„W deszczowy dzień w Nowym Jorku”

scenariusz: Woody Allen
reżyseria: Woody Allen
gatunek: komedia
produkcja: USA
rok powstania: 2019
oryginalny tytuł: A Rainy Day in New York
pełny opis filmu wraz z obsadą

„W deszczowy dzień w Nowym Jorku” opowiada o parze studentów Uniwersytetu w Pensylwanii, która przyjeżdża na weekend do Nowego Jorku. Ashleigh (Elle Fanning) ma do przeprowadzenia wywiad z wybitnym reżyserem do uczelnianej gazetki, a jej chłopak Gatsby (w tej roli znakomity Timothée Chalamet) towarzyszy jej w wyprawie do miasta, z którego sam pochodzi. Romantyczny weekend (z pracą Ashleigh w tle) szybko jednak wymyka się spod kontroli, nic nie dzieje się zgodnie z wytyczonym wcześniej planem, przedziwne sploty wydarzeń pomagają każdemu z dwojga skonfrontować się z samym sobą, a do tego wszystkiego jeszcze zaczynają się gromadzić deszczowe chmury… nie tylko zresztą nad Nowym Jorkiem. Nie sposób tu nie wspomnieć o rewelacyjnej Selenie Gomez, która wydaje się wręcz stworzona do roli filmowej Shannon – spotkanej po latach zadziornej, sarkastycznej, choć w głębi duszy delikatnej i wrażliwej dawnej znajomej Gatsby’ego. Hipnotyzujące połączenie jej dziecięcej urody i dojrzałego, ponętnego głosu zachwyca!
Kiedy z ogromną przyjemnością obejrzałam najnowsze dzieło Woody’ego Allena, a potem przeczytałam jego druzgocące recenzje w prasie zagranicznej, zaczęłam się zastanawiać, czy na pewno wybraliśmy się z ich autorami na ten sam film. Mam, już od lat, ogromną słabość do Allena. Oczywiście, że jego wcześniejsze produkcje (w których sam grał) różnią się od tych z późniejszego okresu jego twórczości, ale czy można z tego czynić zarzut? Co najmniej dziwnym byłoby, gdyby przez wszystkie te lata tworzył w taki sam sposób. Mnie tak samo bawi stary Allen, jak i nowy, choć oczywiście mam zarówno swoje ulubione („Annie Hall”, „Zelig”, „Tajemnica morderstwa na Manhattanie”, „Wszyscy mówią: kocham cię”, „Drobne cwaniaczki”, „Co nas kręci, co nas podnieca”), jak i lubiane mniej („Bananowy czubek”, „Purpurowa róża z Kairu”, „Mężowie i żony”, „Vicky Cristina Barcelona”) pozycje. To, co niewątpliwie łączy wszystkie dzieła reżysera i jest jego znakiem rozpoznawczym (oprócz klimatycznego jazzu i zawsze tego samego fontu w czołówkach) to charakterystyczna narracja – przegadana, przeintelektualizowana i jedyna w swoim rodzaju.  Nieważne kto gra główną męską rolę, choćby był najatrakcyjniejszym mężczyzną pod słońcem, już po pierwszej wypowiedzianej kwestii, nie da się nie rozpoznać w nim na ekranie Woody’ego.
„W deszczowy dzień w Nowym Jorku” wydaje mi się właśnie jednym z lepszych filmów Allena ostatniej dekady. Lekki, uroczy, inteligentny, momentami niesamowicie zabawny i pełen zaskakujących zwrotów akcji, pozwala widzom całkowicie oderwać się od codziennej rzeczywistości. No i nikt tak poetycko nie oprowadza po Nowym Jorku, jak Woody Allen. Zwłaszcza w deszczowy dzień.

ZWIASTUN:

Wielka pustka

fot. Geo Dask

Uważni obserwatorzy mojego bloga z pewnością spostrzegli, że we wrześniu publikowałam zdecydowanie mniej tekstów, a w październiku zniknęłam zupełnie. Nie czułam się na siłach, żeby opisywać rewolucję, jaka wydarzyła się w moim życiu, nie czułam się też na siłach, żeby w ogóle pisać.
Kiedy wróciłam – z wielkim trudem – z tekstem o jesiennych nowościach Mary Kay, ten od razu spotkał się z komentarzem sugerującym, że mój blog „stał się reklamowy”. Nie ukrywam, że zrobiło mi się przykro. Nie tylko dlatego, że to nieprawda, bo – o czym wielokrotnie tu wspominałam – żaden mój wpis nigdy nie był i prawdopodobnie nigdy nie będzie sponsorowany (na opisywaniu kosmetyków, które używam i w które wierzę, nie tylko nie zarabiam, ale i całkiem sporo na nie wydaję), ale głównie dlatego, że tylko ja wiem, ile mnie kosztowało wyjście z domu, zrobienie tych wszystkich zdjęć i spłodzenie tekstu posiadającego jakikolwiek, najmniejszy chociaż sens. Niewymagający, lekki i bezpieczny temat miał mi pomóc jakoś pomału wydostać się z pustki, w której się znalazłam. Nie udało się, ale się przynajmniej jakoś literacko odblokowałam i zaczęłam znowu pisać. Co się takiego stało? Banalna, stara jak świat historia (stąd może mój wstyd, że mogę ją w ogóle przeżywać i to aż tak), ale od początku…
Ponad rok temu zaczęłam najbardziej ekscytującą, stymulującą intelektualnie i będącą też ogromnym wyzwaniem przygodę zawodową, jaką była praca w szkole podstawowej w charakterze nauczyciela języka polskiego. Nie mając ani własnych dzieci, ani jakiegokolwiek doświadczenia w samodzielnej pracy w szkole (pomijając praktyki na studiach), nie miałam pojęcia, czego się spodziewać. Dostałam trzy małe klasy (w sumie dwudziestkęsiódemkę dzieci w wieku 9 – 12 lat) do nauczenia całkiem sporych partii materiału, a w jednej z nich dodatkowo wychowawstwo. Mimo moich początkowych obaw, szybko okazało się, że z dziećmi dogaduję się niespodziewanie dobrze, bo, choć rzeczywiście pochodzą z odmienNej galaktyki, jest to ta sama galaktyka, którą od lat zamieszkiwałam w (wydawało mi się) pojedynkę.
Wszystkich uczniów pokochałam bez wyjątku tak samo mocno, ale szczególne miejsce w sercu zajęła „moja” klasa – na samym początku trzech, a z biegiem roku szkolnego docelowo pięciu fantastycznych chłopaków. Każdy z nich reprezentował inne środowisko, inne upodobania, inną wrażliwość i inny temperament, wszystkich natomiast łączyła nadzwyczajna wprost inteligencja, z którą obcowanie podczas lekcji (i przerw) było dla mnie niewiarygodną przyjemnością, rekompensującą konieczność kontaktu ze współpracownikami.
Jak nietrudno się domyślić, moja klasa nie była klasą powszechnie lubianą, a łatka dzieci problematycznych, niegrzecznych czy niesocjalizujących się, wpływała negatywnie także na moją reputację, bo nie krzyczałam i nie rwałam sobie włosów z głowy, np. kiedy dziesięciolatek mający zamiłowania militarne celował w ludzi z palców podczas przerw (straszne, prawda?), tylko z życzliwością prosiłam, żeby po prostu nie celował we mnie i inne panie. Szybko między mną a chłopcami zrodziła się niesamowita więź. Czy mnie czasem wkurzali? Pewnie, że mnie wkurzali – nikt nie umiał zrobić tego tak genialnie, jak oni! – ale też rozumiałam powód, dla którego jestem w szkole. A z pewnością nie było nim groteskowe boczenie się na uczniów, że „śmiali być niegrzeczni”, tylko raczej wpajanie im, jakie zachowania mogą ranić bliźnich i czemu warto ich unikać. Pokazywanie czym jest empatia, bo tylko czując, że sami nie chcemy być w jakiś sposób potraktowani, możemy oduczyć się takiego traktowania innych.
Miałam w pewnym momencie wrażenie, że choć nie zwierzałam się chłopcom z mojego życia prywatnego, ci jednak wyczuwali mnie jak mało kto. O czym świadczą chociażby takie dialogi:

– Bo ja jestem taki jak pani – aspołeczny.
– Wiem, kochanie, tylko ja w szkole udaję, że jest inaczej.

– dialog z jednej z naszych lekcji wychowawczych

– Wiecie, tak Bogiem a prawdą, ja nie bardzo przepadam za nauczycielami polskiego…
– Jak to, przecież pani jest… – tu chwila namysłu i  nagle uroczy błysk w oku wymieszany z ogromem podziwu – no tak, pani przecież jest REDAKTORKĄ…

– dialog z jednej z naszych lekcji polskiego

Szybko zrozumiałam, że podstawa programowa zawiera miliardy rzeczy nieważnych i bardzo mało rzeczy naprawdę istotnych. Mając na względzie czekające uczniów za kilka lat egzaminy, starałam się pomóc im w przyswojeniu tego, na co – gdyby to ode mnie zależało – nigdy nie marnowałabym z nimi czasu, ale też przemycałam im dużo treści, których wiedziałam, że nie przekaże im nikt inny. Rozkochałam wszystkich swoich chłopaków w Stanisławie Dróżdżu – zaczęli nawet tworzyć swoje prace, opierając się na jego pomysłach! (Kiedy jeden z moich chłopców stwierdził, że chiński znak równowagi yin yang, który mam wytatuowany na ramieniu, to „bardziej okrągła wersja pracy „Białe czarne” Dróżdża”, miałam łzy wzruszenia i zachwytu w oczach.)
Oprócz uczucia swoich cudownych – choć niegrzecznych – dżentelmenów, zaskarbiłam sobie też miłość dwóch pozostałych klas, które powtarzały jak mantrę, że chcą, żebym była ich wychowawczynią. Nie bardzo nawet wiem, czym sobie na to zasłużyłam. Z perspektywy czasu wydaje mi się, że coś, co było dla mnie zawsze oczywiste, czyli podchodzenie poważnie i indywidualnie do każdego dziecka i jego (choćby najbardziej błahego w oczach dorosłych) problemu, na skalę (i tej, i prawdopodobnie każdej niestety) szkoły było ewenementem.
Z dziećmi z najmłodszych klas, w których stosuje się nauczanie początkowe i z tymi z zerówki miałam styczność tylko w świetlicy. Choć ich nie uczyłam, dla większości stałam się od razu „ulubioną ciocią”. Z tego, co udało mi się ustalić, urzekała ich moja łagodność i cierpliwość, której niesamowite pokłady były dla mnie samej sporym zaskoczeniem.
W klasach, które uczyłam i z którymi miałam jedną godzinę tygodniowo bliżej niesprecyzowanego tematycznie kółka („najlepiej wykorzystać to, że pani śpiewa i gra, no i że pani pisze, ach, no i jeszcze pani znakomicie gotuje”!), szybko odkryłam zbawienny skutek pokazywania muzyki współczesnej. Oczywiście nie wszystkie dzieci potrafiły ją znieść, ale złe reakcje zdarzały się właściwie bardzo rzadko. Cudownie było widzieć ich zachwycone oczy podczas odtwarzania „Cosmic Pulses” Stockhausena i słyszeć później taki komentarz od najmniej wrażliwego muzycznie ucznia:

– Hmm, trochę dziwna była ta piosenka, co ją nam pani puściła.
– To prawda, była trochę dziwna. Ale uważasz, że była dziwna fajnie, czy raczej niefajnie?
– No… Właściwie nawet całkiem fajnie.

