„Björk: Biophilia Live”

reżyseria: Peter Strickland,
Nick Fenton
gatunek: dokumentalny, muzyczny
produkcja: Wielka Brytania
rok powstania: 2014

pełny opis filmu wraz z obsadą

Nigdy nie rozumiałam fenomenu filmów uwieczniających trasy koncertowe. Po pierwsze dlatego, że uczestnictwo w koncercie wydaje mi się przeżyciem wyjątkowym, w którym kluczową rolę odgrywa przekazywana sobie wzajemnie przez nadawcę i odbiorcę energia, co na ogół strasznie trudno jest przekazać jedynie poprzez ekran. Po drugie dlatego, że jestem słuchowcem i efekty wizualne podczas słuchania muzyki mogłyby dla mnie właściwie w ogóle nie istnieć – na ogół mnie irytują i rozpraszają. Na film „Björk: Biophilia Live” trafiłam więc do kina zupełnie przypadkiem – ktoś zrobił mi niezapomniany prezent, kupując bilety i nie zdradzając, co będziemy oglądać. W kinie już będąc, kiedy dowiedziałam się, na co przyszłam, cieszyłam się na ten seans jak dziecko – jak już pisałam wcześniej„Biophilia” to jedna z ważniejszych płyt w moim życiu. Znając Björk, wiedziałam też, że zarówno sam koncert, jak i jego filmowa rejestracja nie będą typowe czy przewidywalne. Nie myliłam się.
„Björk: Biophilia Live” to wyreżyserowane i opracowane przez Petera Stricklanda i Nicka Fentona nagranie koncertu, który odbył się w Alexandra Palace w Londynie 3 września 2013 roku i był ostatnim w ramach trasy promującej „Biophilię”, rozpoczętej w czerwcu 2011 roku.
Jak już pisałam, mam na ogół pewien problemy ze wszystkim, co rozprasza moją skupioną na muzyce uwagę, jednak po pierwsze „Biophilia”, to coś znacznie więcej niż doskonały muzycznie krążek – to bardzo starannie dopracowany album koncepcyjny, w którym łączą się ze sobą elementy nie tylko foniczne, ale również wizualne (ponoć Björk wpadła na pomysł takiego skonstruowania płyty znacznie wcześniej, jednak musiała poczekać aż dekadę, aż ktoś – akurat firma Apple – zaprojektuje aplikację, której mogłaby użyć w wymyślony przez siebie sposób); a po drugie elementy wizualne nie są tutaj (ani na koncercie, ani w aplikacjach, ani teledyskach), jak to często bywa – zwłaszcza na koncertach muzyki współczesnej – jakąś niezrozumiałą zapchajdziurą, tylko integralną częścią bardzo przemyślanej całości. Wynikają z siebie. Muzyka rzeczywiście dopełnia obraz, obraz dopełnia muzykę. Nie ma przypadku, nie ma elementów nieuzasadnionych logicznie. Nagle to, czy jest się słuchowcem czy wzrokowcem przestaje mieć jakiekolwiek znaczenie, bo gigantyczne przedsięwzięcie, jakim jest „Biophilia”, wymyka się jakimkolwiek normom i chłoniemy je różnymi zmysłami.
Sam koncert (którego nota bene oglądanie na ekranie kinowym robi porażające wrażenie) rozpoczyna
Oskasteinnwprowadzająca narracja wygłoszona przez nieocenionego Davida Attenborough’a przy akompaniamencie islandzkiej pieśni ludowej. Całość ilustrują wyświetlane w tym samym czasie na wielkim ekranie za sceną obrazy związane z myślą przewodnią całości – kontaktem człowieka z przyrodą i Kosmosem. Potem pojawia się na scenie Björk i zaczynają dziać się cuda. „Biophilia” jest opowieścią nie tylko o Wszechświecie jako takim, ale także o tym, że każdy z nas jest idealną jednością, ponieważ w każdym z nas w środku istnieje odrębny wszechświat, w którym wszystkie najbardziej pozornie sprzeczne rzeczy się łączą, przeplatają, stanowią całość i nie mogę bez siebie istnieć (co symbolizuje choćby złożenie ze sobą natury/tradycji i technologii/nowoczesności). To, co mnie najmocniej chyba w tym filmie uderzyło, to odzwierciedlenie tego samą formą koncertu – jego reżyseria i scenografia to majstersztyk. Wszystko się przenika i idealnie do siebie pasuje (od wyglądu sceny w poszczególnych piosenkach po strój i włosy samej Björk). Warto też wspomnieć o zapierającym dech w piersiach (przynajmniej mnie) scenograficznym rozwiązaniu – zawieszeniu w pewnym momencie bardzo nisko, nad samą artystką „chmur” (widoczne w załączonym niżej zwiastunie).
Na koncercie (my – publiczność koncertowa oraz my – widzowie w kinie) mieliśmy okazję podziwiać też niesamowite, zbudowane od podstaw (lub przebudowywane) specjalnie na „Biophilię” instrumenty, o których wspominałam w recenzji płyty (TUTAJ). Ogromne wrażenie zrobił na mnie żeński chór islandzki, zwłaszcza w jednej z moich ulubionych piosenek – Mutual Core (szczerze mówiąc, wzięłam go na płycie za efekt elektroniczny).

Oprócz wszystkich, choć wykonanych w inne trochę kolejności, piosenek z tytułowego albumu, Björk zaśpiewała też kilka swoich starszych piosenek, idealnie wplatając je w klimat koncertu.
Prawdopodobnie jako fanka Björk nie powinnam się do tego przyznawać, ale bardzo pozytywnie zaskoczył mnie sam wokalny poziom wykonawczy tej artystki. Koncerty na żywo rządzą się niestety swoimi prawami (ich zmorą są średni realizatorzy dźwięku i wszelkie problemy z tym później związane) i można znaleźć w sieci sporo nagrań wokalistów ciekawych, którzy jednak śpiewając na żywo, mocno rozczarowują. Tymczasem Björk, której nigdy nie oceniałam przez pryzmat dobrej lub niedobrej wykonawczyni, lecz bardziej artystki totalnej, która nie musi śpiewać fantastycznie warsztatowo, okazała się muzyczną żyletą! Ani razu nie zdarzyło jej się zafałszować czy w jakikolwiek inny sposób zbłądzić. Była od początku do końca wokalnie absolutnie rewelacyjna!
Większość filmu przepłakałam – tak bardzo mnie wzruszyło, jak wielkie artystycznie rzeczy może osiągnąć człowiek. Jestem prawie pewna, że film poruszy nie tylko fanów „Biophilii” czy Björk, ale po prostu wszystkich wrażliwych ludzi o otwartych głowach i kochających piękno.

ZWIASTUN:

PRZECZYTAJ RÓWNIEŻ:

Nieudane komplementy

fot. Nika Zamięcka

Komplementy to bardzo delikatny temat. Nie każdy umie je prawić, nie każdy umie je przyjmować. Nieustająco zastanawia mnie dlaczego. Być może jakaś podpowiedź czai się w rozróżnieniu:

to nie komplement – to prawda

– rozróżnienie, w którym być może czai się jakaś podpowiedź

Skoro komplementy w powszechnej opinii prawdą być nie mogą, nic dziwnego, że odnosimy się do nich sceptycznie. Osobiście nie bardzo rozumiem czemu komplementu nie odbieramy jako prawdy – czy winne jest nasze niskie poczucie wartości? Niektórzy ludzie na komplement reagują wręcz agresywnie. I to komplement udany. W dzisiejszym wpisie postaram się przyjrzeć komplementom z bliska, głównie na przykładach z własnego, dosyć specyficznego podwórka.

1. Jak nie przyjmować komplementów

Jedną sytuację opisywałam już bardziej szczegółowo w tekście Skromność kocham i rozumiem, skromności oddać nie umiem – mianowicie tata zawsze we mnie wpajał, że na komplementy mam odpowiadać „wiem”, co do czego nigdy nie byłam przekonana, a dziś już jestem pewna, że się z tym nie zgadzam. Ale postanowiłam kiedyś, z ciekawości, wypróbować formę pośrednią, czyli zero reakcji na komplement. Spotkało się to z natychmiastowym pytaniem twierdzącym:

Rozumiem, że nie dziękujesz, bo wiesz, że tak jest?

– odpowiedź na mój brak reakcji na zaistniały komplement

Kiedy zadowolona, że ominęło mnie powiedzenie tego głośno przytaknęłam, szybko okazało się, że nie do końca tego oczekiwał ode mnie mój rozmówca.
Drugim barwnym przykładem był mój dziadek, lekarz; bardzo schorowany, bo przeżył cztery zawały, dwa wylewy, był w połowie sparaliżowany i w pod koniec życia właściwie uwięziony w czterech ścianach, co na pewno znacząco wpłynęło na jego późniejszą zdolność socjalizowania się. Komplementy więc nie były przez niego jakoś szczególnie wyczekiwane, co dawał wszystkim wyraźnie odczuć.

– Znakomicie wyglądasz! – powiedział kiedyś, zgodnie zresztą z prawdą, jego znajomy.
– Nie jestem chory na twarz – odrzekł rzeczowo dziadek.

