Do życzenia pozostawia wiele jedynie tekst (w tym moje ulubione „oczy przepastne”), ale generalnie rzecz biorąc, więcej tu dobra niż zła.