– wrażenia dziesięciolatka po wysłuchaniu „Cosmic Pulses” Stockhausena

A wszystko zaczęło się tak naprawdę (o czym już tu kiedyś wspominałam) od mojej obserwacji podczas lekcji o języku i znakach, kiedy pokazywałam dzieciom alfabet Morse’a. Były ciekawe, jak on brzmi, więc zaczęłam im go odtwarzać na tablicy multimedialnej. Ich niebywałe zainteresowanie tymi brzmieniami skłoniło mnie do pójścia za ciosem i puszczenia im  jednego z moich ulubionych utworów muzyki współczesnej – dzieła „Telegraphic” Yannisa Kyriakidesa. Kiedy zorientowałam się, że właśnie zahipnotyzowałam dziesięcioosobową klasę dziesięciolatków, którzy – jak rzadko kiedy – w niemal całkowitej ciszy bujali się na wszystkie strony z wielkimi uśmiechami na twarzach, a na koniec stwierdzili jednogłośnie:

– Jaka piękna Morse’owa piosenka!

byłam w szoku. W najśmielszych snach nie przypuszczałabym, że nie każą mi tego zaraz wyłączyć. A już naprawdę wzruszyli mnie następnego dnia, kiedy widząc mnie w drzwiach sali, spytali:

– A puści nam pani jeszcze raz tę ładną Morse’ową piosenkę?

Szybko też stałam się w szkole kimś w rodzaju dyżurnej pani od pocieszania. Nieważne ile innych pań było dokoła, kiedy ktokolwiek się rozpłakał, padało zawsze jedno hasło:

– Biegnij po panią Mariannę!

Wszystkie ich problemy przeżywałam tak, jakby miały najwyższą rangę. Nie ośmieliłam się nawet pomyśleć, że zburzenie domku z klocków, zabranie sobie czyjejś lalki bez pytania czy stwierdzenie, że ktoś „znosi jajka” (autentyk) nie jest powodem do łez. Wychodziłam z założenia, że skoro ktoś płacze, to widzi w tym powód i nie mnie to oceniać. Ja po prostu byłam z nimi w trudnych dla nich chwilach. Wspierałam, jak umiałam. Tłumaczyłam, jak nie mogą się do siebie zwracać oraz – co było dla nich bardzo trudne do przyswojenia – że przemoc nie jest żadnym rozwiązaniem. Próbowałam przedstawić im ich problem szerzej (w przypadku moich chłopaków odwoływałam się do perspektywy Wszechświata, w przypadku maluszków, podpowiadałam, że domek możemy razem odbudować, lalką pobawić się wspólnie, a czyjeś specyficzne poczucie humoru nie powinno dawać mu władzy nad naszymi emocjami). Za jeden ze swoich największych pedagogicznych sukcesów uważam pewien moment podczas wakacji (moja praca sprowadzała się wtedy do opieki nad dziećmi w świetlicy). Mały chłopczyk, mający ewidentny problem z zabawą w grupie, bardzo źle znoszący porażki i mający na koncie czasem bardzo poważne ataki złości, znów wpadł w furię i zaczął utrudniać zabawę pozostałym, starszym dzieciom. Te, skarżąc mi na niego, traktowały go jak wariata, co – jak się nietrudno domyślić – nakręcało spiralę agresji jeszcze bardziej. Poszłam wtedy do sali i zrobiłam to, co od jakiegoś czasu już z nim praktykowałam (wbrew jego nauczycielkom, które uważały, że trzeba go zostawić samemu sobie). Mocno przytuliłam go od tyłu, dbając o to, by nie zrobił ani sobie, ani żadnemu z nas krzywdy. Pozwoliłam kopać w powietrzu i krzyczeć, jednocześnie spokojnie namawiając go do głębokiego wolnego wdechu i wydechu. Kiedy już wykrzyczał, że mnie nienawidzi i spróbował na złość wstrzymać oddech w ogóle, zaczął w końcu współpracować. Spokojnie i z życzliwością powtarzałam mu, że „to nie on, tylko jego złe emocje” i że „wszystko jest już dobrze”. I rzecz jasna nie to, że się uspokoił uważam za swój sukces, bo zawsze się uspokajał i zawsze mnie przepraszał, wyznając mi miłość. Za sukces uważam reakcję pozostałych dzieci (część z nich przychodziła do świetlicy tylko w wakacje i zarówno jego zachowanie, jak i moje było dla nich czymś kompletnie nowym). Te natychmiast podchwyciły mój niewerbalny komunikat, że ten chłopczyk jest tak naprawdę ofiarą swoich silnych emocji i… zaczęły go traktować z ogromną troską i opieką. Bardzo mnie to poruszyło. Wystarczyło im tylko pokazać mój stosunek. Bez zbędnych kazań czy zrzędzenia.
W każdej bajce jest jednak jakaś zła wiedźma. W mojej były co najmniej trzy, w tym jedna decyzyjna. Swoje dosyć regularne wizyty na dywaniku wpisałam w krajobraz tego miejsca. W końcu każdy ma jakiegoś szefa, choć nie każdy ma pewnie donoszących na niego współpracowników. Mnie się trafił pakiet. Uwagi, które nie były zresztą nigdy formułowane wprost i rozmijały się na ogół ze zdrowym rozsądkiem (jednym z moich ulubionych zarzutów był ten o „zbyt dużo empatii wobec dzieci”, bo pretensje o przeprowadzenie lekcji na temat zagrożeń związanych z pedofilią trudno mi traktować poważnie), miały zawsze jeden cel: zastraszenie. Nieudolne, ale zastraszenie. Jestem wyjątkowo kiepskim adresatem mniej lub bardziej finezyjnych gróźb, bo – być może z powodu naiwności, być może nawet głupoty, ale – niewielu rzeczy się boję. A kiedy do tego jeszcze wiem, że mam zarówno w aspekcie prawnym jak i moralnym rację, zamykam oczy i prę z całą siłą na zderzenie czołowe.
Nie powinno mnie więc zdziwić, że kiedy przyszłam we wrześniu pierwszego dnia po wakacyjnym urlopie do szkoły, dowiedziałam się… że już w niej nie pracuję. Czy zostałam formalnie zwolniona? Ależ skąd! Po prostu moja podpisana do końca października umowa nie zostanie – wbrew wcześniejszym ustaleniom – przedłużona, ale już dziś wszystkie moje klasy powierzono nowej polonistce. Wszystkie klasy i wychowawstwo u moich chłopaków. Pozwolono mi jednak siedzieć na krześle i czekać na ewentualną konieczność wzięcia zastępstw. Propozycja niezmiernie kusząca, jednak z niej nie skorzystałam. Nigdy nie usłyszałam konkretnych zarzutów do mojej pracy (ocenianej przecież regularnie w ciągu roku przez opiekuna stażu, całkiem nawet nieźle). Dowiedziałam się tylko, że „tu nie pasuję”. Smaczku dodaje sytuacja z czerwcowego zakończenia roku, kiedy rodzice moich chłopców zapytali dyrekcji przy świadkach, czy będę wychowawczynią i nauczycielką polskiego ich dzieci w następnym roku, bo bardzo im na tym zależy. Wszyscy usłyszeliśmy zdecydowane „tak”, mimo że nowa nauczycielka została już prawdopodobnie wtedy zatrudniona na moje miejsce.
Banał, prawda? Polska szkoła – instytucja, po której nie powinnam się zbyt wiele spodziewać. Było, minęło. Jestem przecież zaprawiona w rozstaniach. W ciągu całego mojego życia rozstawałam się już tyle razy – i na gruncie zawodowym, i prywatnym. Nie bardzo nawet umiem tęsknić. Rozstania na ogół dają mi poczucie ulgi i nowego rozdania. Poznając nowych ludzi zazwyczaj zastanawiam się, w jakich okolicznościach się rozstaniemy. Bo tak się przecież prędzej czy później stanie. Taka jest kolej rzeczy.
Czemu więc już prawie trzeci miesiąc nie umiem się pozbierać? Co takiego zrobiły ze mną te dzieci, że jest mi aż tak trudno? Ogromną pustkę, w jakiej się znalazłam, odczuwam w sposób fizyczny. Zapadam – jak jeszcze nigdy w życiu – na coraz to nowe choroby… wszystkie psychosomatyczne. Mój organizm krzyczy, że – wbrew temu, co przez pierwsze dwa miesiące myślałam (bo nie, nie dopuszczałam tego do siebie, nazywając to w każdy inny możliwy sposób, ale nie załamaniem) – nie umiem sobie z tą stratą poradzić. Serce mi krwawi, że nikt nie spytał nawet, jak moją klasę teraz uspokoić. Ja wiedziałam, jak postępować z każdym z uczniów w sytuacjach stresowych (a każdy z nich potrzebował czegoś całkiem innego). Ale beze mnie – niepasującego elementu – zapanuje wreszcie ład. Dzieci będą zjadać całe obiady (nikt nie będzie się z nimi ciaćkać jak ja i prosić o nakładanie niejadkom mniejszych porcji – powrzeszczy się trochę na smarki i będą wreszcie chodzić jak w zegarku). Skończy się rozczulanie nad siedmiolatką, która ciągle się mazgai bez powodu, ale za to przy ubieraniu guzdrze się najbardziej. No i – przede wszystkim – nie będzie się tu z małolatami „dyskutować”! Niech znają swoje miejsce. Na lekcjach polskiego nastanie wreszcie upragniona przez wszystkie panie cisza (mi jej brak akurat nie przeszkadzał), a na balach podczas frywolnych pląsów zadowolonych pań do „Oczu zielonych” zespołu Akcent żadne dziecko już do mnie nie przybiegnie, stwierdzając, że „jednak woli tę muzykę, którą ja im puszczam na lekcjach”. Wszyscy będą zadowoleni. Oprócz rodziców i dzieci, ale przecież nie o nich w szkole chodzi.

P.S. Na deser łączę piosenkę, która najlepiej tu chyba pasuje.

„OdNowa” Anita Lipnicka

fot. Marianna Patkowska

fot. Marianna Patkowska

wytwórnia: Pomaton
rok wydania: 2019

Chyba w życiu większości osób z mojego pokolenia wrażliwość Anity Lipnickiej odegrała dużą rolę. W tym roku artystka obchodzi 25-lecie swojej kariery i z tej okazji wydała dość niezwykłą płytę z dwunastoma piosenkami (z różnych okresów swojej działalności) zaśpiewanymi od nowa i zrealizowanymi przez ośmiu producentów: Bartosza Szczęsnego, Piotra Świętoniowskiego, Kubę Karasia, Urbanskiego, Michała Foxa Króla, Marcina Macuka, Paula Rollinga i Daniela Blooma. Eksperyment, jakim był ten pomysł, okazał się strzałem w dziesiątkę.
Sama jestem w pewnym sensie wychowana na Variusach z Anitą, którzy samoistnie stanowili ścieżkę dźwiękową wielu ważnych wydarzeń w moim życiu, ale przyznam, że nie bardzo śledziłam później karierę solową Lipnickiej, choć wcale nie dlatego, że estetycznie rozmijała się z moim gustem. Zawsze niesamowicie szanowałam jej bardzo oryginalny i odmienny od przyjętych norm sposób śpiewania. Robiła to od początku całkowicie po swojemu. Przy okazji pisania tej recenzji sięgnęłam po jej zapomniane już przeze mnie utwory, a także te wcześniej nieznane i było to naprawdę ciekawe i piękne doświadczenie.
Anita Lipnicka jest też jedną z bardzo niewielu artystek o tak lekkim i doskonałym piórze. Jej teksty są niesłychanie poetyckie, wzruszające i trafne, a równocześnie pozbawione zbędnego patosu czy sentymentalności. To – zwłaszcza w dzisiejszych czasach – niestety ogromna rzadkość. Mało któremu artyście można dziś przypisać tak ogromną świadomość językową. (Nawet na opisywanych na tym blogu płytach, kiedy wspominam o „dobrych tekstach”, nie zdarzyło się jeszcze, żeby ich autorzy w jakimś momencie nie obnażyli pewnych swoich warsztatowych niedociągnięć – u Anity te po prostu nie istnieją.)
Na najnowszej płycie piosenki wokalistki dostały drugie życie, świeżość, nową przestrzeń, odmienną perspektywę i dyskotekowy sznyt. Czy wersje są lepsze od oryginałów? To pytanie nie wydaje mi się w ogóle zasadne. Są przede wszystkim inne. Osobiście niektóre podobają mi się rzeczywiście bardziej, a inne właśnie mniej. Trudno byłoby też znaleźć wspólny mianownik między dawnymi utworami Varius Manx a tymi z solowych płyt Lipnickiej (włączając w to albumy z Johnem Porterem). Przefiltrowanie ich wszystkich przez całkiem odrębną muzyczną wrażliwość młodych producentów zapewniło spójność, mimo ogromnej różnorodności, z jaką się na „OdNowie” spotkamy.
Nie ukrywam też, że dziwią mnie komentarze fanów (a może raczej wyznawców?) „Piosenki księżycowej”, oburzonych nową wersją tej piosenki. Przede wszystkim mamy do czynienia z dwoma różnymi utworami o całkowicie odmiennej energii, które łączy tylko linia melodyczna i tekst. Ja jestem fanką obydwu. Oryginał – wiadomo! – jest niepowtarzalny i ważny w historii polskiej muzyki rozrywkowej, ale jego przeróbka ma z kolei cudowne i hipnotyzujące taneczne flow.
Największym zaskoczeniem była dla mnie chyba wersja piosenki „I wszystko się może zdarzyć”, na którą w oryginale mam niestety alergię (uważam ją za nieporozumienie na skalę „Czegoś optymistycznego” Kasi Kowalskiej); stanowiła na pewno wielkie wyzwanie i uważam, że Michał Fox Król znakomicie sobie z nim poradził.
„OdNowa” to nie tylko fantastyczny prezent dla wiernych fanów Anity Lipnickiej, ale też znakomity krążek pełen energetycznych utworów, które połączą na parkiecie zarówno moich równolatków, jak i pokolenie poczęte przy „Piosence księżycowej”.