– krótka piłka (lekarska) mojego dziadka

Kobiety w większości cierpią też na zaprzeczanie. Kiedy usłyszymy, że ładnie wyglądamy, a my (tak, mnie samej nie wyłączając) na przykład nie czujemy się tego dnia atrakcyjne, to zamiast się ucieszyć, że ktoś w nas dostrzegł piękno, mimo że nie umalowałyśmy się, nie ułożyły się nam włosy, wyskoczył nam pryszcz, czy mamy opuchnięte powieki, bo zatrzymała się nam w organizmie woda, to… nagle zaczynamy wyliczać, co dokładnie w naszym wyglądzie nie gra. Próbujemy przekonać osobę komplementującą, że jest w błędzie. Innymi słowy odbieramy prawo drugiej osobie do widzenia nas pięknymi, nawet jeśli same nie wydajemy się sobie piękne. To strasznie smutne…

2. Jak nie komplementować kobiet, będąc kobietą

W kobietach drzemią duże pokłady złośliwości i ich komplementy często nie są szczere (co być może tłumaczy, dlaczego właśnie mężczyźni na ogół podkreślają, że to nie komplement, to prawda). Jednak jeśli już prawdą są, to też bywają czasami, delikatnie mówiąc, niefortunne. Klasyką jest już:

Pięknie wyglądasz! Zupełnie cię nie poznałam!

– klasyka gatunku

Bywają jednak i te bardziej oryginalne. Jednym z moich ulubionych nieudanych komplementów był ten wypowiedziany przez pewną znajomą podczas przerwy któregoś z warszawsko-jesiennych koncertów:

Wyglądasz zupełnie jak twój tata. Miał wtedy taką brodę…

– komplement niebezpiecznie zabarwiony „ideologią gender” (ponoć szkodliwą)

I żeby nie było – że jestem podobna do taty, to bardzo spoko. Jednak broda (a zwłaszcza taka broda) nie jest dla mnie jakimś powalającym atrybutem kobiecości (męskości zresztą również). Po jakimś czasie z tą samą znajomą i jej koleżanką w przerwie innego koncertu odbyłam bardzo interesujący dialog, który rozpoczął się dobrze, bo pod przykrywką komplementu, a potem zabrnął w coś, co najlepiej oddaje angielskie słowo awkward.

– Och, jak ładnie wyglądasz, no pięknie! – Znajoma nr 1.
– To bardzo miłe, dziękuję serdecznie – ja.
– No ja z nią nie mogę, a ona ciągle dziękuje! –  uśmiecham się, bo biorę to za żart, a ona, poirytowana – Tak jak te Angielki, że co się im nie powie, to one to głupie thank you, thank you.
– Bo Marianna ciągle zmienia te włosy. Teraz w ogóle modne jest takie farbowanie się na siwo – Znajoma nr 2.
– Tylko, że ja mam akurat naturalny kolor – ja, spokojnie.
– No wiedziałam, że się zdenerwujesz! – Znajoma nr 2.
– A w ogóle jest ktoś w twoim życiu? – Znajoma nr 1.
– Cała masa ludzi. Niestety – ja.
– No nie, bo był ktoś – Znajoma nr 2.
– Och, nie jeden! – ja.
– No ale jest gdzieś tam ktoś? – Znajoma nr 2.
– Ktoś tam gdzieś jest na pewno. Bo zakładam, że już się urodził – ja.
– Ale jak to, „urodził”? – Znajoma nr 1.
– Bo Marianna udaje, że nie rozumie o co ją pytamy – Znajoma nr 2.
– A w telewizji była taka śmieszna reklama o zajączku, a mama mówiła, że byłaś w Grecji. To wzięłaś tam swojego… zajączka? – Znajoma nr 1.
– Jeśli pyta pani o mojego królika, to został w Warszawie z babcią, czyli moją mamą – ja.
– BABCIĄ? URODZIŁAŚ? – obie znajome.
– Niestety nie, mój królik jest adoptowany, ale od maleńkości.

– tak się na ogół kończą próby podjęcia ze mną tzw. small talku – nie polecam

3. Jak nie komplementować kobiet, będąc mężczyzną

Męskie komplementy – o ile nie są prawione babci czy mamie (choć też… różnie bywa – kroniki kryminalne znają i takie przypadki) – na ogół mają pewien podtekst. Mężczyzna próbuje się nimi wkraść w łaski komplementowanej kobiety, zapaść w pamięć, wywołać uśmiech na jej obliczu, roztopić ewentualny lód jej serca. Jedną z najgorszych rzeczy, jakie można zrobić, komplementując mnie, to mówić to, co komuś się wydaje, że chciałabym usłyszeć. Nie ma fizycznej możliwości, by szybko rozgryźć, co sprawi mi przyjemność, więc nie warto sobie zadawać nawet trudu. Cenię komplementy szczere (nawet, jeśli sama ich nie podzielam), a od nieudolnych już wolę te banalne (nie każdy, mimo starań, potrafi być oryginalny). Kiedyś po rozstaniu z chłopakiem, jego przyjaciel pocieszał mnie, mówiąc:

jesteś naprawdę bardzo atrakcyjną kobietą. Przed powalczeniem o ciebie powstrzymuje mnie jedynie to, że mam swoje zasady – nie wiążę się z byłymi dziewczynami swoich przyjaciół. Jesteś prawie idealna. No, masz tylko trochę za duży nos.

– komplement popełniony przez przyjaciela mojego byłego partnera

Bardzo odważne słowa jak na człowieka, u którego stężenie czosnku w wydychanym powietrzu przekraczało wszelkie, nawet najbardziej liberalne, normy (choć jednak tłumaczy, co dokładnie miał do mojego nosa) i którego wolałabym nie dotykać nawet, gdyby od tego zależała przyszłość naszego gatunku. Pomijam już, że zasady bazujące na jakiejś źle pojętej lojalności to dla mnie odmienna galaktyka. To doświadczenie nauczyło mnie, by zerwanie kontaktów z jedną toksyczną osobą poszerzyć o jej najbliższe otoczenie.
Innym rodzajem męskich komplementów są te, odnoszące się do wnętrza kobiety, wypowiadane zanim zamieni się z nią więcej, niż kilka zdawkowych słów. Nawet, jeśli trafią w sedno, trudno – zwłaszcza kobietą będąc – nie nabrać podejrzeń co do ich szczerości. Ja od takiego właśnie pana, do którego wypowiedziałam jedynie: „mhm”, wysłuchując jego długich tyrad, nie bardzo wiem o czym, usłyszałam:

z głębokich, uduchowionych ludzi została jeszcze tylko pani, ja i… – tutaj dłuższa pauza – … jeszcze może z dziesięciu w Zakopanem

– tak zostałam jedną z (może) dwunastu

Specyficzny chyba-komplement usłyszałam też od pana z gazowni, do którego się wybrałam z moją – jednopalnikową zresztą – butlą z ulatniającym się bokiem gazem. Chodziło, jak się okazało, o zużytą uszczelkę.

– Pani jest mężatką czy jeszcze nie?
– Jeszcze nie.
– To szkoda, żeby taka dziewczyna wyleciała w powietrze.

– wybuchowy komplement pana z gazowni

Powszechnie wiadomo przecież, że mężatki mogą wylatywać w powietrze do woli, ale wolnych, faktycznie, trochę szkoda.
Spośród wszystkich nieudanych komplementów, jakie usłyszałam w życiu, mam jednak dwa zdecydowanie ulubione – oba autorstwa mojego przyjaciela, który nigdy nie to chciał powiedzieć.

Podczas sylwestra, oglądając Natalię Nykiel w telewizorze, ja:
– Kurczę, wszystkie te piosenkarki takie fit, chudziutkie, zgrabniutkie, czemu ja taka nie jestem?
– Przestań, przecież widziałaś Marylę Rodowicz!

oraz

Podczas jakiegoś paskudnego przeziębienia smarkając, kaszląc i naprawdę zupełnie ledwo mówiąc, głośno się zastanawiałam:
– Cierpię okrutnie… Myślisz, że na to się umiera?
– Tak, bo co chwila się słyszy, że ktoś umarł na przeziębienie!
– No, żeby niedaleko szukać, Prince na przykład zszedł na powikłania pogrypowe.
– Ale on był chudy! … tzn… ej no, nie to chciałem powiedzieć

P.S. A na deser pewien utwór muzyczny na temat – naprawdę warto wysłuchać (i obejrzeć) do końca 😉

Jak nie osiągnąć sukcesu

fot. Geo Dask

Praca nad moim ostatnim wpisem – recenzją książki „Odkryj w sobie psychopatę i osiągnij sukces” Kevina Duttona i Andy’ego McNaba – uświadomiła mi, że co prawda o sukcesie jako takim niewiele wiem, mam natomiast całkiem imponujące doświadczenie w nieosiąganiu go. Pomyślałam więc, że gdyby ktoś chciał przypadkiem pójść w moje ślady, warto przygotować dla niego krótki przewodnik.

1. Bądź sobą

To dosyć, przyznam, zaskakujące, ponieważ wszędzie słyszy się, że powinno się być sobą (jakby tak znowuż łatwo było sobą nie być) i że to w czymkolwiek pomoże, tymczasem ja właśnie w byciu sobą dopatruję się największego źródła swojego braku sukcesu. W kulturalny i grzeczny sposób, jednak zawsze mówię to, co myślę. Zauważyłam, że to rzadko kiedy podoba się pracodawcom. A tak naprawdę rzadko kiedy podoba się komukolwiek. U mnie nie wynika z potrzeby zwrócenia na siebie uwagi czy wyłamania się, tylko z bardzo głęboko we mnie zakorzenionego poczucia sprawiedliwości i wewnętrznej niezgody na to, co w moim odczuciu jest wobec kogokolwiek krzywdzące.
Zauważyłam też – z pewnym rozbawieniem – że moją coraz bardziej wyćwiczoną asertywność (zawsze mogłoby być lepiej, ale jestem już na dobrej drodze do wypowiadania słowa nie w sposób uprzejmy i pozbawiony zbędnych wyrzutów sumienia) najgorzej znoszą te same osoby, które najmocniej mnie zawsze namawiały do tego, by przestać przepraszać, że żyję. Kiedy przestałam, poczuły się urażone, co znacznie też obniżyło moje szanse na sukces w tych kontaktach. Z drugiej strony… ludzie przychodzą i odchodzą, a ze sobą musimy się męczyć od początku do końca, więc myślę, że uczynienie relacji z samym sobą najlepszą pod słońcem jest warte każdej ceny.