Spis utworów:

  1. Piękna i rycerz
  2. Ptasiek
  3. Piosenka księżycowa
  4. Mosty
  5. Bones of love
  6. I wszystko się może zdarzyć
  7. Big city
  8. Zanim zrozumiesz
  9. Z miasta
  10. Zimny czas
  11. Wolne ptaki
  12. Black hand

XI Międzynarodowy Festiwal Muzyki Kameralnej „Muzyka na szczytach” (2019)

zdjęcie pochodzi z galerii Muzyki na Szczytach

Tegoroczna „Muzyka na szczytach” była, jak co roku, wydarzeniem bardzo dla Zakopanego ważnym. Na otwierającym festiwal koncercie inauguracyjnym (sobota, 7.09) niestety nie mogłam się pojawić,  nad czym ubolewam. Pozostaje mi więc tylko napisać, że bardzo ceniony Apollon Musagète Quartett przygotował naprawdę piękny program, w którym znalazła się muzyka Wacława z Szamotuł, Roberta Schumanna oraz Franza Schuberta, a także że został wspaniale przyjęty przez publiczność.
Wszystkie koncerty – oprócz „Pejzażu polskiego” Les Femmes – miały miejsce w Hotelu Belvedere, którego sale bardzo pozytywnie zaskoczyły mnie swoją akustyką.

1. Do trzech razy sztuka

Następnego dnia (niedziela, 8.09) zespół Les Femmes na deskach Teatru Witkacego przedstawił swój autorski spektakl muzyczny „Pejzaż polski”. Choć sam pomysł zebrania dwudziestu dwóch pieśni polskich kompozytorów (m.in. Chopina, Szymanowskiego, Nowowiejskiego, Perkowskiego czy Moniuszki) i stworzenia przy ich pomocy opowieści o losach kobiet w formie scenicznej wydał mi się dość ciekawy, jednak wykonanie było dla mnie pod każdym względem nie do przyjęcia. Zaczynając od poziomu wokalnego każdej z trzech tworzących zespół pań, przez wyczuwalny brak reżyserii, na pozostawiającym również  wiele do życzenia aktorstwie skończywszy. Przedstawienie wprawiło mnie w zażenowanie, jednak za jasne punkty tego wieczoru można uznać samą kompozycję programową oraz pianistę, Sebastiana Godzińskiego.
Kolejnym koncertem (poniedziałek, 9.09) był ten zatytułowany „Moniuszko & Cornelius”. Duże wrażenie zrobił na mnie nie tylko program, ale i cała jego koncepcja. Magdalena Kulig (mezzosopran) i Łukasz Konieczny (bas) w pierwszej części zaśpiewali kilka pieśni Stanisława Moniuszki. Akompaniował im na fortepianie Thomas Cornelius i jako pianista sprawdził się niestety słabo. Jednak w drugiej części mieliśmy okazję wysłuchać jego Czterech sonetów na głos i fortepian do wierszy Adama Mickiewicza i to było rzeczywiście ożywcze. Ciekawostką jest historia towarzysząca powstaniu tego utworu – kompozytor szukał niemieckiego przekładu wierszy Mickiewicza, aż trafił na tłumaczenie… swojego dalekiego przodka, Petera Corneliusa!
Choć ten koncert zaprezentował nam zdecydowanie wyższy od poprzedniego poziom wokalny, prawdziwa rozkosz dla uszu czekała na nas jednak dopiero dnia następnego (wtorek, 10.09), kiedy obejrzeliśmy wspólnie (odtworzoną z DVD) inscenizację „Strasznego dworu” Moniuszki, wystawioną w 2015 roku przez Teatr Wielki – Operę Narodową w Warszawie w reżyserii Davida Poutney’a. Pokaz poprzedził krótki, acz fascynujący i niezwykle barwny wstęp Jerzego Snakowskiego (prowadzącego także koncert dzień wcześniej). Właściwie przez sposób, w jaki Snakowski mówił o Moniuszce (jeszcze nigdy wcześniej nie słyszałam, żeby ktoś tak go przedstawiał), a potem przez samą doskonałą reżyserię Poutney’a, po raz pierwszy w życiu dostrzegłam w Moniuszce intrygującego kompozytora, który – co było dla mnie szokiem – zwracał ogromną uwagę na to, by teksty, do których pisał swoje pieśni, były autorstwa najbardziej jemu współczesnych, dobrych, „topowych” poetów. (Oczywiście, że część z tych wierszy dziś trąci już myszką, jednak dbałość kompozytora o to wtedy niesamowicie mnie rozczuliła.)
„Straszny dwór”  zna prawdopodobnie każdy. Ja ostatnim razem byłam na nim w operze jako mała dziewczynka i właściwie nie zrozumiałam prawie nic. Drażniła mnie tak duża dawka „ładnej” muzyki tonalnej, nie wciągnęła mnie fabuła, wszystko było za długie i za „normalne” (porównując do warszawsko-jesiennych dźwięków, w których byłam wychowywana). Z podobnym więc nastawieniem przyszłam na pokaz inscenizacji Poutney’a. Jakież było więc moje zdziwienie, kiedy złapałam się na śledzeniu przebiegu zdarzeń z zapartym tchem, na wybuchaniu salwami śmiechu czy nawet pewnym żalu, że opera dobiega już końca. Libretta operowe zazwyczaj są – umówmy się – jakie są, jednak tekst Jana Chęcińskiego jest prawdziwą językową perełką! Nie mam tu na myśli jedynie niesłychanego poczucia humoru autora, ale też jego umiejętność prowadzenia nieustającej zabawy językowej, która absolutnie przetrwała próbę czasu. A Poutney, jako Anglik niemający polskich korzeni i nieuwikłany w to nasze pomnikowe (i – jak się okazuje – krzywdzące) myślenie o Moniuszce, wydobył całą lekkość tej opery, przykrytej do tej pory gruzami polskości i patriotyzmu.  Przede wszystkim umieścił akcję w dwudziestoleciu międzywojennym. Warto tu wspomnieć, że Chęciński w swoim libretcie nie wskazuje dokładnego czasu – fabuła rozgrywa się po prostu między dwiema wojnami (a opera miała swoją prapremierę w 1865 roku). Z dzisiejszej perspektywy dwudziestolecie międzywojenne to czas, który – choć już dość odległy – jest dla nas ciągle zrozumiały. Możemy się z nim utożsamić. To czas młodości naszych – nawet jeśli już nieżyjących – dziadków czy pradziadków, więc nie sucha historia ze szkolnych podręczników, ale tło niektórych rodzinnych opowieści.
Poutney w swojej inscenizacji „Strasznego dworu” urzeka pomysłami tak rozkosznymi, jak tańczenie (do Moniuszki!) charlestona, nieoczywiste i niebywale nowoczesne przedstawienie rodzinnego domu głównych bohaterów czy wreszcie końcową biało-czerwoną rewią – słodką do granic możliwości, choć równocześnie lekkostrawną i przepyszną!

  • Całość można ciągle jeszcze obejrzeć TUTAJ.

2. Wykonawcze szczyty

Na półmetku festiwalu (środa, 11.09) usłyszeliśmy Marcin Zdunik & Aleksander Dębicz Duo (wiolonczela i fortepian), które wykonało  pięć preludiów chorałowych Jana Sebastiana Bacha oraz pieśni renesansowe. Wykonało je jednak w sposób nietypowy, ponieważ preludia Bacha przeplatało ze swoimi własnymi improwizacjami, a renesansowym pieśniom (przedsięwzięcie o wdzięcznej nazwie REnaissance) dało nowe życie, nie tylko aranżując je na wiolonczelę i fortepian, ale również wpuszczając w ich przestrzeń elektronikę.
Pomysł wplatania improwizacji muzyków między utwory Bacha wydał mi się od początku ryzykowny i – jak podejrzewałam – nie do końca się udał. (Warto tu też wspomnieć, że nie były to wcale improwizacje jazzowe, jak w pierwszej chwili może się wydawać.) Nie twierdzę, że powstające na naszych oczach (i uszach) kompozycje nie były dobre, jednak Bach to Bach. Nie wymaga otoczki. To trochę jak dodawanie kostek lodu do najszlachetniejszej whisky. Można, tylko właściwie po co…
Druga część koncertu natomiast bardzo mnie oczarowała. Muzyka renesansowa w ogóle idealnie komponuje się w programach koncertów z muzyką współczesną, więc połączenie jej z delikatną elektroniką wydało mi się wręcz naturalne. Marcin Zdunik i Aleksander Dębicz – o czym opowiadali na spotkaniu w ramach Klubu Rozmów na Szczytach – skupili się na aspekcie postrzegania czasu oraz harmonii w renesansie. Ich REnaissance zatopił słuchaczy w kontemplacyjnym pięknie renesansowych harmonii. A całość była przede wszystkim doskonale zagrana!
Niestety opuściłam bardzo podobno udaną czwartkową prezentację trzech szkół muzycznych, więc następnym koncertem, który mogę opisać, był ten zatytułowany Opera Minima (piątek, 13.09), stanowiący znakomitą okazję do usłyszenia zjawiskowego kontratenora Michała Sławeckiego, który z Wandą Franek (mezzosopran) przy akompaniamencie lutni (Klaudyna Żołnierczyk), harfy (Małgorzata Zalewska) i wiolonczeli (Błażej Goliński) wykonał przepiękne pieśni i arie o miłości z epoki renesansu oraz baroku. Niezaprzeczalna uroda tej muzyki i doskonałe jej wykonanie były przepisem na wspaniały wieczór!
W programie koncertu finałowego (sobota, 14.09) znalazł się II Koncert wiolonczelowy Pawła Mykietyna (mający swoją premierę zaledwie kilka miesięcy wcześniej) oraz trzy poematy symfoniczne z cyklu Moja ojczyzna Bedřicha Smetany. Rozumiem zamysł twórców festiwalu – niepoświęconego przecież w całości muzyce współczesnej – by zakończyć tę edycję Smetaną (nazywanym czeskim Moniuszką). Jednak utwór Pawła Mykietyna (wykonany przez rewelacyjnego Marcina Zdunika i znakomitą, porażającą swoim brzmieniem Orkiestrę Akademii Beethovenowskiej) wymagał dania czasu i przestrzeni publiczności. Usłyszeliśmy arcydzieło geniusza polskiej muzyki współczesnej (i mówię to z pełną odpowiedzialnością za swoje słowa). Brak przerwy i w pewnym sensie zmuszenie nas zaraz po tak duchowym i głębokim doświadczeniu, jakim była muzyka Mykietyna do wysłuchania najpierw dosyć miałkiej przemowy prowadzącego koncert, a potem skocznego – na swój sposób urokliwego, ale jednak pochodzącego z kompletnie innej estetyki brzmieniowej – Smetany osobiście odebrałam w kategoriach przemocy. Później okazało się, że wcale nie byłam w tym odosobniona.
Warto jednak zaznaczyć, że koncert był na naprawdę najwyższym wykonawczym poziomie, a ja już od dawna pozostaję pod nieustającym wrażeniem Orkiestry Akademii Beethovenowskiej (opisywanej zresztą przeze mnie już rok temu z okazji poprzedniej edycji tego samego festiwalu), która jest naszym prawdziwym narodowym skarbem (tak nie frazuje w Polsce żadna inna orkiestra)!