2. Nagraj płytę lub napisz książkę, której nikt nie będzie chciał wydać

O swoim przewodniku po greckiej wyspie Thassos już wielokrotnie wspominałam, więc nie będę się powtarzać. Wydawać by się mogło, że napisanie przewodnika po coraz bardziej uczęszczanej przez Polaków wyspie, o której nie powstała jeszcze żadna książka, to gotowy przepis na sukces. Nic bardziej mylnego. Wydawnictwa podróżnicze nie były tym tematem zainteresowane, a mnie ten stan rzeczy zaczął odpowiadać, bo oznaczał brak konieczności zmuszenia się do czegoś, czego szczerze nie znoszę – kompromisu. Napisałam książeczkę tak jak chciałam, wydałam ją jak chciałam, mając wpływ na każdy najmniejszy szczegół, no i udało mi się z nią trafić do jakiejś grupy odbiorców. Kiedy niektórzy z nich pisali do mnie, że są za nią wdzięczni, że z nią odkryli tę cudowną wyspę i że im towarzyszyła przez całe wakacje, była to dla mnie najcudowniejsza nagroda. Osobiście uznaję to za swój prywatny sukces, choć nie przełożył się on do tej pory na sukces komercyjny (no, może taki, że wyszłam z długów).
Działalnością, która natomiast pochłonęła bezpowrotnie takie kwoty, że mogłoby się okazać, że gdyby nie ona, to byłoby mnie stać na samochód (choć zawsze myślałam, że nie), jest wydawanie płyt. Choć jestem samowystarczalna – śpiewam, gram na fortepianie, sama nagrywam inspirujące mnie dźwięki, których używam w akompaniamencie, piszę piosenki (zarówno teksty jak i linie melodyczne oraz aranżacje) – jednak pozostaje kwestia wynajęcia studia oraz realizatora dźwięku, co nie jest tanią zabawą. Zawsze się jednak okazywało, że jeśli czegoś się bardzo chce (a płyty powstawały u mnie zawsze z głębokiej artystycznej potrzeby i silnego przekonania, że powstać muszą), to pieniądze jakoś się znajdują. Przy pracy nad ostatnią płytą dostałam za darmo studio od dyrektora Teatru Polskiego Radia – osoby, która dużo zawdzięczała mojemu tacie i która bardzo chciała mi pomóc. Był to piękny gest i być może tylko dzięki niemu udało mi się tę płytę nagrać. Dyrektor co prawda podjął jedną nieśmiałą próbę wpłynięcia na mój repertuar, ale szybko zrozumiał, że nie bardzo się do takich rozmów nadaję. Płyt jednak, w przeciwieństwie do książki, nie sprzedaję, bo mam silne przekonanie, że mało komu się spodobają (powoli dojrzewam do upublicznienia kilku na tym blogu, ale bardziej w ramach dowodu, że mam w swoich podejrzeniach rację). Czuję też, że w sztuce, którą sama cenię, nie o podobanie się chodzi, a prywatnie swoje płyty lubię. Przynajmniej kilka z nich.
Kiedy byłam młodsza, ludzie pytali mnie, czemu się nie wybiorę do jakiegoś talent show, by pokazać jak śpiewam i odnieść sukces. Głównie dlatego, że nie uważam, że siła mojej muzyki tkwi akurat w moim śpiewie – samo śpiewanie nie interesuje i nie porywa mnie na tyle, by się mu w całości oddać. Porywa mnie tworzenie całości – od początku do końca. Więc i stwarzanie piosenek, ale przede wszystkim stwarzanie większej formy, jaką jest płyta. Nie bardzo też pociąga mnie scena. Przez pewien czas miałam zespół, z którym nawet trochę koncertowałam, ale wykonywanie ileś razy tej samej linii melodycznej mnie zwyczajnie nudziło. Co innego, jeśli chodzi o moje występy z chórem gospel – śpiewałam w altach, więc zawsze byłam w samym środku niesamowitych harmonii i to rzeczywiście dawało mi przez jakiś czas radość. Jednak jestem zdecydowanie zwierzęciem studyjnym.
Teraz zresztą pracuję (długo już bardzo i z przerwami) nad najnowszą płytą, którą sama też realizuję w swojej własnej szafie. Mogłoby się wydawać, że praca z realizatorem dźwięku w studiu to sytuacja niemal intymna, jednak odczuwam gigantyczną różnicę między tamtą pracą a tą. Owszem, miałam wcześniej fenomenalnego reżysera dźwięku i doskonałe studio, a teraz mam fatalnego i masę swoich ubrań w tle (to akurat nie jest aż takie złe), jednak ta bezgraniczna wolność, jaką czuję, która pozwala mi robić absolutnie wszystko, bez żadnych ograniczeń, jest cudowna i uzależniająca! No, może oprócz tych technicznych ograniczeń – realizuję dźwięk, nie mając o tym najmniejszego pojęcia, ale to też bywa intrygujące, bo prowadzi mnie nie wiedza, lecz ciekawość.

3. Nie przesadzaj z ambicjami

Jestem absolutnie przekonana, że ambicje są przereklamowane i sama nigdy się nie uważałam za osobę przesadnie ambitną. Owszem, jeśli się czegoś podejmuję, mam potrzebę wywiązania się z tego najlepiej i najrzetelniej, ale nie wiązałabym tego z ambicją, a bardziej poczuciem przyzwoitości, odpowiedzialności, a także świadomością, że skoro się już za coś biorę i i tak muszę temu poświęcić energię, to lepiej poświęcić tę energię na zrobienie czegoś dobrze, niż na zrobienie czegoś średnio. To drugie rozwiązanie wydaje mi się po prostu głupie, a ja swoją energię bardzo szanuję.

4. Miej czas dla siebie

Może się zdarzyć – zwłaszcza, kiedy mam dużo pracy – że nie znajdę czasu dla czegoś lub kogoś, natomiast nie wyobrażam sobie być zbyt zajętą, by nie znaleźć czasu dla siebie. Nie mam oczywiście na myśli całodniowego pobytu w spa, lub jakichś niesłychanie czasochłonnych zabiegów mających na celu poprawienie mojego samopoczucia – mam na myśli wygospodarowanie choćby kilku minut na rozmowę ze sobą. Na zastanowienie się, czy to, co robię ma sens, kim tak naprawdę jestem, czy moje postępowanie odzwierciedla to, kim jestem, czy może właśnie nie. Taka refleksja wymaga wyciszenia i myślę, że brak czasu na wyciszenie jest katastrofą, niezwykle mocno wpływającą na nasze życie, choć często przekładającą się na materialny sukces.

5. Brak sukcesu z wyboru

Dorabianie do stanu rzeczy, który jest powszechnie uważany za mało atrakcyjny – jak np. bycie samemu – filozofii, że miało się na to jakikolwiek wpływ, że ów stan rzeczy jest z wyboru, nieustannie mnie śmieszy. Przecież świadomość, że nie chcemy się związać z pierwszym lepszym popaprańcem, którego nam podsunie życie, nie oznacza automatycznie, że chcemy być sami. Większość rozsądnych ludzi w dzisiejszych czasach woli być sama niż z kimś nieodpowiednim, ale nie oznacza to wyboru bycia samemu. No i podobnie jest z (moim) brakiem sukcesu. Nie twierdzę, że celowo wybieram alternatywną drogę kariery, która nie jest usłana sukcesami. Twierdzę, że jest jak jest, a to jak jest, całkiem lubię, bo czuję, że w moim życiu dominuje wolność, którą uważam za najważniejszą na świecie wartość, cenniejszą nawet od życia. Wyznawaną przeze mnie filozofię zresztą doskonale ujmuje jeden z moich absolutnie ulubionych cytatów filmowych (dotyczył sporu o eutanazję):

– Co to za wolność, która odbiera życie?
– Co to za życie, które odbiera wolność?

– film „W stronę morza”

P.S. A na deser, by osłodzić wszystkim ewentualny brak sukcesu, dołączam piosenkę z cudownej płyty Stanisława Sojki „W hołdzie mistrzowi”, zawierającej piękne aranżacje piosenek Czesława Niemena. Pewnie nikogo nie zdziwi, że zdecydowanie nie jest to mój ulubiony utwór z tego albumu.

„Odkryj w sobie psychopatę i osiągnij sukces” Kevin Dutton, Andy McNab

fot. Mariusz Stępień

tłumaczenie: Jan Wąsiński
wydawnictwo: Muza
rok wydania: 2016
oryginalny tytuł: The Good Psychopath’s Guide to Success

Czy psychopatą jest tylko ten, kto więzi w piwnicy bezbronne osoby, morduje z zimną krwią, gwałci, kopuluje ze zwłokami lub (i) je zjada? Oczywiście taki człowiek bez wątpienia jest psychopatą (psychiatrzy są akurat wobec tej tezy podzieleni, ale ja mocno w nią wierzę), jednak czy każdy psychopata zachowuje się tylko wg wyżej opisanych wzorców? Otóż nie. Stadia i przede wszystkim rodzaje psychopatii są różne i nie każdy psychopata musi posunąć się do złamania prawa (ani w ogóle nawet posiadać taką potrzebę), by nim jednak być.
Kevin Dutton, brytyjski pisarz i doktor nauk psychologicznych specjalizujący się w problematyce psychopatii, podczas jednego ze swoich projektów badawczych poznał Andy’ego McNaba – pisarza i byłego żołnierza sił specjalnych, uznawanego za legendę brytyjskich komandosów z SAS. McNab swoją osobowością idealnie potwierdzał tezę Duttona o istnieniu tzw. dobrych psychopatów, czyli ludzi, którzy co prawda są wyposażeni w ponadprzeciętną bezwzględność, odwagę i stanowczość, a których empatia jest niższa niż u innych, ale którzy jednak potrafią po pierwsze kontrolować natężenie tych cech, a po drugie nie są zdolni (ani chętni) do popełniania zbrodni. Bywają, owszem, np. patologicznymi kłamcami, jednak nie charakteryzuje ich żądza krwi czy pragnienie zrobienia komuś fizycznej krzywdy.
Nie sposób od razu nie zauważyć, że akurat komandosowi wyżej wymienione cechy życie ułatwiają, a nie utrudniają. (No, przynajmniej życie zawodowe.) I to też jest myślą przewodnią książki – Dutton, próbuje dowieść (za pomocą licznych eksperymentów przeprowadzanych na McNabie oraz poprzez publikowane rozmowy z nim), że umiejętność kontrolowania natężenia niektórych cech psychopatycznych (w którą źli psychopaci nie są niestety wyposażeni) może być kluczem do sukcesu zarówno w niektórych zawodach, jak i życiu codziennym. Twierdzi też, że każdy jest w stanie to w sobie wypracować, nawet jeśli psychopatą (choćby tym dobrym) nie jest, wymaga to jedynie odpowiedniego trenowania mózgu.
W książce w sposób bardzo lekki, zabawny i dowcipny obaj panowie opisują mechanizmy, które zachodzą w naszych głowach, porównując cechy osobowości (niektóre wyćwiczone) do konsoli z pokrętłami, które to my odkręcamy i zakręcamy wedle naszej własnej woli.
Wydaje mi się, że podczas lektury udało mi się odkryć w sobie psychopatę. Ciągle jeszcze natomiast pracuję nad osiągnięciem sukcesu…

Dla mnie każde wyzwanie jest mniej więcej takie samo. Zza militarnych linii przeciwnika przeniosłem się na front filmowy, a z planów bitewnych przestawiłem na biznesplany, niespecjalnie się nawet nad tym zastanawiając. Być może właśnie dlatego przychodzi mi wszystko tak łatwo: po prostu nie myślę o tym. Tak czy siak, nigdy nie miałem problemu z jakimiś problemami! Sądzę nawet, że to one boją się mnie. A opowiadam wam teraz o tym, ponieważ znam pewien powód mojego sukcesu. Mówiąc wprost: główny powód. Otóż wszystko zawdzięczam temu, że jestem psychopatą. Tylko spokojnie…! Dobrym psychopatą.

– Andy McNab „Odkryj w sobie psychopatę i osiągnij sukces”

Najbardziej irytujące błędy językowe 3

fot. Geo Dask

Ponieważ zamieszczone na tym blogu kilka miesięcy temu wpisy: Najbardziej irytujące błędy językowe i Najbardziej irytujące błędy językowe 2 spotkały się z bardzo ciepłym przyjęciem i dużym zainteresowaniem, a także otrzymałam kilka próśb o kontynuację tego tematu, postanowiłam potraktować to jako cykl i od czasu do czasu wrzucać kolejną irytującą piątkę błędów językowych, bo pierwotne założenie, że drażni mnie tylko pięć, było zdecydowanym niedoszacowaniem. (Tradycyjnie w tytułach podaję formy poprawne.)

1. Pierwszy stycznia

Niestety sporo użytkowników naszego języka ma ogromny problem z poprawnym wyartykułowaniem, który mamy dzień miesiąca, choć już w słowach „dzień miesiąca” (nie zaś „dzień miesiąc”) czai się podpowiedź.

pierwszy styczniapierwszy styczeń

W sformułowaniu pierwszy styczeń, pierwszy odnosi się tylko i wyłącznie do tego, o którym z kolei styczniu mówimy, nie zaś o którym jego dniu. Poprawne będą więc oba te zdania:

To pierwszy styczeń w moim życiu, który spędzam pod palmami.

Dziś pierwszy stycznia, a ja się wygrzewam pod palmami!

Warto też pamiętać, że zdecydowanie rzadziej liczymy miesiące niż ich dni.

2. Kilka deka

Najprostszym sposobem na podniesienie sobie ciągle zbyt niskiego ciśnienia, jest dla mnie udanie się w sklepie spożywczym na stoisko z nabiałem lub wędlinami i posłuchanie, jak ludzie proszą o dowolną liczbę dekagramów jakiegokolwiek produktu.

pięć dekapięć deko

Słowo deka to nieodmienny rzeczownik w rodzaju nijakim. Prawdopodobnie z uporem wstawiane na końcu -o bierze się z pewnego podobieństwa do słowa kilo, również oznaczającego jednostkę masy. Jednak jeśli użyjemy pełnego wyrazu, szybko zauważymy skąd w słowie kilo bierze się na końcu -o i dlaczego słowo deka zakończone jest samogłoską -a:

kilogramy
dekagramy

Poprawny więc będzie następujący dialog:

– Poproszę czterdzieści deka sera w kawałku.

– Oj, oj, pięć kilo mi się ukroiło – może być?

Jeśli mamy ciągle problem z poprawną formą słowa deka, zawsze możemy je zastąpić słowem dekagram.

3. Pomarańcza

Wstrętny i odrażający twór, jakim jest pomarańcz, figurujący w karcie dań w jeszcze ciągle niestety wielu restauracjach, mający w założeniu określić owoc, który jest składnikiem sałatki lub z którego dostaniemy sok, to coś, co mi natychmiast odbiera apetyt. Co prawda od czasu, kiedy się zatrułam wódką z sokiem pomarańczowym, kompletnie odstawiłam ten sok (wódka by mi tego nigdy nie zrobiła!), jednak i tak niesmak po lekturze menu pozostaje.

pomarańczapomarańcz

Warto równocześnie pamiętać, że formę żeńską – pomarańcza – ma owoc i drzewo, które ten owoc daje, jednak pomarańczem nazwiemy kolor tegoż.

Poprawne będą więc zdania:

Pomarańcz jej bluzki sprawiał, że wyglądała jak fragment drogowego pachołka.

Pomarańcza jest moim ulubionym cytrusem.

W tym miejscu gorąco apeluję do osób odpowiedzialnych za tworzenie kart menu – dbajcie o poprawność językową!

4. Półtorej kromki, półtora chleba

Kolejnym trudnym słowem jest liczebnik półtora w swojej żeńskiej i męskiej formie. Z jakiegoś powodu część z nas zapomina o rodzajach w języku polskim i sadzi jak leci wszędzie albo półtorej, albo półtora, nie zważając, o czym tak naprawdę mówi i której formy domaga się to, czego jest półtora. A zasada jest prosta – panie na prawo, panowie na lewo. Jeśli mówimy o czymś, co ma rodzaj żeński (jak kromka, szklanka), to jest jej półtorej, jeśli zaś o czymś, co ma rodzaj męski (jak chleb, baniak), to jest go półtora.

półtorej kromki półtora kromki

półtora chleba półtorej chleba

Poprawne więc będą zdania:

Te siedzenia w autobusach miejskich tuż za kierowcą są na półtorej osoby!

– Więc macie dwa samochody?
– No, ten nowy to smart, więc można powiedzieć, że mamy półtora samochodu.

5. Witam

Ze słowem witam jest trochę mniej jednoznacznie, ponieważ błędem nie jest oczywiście ono samo; raczej użycie go w niewłaściwym kontekście to pewna niestosowność, która irytuje mnie wielce. Niestety zdecydowana większość naszych rodaków, co stwierdzam nie bez smutku, jest kompletnie pozbawiona wrażliwości i świadomości językowej. Wracając jednak do witania,

wita gospodarz, a nie gość!

Zarówno w kontaktach osobistych, jak i wirtualnych. Na przykład na tym blogu to ja jestem gospodarzem. Mogłabym więc w tekście wprowadzającym użyć sformułowania witam (nie robię tego, bo mam alergię na to słowo, ale mogłabym i byłoby to poprawne). Jednak jeśli ktoś wyśle do mnie wiadomość zaczynającą się od witam, istnieje szansa granicząca z pewnością, że na nią nie odpowiem i odbiorę to jako zachowanie nieeleganckie. Co prawda wiem, że rzadko wynika ze złej woli, a częściej z niewiedzy, jednak to ciągle marne usprawiedliwienie.
Spotkałam się kiedyś z ogromnym zdziwieniem,

jak w takim razie rozpoczynać maile i listy?!

– ogromne zdziwienie, z jakim się spotkałam

Choć chyba zdziwienie było jeszcze większe, kiedy na to pytanie odpowiedziałam. Sama zawsze zaczynam oficjalne maile i listy słowami:

Szanowna Pani/Szanowny Panie/Szanowni Państwo

– nagłówki maili i listów oficjalnych

Kiedy natomiast koresponduję z kimś (np. w pracy) dosyć często i korespondencja przestaje być bardzo oficjalna, jednak ciągle osoba, do której piszę nie jest mi bliska (droga czy kochana), zaczynam od zwykłego dzień dobry, a następne wiadomości tego dnia pozbawiam nagłówków, odwołując się bezpośrednio do treści maila, na który odpowiadam (np. dziękując).
Więcej na ten temat przeczytamy w Poradni Języka Polskiego PWN.