3. Podsumowanie

Tak samo, jak w latach poprzednich, festiwalowi towarzyszył Klub Rozmów na Szczytach, czyli spotkania z wykonawcami w dniu ich koncertu o 12.00, prowadzone przez muzykologów i dziennikarzy muzycznych, podczas których można się było dowiedzieć więcej na temat wieczornego koncertu oraz zadać też własne pytania muzykom. Urzekła mnie ubiegłoroczna edycja Klubu, która postawiła naprawdę niezwykle wysoko poprzeczkę tegorocznej. Nie czuję więc dużego zawodu, że w tym roku nie udało się jej przekroczyć. Mogę napisać tylko, że dla mnie, jako językoznawcy, bardzo ciekawe było pewne odkrycie: artysta, który miał najmniej do zaoferowania muzycznie, miał na ogół najwięcej do powiedzenia, choć ilość (liczba!) słów nie przechodziła w językową jakość. Zaobserwowałam tylko jedno odejście od tej reguły, niestety nie na korzyść języka (mianowicie dosyć przeciętne posługiwanie się polszczyzną, które nie stanęło na drodze wybitnemu wykonawstwu muzycznemu). To jednak prawdopodobnie temat na cały odrębny wpis – odchodzenie od sztuki pięknego i ciekawego opowiadania.
Gdybym miała podsumować tę edycję i swoje jej przeżycie dwoma słowami, powiedziałabym bez zastanowienia:

Moniuszko & Mykietyn!

Ten pierwszy, bo odkryłam jego całkiem nową (na szczęście nie seriozną biało-czerwoną) barwę, która naprawdę do mnie przemówiła jakąś swoją uroczą lekkością, a ten drugi, bo choć wielbiłam go od zawsze, zelektryzował mnie swoją wielkością (to też powód, dla którego nie umiem o jego utworze napisać więcej – utworze, który zachwyca, zdumiewa, porusza nie tylko brzmieniem, ale też samą swoją niewiarygodną strukturą).
Zakopane sali koncertowej najprawdopodobniej nie dorobi się nigdy (obym zresztą była złym prorokiem), ale dorobiło się prawdziwego cudu w postaci jednej z najciekawszych imprez kulturalnych tego kraju – Festiwalu Muzyki Kameralnej „Muzyka na szczytach”. Tylko ciągle niestety o tym nie wie…

PożegnanNie lata

fot. Geo Dask

Choć trudno w to uwierzyć, dopiero dziś oficjalnie kończy się kalendarzowe lato. Już dawno zrobiło się zimno. Sama doznałam pierwszego szoku termicznego w ostatnim tygodniu sierpnia, kiedy wróciłam z cudownych greckich temperatur do… 24ºC w Zakopanem i szybko musiałam się rozstać z sandałkami, by założyć adidasy, co nie było najszczęśliwsze w skutkach dla mojej biednej stopy (ostatni rentgen wykazał, że jednak kostka była pęknięta i teraz jest na etapie zrastania się, co niestety objawia się ciągłym bólem).
Jednak mimo wszystko nNie dajmy się zwariować – lato ciągle trwa! Przynajmniej do końca dzisiejszego dnia, bo już od jutra zagości na naszym obszarze geograficznym moja ukochana złota polska jesień.

fot. Geo Dask

Pisałam już kiedyś, jak bardzo jest ona bliska mojemu sercu i jak mało poruszają mnie inNe pory roku, ale dopiero podczas ostatniego lata uzmysłowiłam sobie, że nie było to do końca prawdą. Najpewniej dlatego, że od dłuższego czasu (o czym wspominałam wielokrotnie) nie miałam wakacji i zdążyłam już chyba zapomnieć o urokach lata. Po raz pierwszy od bardzo, bardzo dawna (o ile nie pierwszy w życiu w ogóle!) opłakuję nNieuchronNy jego koniec. Na otarcie łez postanowiłam więc podjąć się próby nazwania tego, co tak mnie w lecie zachwyciło, skupiając się na swojej zmysłowej percepcji tej pory roku.

1. Oślepiające promienie słoneczne

Na brak słońca w tym kraju cierpimy wszyscy, niezależnie od tego, czy mamy skłonności do depresji, czy nie. Podczas wakacji w Grecji tamtejsze – uciążliwe nawet czasem – słońce uświadomiło mi, jak bardzo było go w moim codziennym życiu mało. Z przyjemnością więc chłonęłam je całą sobą. Nie zniechęciła mnie nawet konieczność czytania książki w okularach słonecznych na plaży, mimo całkowitego cienia, w którym się na czas lektury kładłam. Chwile oślepienia mają też swoje ogromne plusy. Nawet w tak obłędnie pięknych miejscach jak Thassos, warto czasem widzieć mniej.

2. Szum fal

Fani lata dzielą się na dwie grupy: miłośników morza oraz miłośników gór. Ponieważ nie lubię się ograniczać, moimi idealnymi miejscami do spędzania lata są te, w których można leżeć w morzu, patrząc na góry. Z potrzeby gór w swoim życiu przeprowadziłam się z nizinNej Warszawy do stolicy Tatr – jednych z najpiękniejszych polskich gór. Jednak lato i przypadające na nie wakacje to dla mnie szum wody. Najchętniej fal, choć z braku laku może to być i szum górskiego strumyka. Jako dziecko bardzo często kąpałam się w potokach, na których były postawione małe tamy, tworzące jakiekolwiek głębiny. Dziś nie bardzo sobie wyobrażam zafundowanie sobie podobnej krioterapii, jednak w tamtych czasach całkiem ją sobie chwaliłam. Tak czy tak, udowodniono już naukowo zbawienNy wpływ szumu fal na działanie ludzkiej głowy. W tym roku niesamowicie mnie odprężył i pomógł mi się zrelaksować przed – jak się okazało – bardzo bolesnym powrotem do rzeczywistości.

3. Smak świeżych owoców morza,
lekkich sałatek i zimnego białego wina

Piszę oczywiście o sobie i swoim odbiorze smaku lata. Przypominam o tym na wypadek ewentualnego wysypu komentarzy nieprzyjaciół owoców morza, zajadłych mięsożerców czy zaciekłych abstynentów, że „to bardzo subiektywne” – tak, to bardzo subiektywne uroki lata, jak cały mój blog zresztą (bo w końcu opisuję świat widziany oczami nNi, a nie kogoś innego).
Owoce morza ubóstwiam od najmłodszych lat, ale nigdy nie smakują tak, jak latem. Kiedy jem na Thassos kalmary, patrząc na morze, z którego zostały wyłowione, mam zawsze – oprócz niewątpliwych cudownych doznań smakowych – jakieś takie poczucie idealnej harmonii.
Inna sprawa to wysokie temperatury podczas lata, które nie sprzyjają na szczęście napadom wilczego głodu i pozwalają być ukontentowanym nawet sałatką (oczywiście najchętniej grecką), co doskonale wpływa nie tylko na naszą sylwetkę (co bardzo miłe), ale na cały nasz organizm (co jeszcze milsze).
Jak już kiedyś pisałam, moja relacja z winem nie należy do najlepszych, jednak wyjątkiem są letnie wyjazdy, podczas których zimne białe wino potrafi mi sprawić nawet całkiem sporą przyjemność. Pewnie dlatego do smaków lata zaliczyłabym smak białego wina. Nie do przecenienia są też te wypijane codziennie bez najmniejszego problemu hektolitry wody, tak przecież dla nas ważnej.

4. Zapach opalonej skóry

Skóra zarówno opalona, jak i – na jakimś etapie lata – spalona słońcem, ma inny zapach. Nie chodzi mi tu oczywiście o zapach kremów do opalania lub po nim (czy wszelkich kosmetyków, których w lecie używamy) lub może jakichś innych, delikatniejszych perfum, lecz ten jej własny, nowy, letni; zapach skóry wymieszany z zapachem słońca. Bardzo wyjątkowy i bardzo krótkotrwały niestety. Gdybym miała ułożyć listę swoich ulubionych letnich zapachów, na pierwszym miejscu plasowałby się właśnie on!

5. Dotyk delikatnych tkanin na
rozgrzanym nagim ciele

Ostatnim ze zmysłów jest dotyk i ten odgrywa również bardzo ważną rolę w moim postrzeganiu lata. Mam jasną karnację, więc opalam się wolniej. Również moje cierpienie po zbyt dużej i intensywnej dawce kąpieli słonecznej trwa dłużej. Choć trudno powiedzieć, żebym jakoś bardzo się lubowała w tym okresie przejściowym, jakim jest stan czerwoności poprzedzający tak przeze mnie wyczekiwany etap złotego brązu, jednak nadwrażliwość spalonej skóry, również na tkaniny, jakie na siebie zakładam, ma pewien urok.
Trudno mi wskazać jakąkolwiek inną porę roku, w której fizycznie odczuwałabym ubranie, które noszę. Gdybym miała jakikolwiek gryzący wełniany sweter, prawdopodobnie wytypowałabym zimę, jednak po pierwsze nie posiadam wyżej wymienionego, a po drugie wspomniana niedogodność związana jest z samym rodzajem wełny – którego można unikać – nie zaś ze skórą i jej chwilową kondycją.
Chyba lubię ten czas, w którym te bardzo przecież nieliczne warstwy lekkich materiałów lekko łaskoczą moją skórę, leniwie zachęcając mnie do zrzucenia wszystkiego i zanurzenia się w morzu.

P.S. Na deser łączę – jak we wpisie „JesienNa dziewczyna” – cudowną, tematycznie pasującą, piosenkę z Kabaretu Starszych Panów „Niespodziewany koniec lata”, choć znowu w tytule pojawił się błąd, bo przecież to ewidentny „nNiespodziewany koniec lata”! Ach, ten Przybora, psotnik, żartowniś i figlarz!

fot. Geo Dask

nNie wszystko złoto

fot. Marianna Patkowska

Dziś przedstawiam kolejny dziwny makijażowy tutorial, chyba już ostatni z serii, w której zazwyczaj najbardziej skupiam się na mówieniu o sztuce i swoim do niej stosunku. Przy okazji tego filmiku opowiadam o bliskiej mojemu sercu muzyce współczesnej. Nagrałam go co prawda w środku lata, podczas jednego z kilku chłodniejszych dni, jednak doskonale chyba pasuje do jesienNej aury, którą mamy obecnie za oknem.

P.S. Pod koniec (43’17” filmiku) wcale nie mówię – wbrew pozorom – „Radom wygląda tak”, tylko „razem wygląda tak”!

fot. Marianna Patkowska
fot. Marianna Patkowska
fot. Marianna Patkowska

Moje wielkie greckie wakacje

fot. Geo Dask

Jak już niedawno wspominałam, podczas tegorocznego lata wyjechałam wreszcie na upragnione (i w pełni zasłużone!) pierwsze prawdziwe wakacje od równo pięciu lat. Przez ten czas wybywałam oczywiście z kraju (głównie do Grecji), zawsze jednak – ze względu na specyfikę mojej poprzedniej pracy – było to grubo po sezonie urlopowym, lub też jakiś czas przed nim, co wiązało się z brakiem gwarancji nNieustającego słońca czy możliwości opalania się i kąpieli. Takie wyprawy mają oczywiście swoje niewątpliwe plusy, począwszy od mniejszej liczby turystów, a na niższych cenach hotelowego pobytu skończywszy; cieszę się, że choć tak dane mi było oderwać się od otaczającej mnie rzeczywistości i odpocząć w ukochanych miejscach. Jednak nie oszukujmy się – wakacje to wakacje!
W moim rodzinNym domu zawsze, przez całe moje dzieciństwo i wczesną młodość, kultywowało się  ideę odpoczywania po całym roku pracy/szkoły najlepiej jak najbliżej przyrody. Z powodu rodzinnych obowiązków nasz letni pobyt w Zakopanem był koniecznością, ale mama dbała też o jakiś czas nad morzem lub – kiedy trochę podrosłam – moje uczestnictwo w koloniach z rówieśnikami na łonie natury. Pewnie, że oderwać się od codzienności można nawet w październiku, zwłaszcza jeśli nie lubi się upałów, a nad odpoczynek bierny wyżej ceni się ten czynny. Jednak – choć lubię spacerować i zwiedzać nowe (i stare) miejsca – niesamowicie potrzebny mi był (co uświadomiłam sobie dopiero w tym roku!) całkowity reset w postaci opalania się do oporu przerywanego beztroskim chłodzeniem rozgrzanego ciała w rozkosznych morskich falach, a kiedy skóra odmówiła na chwilę współpracy, po prostu leżenia na leżaku w cieniu i czytania znakomitej książki. Potrzebny mi był całkowity reset w postaci wtopienia się w ten niesamowity grecki klimat, w którym niby nie da się oddychać, ale który uzależnia i zachwyca. Pomyślałam nawet, że ludzie, którzy nie umieją wypoczywać biernie, są pozbawieni czegoś bardzo cennego. Nic nierobienie ma przecież ogromną moc.

I. Θεσσαλονίκη – άφιξη
(Saloniki – przyjazd)

fot. Geo Dask

Już sam przylot do Salonik i postawienie stóp na cudownej, rozgrzanej greckiej ziemi naładowuje mnie zawsze cudowną pozytywną energią. Wiem, że zdarzy się – jak zawsze – coś nieoczekiwanego i pięknego. A poza wszystkim, zwyczajnie uwielbiam to magiczne miasto!

1. Moje miasto

fot. Geo Dask

W tym roku pojechałam na wakacje z mamą. Obie zarówno Saloniki, jak i Thassos odwiedzałyśmy już nie pierwszy raz i – mając tu wspólnych znajomych, a także wspólne historie związane z tymi miejscami – byłyśmy niesamowicie podekscytowane perspektywą tego babskiego czasu, który możemy spędzić po swojemu, bez stresu, że czegoś nie zdążymy zobaczyć. Jakże miłe było na przykład powitanie kelnera w naszej ukochanej tawernie Kazaviti, mieszczącej się w restauracyjnej części Salonik – Ladadika (tawernie założonej zresztą przez mieszkańca miejscowości Kazaviti na Thassos), który aż do nas podbiegł, żeby nas wyściskać!

fot. Geo Dask

Doszło do mnie po tych dwóch dniach, że minął mój etap fascynacji i bezkrytycznego zauroczenia tym miastem  i oto wkroczyłam właśnie w kolejny – etap miłości głębszej, mądrzejszej. Miłości „pomimo”. Saloniki nie są idealne. Nie wszyscy i nie wszędzie są mili, nie wszystkie rozwiązania architektoniczne zapierają dech w piersiach. W tym roku miałam wrażenie, że na ulicach jest niestety więcej ludzi bezdomnych, wielu z nich jest w dziwnym stanie umysłowym, co powoduje jakiś mój lęk (którego do tej pory raczej tu nie czułam). Jest też zdecydowanie więcej muzułmanów, co po Zakopanem – gdzie w sezonie letnim ze świecą szukać kobiety, która nie byłaby odziana w nikab – nie robi może aż takiego wrażenia, jest jednak obce i dosyć niepokojące. Jednak idealne miasto to miasto nieprawdziwe, nieistniejące, zafałszowane. Poczułam, że kiedy jakaś maska opadła, pokochałam Saloniki jeszcze mocniej. Za to, co w nich najlepsze, czyli przede wszystkim za ich energię, która sprawia, że czuję się tam po prostu dobrze; za ich piękne miejsca (prawdopodobnie zresztą nie wszystkie jeszcze odkryłam), za zupełnie bezinteresowną serdeczność wielu ludzi, za zapach powietrza, no i w końcu za doskonałe jedzenie i możliwość odbywania moich ukochanych rejsów statkiem o (niemal) każdej porze dnia i nocy!

fot. Geo Dask

2. Saloniki zagłębiem szpilek

fot. Geo Dask

O butach na obcasach mogłabym rozprawiać bez końca (wie coś o tym moja szafa, z której szpilki dosłownie wylewają się strumieniami), więc postaram się jednak jakoś okiełznać zakusy na popełnienie epopei na ten temat.
Jeśli kochamy buty (lub choćby tylko je lubimy), Saloniki są fantastycznym miejscem na zakupy. Wybór może przyprawić o zawrót głowy. Wystarczy wymarzyć sobie np. buty w kolorze czerwonym – proszę bardzo, w co najmniej pięciu różnych sklepach widziałam całą jedną półkę z najróżniejszymi fasonami we wszystkich możliwych odcieniach czerwieni. Piszę zresztą nie tylko o swoich ukochanych butach na obcasach (od najwyższych do najniższych), ale również o tych zupełnie płaskich. Zachwyca wszystko – ich uroda, oryginalność, a także to, jak niewiarygodnie są wygodne! Jeśli chodzi o cenę, istnieją sklepy, w których za parę zapłacimy 60-70€, ale na szczęście jest ich mało i lepiej w ogóle nie zawracać sobie nimi głowy. W większości sklepów ceny butów (jest mnóstwo promocji i trafiałam na nie właściwie we wszystkich miesiącach roku) wahają się od 10 do 30€. A najlepsze jest to, że te same modele są często dostępne w kilku sklepach (i różnych cenach, więc przed ostatecznym zakupem warto zrobić sobie wycieczkę).
W tym roku zaszalałam i – zupełnie jak nie ja – nabyłam prześliczne sandałki…

fot. Marianna Patkowska

bez obcasu! Zawsze to jakieś nowe, ciekawe doświadczenie.

II. Θάσος (Thassos)

fot. Geo Dask

Wyjeżdżając z Salonik, nawet poczułam jakiś zaczyn tęsknoty za promenadą, Placem Arystotelesa i spacerami do Białej Wieży i jeszcze dalej, do parasolek, choć to właściwie dziwne, bo kierunkiem było przecież moje ukochane Thassos, do którego zawsze mi się wyrywa serce. Perspektywa w ogóle kreśliła się fantastycznie – przed nami całe półtoratygodniowe wakacje (na plaży), a potem jeszcze dłuższy, niż teraz czas w Salonikach.

1. Czy warto było spadać tak?

fot. Geo Dask

Dzień przyjazdu na Thassos był jak zwykle ekscytujący przez samą podróż wszystkimi autobusami i promem, którą bardzo lubię, ale jedna rzecz nie dawała mi spokoju. Mianowicie to, że w kolebce wysokich obcasów, jaką Saloniki niewątpliwie są, kupiłam tylko – choć wyjątkowej urody, ale jednak… – buty na płaskim. Przemknęła mi przez głowę przerażająca myśl, że… być może się zestarzałam. Mojego obecnego wieku nie dożył w końcu przecież ani Kurt Cobain, ani Jim Morrison, ani nawet Jezus Chrystus (choć oczywiście każdy z innego powodu). I że może teraz tak już będzie, że zacznie mnie zadowalać kupowanie butów wygodnych. I taka przygnębiona wysiadłam z promu w Limenas, kierując swoje pierwsze kroki do cudownego zaprzyjaźnionego snack baru Panos Place na pyszny lunch. Stwierdzenie u siebie wciąż dużego apetytu nie tylko na życie, ale przede wszystkim na obłędne souvlaki pomogło mi jednoznacznie ustalić, że nie pochylam się jeszcze nad grobem. Jednak ostateczna świadomość, że oto wracam do gry zwanej życiem pojawiła się, kiedy najedzona, ciągnąc ciężką walizkę na dworzec autobusowy, nNiespodziewanie zastałam się nagle w sklepie obuwniczym, mierząc jedne z piękniejszych butów na platformie, jakie widziałam w życiu. Bajecznie wysokie, obłędnie zdobione greckimi wzorami, zadziwiająco wygodne, a przede wszystkim idealnie leżące na nodze. To była miłość od pierwszego wejrzenia. Z czystym sumieniem jechałam do Skala Potamii, czując się pełnowartościową, pełną sił witalnych kobietą!

fot. Geo Dask

Pech jednak chciał, że wieczorem, kiedy już się zainstalowałyśmy w pokoju i poszłyśmy odwiedzić znajomą (ja w swoich nowych koturnach!), na drodze doszło do zupełnie nieoczekiwanego wypadku. Mama robiła mi zdjęcia, nadjechał samochód, ja wpadłam w panikę i – zapominając, że nie jestem przecież w obuwiu sportowym… – podbiegłam, zaliczając spektakularny i wielokrotny upadek w stylu tych ze światowych domów mody
Buciki na szczęście nie ucierpiały ani trochę, biedactwa, ale resztę wieczoru spędziłam u znajomej, okładając (o dziwno tylko jedną) obolałą stopę lodem i pijąc wino. Jedno i zwłaszcza drugie pomogło, jednak kiedy następnego dnia rano nie mogłam w ogóle na nią stanąć, uzmysłowiłam sobie, że to będzie ten pierwszy raz, kiedy pojadę do Centrum Medycznego w Prinos jako pacjent. Podróż z przesiadką znowu w Limenas była stresująca nie tylko z powodu bólu, ale też rozmowy z moim ubezpieczycielem, który kazał mi się przygotować na wyłożenie swoich własnych pieniędzy. Od przystanku w Prinos do Centrum Medycznego czekał na jeszcze kilometr piechotą. W upale… Ja go pokonywałam, kulejąc… Co prawda bardzo chciałam mieć za tego pobytu sesję zdjęciową, nie miałam jednak na myśli zdjęć rentgenowskich swojej stopy.

fot. Geo Dask

Ale postanowiłam odpuścić i zostawić tę sprawę Zeusowi. Spisał się całkiem nieźle, bo w szpitalu po zrobieniu prześwietlenia i badaniu nie chcieli ode mnie przyjąć żadnych pieniędzy, powtarzając, że „są przecież szpitalem publicznym”. No i – co najważniejsze – stopa nie okazała się złamana czy zwichnięta, a jedynie mocno stłuczona. Swoją drogą to tak bardzo w moim stylu, bo co mogłam sobie zrobić w Grecji? No przecież tylko spaść z obcasu! Żarty żartami, ale rzeczywiście co się nacierpiałam, to moje. I choć po kilku dniach przestałam nawet kuleć i wydawało się, że wszystko wróciło już do normy, jednak okazało się, że niestety wcale nie do końca. Po „rutynowej kontroli” lekarskiej po przylocie do Polski dostałam nawet L4 (lub też – jak kto woli – sobie na nie poszłam), a po ostatnich konsultacjach ortopeda nie wyklucza nawet jednak pęknięcia kości. Zupełnie jakby powrót już sam z siebie nie był dostatecznie bolesny.

fot. Geo Dask

2. PlażowanNie

fot. Geo Dask

Po dwóch dniach leżenia z obłożoną lodem stopą (i od czasu do czasu polewaną octem), ledwo, ale jakoś dokuśtykałam na pobliską plażę, na której zachwyciła mnie… prawda o ludzkich ciałach. Już od dawna nie opalałam się na plaży pełnej ludzi. Nie tylko zresztą ze względu na swoje ekshibicjonistyczne uwielbienie dla opalania się nago, ale przede wszystkim na moje pozasezonowe greckie pobyty.

fot. Geo Dask

Więc kiedy tak stanęłam, oderwana od tej całej nieprawdziwej instagramowej rzeczywistości, gdzie wszędzie prężą się idealne, wyćwiczone sylwetki – wszystkie takie same, jakby produkowane taśmowo – poczułam fascynację tym, jacy jesteśmy inni i równocześnie jacy piękni. Moim oczom ukazało się całe mnóstwo (zupełnie od siebie różnych) kobiecych sylwetek, które uznałam za dużo bardziej atrakcyjne od swojej, ale ukazało się też drugie tyle – także od siebie różnych – sylwetek, które uznałam za atrakcyjne mniej. O męskich ciałach nie wspominając! Wszyscy rozleniwieni lejącym się z nieba rozkosznym greckim żarem, niemający siły na udawanie, prężenie się, zakrywanie nadprogramowych fałdek. Poczułam się piękna i spójna w swojej odmienNości. Zobaczyłam prawdę i to było wzruszająco ożywcze.