P.S. A na deser dołączam kolejny cudowny obrazek Marka Raczkowskiego – co prawda nie jest bezpośrednio związany z żadnym z omawianych tu błędów językowych, jednak jakoś mi się skojarzył ze wspomnianym brakiem językowej wrażliwości u większości społeczeństwa 😉

rys. Marek Raczkowski

PRZECZYTAJ RÓWNIEŻ:

Stanisław Dróżdż „Samotność”

Stanisław Dróżdż, „Samotność”, 1967

[Poniższy tekst jest fragmentem mojej pracy magisterskiej pod tytułem:Co Dróżdż mógł mieć na myśli, czyli o odrębnej rzeczywistości tekstu w twórczości Stanisława Dróżdża…”. Bardzo chciałam na swoim blogu przybliżyć sylwetkę tego niesamowitego, wciąż nie dość znanego artysty oraz jego poruszające prace.]

„Samotność” Dróżdża w nieprawdopodobnie prosty sposób przedstawia złożony problem. Na czarnym tle widzimy wycinek nieskończonej ilości białych jedynek (zapisanych jako liczby – „1”).  Ujął mnie sposób powiedzenia po raz kolejny tej samej (jakże prawdziwej, ale też jakże banalnej) tezy będącej paradoksem: że człowiek potrafi się czuć najbardziej samotny, będąc w tłumie. Zabawne jednak, że kiedy o tym mówimy, mówimy z pozycji tej jednej samotnej w tłumie osoby. Raczej nie rozmawiamy o samotności, rozmawiamy o samotnym.
Dróżdż narzuca nam nową perspektywę (już nazwa obrazu sugeruje obiektywizm w ujęciu problemu – nie „samotny”, lecz „samotność”). Proponuje oderwanie się od pojedynczej samotnej jednostki i spojrzenie na nią i na tłum. Tłum, w którym nagle zaczynamy dostrzegać drugą i trzecią i dziesiątą i dwudziestą ósmą taką samą samotną jednostkę. Czym więc jest tłum? Szarą, bezpłciową, bezuczuciową masą, w której nikną wrażliwsze, samotne dusze, czy może sytuacją, w której zaczynamy stawać się tacy sami? Tak samo samotni.
Ciekawe jest też „1” w roli samotnej/ego. Kiedy czujemy się na świecie sami, ta jedynka przytłacza swoim brakiem pary. Trójka może przytłoczyć z innego powodu, ale tylko jedynka może naprawdę zmiażdżyć.
Tytuł „Samotność” pozornie wyklucza taką drogę interpretacyjną, ale patrząc na ten obraz, widzę także przypomnienie o tym, że sami o sobie stanowimy, jesteśmy odrębni. W każdej relacji, w każdym zetknięciu z drugim człowiekiem – odpowiedzialność za siebie bierzemy my sami. Co się z tym poniekąd wiąże, nasza odrębność sprawia też, że pewne nasze myśli nigdy nie będą zrozumiałe dla kogoś spoza naszej głowy. To także może potęgować nasze poczucie samotności.
Temat bardzo trudny, bardzo ważny. Z samotnością tak trudno się przecież rozstać. Bez niej ciężko budować muzyczne przestrzenie (jeśli jest się muzykiem). Ona nie jest jednoznaczna. W ogóle słowo „samotność” samo w sobie nie jest nacechowane negatywnie. Jednak nadajemy mu takie znaczenie – łączymy je przeważnie z tonem współczucia.
Żyjemy w czasach, w których powszechnym staje się zjawisko singli. Osobliwe jest to, że zapożyczamy z angielskiego słowo „single”, żeby znaczenia polskich „samego”, „niezamężnej/nieżonatego” czy też „samotnego”  były, jeśli nie nacechowane pozytywnie, to w najgorszym wypadku neutralne. Tak bardzo boimy się głębi, jaką niesie ze sobą słowo „samotność”? Czy naprawdę musimy je spłaszczyć, ograniczając jego zasób znaczeniowy jedynie do relacji uczuciowych, a raczej ich braku?
Dosyć dziwne wydaje mi się często i z dumą wypowiadane przez singli zdanie: „jestem sam, ale nie jestem samotny”.  Pominę zjawisko naciągnięcia rzeczywistości sformułowaniem sam z wyboru. Fakt bycia samemu czasem rzeczywiście może – choć nie musi – być smutny lub wstydliwy, ale do tego świadoma rezygnacja z własnej, naturalnej dla każdego, samotności wydaje mi się masochizmem.
Można na obraz spojrzeć jeszcze inaczej i spytać:

[…] co oznacza plansza wypełniona jedynkami (Samotność)? Pojedynczość każdego istnienia, ale i to, że kiedy wypowiadam się jako ja, wypowiadam się zawsze w pierwszej osobie liczby pojedynczej. Ludzie są jednostkami, ale plansza Dróżdża jest szczelnie wypełniona jedynkami. Czy jest to znak siły jednostek czy ich słabości? A może obraz siły bezsilnych, którzy trwają w swoich jednostkowych przekonaniach odporni na zbiorowe mity, na wszystkie odmiany liczby mnogiej, choćby nawet miała to być jej pierwsza osoba, czyli my?

– Grzegorz Dziamski,  „Stanisława Dróżdża gry z językiem” z katalogu „Stanisław Dróżdż. Początekoniec”… op. cit.

Czy obraz Dróżdża przygnębia? W moim odczuciu jest, jak wszystkie jego dzieła, pewną propozycją zobaczenia problemu – propozycją odartą z niepotrzebnych emocji, patetyczności, grozy lub komizmu. Propozycją, która przyjmuje różne punkty widzenia. (A jako naród, którego nie uczono nigdy rzetelnej, spokojnej dyskusji na racjonalne argumenty, bardzo potrzebujemy takie dyskusje obserwować – muzeum jest także dobrym na to miejscem.)
Samotność pomaga się nam określić – i poza związkiem i w nim. W związku może nawet tym bardziej. To nasza prywatna przestrzeń, która przypomina nam o tym, kim jesteśmy, co jest ważne. Pomaga nam się także oczyścić. Jak śpiewała Krystyna Prońko:

Z samotności
tej największej ,
z której przyszedł człowiek,
wymyślono ogień,
koło oraz kości do gry.
Z samotności tej,
z której nikt nas dotąd
nie uzdrowił.[…]

– Andrzej Mogielnicki „Z samotności”

(Kości do gry też w przypadku Dróżdża nie są tutaj bez znaczenia…)

Tę złożoność samotności  Dróżdż cudownie ujmuje, pisząc biało na czarnym. Używając jedynie tych dwóch kolorów w swoich pracach daje nam znać o tym, że będzie konkretnie, że będzie czysto i skromnie. Jednak umieszczenie czegoś czarno na białym nawet w języku funkcjonuje jako bardzo jasne i przejrzyste sformułowanie myśli. Z czarnym na białym raczej się nie dyskutuje. Czarne na białym przyjmuje się przeważnie do wiadomości. Mam wrażenie, że obrazy Dróżdża na białym tle stanowią bardziej opis świata, który jest. Jednak w kilku dziełach, gdzie wykłada nam biało na czarnym, artysta dotyka spraw jeszcze mniej jednoznacznych niż świat, który jest…

Ja chcę!

fot. Geo Dask

Wolnoć, Tomku, w swoim domku

– Aleksander Fredro „Paweł i Gaweł”

jak w  wierszu Fredry odpowiadali sobie sąsiedzi (Gaweł Pawłowi i Paweł Gawłowi), kiedy jeden zwracał uwagę drugiemu na to, że jego zachowanie zakłóca mu spokój. Wierszyk, którego morałem co prawda był wniosek, że jak ty komu, tak on tobie, idealnie odzwierciedla niepokojącą mnie w sferze publicznej tendencję ostatnich lat. Nie wiem nawet dokładnie kiedy, ale ludzie w masie w pewnym momencie poczuli się niebywale swobodnie i zaczęli się zachowywać, jakby „swoim domkiem” była – jak u ślimaka – po prostu najbliższa przestrzeń wokół nich (w promieniu, powiedzmy metra), nie zważając na to gdzie faktycznie się znajdują i na panujące jeszcze jakiś czas temu normy zwane dobrymi obyczajami, czy dobrym wychowaniem, ewentualnie podstawami kultury osobistej.
Wydaje mi się, że wszystkie te rzeczy, które są dziś dla mnie w zachowaniu bliźnich w sferze publicznej niepojęte, wynikają z bardzo w gruncie rzeczy prymitywnej postawy: ja chcę!, którą o ile jestem w stanie zrozumieć u dziecka, o tyle szokuje mnie u osób dorosłych.