3. Skala Hałasamia (Σκαλα θόρυβος)

fot. Geo Dask

Thassos, a zwłaszcza Skala Potamia, to mój drugi dom. Bardzo mi więc ciężko mówić o nim źle, zwłaszcza publicznie. Z drugiej strony wierzę też, że tylko prawda może nas oczyścić i – nie bójmy się tego słowa – wyzwolić (choć tego stanowiska akurat przeważnie nie podzielają moi pracodawcy – liczba mnoga nie jest tutaj zresztą przypadkowa…). Z krwawiącym sercem muszę więc wspomnieć o czymś, co trochę popsuło nam ten wyjazd i wprawiło mnie w lekkie przygnębienie – o hałasach, które do tej pory nie były domeną tego pięknego miejsca. Faktem jest, że bardzo dawno nie byłam na Thassos w samym środku sezonu, jednak dwa sierpnie tej dekady było mi dane na wyspie spędzić i nie pamiętam barbarzyńskiego zwyczaju nagłaśniania całej plaży przez okoliczne beach bary muzyką taneczną (różną zresztą od siebie, bo co bar, to inny styl, nigdy zresztą tradycyjny grecki, co byłoby może łatwiejsze do zniesienia).

fot. Geo Dask

Do urokliwie położonych nad samym morzem leżaków docierały (przez morskie fale) jedynie odarte z melodii tłuste beaty, przeszkadzające prawdopodobnie nie tylko nam, bo otaczało nas bardzo dużo ludzi, którzy – tak samo jak my – czytali jakieś książki (swoją drogą bardzo to było budujące).
W Skala Potamii prym wśród najgłośniejszych beach barów wiodła Paralia Nouveau – choć dostaniemy tam najlepsze frappe w tej części wyspy (serwowane zresztą przez Polaka) i prawdopodobnie zauroczymy się zarówno wyglądem tego baru (i jego leżaków), jak i nawet samą muzyką, jednak jej głośność jest rodzajem przemocy, na którą nie ma we mnie przyzwolenia. Pisałam tu już kiedyś o prawie do ciszy, o którym tak często mówił przyjaciel taty, Witold Lutosławski. Ograniczanie go komukolwiek jest zbrodnią.

fot. Geo Dask

Doskonale pamiętam czasy (wcale zresztą nie takie odległe!), kiedy jedynym głośnym miejscem w centrum Skala Potamii był klub Mandragoras, w którym przetańczyłam wiele nocy we wszystkich swoich najbardziej niebotycznych obcasach, wcale nie lądując następnego dnia w Centrum Medycznym w Prinos. Otaczające go tawerny kusiły klientów tradycyjną grecką muzyką (czasami nawet wykonywaną na żywo), a w sklepach zawsze było włączone jakieś radio, jednak… cicho. Podczas tegorocznego pobytu doznałam szoku, przechodząc przez główny deptak i będąc atakowana trudną na dłuższą metę do zniesienia kakofonią. Muzyka – najczęściej latynoamerykańska – wydobywająca się z Mandragoras była chyba najcichsza i najmilsza dla ucha. Miałam niesłabnące wrażenie, że nagle Grekom się wydało, że im będzie w ich tawernie/barze/sklepie głośniej, tym więcej pojawi się w nich klientów. W cywilizowanych krajach już dawno odkryli, że nie tędy droga. Grecja ma jeszcze dużo do nadrobienia. I niestety może sobie z Polską i jej „kurortami” (w jednym z nich mieszkam, więc wiem co mówię) podać ręce…
Rozważam zresztą napisanie w tej sprawie do władz Thassos, mających swoją siedzibę w Kawali. Nie spodziewam się oczywiście żadnej reakcji, czuję się jednak – przez wzgląd na bycie autorką jedynego do tej pory polskiego przewodnika po Thassos – ambasadorką tego miejsca i choćby z tego powodu uważam, że muszę zrobić cokolwiek, a moją siłą są przecież słowa.

fot. Geo Dask

Żeby jednak nie kończyć tego podrozdziału w tak smutnym tonie, mogę dodać, że wypożyczyłyśmy samochód i pojechałyśmy na fantastyczną, nieco dziką, piaszczystą i przede wszystkim nadal cichą plażę Dasilio w urokliwej miejscowości Skala Prinos. Mamy do tego miejsca sentyment, bo raz już tam mieszkałyśmy. Dużym plusem tej plaży – oprócz wszystkich wymienionych – jest też to, że woda jest tam znacznie spokojniejsza; nawet kiedy są fale, możliwe jest pływanie, co na pięknej Golden Beach w Skala Potamii – przez najczęściej spore fale i płycizny – wcale nie jest zawsze osiągalne. Ten nasz beztroski czas na Dasilio był rzeczywistym i prawdziwym odpoczynkiem. Ideałem byłoby pewnie wypożyczenie samochodu na cały pobyt.

4. Mój mąż z zawodu jest właścicielem

fot. Geo Dask

Jedną z ciekawszych naszych obserwacji była ta, że wszelkiego typu właściciele – hoteli, sklepów czy barów – rzadko kiedy (żeby nie powiedzieć, że niektórzy wcale) byli przez nas widywani w pozycji innej, niż siedząca. Ich specyficzny rodzaj aktywności zwanej „doglądaniem” przejawiał się siedzeniem całymi dniami na mniej lub bardziej wygodnym krześle. Nierzadko zresztą z komórką w ręku, dzierżoną jednak raczej nie z powodów biznesowych, co wnioskuję po mnogości serduszek (i częstotliwości ich otrzymywania) od większości z nich pod moimi zdjęciami na Facebooku.
Ogromne wrażenie zrobiła więc na mnie sytuacja, w której zobaczyłam pewnego zaprzyjaźnionego właściciela po raz pierwszy w pozycji wertykalnej. Kolejka do kasy w jego sklepie była jak stąd do Aten, w dodatku ktoś upuścił niechcący jajka, więc część podłogi została zafajdana jajeczną breją. Jedna z pracownic sklepu zabrała się do zbierania ich ze skorupkami z podłogi, a właściciel rycersko ruszył do pomocy. Ta jednak wprawiła mnie w szok, z którego nie mogę wyjść do dzisiaj. Mianowicie po pobieżnym „oczyszczeniu” podłogi z jajek, ale równocześnie pozostawieniu na niej jajecznych glutów, właściciel powrócił, lecz nie z mopem czy ręcznikiem papierowym, jak obstawiałam, lecz z dużym kawałkiem tektury, by rzucić go na miejsce jajecznej zbrodni i – ku zaskoczeniu kolejki, która musiała się na ten czas rozejść na boki – z wyraźnym namaszczeniem długo go przydeptywać. Czynność powtórzył, kiedy ponownie wrócił z chodniczkiem, który prawdopodobnie w okolicach lat 60. mógł mieć bliżej niesprecyzowany kolor jasny. Do tej pory zbieram myśli, które rozsypały się i rozbiły niczym te jajka…

5. Czas grecki

fot. Geo Dask

Nie sposób nie opisać tu też niesamowitego zjawiska, jakim jest czas grecki. Otóż w Grecji wszystko dzieje się po prostu w czasie odpowiednim. Zegarek jest tu przedmiotem zbędnym. Nawet kiedy jest, rzadko kiedy działa. (Co w jakimś sensie rozumiem, jako osoba nienosząca zegarka na ręku, jednak nie bardzo sobie wyobrażająca funkcjonowanie bez komórki.) Kwintesencją tego, o czym mówię, jest to zdjęcie:

fot. Marianna Patkowska

Od razu uprzedzę ewentualne pytania, czy kierowca tego autobusu nie miał przypadkiem jakiegoś lustra, które odbijałoby mu obraz właściwy. Też mi to przyszło do głowy, ale był to trop błędny. Nie miał. Równocześnie jakoś mnie wzrusza pewna konsekwencja, której nie trudno przecież nie zauważyć. W rzeczywistości była godzina 16.19, jak na zegarze elektronicznym (no, 16.21, ale nie bądźmy drobiazgowi), a ten przedziwny zegar też ją przecież pokazywał, tylko na swój własny sposób.
Na inny swój własny sposób musiał działać natomiast zegarek organizatorów pewnej imprezy, która odbywała się tuż pod naszym hotelem na Thassos. Właściciele hotelu uprzedzili, że zostały do Skala Potamii zaproszone jakieś greckie gwiazdy z okazji 15 sierpnia (i dzień wcześniej odbył się ich koncert), więc

będzie troszkę głośniej tak pewnie do dwunastej w nocy, no, może do dwunastej pięć, bo i tak dłużej takich dużych głośnych imprez nie mogą tu robić.

– słowa naszych gospodarzy

Punktualnie o 2.55 zakończono występy. (Swoją drogą jeśli zastanawiacie się, czy może być coś gorszego od słabej wokalnie Greczynki śpiewającej piosenkę Beyoncé, spieszę z odpowiedzią, że tak: słaby wokalnie Grek śpiewający piosenkę Freddiego Mercury’ego.)
A powracając do greckich autobusów, nasza pamiętna podróż do Centrum Medycznego w Prinos wymagała przesiadki w Limenas (stolicy wyspy). Tak się szczęśliwie złożyło, że spotkałyśmy w pierwszym autobusie zaprzyjaźnioną przemiłą Polkę (zresztą spokrewnioną z tym Polakiem z głośnej Paralii Nouveau, co to najlepsze frappe w tej części wyspy robi). Jako, że pani mieszka w Grecji na stałe, dużo nam poopowiadała o greckich zwyczajach (temat greckich pogrzebów i mnogości pośmiertnych imprez, jakie tu trzeba wyprawić, sowicie nagradzając za każdym razem popa, zasługuje na osobny wpis – dopiero wtedy zrozumiałam słowa mojego greckiego przyjaciela, który radził mi „unikać umierania w Grecji”). Kiedy spojrzałam na komórkę i stwierdziłam, że „kurczę, dotrzemy do dworca dopiero za co najmniej 7 minut, a wg planu autobus, na który się mamy przesiąść, właśnie w tej chwili odjeżdża”, pani uspokoiła mnie mówiąc, że kierowca tego drugiego autobusu przecież wie, że część osób będzie chciała jechać dalej, więc „poczeka na przyjazd naszego”. Zaczęłam się zastanawiać, czy nie łatwiej byłoby przypadkiem po prostu inaczej ułożyć rozkład jazdy, ale sobie szybko przypomniałam, że przecież autobus, którym jedziemy, spóźnił się 25 minut. Więc w całym tym chaosie dało się dostrzec jakiś rodzaj sensu jednak. Wbrew też pozorom, naprawdę można się do tego dosyć szybko dostroić.
Kiedy wracałyśmy już z Thassos do Salonik, stojąc w kolejce po bilet na prom, zostałyśmy zaczepione przez jakiegoś mocno zdenerwowanego Polaka, któremu chyba ulżyło, kiedy usłyszał swój ojczysty język. Z tego, co zdołałam zrozumieć z jego pytania, prom, który już stał, miał mieć odjazd za minutę, a kolejka do kas liczyła kilka osób. Bilet ponoć – w przeciwieństwie do tych autobusowych – można kupić tylko na konkretny prom. Pana sytuacja wydawała się przerosnąć, więc, przesiąknięta grecką aurą, wytłumaczyłam mu:

– Wie pan, są na szczęście tylko dwie możliwości: albo zdążymy na ten prom, albo na niego nie zdążymy. Prawdopodobnie poczekają na nas – być może na nas nakrzyczą, ale poczekają. Z drugiej strony mogą też nie poczekać. W sumie to zobaczymy.

– odpowiedzi, jakich udzielam po dłuższym pobycie w Grecji

Podejrzewam, że już w połowie mojej odpowiedzi jego entuzjazm związany z tym, że mówię po polsku osłabł. Jednak – jak przewidziałam – poczekali na nas, choć nakrzyczeli.
Tak naprawdę to cały ten wpis mógłby być opublikowany co najmniej tydzień temu, ale… czekałam na zdjęcia. Nie powiem jednak złego słowa na swoją utalentowaną, wspaniałą i przecudowną fotograficzkę i nikomu też nie dam tego zrobić!

III. Θεσσαλονίκη – αναχώρηση
(Saloniki – wyjazd)

fot. Geo Dask

Ostatnia część naszego pobytu w Grecji, czyli trzy ostatnie dni w Salonikach, była z jednej strony ekscytująca, bo ciągle czekała mnie sesja zdjęciowa, na którą nastawiałam się i cieszyłam już od dawna, z drugiej trochę trudna ze względu na temperatury i moje ciągle jednak ograniczone możliwości długiego chodzenia, a także samo rozstanie z Thassos (dla odmiany) też dawało się we znaki. Postanowiłam się jednak niczym nie przejmować!

1. Sesja zdjęciowa nNomakeupanNi

fot. Geo Dask

Od swojej ostatniej sesji zdjęciowej z Georgią Dask – dosyć drapieżnej i ostrej (sporo zdjęć znajdziemy TUTAJ) – minął już ponad rok i zamarzyła mi się sesja zupełnie inna, naturalna do granic możliwości. Żadnej farby na głowie (choć na ostatnich zdjęciach też jej nie było), żadnych „tylko rzęs”, „tylko pomadki” czy „tylko pudru” (ucieszyło mnie to, że nie musiałam – w końcu obiektyw rządzi się własnymi prawami, ale obyło się bez żadnego „matowania” twarzy). Jedyne, na co sobie pozwoliłam to utwardzacz do paznokci, żeby ich nie połamać i lakier na paznokciach u nóg (ot, jedyna taka ekstrawagancja i sztuczność). Chciałam w dobie upiększania wizerunków (tak, sama też to oczywiście czasem robię), mnogości filtrów do selfie, czy retuszu pokazać swoją „prawdziwą twarz”. Nawet nie to, żebym uważała ją w makijażu za nieprawdziwą, ale jednak nie z każdym się nią bez niego do tej pory dzieliłam. Uznałam, że teraz odczuwam taką potrzebę. Efekty przerosły moje oczekiwania przede wszystkim dlatego, że miałam znowu niebywały zaszczyt współpracować z tą fenomenalną, młodą grecką artystką (a prywatnie moją dobrą koleżanką i cudowną dziewczyną), której wizje, ogromna wrażliwość, fotograficzne oko i artystyczne spojrzenie na świat za każdym razem mnie wzruszają!
Ευχαριστώ, Γεωργία! ❤

2. Grecki yin yang

fot. Geo Dask

W całym tym greckim chaosie i bałaganie oprócz czasami dostrzegalnego sensu, wyraźnie widzę też pewną symetrię i równowagę. Zawsze kiedy coś nie działa, równocześnie działa coś innego! W hotelu na Thassos w kabinie prysznicowej nie działał przełącznik natrysku i woda leciała jedynie z  kranu pod prysznicem, co utrudniało kąpiele, więc zostało przez nas zgłoszone i naprawione, za to w hotelu w Salonikach również nie działał przełącznik natrysku, ale za to woda leciała jedynie ze słuchawki prysznicowej, co już było spoko, więc nie było potrzeby tego zgłaszać. Inny rodzaj symetrii – a ściślej raczej pewnej konsekwencji – wystąpił we wszystkich trzech pokojach hotelowych, w których spałyśmy, a tak naprawdę dwóch, bo w Salonikach podczas obydwu pobytów mieszkałyśmy i w tym samym hotelu, i w tym samym pokoju. Za każdym razem, kiedy już wybrałyśmy swoje łóżka, a dopiero potem sprawdzałyśmy lampki do czytania, okazywało się, że ta przy mamy łóżku (!) odmawia współpracy. Zadziwiające, że ta sama, naprawiona za naszym pierwszym pobytem w Salonikach lampa, znowu nie działała za drugim. Rozbroił nas jednak pan, który ją zreperował (bo okazało się, że to jakaś grubsza sprawa, niż tylko zmiana żarówki) i włożył do niej finalnie… jarzeniówkę. Można byłoby spytać kto w dzisiejszych czasach używa jarzeniówek w przestrzeniach przeznaczonych do mieszkania, jednak odpowiedzi nie musiałybyśmy długo szukać – wystarczyło sięgnąć pamięcią do hotelu na Thassos i powodu, dla którego nigdy nie włączałyśmy w swoim pokoju górnego światła.

fot. Geo Dask

Kolejny przykład na idealną grecką równowagę można zaobserwować na przejściach dla pieszych. Piesi niemal nigdy nie zatrzymują się na czerwonym świetle, tak samo zresztą jak kierowcy samochodów. Na logikę więc, jeśli na jezdni spotyka się grupa rozpędzonych samochodów i rozpędzonych pieszych, powinno dochodzić ciągle do jakichś straszliwych wypadków, tymczasem jedni i drudzy zachowują się tak, jakby należeli do dwóch równoległych czasoprzestrzeni. Choć coraz to obserwowałam jak samochód od człowieka dzieliły dosłownie milimetry, jednak było to wystarczająco dużo, by ten drugi uszedł z tego z życiem. Zastanawiało mnie też czy piesi i kierowcy samochodów w ogóle się wzajemnie widzą. Jak inaczej wytłumaczyć, że kierowca, któremu ktoś właśnie (na swoim czerwonym) przemknął przed maską, nawet nie dotyka klaksonu? W pewnym sensie nawet mnie wzruszyło, że nie jestem jedynym kierowcą na świecie, który nie zauważa pieszych.
To przywodzi mi z kolei na myśl sytuację z Thassos, kiedy wypożyczyłyśmy samochód. Na wszelki – nomen omen – wypadek prowadziła mama. Gdzieś na południu wyspy wyrósł przed nami bardzo duży Grek na bardzo małym skuterku. Wyciągał na swoim mechanicznym wierzchowcu z jakieś 10 km na godzinę, lecz informował lewym kierunkowskazem, że będzie skręcać, więc nie miałyśmy żadnego pola manewru. Bardzo to było jednak podejrzane, gdyż po lewej stronie drogi rozciągały się tylko gęste gaje oliwne bez żadnego wyraźnego zjazdu gdziekolwiek. Warto było się przemęczyć te 15 minut, żeby zrozumieć, że ostatecznie nasz król szos miał jednak na myśli kierunkowskaz prawy i że tak naprawdę to już na samym początku mogłyśmy go wyprzedzić. Ale z drugiej strony nie można mu zarzucić, że nie dawał znać. Dawał. Źle, ale dawał!

3. Atrakcje Salonik i powrót
do rzeczywistości

fot. Geo Dask

Trzy ostatnie dni w Salonikach upłynęły nam spokojnie i z tlącym się gdzieś smutkiem, że oto nieuchronnie zbliża się koniec naszych wakacji, ale postanowiłyśmy wykorzystać każdą chwilę jak najlepiej. Dzień mojej sesji był dniem szalonym. I jedynym przez całe wakacje, w którym miałam cokolwiek zaplanowane. Oczywiście więc akurat wtedy musiała nam wypaść jakaś niespodziewana roszada pokojowa w hotelu (tylko pierwszą noc spędziłyśmy w innym pokoju, bo ten „nasz” z jakiegoś powodu był zajęty). Dowiedziałyśmy się, że „już rano” będzie się można wprowadzić do pokoju docelowego i wtedy mama zadała najbardziej niestosowne pytanie, jakie w ogóle można zadać Grekom. Mianowicie…

– Przepraszam, ale co dla państwa oznacza „rano”?

Odpowiedź nie była dla mnie specjalnym zaskoczeniem:

– No… tak jakoś… w okolicach 12.00.

Punktualnie o 13.23 mogłyśmy się wprowadzić do naszego pokoju obiecanego. Udało mi się też ze wszystkim zdążyć.
Następnego, ostatniego już dnia pojechałyśmy zwiedzić niesamowite Muzeum Kultury Bizantyjskiej, w którym nigdy jeszcze nie byłam. Opisałam tę przygodę (TUTAJ), więc nie chciałabym się powtarzać. Zachęcam do lektury tego wpisu, a przede wszystkim do odwiedzenia Muzeum.
Wieczorem po doskonałej jak zawsze kolacji w Kazaviti i wylewnym pożegnaniu z kelnerem, zafundowałyśmy sobie odprężający nocny rejs statkiem.
To były naprawdę piękne wakacje.

P.S. Na deser mogę dołączyć tylko jedną piosenkę – „Έχει Τελειώσει” mojego ukochanego Nikosa Vertisa. Choć mam już trzy jego płyty, jednak nie znałam jej wcześniej. Puściłam sobie w dniu powrotu z Thassos przypadkową playlistę tego artysty na YouTube’ie  i… rozpłakałam się, kiedy usłyszałam właśnie ten utwór. Dziś zdaję sobie sprawę z tego, że jego przesadna patetyczność może trochę bawić, a moje emocje w chwili, kiedy usłyszałam go po raz pierwszy związane były bardziej z opuszczaniem wyspy, niemniej jednak mam do niego duży sentyment.

Muzeum Kultury Bizantyjskiej w Salonikach

fot. Marianna Patkowska

fot. Marianna Patkowska

Kiedy znajdziemy się w Salonikach, jednym z punktów obowiązkowych jest zwiedzenie Muzeum Kultury Bizantyjskiej. Koszt biletu to 8€, ale bardzo ciekawą opcją – z której tym razem nie skorzystałam – jest zakup biletu łączonego. Wtedy za jedyne 15€ możemy zwiedzić Muzeum Kultury Bizantyjskiej właśnie, Muzeum Archeologiczne i Białą Wieżę (do których zobaczenia bardzo, bardzo gorąco zachęcam!), a także stanowisko archeologiczne i Muzeum Rzymskiej Agory. Na to wszystko mamy trzy dni, co w zupełności wystarczy.