1. Odzienie

O odpowiednich i nieodpowiednich strojach do filharmonii czy opery już pobieżnie pisałam w tekście „Naturalne (instagramowe) piękno”, ale prawdziwą zmorą w miesiącach letnich są… polskie ulice. Na ogół spoceni panowie w żonobijkach lub – jeszcze smaczniej! – topless paradują Krupówkami, wstępując nierzadko również w tym samym (braku) stroju do kawiarni, sklepów czy biur (piszę z doświadczenia własnego, ale wiem, że w innych turystycznych częściach naszego kraju sprawa przedstawia się niestety podobnie). Panie, których lata beztroskiej młodości upłynęły już jakieś dwie dekady temu, prężą swoje zwiędnięte dekolty w pełniejszej, niż by się chciało, krasie. Nadprogramowe (wg wskaźnika BMI) kilogramy przedstawicieli obydwu płci są na ogół dumnie prezentowane, podkreślającymi każdą fałdę tłuszczu koszulkami (nieraz spod nich wystając) czy wyjątkowo obcisłymi leginsami, których nie zakrywa żadna luźniejsza tunika. Na górskich szlakach panie potrafią paradować w bieliźnianych koronkowych biustonoszach, a do zabytkowych (ale jednak…) kościołów panowie nie zdjąć nakrycia głowy, o wypluciu gumy do żucia, czy wyłączeniu telefonu nie wspominając. Sama byłam świadkiem sytuacji, w której w bardzo ekskluzywnym hotelu pan zszedł na śniadanie… w samym szlafroku, „bo akurat był wcześniej na basenie”.
Wydawać by się mogło, że kwestia odpowiedniego ubioru w przestrzeni publicznej nie stanowi jakiejś wiedzy tajemnej. Zwłaszcza, że – pomijając kościoły czy niektóre bardziej eleganckie restauracje – nie istnieje jakiś ustalony dress code obowiązujący na ulicy. Jednak to, że nie istnieje dress code  i że jest dowolność, nie oznacza wcale, że nie ma wokół nas innych ludzi, których może wcale aż tak nie rozczulać nasza wyeksponowana tkanka tłuszczowa czy nagie fragmenty ciała, które sami uwielbiamy.
Reasumując, wydaje mi się, że dobrze siebie lubić, ale wychodząc na ulicę warto przy doborze garderoby kierować się nie tylko tym, co się chce, ale również bardzo szeroko pojętym estetycznym dobrem pozostałych uczestników ruchu drogowego.

2. Fizjologia

Do jakiegoś momentu wydawało mi się też, że jest zgodność między reprezentantami wszelkich środowisk co do tego, że potrzeby fizjologiczne załatwia się w wyznaczonych do tego, odseparowanych od oczu innych ludzi miejscach. Jakież było więc moje zdziwienie na reakcję grupy (wykształconych) osób na zamieszczenie przez kogoś na portalu społecznościowym artykułu o pijanej rodaczce, która podczas lotu do Anglii, kiedy toaleta była nieczynna z powodu tankowania, postanowiła… oddać mocz na podłodze. Sama sytuacja jest dla mnie tak wstrząsająca, że nie chcę się nad nią rozwodzić, jednak zaszokowała mnie reakcja większości komentujących. W pierwszym momencie wyparcie faktu, że kobieta była pijana (bo… rodaczka? bo… kobieta?) – „nie wiemy jak było, może była chora, może miała problemy z pęcherzem”. W drugim, sugerowanie, że wszystkiemu jest winna obsługa samolotu, która nie pozwoliła skorzystać z toalety (zamkniętej na krótki czas tankowania, podczas lotu trwającego tylko 2 godziny…) i „nie zaproponowała innego rozwiązania”. I zaczęłam się zastanawiać, czy dorosłemu człowiekowi naprawdę trzeba „proponować inne rozwiązania” (osoby z chorymi pęcherzami raczej o swojej chorobie wiedzą i mają do dyspozycji różne możliwości, od leków po pieluchy, a w jakichś nagłych i niespodziewanych przypadkach jest pewne, być może mało komfortowe, ale jednak dyskretne rozwiązanie, które wymaga jedynie uprzejmego zwrócenia się do obsługi lotu z prośbą o kubeczek). Nie wszystko jestem sobie w stanie wyobrazić (może dobrze), wiem natomiast, że nie ma sytuacji, w której nie dałoby się zachować dyskretnie i choćby z resztkami klasy.
Przy okazji tej dziwnej dyskusji zrozumiałam, że jakieś normy i zasady się przesunęły. Każdy był zgodny co do tego, że wyżej opisane zachowanie było obrzydliwe, ale już nie każdy był zgodny co do tego, że chamstwa i prostactwa nie wolno usprawiedliwiać i dawać mu przyzwolenia, bo zaczyna się wtedy panoszyć. Cóż, pani chciała, pani zrobiła, a co!

3. Dzieci

Nie sposób, czytając o tym, że ktoś chce i to najlepiej chce już, nie pomyśleć o dzieciach, które na ogół, zanim się nie nauczą, że można inaczej, tak właśnie funkcjonują – nie umieją czekać, nie znoszą odmowy i domagają się, by wszystkie ich potrzeby zostały zaspokojone od razu. Tak działa człowiek we wczesnym stadium rozwoju. Z przykrością jednak obserwuję, że coraz więcej dorosłych ludzi się do tego stadium cofa. A kiedy ci ludzie mają dzieci, nie umieją pokazać im kolejnego etapu rozwoju, gdyż sami na niego nie weszli (albo weszli kiedyś, ale z jakichś niezrozumiałych przyczyn zdecydowali się z niego zrezygnować).
Cała uciążliwość związana z obecnością dzieci w restauracjach nie polega przecież na tym, że komukolwiek przeszkadza sam fakt, że ktoś przyszedł do restauracji z dzieckiem (choć znam kilka dużo ciekawszych miejsc na spędzenie czasu z maluchem, niż restauracja). Chodzi o to, że dzieci się szybko nudzą i zaczynają ostentacyjnie zwracać na siebie uwagę (krzycząc czy biegając) – nie ma problemu, jeśli rodzice są czujni i reagują, w ostateczności wychodzą ze swoją pociechą, by nie zakłócała spokoju innych (niektóre dzieci – choć to rzadkość – są w sferze publicznej wyjątkowo grzeczne, więc można, jak się okazuje, im to z powodzeniem wpoić). Problem pojawia się wtedy, kiedy trafimy na rodziców, którzy chcą przyjść do restauracji (czy kościoła) z dzieckiem bez ponoszenia tego konsekwencji, a dziecko z kolei chce sobie pobiegać i pokrzyczeć. I tak jedno pokolenie egoistów chowa kolejne pokolenie egoistów. No i – żeby była jasność – nie ma nic dziwnego w tym, że małe dzieci nie umieją brać pod uwagę dobra otaczających ich ludzi. Jest to ich prawo wynikające z wieku i etapu rozwoju, na którym są. Jednak niepokoi, kiedy ten poziom niedużo różni się od tego, który reprezentują ich rodzice, którzy…. chcą.

4. Intymność

Do teraz nie jestem w stanie zrozumieć czemu temat publicznego karmienia piersią jest tak niesłychanie kontrowersyjny, szokujący i wręcz dzielący naszych rodaków równie mocno, co przyznanie się do swoich politycznych preferencji. Samo wspomnienie o publicznym karmieniu piersią to właściwie recepta na nieprzyjemną, pełną jadu i agresji dyskusję, która nigdy donikąd nie prowadzi. Zadziwiają mnie sztandarowe argumenty zaangażowanych obrońców publicznego karmienia piersią: że nie można dziecka głodzić, że naga pierś karmiąca jest zupełnie inną piersią, niż ta „seksualna” (zupełnie jakby jedna rzecz nie mogła mieć kilku niezależnych od siebie funkcji, znowu ta upiorna pułapka albo, albo) lub że – to mój ulubiony argument – przecież karmienie nie jest obrzydliwe.
Takie rozumowanie interlokutora rzeczywiście zamyka możliwość porozumienia, bo świadczy o zupełnie innej wrażliwości i wyczuciu. Przestrzeń publiczna jest przestrzenią wspólną, więc oczywiście wszelkie czyny „obrzydliwe” nie są w niej z pewnością mile widziane, jednak nie jest też miejscem na czyny wyjątkowo piękne (jak seksualna bliskość czy namiętne pocałunki), które są jednak intymne. Publiczne karmienie mnie krępuje, bo uważam je za akt intymny, w którym naprawdę nie mam ochoty uczestniczyć, mimo że i matka i dziecko akurat chce… Moją największą traumą z tym związaną była sytuacja, w której pani w karczmie, w której się stołowałam, z powodu braku miejsc zapytała, czy się może do mnie dosiąść, bo „musi nakarmić synka” – oczywiście się zgodziłam, synek miał na oko cztery latka, pani niosła rosół, więc do głowy mi nie przyszło, że siadając naprzeciwko mnie niespodziewanie wyjmie pierś i przystawi do niej tego wyrośniętego chłopca – to był pierwszy raz, kiedy nie dojadłam swojego obiadu i rzeczywiście względy estetyczne w tym wypadku przeważyły nad tymi związanymi z intymnością.
Z drugiej strony wspomniane już namiętne pocałunki – tak przecież piękne z naszym własnym udziałem, nawet wzruszające nas czasem na filmach, w otaczającej nas przestrzeni mogą po prostu peszyć i sprawiać, że nie czujemy się komfortowo, będąc ich mimowolnymi obserwatorami. Z moich własnych doświadczeń, niedawno miałam tę wątpliwą przyjemność oglądać parę, która co kilka minut całowała się namiętnie podczas… kupowania wycieczki do Oświęcimia… Cóż, państwo chcieli. Ta część mnie, która jest żywo zainteresowana zjawiskiem nekrofilii, była nawet dosyć rozbawiona.

5. Wspólna przestrzeń egocentryków

Podsumowując, chyba największym problemem jest to, że w każdym z nas z natury (co jakoś koryguje oczywiście dobre wychowanie) drzemie egocentryk przekonany, że otaczający go świat jest nim przejęty. Tymczasem świat ma nas, mówiąc kolokwialnie, w nosie. Przestrzeń publiczna natomiast skupia całe zastępy ludzi całkowicie różnych, w całkowicie innych stanach, o całkowicie innych problemach. I tak na jednej ulicy, na jednym placu czy w jednym parku będzie i młoda mama, przekonana, że jej macierzyństwo jest w centrum wszechświata i ten powinien się do niego nagiąć, i ktoś, kto stracił dziecko, jest po nim w żałobie i nie może znieść samego widoku maluchów, które doprowadzają go do łez (lub dowiedział się, że nigdy własnego dziecka mieć nie będzie i jego świat runął), i ktoś, kto jest nałogowym palaczem i nie przyjmuje do wiadomości, że komuś jego nikotynowy dym może przeszkadzać, i ktoś, kto jest ciężko chory i dla kogo ten dym będzie jeszcze bardziej niebezpieczny. Przykładów można mnożyć i mnożyć. Sama, kiedy byłam w żałobie, nie mogłam znieść, że ludzie w przestrzeni publicznej się cieszą i śmieją, choć równocześnie miałam pełną świadomość, że to głupie, bo moja żałoba jest moją żałobą. Ja chcę być smutna, chcę ją należycie przeżyć i mogę to robić tylko we własnym zakresie, ale nie mam wpływu na to, co dzieje się dookoła mnie. W miarę możliwości starałam się zresztą z tego powodu od przestrzeni publicznej stronić.
Wydaje mi się, że taka świadomość, że oprócz nas są też inni ludzie, w skrajnie innej sytuacji (fizycznej, emocjonalnej) i zapomnienie na chwilę czego się chce, może nas odsunąć od tego wrodzonego egocentryzmu i dać coś wartościowego – odrobinę wrażliwości na drugiego człowieka.

„Praktyczno-sentymentalny przewodnik po Thassos” manNip

fot. Kaloudis Basilis

rok wydania: 2012

Nie zamierzam oczywiście recenzować swojej własnej książki, bo byłoby to grubą przesadą, jednak pomyślałam, że warto w jednym miejscu opisać historię jej powstania zarówno dla tych, którzy ją posiadają i lubią, jak i tych, którzy się wahają, czy ją nabyć. Troszkę już o tym wspominałam na blogu wcześniej, ale ponieważ Czytelników przybywa, napiszę o tym jeszcze raz.
Po raz pierwszy pojechałam (tak, „pojechałam”, autobusem… podróż trwała prawie 30 godzin…)  na Thassos w 2008 roku i momentalnie zakochałam się w tym miejscu. Wyspa – oprócz niewiarygodnej urody (jest nazywana szmaragdową i najbardziej zieloną ze wszystkich greckich wysp) – ma zdecydowanie magiczne właściwości i mocno uzależnia. Każdy, kto tam choć raz był, na pewno zrozumie o czym mówię. Ona wzywa. Wzywa do powrotu i niezwykle ciężko się temu oprzeć. Kolejne moje wakacje były już dłuższe i bardziej intensywne. Więcej w ich trakcie zwiedziłam i wiedziałam już, że Thassos jest moim miejscem na ziemi. Wtedy zawiązałam też mnóstwo znajomości i przyjaźni z lokalną (grecką oraz angielską) społecznością.
Na kolejny swój przyjazd nie byłam w stanie czekać do kolejnych wakacji, więc zafundowałam sobie Boże Narodzenie u przyjaciół na wyspie – która, co warto zaznaczyć, poza sezonem letnim jest kompletnie nieturystyczna i na którą zdecydowanie trudniej wtedy dotrzeć. Od wtedy do teraz byłam na Thassos o każdej porze roku i w każdym z jego dwunastu miesięcy. Właściwie przyjeżdżałam tam, kiedy tylko mogłam. Jesienią i zimą pomagałam w zbiorach oliwek czy przywożeniu drewna na opał oraz pracowałam jako kucharka dla zbierających oliwki. Natomiast podczas jednego sezonu letniego udało mi się być rezydentką w dwóch polskich biurach podróży, barmanką w greckim beach barze z funkcją sprzątania plaży i toalet oraz kelnerką w świetnym przyhotelowym barze, którego główną klientelą byli Anglicy. Te wszystkie prace wykonywałam podczas jednego szalonego sezonu, kiedy przyjechałam z turnusem na dziewięć dni, a zostałam… cztery miesiące!
Jedyne, czego ciągle mi brakowało, to jakiegoś porządnego przewodnika po Thassos w języku polskim, który byłby krótki, acz treściwy, poręczny i przede wszystkim rzetelny.  Będąc przez chwilę rezydentką i mając styczność z rezydentami z innych biur podróży, którzy polecali klientom najdroższe wypożyczalnie samochodów jako „jedyne bezpieczne”, czy twierdzili, że:

rzeźbiarz Vagis był takim greckim Nikoforem

lub że

słowo „αλυκή” we współczesnej grece nie istnieje

– dlaczego to takie zabawne, dowiecie się z mojego „Praktyczno-sentymentalnego przewodnika po Thassos”

zrozumiałam, że wiedza, którą zdobyłam, pomieszkując na wyspie i rozmawiając z wieloma jej mieszkańcami, nie jest wcale aż tak ogólnodostępna, jak myślałam. Wiedziałam już wtedy, że jeśli marzy mi się dobry przewodnik, to muszę go napisać sama. I w ten sposób powstało, w 2012 roku, moje długo wyczekiwane i dopieszczane dziecko – „Praktyczno-sentymentalny przewodnik po Thassos”. Ponieważ ani pewne cenione wydawnictwo podróżnicze, do którego się zgłosiłam, nie było tą pozycją zainteresowane, ani ja na jakimś etapie pracy już nie bardzo wyobrażałam sobie ingerencję osób trzecich (nawet grafikowi nie zostawiłam zbyt dużo swobody) w ten przewodnik, postanowiłam zrobić wszystko starą, wypróbowaną metodą, czyli własnym sumptem – od projektu graficznego, przez okładkę (na której moje własne zdjęcie, moich własnych rąk, mojego własnego pomysłu), oczywiście własny tekst i maleńki polsko-grecki słowniczek na końcu, po wszystkie zdjęcia, na których starałam się uchwycić Thassos nieznane, zaskakujące, w różnych porach roku. Efekt, ku mojej ogromnej radości, spotkał się z bardzo życzliwym przyjęciem innych miłośników Thassos, a także tych, którzy dopiero z moją książeczką zaczęli swoje odkrywanie tej pięknej wyspy.
Wszystkich gorąco zachęcam do lektury! 😉

PRAKTYCZNE INFORMACJE O PRAKTYCZNO-SENTYMENTALNYM PRZEWODNIKU:

format: A5
liczba stron: 48 (31 stron litego tekstu, 17 stron z unikalnymi zdjęciami)
okładka: usztywniona, laminowana
co książka zawiera: spis treści, opis historii Thassos, informacje dotyczące poruszania się po wyspie oraz dostania się z niej na ląd, opis przemysłu na wyspie, szczegółowy plan wycieczki dookoła Thassos z omówieniem wszystkich miejscowości po drodze (wycieczka jest podzielona na rozdziały), szczegółowy plan wycieczki w głąb wyspy, informacje archeologiczne, zdjęcia oraz mini słowniczek polsko-grecki

POWIĄZANE WPISY O THASSOS MOJEGO
AUTORSTWA:

Przewodnik po Thassos
Kup teraz!baner Przewodnika po Thassos

„Na plaży Chesil”

scenariusz: Ian McEwan
reżyseria: Dominic Cooke
gatunek: melodramat
produkcja: W. Brytania
rok powstania: 2018
oryginalny tytuł: On Chesil Beach