Myślę, że Muzeum Kultury Bizantyjskiej zachwyci nie tylko tych zainteresowanych historią, historią sztuki czy początkami chrześcijaństwa, ale każdego wrażliwego na piękno miłośnika Grecji, który chciałby się czegoś więcej na jej temat dowiedzieć.

fot. Marianna Patkowska

Zbiory muzeum pochodzą z okresu II – XX w.n.e. (w większości z wykopalisk, ale też zapisów i darowizn). Kolekcja składa się m.in. ze znaczków, monet i przedmiotów codziennego użytku, rzeźb oraz ikon, ale również zachowanych fragmentów ścian świątyń, podłóg czy grobowców. Jak czytamy na stronie muzeum: „[…] szczególnie ważne są zbiory pochodzące z zapisów Dimitriosa Oikonomopoulosa i Dori Papastratou, dwóch głównych darczyńców Muzeum. Kolekcja rycin Dori Papastratou jest jedną z najważniejszych tego typu kolekcji na świecie”.
Warto też zaznaczyć, że to właśnie tutaj znajduje się największy zbiór poruszających nagrobnych malowideł ściennych (od III do VIII w.).

fot. Marianna Patkowska

Oprócz malowideł ściennych, fresków, mozaik grobowych czy rycin, zobaczymy tu również niewielkie, ale urokliwe zbiory ksiąg i rękopisów oraz ubrań z wczesnego okresu bizantyjskiego.

fot. Marianna Patkowska
fot. Marianna Patkowska

Największe wrażenie zrobiły na mnie najstarsze dzieła, które z powodzeniem można by pomylić z najdoskonalszą sztuką współczesną. Bogactwo środków, surowość formy, łatwo dostrzegalne myślenie abstrakcyjne twórców (mimo że same malowidła abstrakcyjne oczywiście nie były) zupełnie mnie zachwyciły! Zachwyciły i wzruszyły.
Od zawsze zresztą w muzyce (tak samo miał mój tata) najbliższa mi była ta najbardziej współczesna i równocześnie ta najdawniejsza. Wbrew pozorom mają ze sobą dużo wspólnego (co pięknie pokazuje cała twórczość Pawła Szymańskiego, ale to już na inny wpis).

fot. Marianna Patkowska
fot. Marianna Patkowska

Nie można tu nie wspomnieć o ogromnej i fantastycznej pracy kuratorów muzeum! Żadna, nawet najlepsza, treść nie obroni się bez formy, więc bardzo istotne jest nie tylko co się wystawia, ale też jak się to robi.
W Muzeum Kultury Bizantyjskiej dopracowany jest każdy najmniejszy szczegół.
Jak czytamy w jednym z przewodników:

Zarówno ekspozycje, jak i sam budynek, zaaranżowane są niezwykle nowocześnie, z kolejnymi salami wznoszącymi się kaskadowo wokół centralnego dziedzińca (zwiedzanie przypomina zdobywanie góry), prezentującymi chronologicznie czasy od wczesnego chrześcijaństwa aż po okres po zaniknięciu kultury bizantyjskiej.

E-przewodniki

fot. Marianna Patkowska

Od siebie mogę jeszcze dodać, że duże wrażenie zrobiły na mnie… kolory ścian, na których rozwieszone były (również z wyraźną dbałością o zachowanie logiczno-artystycznej ciągłości) dzieła.
Ja wiem, że to odkrycie może przypominać fragment filmu „Jaś Fasola: Nadciąga totalny kataklizm”, kiedy główny bohater jako ekspert, przyglądając się obrazowi, po długiej zadumie stwierdził: „ładna rama”, ale my prawopółkulowcy tak już mamy, że zwracamy uwagę na takie detale.

fot. Marianna Patkowska

„Oni”

scenariusz: Umberto Contarello,
Paolo Sorrentino
reżyseria: Paolo Sorrentino
gatunek: biograficzny, dramat
produkcja: Francja, Włochy
rok powstania: 2018
oryginalny tytuł: Loro
pełny opis filmu wraz z obsadą

Zakochałam się bez reszty we wrażliwości Paola Sorrentina po obejrzeniu „Wielkiego piękna” (o którym swoją drogą powinnam kiedyś napisać trochę więcej, niż w podlinkowanej recenzji z bloga Jednopalnikowa). Zachwyciły mnie też jego zupełnie inne „Wszystkie odloty Cheyenne’a”, ale również – nieco już słabsza, ale wciąż niesamowicie urokliwa – „Młodość”.
Nie ukrywam, że w obecnej sytuacji politycznej oglądanie biografii nieudolnych i groteskowych polityków z innych krajów pociąga mnie raczej średnio, więc ani podstarzały Berlusconi, ani jego bunga bunga nie stanowią dla mnie zachęcającego materiału na film, ale powiedzmy, że miłość zarówno do Sorrentina, jak i boskiego Toniego Servilla (grającego w filmie „Oni” – tak, jak w „Wielkim pięknie” – główną rolę) zwyciężyła… choć okazała się miłością trudną.
Zaczynając jednak od pozytywów, Sorrentino ma cudownie plastyczne podejście do kadrów, które w większości zamienia w przepiękne obrazy. Do tego jest też obdarzony nieczęsto spotykanym darem myślenia o scenach w sposób muzyczny; potrafi (pomijając zawsze znakomitą ścieżkę dźwiękową) idealnie wpleść w swój obraz fantastyczne perły pop kultury, budując odpowiedni klimat – w przypadku tego filmu od ponadczasowego dyskotekowego hitu „King of My Castle” Wamdue Project, przez nasączone seksem zmysłowe „Slow” Kylie Minogue po intrygujące „The Water Rises” Laurie Anderson z płyty „Landfall”. Jego artyzm w sposobie samego przedstawiania zachwyca. I choć myślę, że ten film jest najbardziej erotycznym z jego dotychczasowych, nie umie się jednak nawet otrzeć o pornografię, bo Sorrentino nawet największe bagno pokazuje w sposób naszpikowany sztuką. I jest to w jakimś sensie urocze.
Drugim jasnym punktem tego filmu jest nieoceniony Toni Servillo, na którego… naprawdę przykro patrzeć. Jest odrażający, co z jednej strony zawdzięcza znakomitej charakteryzacji, a z drugiej swojej własnej grze (zwłaszcza ten pozbawiony jakichkolwiek emocji sztuczny uśmiech zasługuje na słowa uznania). Ma właśnie taki być. Pytanie jednak… dlaczego właściwie. W moim odczuciu jest zbyt mocno przerysowany i karykaturalny bez specjalnie odczuwalnego powodu, gdyż już pierwowzór jest sam w sobie przecież wystarczająco żenujący.
Film – mimo że uznawany przez niektórych również za komedię – jest raczej smutny, bo opowiada o świecie wyzutym z jakiegokolwiek człowieczeństwa, uczuć, moralności. O świecie, w którym rządzi cynizm, chciwość, seks, pieniądze i władza. O świecie wielu ludziom na szczęście niedostępnym, ale jednak gdzieś tam istniejącym. To jednak wciąż zbyt mało na cały (bardzo nota bene długi) film. Najdoskonalsza gra aktorska, znakomita muzyka i piękne ujęcia nie rozwiążą problemu braku fabuły.
Jedną z lepszych anegdot opowiadanych przez mojego tatę była ta o recenzji jakiegoś koncertu pióra pewnego brytyjskiego krytyka. Składała się z dwóch zdań: w pierwszym autor krótko i zwięźle napisał kto, gdzie, kiedy i co zagrał, a drugie było pytaniem „Why?”. Parafrazując, również chciałabym się dowiedzieć:

Perché, Paolo?

ZWIASTUN:

Opalamy się z Mary Kay

fot. Zofia Mossakowska

Moja odczuwalna już pewnie blogowa nieobecność związana była z pierwszymi od bardzo długiego czasu wakacjami, o czym napiszę więcej już niebawem. Dziś jednak chciałabym się podzielić swoimi wrażeniami z intensywnego używania letniego hitu Mary Kay, czyli trzech cudownych produktów do opalania się!

1. Emulsja do opalania z filtrem SPF 30/50

fot. Zofia Mossakowska

No dobra, powiedzmy to sobie głośno – gdyby ktoś jeszcze z rok temu oświadczył mi, że będę się przed opalaniem smarować kremem z filtrem 30, roześmiałabym mu się w (zapewne bladą) twarz. Tu już nawet nie chodzi o moje nieodpowiedzialne podejście do ochrony przed słońcem związane z niemyśleniem o ewentualnych konsekwencjach w postaci np. raka skóry, tylko absolutną wiarę w to, że przy mojej jasnej karnacji, kremy z wysokimi filtrami sprawią, że wrócę z wakacji blada, co jest dla mnie kwintesencją klęski (chyba, że spędzałabym wakacje na Islandii).

fot. Marianna Patkowska

Kiedy dowiedziałam się od mojej wspaniałej konsultantki Mary Kay, że firma ma w ofercie tylko dwa rodzaje filtrów swojej emulsji do opalania – 30 i 50, lekko się załamałam. Zwłaszcza pamiętając beztroskie lata, kiedy przyjeżdżając do Grecji smarowałam się na początku filtrami typu 15 – 12, a potem już 9 – 7, chyba że w ogóle zapomniałam się nasmarować, to wtedy niczym… W tym roku jednak – ponieważ odkrycie firmy Mary Kay bardzo pomogło mojej cerze i nie chciałam tego popsuć nierozsądnym podejściem do słońca – postanowiłam zaufać, że „trzydziestka trzydziestce nierówna” i że będę zadowolona, a moja skóra dobrze zaopiekowana.
Okazało się, że nie doceniłam nie tylko produktów Mary Kay, ale również greckiego słońca! Temu nie przeszkodziła moja 30 (nie w sensie, że wiek, choć to chyba też nie miało dla niego znaczenia…), a mam wrażenie, że nie przeszkodziłaby mu nawet 50! Opaliło mnie ślicznie i – jak na siebie – względnie równo. Kremem smarowałam się regularnie przed każdym wyjściem na zewnątrz i nie odniosłam wrażenia, żeby sam ten proces trwał jakoś wolniej, niż kiedy miałam na sobie kremy z niższym filtrem. Za to z całą pewnością wszystko odbyło się bardziej „bezkolizyjnie”. Kiedy jednak nadszedł (później, niż zazwyczaj, ale nadszedł) czas wielkich cierpień, przydał mi się bardzo drugi produkt, czyli nawilżający żel po opalaniu.

2. Nawilżający żel po opalaniu

fot. Zofia Mossakowska

Każdy z nas pewnie zna to uczucie, kiedy skóra jest rozgrzana dosłownie do czerwoności, a nawet najdelikatniejszy jej dotyk (np. zwiewnym materiałem) sprawia ból.

fot. Marianna Patkowska

Mimo starań, i mnie dopadła ta nieprzyjemna dolegliwość na tegorocznych wakacjach (choć nie na samym ich początku, jak poprzednim razem, kiedy smarując się kremem z filtrem, kompletnie zapomniałam, że mam jeszcze plecy i potem pamiętałam o tym fakcie już do samego końca swojego pobytu).
Z pomocą przyszedł mi nawilżający żel po opalaniu. Ten lekko chłodzący, delikatny kosmetyk przyniósł skórze ogromną ulgę i pomógł jej w dość szybkim czasie dojść do siebie. Bez niego byłoby mi naprawdę trudno.

3. Balsam samoopalający

fot. Zofia Mossakowska

Od samoopalaczy trzymałam się zawsze z daleka, głównie ze względu na moją, eufemistycznie mówiąc, bardzo znikomą manualną sprawność i świadomość, że jeśli istnieje choćby najmniejsze ryzyko, że można sobie taki krem nierówno rozsmarować, to ja z takiej możliwości na pewno skorzystam. W ogóle sztuczne opalenizny uważam za tandetne i jedyne, co mam na sumieniu, to dosłownie kilka (w całym życiu) wizyt w solarium, na ogół właśnie przed wyjazdami na większe słońce.

fot. Marianna Patkowska

Balsam samoopalający Mary Kay nabyłam właściwie z ciekawości i dzięki zapewnieniom swojej konsultantki, że jest bardzo delikatny i przede wszystkim nie da się go rozprowadzić nierówno! Rzeczywiście, potwierdzam – nie da się!
Od momentu zakupu używałam go właściwie głównie na łydki, które z niewiadomych przyczyn opalają mi się zawsze najdłużej. Nigdy jeszcze nie stosowałam go na całe ciało. Być może będę za jakiś czas chciała zatrzymać przy jego pomocy swoją tak dla mnie cenNą grecką opaleniznę.
Moje wrażenia po jego stosowaniu są takie, że rzeczywiście efekt nie jest ani natychmiastowy, ani bardzo mocny (co akurat w przypadku tego typu kosmetyku uważam za duży plus). Nie zostawia też żadnych smug, ani brązowych plam. No i – jak oba pozostałe produkty – bardzo ładnie i delikatnie pachnie. Polecam gorąco wszystkie trzy!

fot. Marianna Patkowska

P.S. A na deser łączę piosenkę, którą zawsze mam w głowie, kiedy słyszę frazę „opalamy się” 🏖🏖🏖