pełny opis filmu wraz z obsadą

Nie jestem romantyczką w tradycyjnym rozumieniu tego słowa. Filmy o trudnej miłości, podczas oglądania których muszę być zaopatrzona w pudełko chusteczek, na ogół zawierają albo wątek kanibalistyczny, albo nekrofilski, ewentualnie pedofilski, a najchętniej kombinację ich wszystkich naraz. Zaskoczyła mnie więc moja własna reakcja na brytyjski melodramat „Na plaży Chesil”, który mnie najzwyczajniej w świecie wzruszył i doprowadził do łez, mimo że to prosta historia miłości normalnej heteroseksualnej pary. Czy jednak na pewno?
Przede wszystkim film ten – dosyć teatralny –  jest ekranizacją powieści Iana McEwana (autora scenariusza), której nie czytałam, w związku z czym nie mogę się do niej w swojej recenzji w żaden sposób odnieść. Nie ma też we mnie stuprocentowego przekonania, że to naprawdę dobry film. Jest w nim jednak coś, co mnie urzekło. Przede wszystkim chyba zdjęcia, które są prawdziwym arcydziełem.
Choć dziś strasznie trudno to sobie wyobrazić, Wielka Brytania w latach 60. ubiegłego wieku (kiedy The Beatles dopiero zaczynają swoją karierę) pod względem obyczajowym była jakby zastygła w czasach wiktoriańskich. Poznajemy przybyłą do małego hoteliku, uroczo położonego w pobliżu cudownej plaży Chesil, parę nowożeńców – Florence (w tej roli znakomita Saoirse Ronan) i Edwarda (Billy Howle). Powiedzieć, że ich wspólna kolacja przed nocą poślubną jest niezręczna, to nic nie powiedzieć. Miałam nieodparte wrażenie, że obserwuję ludzi, których małżeństwo zostało zaaranżowane przez osoby trzecie, którzy są przy sobie niewiarygodnie spięci, którzy nie czują się ze sobą swobodnie i dobrze. Jednak częste retrospekcje zdają się zupełnie przeczyć temu, by było tak między nimi zawsze. Powoli dowiadujemy się o tym, jak para się poznała, jak zaczęło rozkwitać jej uczucie. Widzimy ciepłą, wrażliwą, dobrą, inteligentną i bardzo ambitną młodą skrzypaczkę, którą rozkochuje w sobie oryginalny, delikatny, błyskotliwy, zabawny, również inteligentny i wrażliwy student historii. Mimo że dzieli ich pochodzenie społeczne (ona z bogatej rodziny tzw. wyższych sfer, on z biedniejszej), znajdują szybko wspólny język. Wbrew zresztą wielu recenzjom, które czytałam, różnice między nimi nie wydają mi się być aż tak znaczące. Ojciec Edwarda jest dyrektorem szkoły, matka artystką (niestety ciężko chorą), sam Edward doskonale sobie na studiach radzi, ma ambitne plany dotyczące swojej zawodowej przyszłości. W niemal każdej scenie podczas retrospekcji czuć wyraźnie więź między tymi dwojgiem – brak napięcia, tak trudnego do zniesienia podczas kolacji poprzedzającej noc poślubną. Widzimy parę, która się ze sobą śmieje, która spędza ze sobą dużo czasu, która ze sobą rozmawia. Okazuje się jednak, że spustoszenie, jakiego owe wiktoriańskie czasy, w których Wielka Brytania zdała się zastygnąć w kwestiach obyczajowych dokonało we Florence, stało się – tuż przed ich nocą poślubną – przeszkodą tak wielką, że niemal niemożliwą do pokonania.
Każde czasy charakteryzują jakieś mody, jakieś tendencje, jakieś (niestety) konwenanse. Nie ma nic dziwnego w tym, że w jednych czasach ludzie czekali z konsumpcją związku do nocy poślubnej, a w innych ta praktyka nie jest popularna. Ostatecznie ta decyzja zawsze powinna być tylko i wyłącznie indywidualnym wyborem konkretnych jednostek, ale czasy i mody sprzyjają wyborowi któregoś z tych modeli. To jednak, co mną wstrząsnęło w filmie, to to, jak drastyczny stopień niewiedzy o samym sobie i swojej seksualności można w ogóle, będąc dorosłą i wykształconą osobą, osiągnąć. O jak wielu rzeczach można nie potrafić rozmawiać z najbliższą, ukochaną osobą, tylko dlatego, że ktoś nam kiedyś wmówił, że nie wypada, czy że coś jest tematem tabu. O jak wielu rzeczach można nie umieć rozmawiać z samym sobą. Prawdopodobnie póki mieścimy się w pewnych normach, to nie zaszkodzi to nam aż tak bardzo. Ale… jeśli nie…? I jeśli nie umiemy się do tego przyznać? Nie umiemy przepracować tego, co trudne, ale co przepracowania zdecydowanie wymaga?
Nie mam na myśli już nawet, być może troszkę nas dziś rozczulającej, niewiedzy tych dwojga, dotyczącej kwestii technicznych. Ostatecznie wszyscy jesteśmy zwierzętami i działamy najczęściej instynktownie. Kobieta też przed porodem nie musi przeczytać całej literatury fachowej dotyczącej rodzenia – urodzi i bez tej wiedzy. Jednak pojawi się problem, jeśli przez cały czas ciąży nie będzie mieć o niej najmniejszego pojęcia. I mniej więcej ten poziom niewiedzy o sobie samej przedstawia główna bohaterka. Trudno ją jednak za to winić. Trudno też winić Edwarda za jego zupełnie zrozumiałą reakcję, którą – mam wrażenie – sam film trochę jednak piętnuje.
Myślę, że choć dzisiejsze ociekające seksem czasy Anglii lat 60. w najmniejszym nawet stopniu nie przypominają, jednak temat braku edukacji seksualnej i jego dramatycznych dla jednostek skutków jest ciągle zdumiewająco aktualny.

ZWIASTUN:

14 lipca

fot. Valantis Nikoloudis

1. Francja

14 lipca to ważna przede wszystkim dla Francuzów data – tego dnia w 1789 roku, podczas zamieszek rozpoczynających rewolucję francuską, doszło do zdobycia i zajęcia przez lud paryski, a po niedługim czasie także zburzenia, Bastylii – budowli obronnej, która w XVII wieku została przebudowana w więzienie. Tego samego dnia, lecz sześć lat później (14.07.1795), Marsylianka została ogłoszona francuskim hymnem państwowym, a z kolei równo pięćset sześćdziesiąt sześć lat wcześniej (14.07.1223) tron tego kraju objął Ludwik VIII Lew.
Dokładnie sto osiemdziesiąt dwa lata po zburzeniu w Paryżu Bastylii, otwarto w Warszawie nowo wybudowany gmach ambasady Francji (14.07.1971).
Do dziś 14 lipca jest hucznie obchodzonym we Francji świętem narodowym, choć nie ze wszystkich wymienionych wyżej powodów.

2. Mordercy

Tymczasem w dosyć równoległym, aczkolwiek fascynującym mnie, świecie przestępczym, 14 lipca 1966 roku aresztowano w Polsce „Wampira z Krakowa”, czyli niespełna dwudziestoletniego seryjnego mordercę, Karola Kota. Równo rok później (14.07.1967) Kot został skazany na karę śmierci. Był książkowym wręcz przykładem na to, że skłonności do morderstw są najczęściej konsekwencją uszkodzeń mózgu (sekcja zwłok wykazała u niego rozległego guza mózgu).
Dokładnie w czasie aresztowania „Wampira z Krakowa” (14.07.1966), w Stanach Zjednoczonych, (również młodziutki, bo dwudziestoczteroletni) Richard Speck zamordował osiem studentek pielęgniarstwa w internacie w południowej części Chicago w stanie Illinois. Tak jak Kot został skazany na karę śmierci, jednak zmienioną później na 1200 lat więzienia.
Równo osiem lat po zamordowaniu przez Specka ośmiu kobiet, w Waszyngtonie, także przed skończeniem trzydziestego roku życia, morduje dwie kobiety Ted Bundy (14.07.1974). Ma wtedy dwadzieścia osiem lat. Za wszystkie swoje morderstwa zostaje skazany na karę śmierci.

3. Trąby powietrzne

Datę 14 lipca upodobały sobie w Polsce także trąby powietrzne i to dwa razy z rzędu. Jedna z nich przeszła 14 lipca 2011 roku nad powiatem opoczyńskim w województwie łódzkim. Na szczęście obyło się bez ofiar w ludziach. Równy rok później (14.07.2012) kolejna trąba powietrzna przeszła nad województwem pomorskim i kujawsko-pomorskim, niszcząc około 400 hektarów drzewostanu (m.in. w Borach Tucholskich). Niestety jedna osoba zginęła, a jedenaście zostało rannych.

4. Pierwsze razy

14 lipca całkiem dobrze się też sprawdzał na przeżycie przez świat swojego pierwszego razu w różnych aspektach. 14 lipca 1808 trzydziestoletnia Marie Paradis, jako pierwsza kobieta w historii, zdobyła Mont Blanc. Równo czterdzieści dwa lata po tym wydarzeniu, w Stanach Zjednoczonych (14.07.1850) po raz pierwszy uruchomiono produkcję sztucznego lodu na skalę przemysłową (dr John Gorrie wytworzył bloki lodowe o rozmiarach cegły). Kolejne dokładnie czterdzieści trzy lata, przez które świat cieszył się sztucznym lodem później, we Wrocławiu uruchomiono pierwszą linię tramwaju elektrycznego (14.07.1893).
Po siedemdziesięciu dwóch latach natomiast, amerykańska sonda Mariner 4 przesłała na Ziemię pierwsze w historii zdjęcia powierzchni Marsa (regionów Cebrenia, Arcadia i Amazonis) wykonane z wysokości ok. 17000 km (14.07.1965).
Nie sposób też pominąć Alfreda Nobla, który w 1867 roku zademonstrował działanie dynamitu… oczywiście 14 lipca!

5. Artyści, którzy urodzili się i zmarli
14 lipca

14 lipca urodzili się m.in.: polski malarz Jacek Malczewski (14.07.1854), austriacki malarz Gustav Klimt (14.07.1862), szwedzki reżyser filmowy Ingmar Bergman (14.07.1918) czy polski dyrygent i kompozytor – prywatnie nasz dobry znajomy – Jan Krenz (14.07.1926).
Tego dnia zmarli też m.in.: polski rzeźbiarz, malarz i scenograf, Władysław Hasior (14.07.1999) oraz znakomita polska poetka i eseistka, Julia Hartwig (14.07.2017). Oboje miałam wielki zaszczyt i przyjemność znać osobiście.

6. Ciekawostki

Z ciekawostek dotyczących tej właśnie daty, (dopiero) w 2013 roku zamknięto w Indiach ostatni na świecie system telegraficzny (14.07.2013), a od co najmniej ośmiu lat 14 lipca obchodzony jest też Światowy Dzień Łapania za Pupę (myślę, że gdyby był bardziej popularny na moim matriarchalnym Podhalu, jego alternatywna nazwa spokojnie mogłaby brzmieć: Światowy Dzień Mordobicia).

7. 14 lipca oczami nNi

Choć wszystkie te wydarzenia z punktu widzenia historii są bardzo ważne, jednak patrząc na datę 14 lipca oczami nNi, wyraźnie blakną przy jednym spektakularnym… tego dnia przyszłam na świat 😉

P.S. Lwią część informacji zawartych w tym wpisie zaczerpnęłam z Wikipedii 😉